Pan midszypmen Hornblower - Cecil Scott Forester - ebook

Pan midszypmen Hornblower ebook

Cecil Scott Forester

4,8

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Zbiór opowiadań o młodym, zaledwie siedemnastoletnim, Horatio Hornblowerze, który rozpoczyna właśnie swoją służbę w marynarce JKM. 
[Opis wydawcy] 

 

Cykl: Powieści Hornblowerowskie, t. 1 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2) 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Gminna Biblioteka Publiczna w Starej Kiszewie 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pablogos

Dobrze spędzony czas

kawał dobrej marynistyki,klasyka gatunku,czas na kolejne tomy
00

Popularność




Pan midszypmen Hornblower

 

POWIEŚCI „HORNBLOWEROWSKIE”:

 

1. PAN MIDSZYPMEN HORNBLOWER

2. Porucznik Hornblower

3. Hornblower i jego okręt „Hotspur”

4. Hornblower i kryzys

5. Hornblower i jego okręt „Atropos”

6. Szczęśliwy powrót

7. Okręt liniowy

8. Z podniesioną banderą

9. Komodor

10. Lord Hornblower

11. Hornblower w Indiach Zachodnich

12. Yademecum Hornblowerowskie

C. S. FORESTER

Pan midszypmen Hornblower

 

 

 

 

 

 

„WYDAWNICTWO MORSKIE” GDAŃSK 1991

„TEKOP” GLIWICE 1991

 

Korektor: Teresa Kubica

Mapki: Erwin Pawlusiński

 

Tytuł oryginału angielskiego

Mr Midshipman Hornblower

 

Tłumaczyła z j. angielskiego

Henryka Stępień

 

Opracowanie graficzne

Ryszard Bartnik

 

Redaktor

Alina Walczak

 

© Copyright for the Polish edition, by Wydawnictwo Morskie 1974

 

 

 

 

ISBN 83-215-5784-8 (WM)

ISBN 83-85297-00-6 (Tekop)

 

 

 

 

 

Wydawca: „Tekop” Spółka z o.o. – Gliwice

Druk: Bielskie Zakłady Graficzne zam. I716/K 

Rozdział pierwszy

Równe szanse

Styczniowy sztorm przewalał się z łoskotem po Kanale niosąc w swym łonie szkwały; grube krople bębniły głośno o nieprzemakalne okrycia oficerów i marynarzy, których obowiązki służbowe trzymały na pokładzie. Wichura dęła już od jakiegoś czasu tak, że nawet na osłoniętych wodach Spithead1 okręt wojenny jeździł niespokojnie na kotwicach, trochę kołysząc się wzdłużnie na zbitej fali i szarpiąc nagłymi ruchami napięte liny. Od brzegu szła ku niemu łódź z dwiema mocnej budowy niewiastami u wioseł, tańcząc jak szalona na stromych drobnych falach i od czasu do czasu ryjąc w którejś dziobem, aż bryzgi wody leciały na rufę. Wioślarka na dziobie znała się na swojej robocie. Rzucając krótkie spojrzenia przez ramię nie tylko utrzymywała łódkę na kursie, ale kierowała ją dziobem pod najgorsze fale, aby zapobiec wywróceniu. Łódź przeszła powoli wzdłuż prawej burty „Justiniana”, a gdy podchodziła do lawy wantowej grotmasztu, obwołał ją służbowy midszypmen2.

1 Spithead – ogromne kotwicowisko między wyspą Wight a lądem Anglii, często używane przez brytyjską marynarkę wojenną w czasie wojen w XVIII w., łączące się z kanałem prowadzącym do Portsmouth – bazy marynarki wojennej (przyp. tłum.).

2 Or. midshipman. Wobec braku w owym czasie rodzimej floty i co za tym idzie, rodzimej terminologii zdecydowano się pozostawić angielską nazwę stopnia charakterystycznego dla angielskiej marynarki wojennej, zmieniając tylko jego pisownię na polską: „midszypmen” (jak: dżentelmen). W tym tomie Forestera rażąco nietrafny byłby zarówno „kadet”, stosowany w poprzednich tomach, jak i „podchorąży”, występujący w przekładzie Petera Simple’d, Marryata tam, gdzie w angielskim tekście był midshipman. Midszypmen to kandydat na oficera, mieszkający na śródokręciu (midship), w odróżnieniu od prostych marynarzy na dziobie i oficerow wraz z kapitanem na rufie, pobierający na okręcie teoretyczną i praktyczną naukę zawodu. Rzecz przy tym charakterystyczna: prosty marynarz nie mógł znaleźć się wśród midszypmenów. Jeśli w drodze zasług wyjątkowo awansował, od razu do stopni oficerskich. Midszypmeni wywodzili się z tzw. dobrych rodzin i gdy zabrakło wybitnych zdolności czy protekcji, tkwili nieraz na tym stanowisku od wieku młodzieńczego do porządnie dojrzałego, nie dostępując wyższych szczebli kariery w marynarce wojennej. To historia. We współczesnej angielskiej marynarce wojennej nazwa stopnia midshipman nie ma wiele wspólnego z dawną treścią. Jego odpowiednikiem dzisiaj w naszej marynarce jest „podchorąży” (przyp. red.).

– Aye, aye3 – dobiegła odpowiedź wyrzucona z silnych płuc drugiej wioślarki. Nie wiadomo czemu w języku marynarskim ten okrzyk od wieków oznaczał, że w łodzi jest oficer – pewnie to była ta skurczona postać na ławce rufowej, przypominająca kupę zużytych lin, na którą narzucono plandekę.

3 Aye, aye – oficer! – w odpowiedzi na okrzyk: „Baal ahoy!” („Łódź, ahoj!”) (przyp. red.).

Tyle tylko potrafił dojrzeć pan Masters, oficer służbowy, ukryty po zawietrznej za pachołami stermasztu, zanim łódka, posłuszna nakazowi pełniącego służbę midszypmena, podeszła do ławy wantowej i znikła mu z oczu. Nastąpiła długa przerwa – widocznie oficer miał pewne trudności z wchodzeniem po burcie. Wreszcie łódka znowu pojawiła się w polu widzenia Mastersa; niewiasty odbiły i postawiły mały żagielek lugrowy, pod którym łódź, teraz już bez pasażera, sunęła z powrotem ku Portsmouth, skacząc po falach jak sportowiec w biegu z przeszkodami. Gdy już się oddaliła, pan Masters uświadomił sobie, że ktoś zbliża się ku niemu pokładem rufowym w asyście służbowego midszypmena, który, wskazawszy gestem Mastersa, cofnął się ku ławie wantowej. Mastersowi włosy zdążyły posiwieć w służbie na morzu; miał szczęście dochrapać się rangi porucznika, a od dawna zdawał sobie sprawę, że nigdy nie awansuje na kapitana, lecz nie martwił się za bardzo tą myślą i znajdował rozrywkę w zgłębianiu charakterów swoich współtowarzyszy.

Patrzył zatem uważnie na zbliżającą się postać. Był to kościsty młodzian, ledwie wychodzący z wieku chłopięcego, nieco ponad średniego wzrostu, o stopach, których młodzieńczą długość w stosunku do całej postaci podkreślały przy szczupłości łydek wielkich rozmiarów półkamaszki. Widać było, że przybysz nie bardzo wie, co robić z rękami. Ubrany był w źle dopasowany mundur na wskroś przemoczony bryzgami fal; nad wysokim kołnierzem sterczała chuda szyja, a nad nią blada twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi. Blada twarz była rzadkością na okręcie wojennym, gdzie załoga szybko opalała się na ciemny mahoń; zapadłe policzki chłopca miały w dodatku odcień zielonkawy – niewątpliwie doznał on choroby morskiej płynąc tu na łodzi z lądu. W bladej twarzy tkwiła para ciemnych oczu, które przez kontrast wyglądały jak otwory wycięte w kartce papieru. Masters stwierdził z pewnym zainteresowaniem, że chociaż ich właściciel przebył chorobę morską, oczy te rozglądały się czujnie, chłonąc wyraźnie nowe dla niego widoki. Ani choroba morska, ani onieśmielenie nie przytłumiły ciekawości i zainteresowania, i pan Masters wybiegając swoim zwyczajem myślami w przód pomyślał, że tego chłopca cechuje przezorność i rozwaga i że już w tej chwili bada on swe nowe otoczenie, jak gdyby przygotowując się do tego, co go tu może spotkać. Tak mógł Daniel patrzeć na lwy, gdy wszedł po raz pierwszy do ich jaskini.

Ciemne oczy napotkały wzrok Mastersa i niezgrabna postać zatrzymała się. Przybysz podniósł nieśmiało dłoń do ronda ociekającego wodą kapelusza i otworzył usta, jakby chcąc coś powiedzieć, lecz zażenowany zamknął je bez słowa, by następnie zebrać się w sobie i zmusić do wyrzeczenia wyuczonej formułki.

– Stawiłem się na okręt, sir.

– Nazwisko? – zapytał Masters, daremnie czekając, by przybyły sam je podał.

– H-Horatio Hornblower, sir. Midszypmen – wyjąkał chłopiec.

– Doskonale, panie Hornblower – odrzekł Masters tak samo ceremonialnie. – Czy zabrał pan ze sobą swoje klamoty?

Hornblower nigdy dotąd nie słyszał tego określenia, lecz był na tyle przytomny, by sobie wydedukować jego znaczenie.

– Moja skrzynka z rzeczami, sir. Jest... jest na dziobie, przy furcie wejściowej.

Hornblower wyrzekł to wszystko z ledwie dostrzegalnym wahaniem; wiedział, że marynarze mówią na „dziobie”, zamiast „przodzie”, i że przybył na okręt przez „furtę wejściową”, lecz zastosowanie tych słów samemu wymagało odrobiny wysiłku.

– Dopilnuję, żeby ją zniesiono na dół – powiedział Masters – a i pan niech tam lepiej zejdzie. Kapitan jest na lądzie, a jego zastępca przykazał, żeby pod żadnym pozorem nie wzywać go przed ósmym dzwonem, radziłbym więc, panie Hornblower, skorzystać z tego i zrzucić z siebie mokre odzienie.

– Dobrze, sir – odparł Hornblower; w tej samej chwili spostrzegł, że użył niewłaściwego wyrażenia, wyczytał to z twarzy Mastersa, poprawił się więc (nie wierząc właściwie, że ludzie naprawdę mówią w ten sposób gdziekolwiek poza sceną), zanim Masters zdążył go skorygować. – Tak jest, sir – rzekł i przyłożył znowu dłoń do ronda kapelusza.

Masters odwzajemnił pozdrowienie i zwracając się do jednego z chłopców pokładowych dygocących za skąpą osłoną nadburcia rozkazał: – Chłopcze, zaprowadź pana Hornblowera do mesy midszypmenów.

– Tak jest, sir.

Hornblower poszedł za chłopcem ku dziobowi, w stronę głównego luku. Wystarczyłoby samej choroby morskiej, by chwiał się na nogach, lecz na tym krótkim odcinku potknął się dwukrotnie, w momencie gdy ostry poryw wiatru szarpnął „Justinianem”, naprężając liny kotwiczne. U wejścia do luku chłopiec ześliznął się w dół po trapie jak węgorz po skale; Hornblower zaczął schodzić bardzo ostrożnie i niepewnie w przymglone rejony dolnego pokładu działowego, a potem w półmrok międzypokładów. W nozdrzach czuł zapachy równie dziwne i pomieszane jak dźwięki atakujące jego uszy. U stóp każdego trapu chłopiec czekał na niego ze słabo maskowaną niecierpliwością. Zeszli z ostatniego – Hornblower stracił już orientację i nie wiedział, czy był na dziobie, czy na rufie – i uczyniwszy kilka kroków znaleźli się w ciemnej wnęce, której mrok bardziej podkreślał, niż rozjaśniał, stoczek łojowy osadzony na kawałku blachy miedzianej na stole, wokół którego siedziało sześciu ludzi w koszulach z zawiniętymi rękawami. Chłopiec znikł, zostawiając Hornblowera, i upłynęła chwila, zanim mężczyzna z bokobrodami, zajmujący miejsce u szczytu stołu, spojrzał w jego stronę.

– Odezwij się, ty zjawo – rzekł.

Hornblower poczuł, że ogarniają go mdłości – skutki podróży w łodzi nasiliły się w niewiarygodnym zaduchu i smrodzie międzypokładów. Było mu trudno mówić, a fakt, że nie wie, w jakie słowa ubrać to, co chce powiedzieć, jeszcze bardziej sprawę pogarszał.

– Nazywam się Hornblower, sir – wydusił wreszcie z siebie drżącym głosem.

– Cóż to za diabelny pech dla ciebie – odezwał się drugi przy stole, z absolutnym brakiem sympatii.

W tym momencie wiatr wyjący wokół okrętu zmienił nagle kierunek, przechylając „Justiniana” lekko na bok i obracając go, tak że znów naprężyły się liny. Hornblower miał wrażenie, że to świat zerwał się z uwięzi. Zatoczył się i chociaż drżał z zimna, pot ciekł mu po twarzy.,

– Coś mi się zdaje – odezwał się ten z bokobrodami u szczytu stołu – że przybyłeś, żeby wsadzać nos w sprawy swoich zwierzchników. Jeszcze jeden głupawy nieuk zwala się na głowę, żeby zanudzać tych, co go będą musieli uczyć jego obowiązków. Spójrzcie tylko na niego – mówca gestem przywołał uwagę wszystkich przy stole – patrzcie na niego, powiadam wam. Oto najnowszy nędzny nabytek królewski. Ile ty masz lat?

– S-siedemnaście, sir – wyjąkał Hornblower.

– Siedemnaście! – niechęć w głosie mówiącego była aż za wyraźna. – Trzeba zaczynać w dwunastym roku życia, jeśli się chce w ogóle zostać marynarzem. Siedemnaście! A znasz ty różnicę między flagą a flaglinką?

Słowa te wzbudziły śmiech zebranych, a z tego, jak on brzmiał, Hornblower zorientował się, że czy powie „tak” czy „nie”, jednakowo zostanie wyśmiany. Spróbował odpowiedzieć wymijająco.

– To jest pierwsza rzecz, jakiej szukałbym w „Wiedzy okrętowej” Noriego – powiedział.

Okręt zatoczył się znowu i Hornblower chwycił się stołu.

– Panowie – zaczął patetycznie, zastanawiając się, jak wyrazić to, co chciał powiedzieć.

– Na Boga – zawołał ktoś od stołu – on ma chorobę morską!

– Chorobę morską w Spithead! – dorzucił ktoś inny tonem równie rozbawionym co pogardliwym.

Ale Hornblowerowi było już wszystko jedno; przez jakiś czas potem nie zdawał sobie sprawy, co się działo wokół niego. Było to spowodowane w równym chyba stopniu napięciem nerwowym ostatnich dni i jazdą w łodzi z lądu, co obłędnym miotaniem się „Justiniana” na kotwicy, lecz dla niego oznaczało, że od razu zyskał etykietkę midszypmena wymiotującego w Spithead, i nie było w tym nic dziwnego, że wzmogła ona jeszcze tak naturalne uczucie samotności i tęsknoty za domem trawiące go w ciągu tych dni, gdy ta część floty Kanału, której nie udało się skompletować załóg, stała na kotwicach po zawietrznej wyspy Wight. Godzina w hamaku, do którego wciągnął go mesowy, pozwoliła mu wrócić do siebie na tyle, by mógł zameldować się u pierwszego oficera. Po kilku dniach potrafił już poruszać się po okręcie, nie tracąc (jak mu się to zdarzało na początku) orientacji pod pokładami, kiedy to nie wiedział, czy stoi twarzą do dziobu, czy rufy. W tym okresie oblicza kolegów oficerów przestały być dla niego zamazanymi plamami i zaczął je rozróżniać. Sporo go kosztowało, by nauczyć się, jakie stanowiska są pod jego pieczą, gdy na okręcie jest zarządzony alarm bojowy, kiedy on sam ma wachty i kiedy załoga jest wzywana do stawiania czy zwijania żagli. Na tyle już się orientował w swojej nowej egzystencji, by sobie uświadomić, że mogła być gorsza – że los mógł rzucić go na pokład okrętu z rozkazem natychmiastowego wyjścia w morze, zamiast stania na kotwicy. Ale marne to było zadośćuczynienie; czuł się samotny i nieszczęśliwy. Już sama jego nieśmiałość wystarczała, aby znacznie opóźnić nawiązanie przyjaźni, a na domiar tego wszyscy z mesy midszypmenów na „Justinianie” byli znacznie starsi od niego; podstarzali oficerowie niższych rang, rekrutujący się z floty handlowej, i midszypmeni dobrze po dwudziestce, którym czy to z braku poparcia, czy niezdania koniecznego egzaminu nie udało się uzyskać stopnia porucznika. Po pierwszym okresie, kiedy ich trochę śmieszył, a trochę zaciekawiał, zaczęli go ignorować, a on był zadowolony z takiego obrotu rzeczy, rad, że może skryć się w swej skorupie i nie zwracać na siebie niczyjej uwagi.

Co się tyczy „Justiniania”, nie był to przyjemny okręt w czasie tych ponurych dni styczniowych. Kapitan Keene – to właśnie wtedy, gdy przybył on na pokład, Hornblower po raz pierwszy ujrzał pompę i ceremoniał otaczający dowódcę liniowca – był chorym człowiekiem, o naturze melancholika. Nie cieszył się sławą, jaka niektórym dowódcom pozwalała ściągać na swe okręty tłumy zapalonych ochotników, był też pozbawiony tego rodzaju osobowości, która czyniłaby entuzjastów z tych ponurych, znękanych ludzi, dzień po dniu przywożonych dla skompletowania załogi przez oddziały werbujące siłą do marynarki. Oficerowie widywali go rzadko i bez entuzjazmu. Wezwany do kajuty kapitana na pierwszą rozmowę Hornblower nie odniósł zbyt silnego wrażenia – przy stole zarzuconym papierami siedział mężczyzna w średnim wieku, z policzkami zapadłymi i pożółkłymi od długotrwałej choroby.

– Panie Hornblower – przemówił urzędowym tonem – miło mi powitać pana na pokładzie mego okrętu.

– Tak, sir – odrzekł Hornblower – odpowiedź ta wydała mu się właściwsza na tę okoliczność niż „tak jest, sir”, a od oficerów najniższej rangi we wszelkich okolicznościach oczekiwano, że wypowiedzą albo jedną formułkę, albo drugą.

– Pan ma – chwileczkę, niech zobaczę – siedemnaście lat? – Kapitan Kneene wziął do rąk papier, który najprawdopodobniej opisywał przebieg krótkiej kariery służbowej Hornblowera.

– Tak, sir.

– 4 lipiec 1776 – zadumał się Keene, odczytując datę urodzenia Hornblowera. – Pięć lat przed dniem, w którym otrzymałem stanowisko dowódcy okrętu. Byłem od sześciu lat porucznikiem, gdy pan przyszedł na świat.

– Tak, sir – powtórzył Hornblower; moment nie wydawał się stosowny do jakichkolwiek uwag.

– Syn lekarza – trzeba było wybrać sobie lorda na ojca, jeśli pan chce zrobić karierę.

– Tak, sir.

– A jak z pańskim wykształceniem?

– Byłem w liceum klasycznym, sir.

– A więc potrafi pan rozbierać zarówno Ksenofonta, jak i Cycerona?

– Tak, sir. Ale niezbyt dobrze, sir.

– Lepiej byłoby, gdyby pan miał jakie takie pojęcie o sinusach i cosinusach. I umiał przewidzieć szkwał na tyle wcześnie, aby zdążyć zwinąć bramsle. W marynarce wojennej nie mamy zastosowania dla ablatiwów absolutów.

– Tak, sir – odrzekł Hornblower.

Dopiero niedawno dowiedział się, co to bramsel, ale mógł powiedzieć kapitanowi, że w matematyce jest dosyć zaawansowany. Poniechał tego; instynkt i ostatnie doświadczenia zalecały mu się nie spieszyć z informacjami, których się od niego nie żąda.

– No cóż, proszę słuchać rozkazów i uczyć się swoich obowiązków, a nic złego się panu nie stanie. To wszystko.

– Dziękuję, sir – powiedział Hornblower i wyszedł.

Wyglądało jednak, że z miejsca wszystko zaczęło iść inaczej, niż mu kapitan życzył. Już od następnego dnia źle się zaczęło dziać Hornblowerowi, mimo posłuszeństwa rozkazom i pilnej nauki obowiązków, a powodem stało się przybycie na okręt Johna Simpsona i objęcie przez niego stanowiska starszego mesy midszypmenów. Hornblower siedział w mesie z kolegami, gdy ujrzał go pierwszy raz. Krzepki, przystojny mężczyzna około trzydziestki wszedł i stanął, objąwszy ich spojrzeniem, jak Hornblower przed paru dniami.

– Halo! – odezwał się któryś niezbyt serdecznie.

– Cleveland, mój stary przyjacielu – powiedział przybysz – rusz no się z tego siedzenia. Mam zamiar znów zająć swoje miejsce u szczytu stołu.

– Ale...

– Powiedziałem, ruszaj się – powtórzył ostro Simpson.

Cleveland ustąpił z ociąganiem, a Simpson usiadł na jego miejscu i w odpowiedzi na zaciekawione spojrzenia zebranych potoczył groźnym wzrokiem wokół stołu.

– Tak, moi mili bracia oficerowie – mówił. – Jestem z powrotem na łonie rodziny. I wcale mnie nie dziwi, że nikt się nie cieszy. Będziecie wszyscy jeszcze mniej zadowoleni, kiedy się do was zabiorę.

– A pański awans?... – zapytał ktoś odważniejszy.

– Mój awans? – Simpson pochylił się do przodu i bębniąc palcami w stół obrzucił spojrzeniem ciekawskich siedzących z obu stron stołu.

– Odpowiem na to pytanie ten jeden raz, a kto zapyta o to znowu, zapragnie, żeby się był wcale nie narodził. Komisja jajogłowych kapitanów nie raczyła mnie awansować. Uznała, że moje wiadomości z matematyki nie wystarczają, aby można było polegać na mnie jako na nawigatorze. I tak p.o. porucznik Simpson jest znowu panem midszypmenem Simpsonem, do waszych usług. I niech Pan ma litość nad waszymi duszyczkami.

W miarę jak czas upływał nie wyglądało na to, że Pan zna w ogóle takie uczucie jak litość, gdyż wraz z powrotem Simpsona życie w mesie midszypmenów zmieniło się w istny koszmar. Simpson musiał być zawsze pomysłowym tyranem, a teraz, rozgoryczony i poniżony niezdaniem egzaminu na samodzielne stanowisko, stał się jeszcze gorszy, w swoich pomysłach przechodząc samego siebie. Mógł być słaby w matematyce, ale był szatańsko przemyślny w zamienianiu życia innych w piekło. Jako starszy w mesie miał z urzędu szeroki zakres władzy; jako człowiek o kąśliwym języku i chorobliwej żądzy szkodzenia rządziłby się tam, nawet gdyby „Justinian” miał rozsądnego i stanowczego zastępcę dowódcy, który by przywoływał go do porządku, a pan Clay nie posiadał żadnej z tych cech. Dwukrotnie midszypmeni zbuntowali się przeciwko arbitralnej władzy Simpsona i za każdym razem Simpson stłukł buntownika, okładając go do nieprzytomności swymi ogromnymi pięściami, z którymi miałby doskonałe wyniki na ringu. Ani razu Simpson nie miał na sobie śladów walki, natomiast widząc podbite oko i spuchnięte wargi jego przeciwnika, oburzony pierwszy oficer za karę posyłał biedaka na wierzchołek masztu czy narzucał mu jakiś nadprogramowy obowiązek. Mesa wrzała od bezsilnej wściekłości. Nawet lizusy i pochlebcy – naturalnie było kilku takich wśród midszypmenów – nienawidzili tyrana.

Rzecz ciekawa, największe oburzenie budziły nie jego zwykłe poczynania – nakładanie haraczu na skrzynki z dobytkiem marynarskim w formie dostarczania mu czystych koszul, wybieranie sobie przy posiłkach najlepszych kawałków mięsa czy nawet zabieranie tak pożądanych przydziałów alkoholu. To wszystko mogliby mu jeszcze wybaczyć jako rzecz zrozumiałą, gdyż sami robiliby tak samo, gdyby mieli władzę. Okazywał on jednak kapryśną arbitralność, przypominającą Hornblowerowi, który miał klasyczne wykształcenie, kaprysy cesarzy rzymskich. Zmusił Clevelanda do zgolenia bokobrodów, z których chłopiec był niezwykle dumny; nakazał Hetherowi budzić Mackenziego co pół godziny, w nocy i w dzień, tak że żaden z nich nie mógł spać, a zawsze znalazł się lizus gotowy donieść, że Hether nie wykonał swego obowiązku. Podobnie jak u wszystkich innych rychło odkrył on słabe punkty i u Hornblowera. Wiedział, że jest nieśmiały. Początkowo bawiło go zmuszanie Hornblowera do recytowania przed całą mesą urywków z „Elegii na wiejskim cmentarzu” Graya. Lizusy potrafiły zmusić Hornblowera do tego; Simpson kładł przed sobą pochwę od swego sztyletu, a lizusy otaczały ciasnym kołem Hornblowera, który zdawał sobie sprawę, że najmniejsze wahanie z jego strony spowoduje, iż zostanie rozciągnięty na stole i obity pochwą; uderzenia jej płaskimi bokami były bolesne, a kanty zadawały ból nie do wytrzymania, ale ból był niczym w porównaniu z głębokim poniżeniem.

Udręka stała się jeszcze gorsza, gdy Simpson wymyślił coś, co trafnie nazwał „postępowaniem śledczym”, w czasie którego Hornblower był poddawany powolnemu i systematycznemu przesłuchiwaniu na temat jego życia w domu rodzinnym i przeżyć okresu chłopięcego. Na każde pytanie trzeba było dać odpowiedź, pod groźbą użycia pochwy sztyletu; Hornblower mógł odpowiadać wymijająco, lecz jakąś odpowiedź dać musiał i wcześniej czy później bezlitosne badanie wydobywało z niego zwykłe przyznanie się, kwitowane wybuchem śmiechu słuchaczy. Bóg świadkiem, że w samotnym dzieciństwie Hornblowera nie było nic, czego mógłby się wstydzić, lecz chłopcy to dziwne stworzenia, szczególnie ci nieśmiali, jak Hornblower, co wstydzą się rzeczy, którymi nikt inny nie zaprzątałby sobie w ogóle głowy. Z tej ciężkiej próby wychodził zgnębiony i pełen obrzydzenia. Ktoś mniej serio znalazłby wyjście z trudnego położenia, robiąc błazna z siebie i zdobywając poklask wszystkich w ten sposób, lecz siedemnastoletni Hornblower zbyt poważnie traktował własną osobę, by robić z siebie błazna. Musiał znosić prześladowania, doświadczając całej głębi niedoli, jaką można odczuwać tylko w tak młodym wieku. Nie zapłakał nigdy w czyjejś obecności, lecz nocą nieraz ronił gorzkie łzy siedemnastolatka. Myślał często o śmierci; przychodziło mu nawet do głowy, by zdezerterować lecz zdawał sobie sprawę, że dezercja miałaby dla niego skutki znacznie gorsze niż śmierć. A wówczas myślami znów zwracał się do śmierci, napawając się wyobrażeniami o samobójstwie. Pozbawiony przyjaciół traktowany z okrutną brutalnością i samotny, jak tylko chłopiec – szczególnie bardzo skryty chłopiec – może być między mężczyznami – zaczął pragnąć śmierci. Coraz częściej myślał, by położyć temu kres w sposób możliwie najłatwiejszy, lecz taił ten zamiar w głębi swej samotnej duszy.

Gdyby tylko okręt znalazł się na morzu, nawał roboty wybiłby im wszystkim figle z głowy, a nawet i w czasie postoju na kotwicy energiczny dowódca i jego zastępca mogliby znaleźć dość zajęć dla całej załogi, by nie dopuszczać do głupstw, lecz pech Hornblowera sprawił, że „Justinian” stał na kotwicy przez cały fatalny styczeń 1794 roku pod dowództwem chorego kapitana i niedołężnego pierwszego oficera. Nawet jeśli czasem któryś z nich zmuszony był zadziałać, ich reakcja często obracała się przeciwko Hornblowerowi. Pewnego razu, gdy oficer nawigacyjny, pan Bowles, miał wykład z nawigacji dla swoich zastępców i midszypmenów, nieszczęsnym trafem nadszedł przypadkowo dowódca okrętu i rzucił okiem na zadania, które słuchacze mieli rozwiązać. Choroba uczyniła Keene’a złośliwym, a ponadto nie lubił Simpsona. Spojrzał na jego kartkę i zachichotał sarkastycznie.

– Cieszmy się wszyscy pospołu – powiedział – albowiem odkryte zostały wreszcie źródła Nilu.

– Przepraszam, sir? – rzeki Simpson.

– O ile mogę się zorientować z tych bazgrołów – mówił Keene – okręt pański, panie Simpson, znajduje się w Afryce Środkowej. Zobaczmy więc, jakie jeszcze terrae incognitae zostały udostępnione przez innych nieustraszonych badaczy z tej grupy.

To musiał być Los – przypadek tak dramatyczny, że wyglądał raczej na grę wyobraźni niż na zdarzenie z życia realnego; Hornblower wiedział, co się stanie już w chwili, gdy wśród kartek zebranych przez Keene’a znalazła się i jego praca. Jego wynik był jedynym wynikiem prawidłowym: wszyscy inni dodali poprawkę na refrakcję, zamiast ją odjąć, lub wykonali źle mnożenie czy też, jak Simpson, sknocili całe zadanie.

– Gratulacje, panie Hornblower – przemówił Keene. – Powinien pan być dumny z tego, że wśród tej gromady intelektualnych gigantów jest pan jedynym, któremu się udało dać prawidłową odpowiedź. Ma pan chyba połowę lat Simpsona. Jeśli dochodząc do jego obecnego wieku podwoi pan swoje osiągnięcia, zostawi pan nas wszystkich daleko za sobą. Panie Bowles, proszę łaskawie dopilnować, by pan Simpson bardziej się przyłożył do matematyki.

Rzekłszy te słowa kapitan odszedł międzypokładem potykającym się krokiem człowieka śmiertelnie chorego, a Hornblower siedział ze spuszczonymi oczyma, niezdolny napotkać wlepionych w niego spojrzeń, wiedząc aż za dobrze, co one wróżą. Zapragnął śmierci w owej chwili, tej nocy modlił się nawet o nią.

Po dwóch dniach Hornblower znalazł się na brzegu jako podkomendny Simpsona. Obaj midszypmeni mieli ze sobą oddział marynarzy wysadzony na ląd dla wzięcia udziału, wraz z podobnymi grupami z innych okrętów eskadry, w łapaniu mężczyzn do służby na morzu. Wkrótce miał przybyć konwój zachodnioindyjski i większość załóg zostanie wzięta siłą na okręty marynarki wojennej już w momencie wpłynięcia konwoju do Kanału, a reszta, pozostawiona dla doprowadzenia statków do kotwicowiska, ucieknie potem na ląd, używając wszelkich sposobów, by zatrzeć ślady za sobą i znaleźć bezpieczną kryjówkę. Zadaniem oddziałów było odciąć im wszystkim drogę ucieczki, stwarzając kordon wzdłuż całej długości nabrzeży. Lecz nie było jeszcze sygnału o nadpływaniu konwoju, a przygotowania zostały już zakończone.

– Wszystko w porządeczku – rzeki Simpson.

Niezwykłe to było dla niego odezwanie, ale też znajdował się w niecodziennych warunkach. Siedział w fotelu w tylnym pokoju „Gospody pod Jagniątkiem”, nogi miał oparte na drugim, a przed sobą ogień buzujący w kominku i kufel piwa z dżynem w zasięgu ręki.

– Na zdrowie konwoju zachodnioindyjskiego – mówiąc te słowa Simpson pociągnął łyk piwa. – Niech się spóźnia jak najbardziej.

Simpson był naprawdę w wesołym nastroju, dokonana praca, piwo i ciepło kominka wprawiły go w dobry humor; za wcześnie było jeszcze na mocniejsze trunki, które by mogły uczynić go kłótliwym. Hornblower siedzący z drugiej strony kominka popijał piwo bez dżynu i przyglądał się z uwagą towarzyszowi, zdziwiony, że po raz pierwszy od wejścia na pokład „Justiniana” pech przestał go prześladować i udręka przycichła, jak rwący ból w zębie.

– Wznieś nam toast, chłopcze – rzekł Simpson.

– Na pohybel Robezpierrowi – powiedział potulnie Hornblower.

Drzwi otwarły się i weszło dwóch nowych oficerów, midszypmen i drugi, z emblematami porucznika – był to Chalk z „Goliatha”, oficer mający ogólny nadzór nad wysłanymi na ląd oddziałami werbunkowymi. Nawet Simpson posunął się, by zrobić wyższemu rangą miejsce przy kominku.

– Nie ma jeszcze wiadomości od konwoju – oznajmił Chalk. A potem zwrócił badawcze spojrzenie na Hornblowera. – Zdaje się, że nie miałem jeszcze przyjemności poznać pana.

– Pan Hornblower – porucznik Chalk – Simpson przedstawił ich sobie i dodał: – Pan Hornblower wyróżnił się jako midszypmen, który przebył chorobę morską w Spithead.

Hornblower usiłował zachować spokój, gdy Simpson przyklejał mu tę etykietkę. To tylko zwykła uprzejmość ze strony Chalka – pomyślał, gdy tamten zmienił temat.

– Hej, kelner! Wypijecie, panowie, ze mną szklaneczkę? Obawiam się, że mamy przed sobą długie czekanie. Panie Simpson, czy wszyscy pańscy ludzie są rozstawieni jak należy?

– Tak, sir.

Chalk był człowiekiem aktywnym. Chodził po izbie, wyglądał przez okno na padający deszcz, a gdy podano trunki, przedstawił swego midszypmena, Caldwella, i dalej miotał się w przymusowej bezczynności.

– Może zagramy partyjkę dla zabicia czasu? – zaproponował. – Świetnie! Hej, kelner! Karty, stolik i jeszcze jedno światło.

Ustawiono stolik i krzesła przed kominkiem, przyniesiono karty.

– W co gramy? – zapytał Chalk, przesuwając wzrokiem po towarzyszach.

Był porucznikiem, gdy pozostali trzej midszypmenami i każda jego propozycja liczyła się poważnie, czekali więc oczywiście, co on powie.

– Oczko? To gra dla półgłówków. Loteryjka? To znowu zabawa dla zamożniejszych półgłówków. Ale może wist? Da nam wszystkim możność potrenowania naszych skromnych talentów. Wiem, że Caldwell zna z grubsza zasady gry. A pan Simpson?

Człowiek tak tępy w matematyce jak Simpson nie mógł być dobrym graczem w wista, ale wyglądało, że nie zdawał sobie z tego sprawy.

– Jak pan sobie życzy, sir – odpowiedział Simpson. Lubił hazard, a każda gra w jego wyobrażeniu spełniała tę rolę.

– Pan Hornblower?

– Z przyjemnością, sir.

Było w tym więcej prawdy niż w zwykłej grzecznościowej odpowiedzi. Hornblower przeszedł dobrą szkołę wista; po śmierci matki grywał jako czwarty z ojcem, pastorem i jego żoną. Gra ta stała się już niemal jego pasją. Znajdował satysfakcję w prawidłowym obliczaniu szans, w nieustannej zmienności przebiegu gry to wymagającego ryzyka, to znów przezorności. W jego odpowiedzi był nawet jakiś ciepły ton, który sprawił, że Chalk obdarzył go jeszcze jednym spojrzeniem; będąc dobrym graczem, od razu wyczuł bratnią duszę.

– Świetnie! – powtórzył. – Możemy więc od razu ciągnąć o miejsca i partnerów. Jaka stawka, panowie? Szyling za wziątkę i gwinea za roberka, a może to za wysoko? Nie? A więc uzgodnione.

Przez jakiś czas gra toczyła się spokojnie. Hornblower najpierw wylosował Simpsona za partnera, a potem Caldwella. Już po paru rozdaniach stało się rzeczą jasną, że Simpson jest beznadziejnym graczem w wista, z gatunku tych, którzy zawsze wyjdą w asa, jeśli mają go na ręku, albo w singla, gdy mają cztery karty atutowe. Mimo to dzięki mocnej karcie Hornblower i on wygrali pierwszego robra. Grając następny z Chalkiem, Simpson przegrał, znów otrzymał Chalka za partnera i znowu przegrał. Triumfował, gdy dostawała mu się dobra karta, a wzdychał smutno, otrzymując słabą; należał niewątpliwie do tych prostaków, co to uważają wista za imprezę towarzyską czy raczej za pospolity sposób, taki jak rzucanie monety, na przechodzenie pieniędzy z kieszeni do kieszeni. Nigdy nie myślał o grze jako o uświęconym rytuale czy gimnastyce umysłu. Ponadto w miarę jak przegrywał coraz więcej, a chłopak od karczmarza podawał wciąż nowe kielichy, stawał się niespokojny i twarz płonęła mu nie tylko od żaru z kominka. Nie umiał ani ładnie przegrywać, ani dobrze pić, tak że nawet nienaganne maniery Chalka zostały wystawione na próbę i widać było, że odetchnął z ulgą, gdy przy następnym ciągnięciu kart dostał Hornblowera za partnera. Wygrali robra bez trudu i jeszcze jedna gwinea wraz z paroma szylingami przeszła do chudej kieski Hornblowera; był teraz jedynym wygrywającym, a Simpson tym, co przegrał najwięcej, Hornblower rozpływał się z zadowolenia, mogąc znowu grać w wista. Miny Simpsona i obelgi mruczane pod nosem przyjmował jako rozpraszającą uwagę niedogodność, zapomniał traktować je jako sygnały ostrzegawcze. Grał, niepomny tego, że za obecny sukces może później zapłacić udręką.

Pociągnęli jeszcze raz i znowu Chalk przypadł mu jako partner. Po dwóch dobrych rozdaniach wygrali partię. Potem, ku nieukrywanemu triumfowi Simpsona, mały zapis uzyskał on i Caldwell i byli bliscy zrobienia partii, kiedy ryzykowny impas Hornblowera przyniósł jemu i Chalkowi wygrywającą lewę, gdy im brakowało jeszcze dwóch. Simpson położył waleta na dziesiątkę Hornblowera z uśmiechem satysfakcji, który zmienił się w konsternację, gdy okazało się, że obaj z Caldwellem zrobili zaledwie sześć lew. Zmartwiony, przeliczył je ponownie. Hornblower rozdał karty i odkrył atu, a Simpson wyszedł jak zwykle z asa, zapewniając Hornblowerowi dojście. Miał kilka kart atutowych i dobre trefle, do których jedna zagrywka mogła dać dojście. Mrucząc coś do siebie, Simpson patrzył w swoje karty; przedziwna rzecz, ale wciąż nie rozumiał tego prostego faktu, że wychodząc w asa, musi wyjść jeszcze raz, nie wyjaśniwszy przy tym ani trochę sytuacji. Wreszcie zdecydował się i rzucił kartę na stół. Hornblower wziął królem i od razu wyszedł w waleta atu. Ku jego radości, walet wziął. Wyszedł jeszcze raz i Chalk zabrał następną lewę swoją damą. Chalk wyszedł w asa atutowego i Simpson z przekleństwem położył króla. Chalk zagrał w trefle, których Hornblower miał pięć z mariażem – to coś znaczyło, że Chalk wyszedł w ten kolor, gdyż nie mogło to być wyjście z singla, gdy Hornblower miał pozostałe karty atutowe. Hornblower wziął damą; asa musiał trzymać Caldwell, chyba że miał go Chalk. Hornblower wyszedł blotką, pozostali dorzucili do koloru, Chalk waleta, a Caldwell asa. Zeszło osiem trefli, a Hornblower miał jeszcze trzy z królem i dziesiątką – trzy pewne lewy, bo pozostałe w ręku atuty zapewniały dojście. Caldwell zagrał damą karo, Hornblower położył swego singla, a Chalk pobił asem.

– Reszta moja – oznajmił Hornblower – wykładając karty.

– Jak to? – zawołał Simpson, z królem karo na ręku.

– Pięć lew – stwierdził krótko Chalk. – Partia i rober.

– Czy ja na pewno już nic nie biorę? – upierał się Simpson.

– Przebijam atutem karo lub kiery i biorę na trzy pozostałe trefle – wyjaśnił Hornblower. Dla niego sytuacja była jasna jak słońce, banalne zakończenie rozgrywki; trudno mu było wyobrazić sobie, że nierozgarnięci gracze, tacy jak Simpson, mają trudności w zliczaniu pięćdziesięciu dwóch kart. Simpson opuścił z hałasem dłoń na stół.

– Pan za dużo wie w tej grze – rzekł. – Zna pan karty z wierzchu i od spodu.

Hornblower przełknął ślinę. Czuł, że może to być moment rozstrzygający. Przed chwilą jeszcze grał po prostu w karty i świetnie się bawił. Teraz stał przed nim problem życia lub śmierci. W głowie kłębiły mu się myśli. Mimo wygód obecnego życia miał wyraźnie w pamięci straszliwą udrękę bytowania na „Justinianie”, na który musi wracać. Oto nadarzała się okazja położenia kresu tej udręce w taki czy inny sposób. Wspomniał, jak rozmyślał o samobójstwie i gdzieś w głębi mózgu wykluwał się już plan działania. Decyzja skrystalizowała się.

– To obraźliwa uwaga, panie Simpson – rzekł. Popatrzył wokoło i napotkał wzrok Chalka i Caldwella, którzy nagle spoważnieli. Simpson siedział, jeszcze nic z tego, co się działo, nie rozumiejąc. – Będę musiał prosić o satysfakcję.

– Satysfakcję? – odezwał się spiesznie Chalk. – Niech pan da spokój. Pati Simpson stracił na chwilę panowanie nad sobą. Jestem pewny, że się wytłumaczy.

– Oskarżono mnie o oszukiwanie w kartach – upierał się Hornblower. – Trudno się z tego wytłumaczyć.

Starał się zachowywać jak człowiek dorosły; co więcej, usiłował działać jak ktoś ogarnięty oburzeniem, gdy w gruncie rzeczy nie czuł w sobie gniewu, gdyż rozumiał aż nazbyt dobrze zamęt w głowie Simpsona, który doprowadził go do wypowiedzenia tych słów. Lecz nadarzyła się okazja, postanowił z niej skorzystać i teraz pozostawało już tylko grać przekonywająco rolę śmiertelnie znieważonego.

– Wino zamroczyło umysły – ciągnął Chalk, wciąż jeszcze chcąc zażegnać spór. – Pan Simpson żartował, jestem tego pewien. Zamówmy następną butelkę i wypijmy za przyjaźń.

– Z przyjemnością – odpowiedział Hornblower, szukając słów, które by uniemożliwiły pojednanie – jeśli pan Simpson poprosi mnie o przebaczenie teraz, w obecności obu panów, i przyzna, że odezwanie jego było bezpodstawne i niegodne dżentelmena.

Mówiąc to odwrócił się, napotkał wzrok Simpsona i popatrzył mu w oczy wyzywająco, jak gdyby powiewając czerwoną płachtą przed bykiem, w którym wzbierała upragniona przez niego furia.

– Przeprosić ciebie, ty bezczelny smarkaczu! – wybuchnął Simpson, dając się ponieść alkoholowi i urażonej godności. – Nigdy, pókim żyw.

– Panowie to słyszeli? – zwrócił się do obecnych Hornblower. – Zostałem obrażony, a pan Simpson nie tylko odmawia przeprosin, ale znieważa mnie jeszcze bardziej. W tej sytuacji jest tylko jeden sposób dania satysfakcji.

Przez następne dni dzielące ich od przybycia konwoju zachodnioindyjskiego Hornblower i Simpson, pozostając pod rozkazami Chalka, wiedli osobliwe życie dwóch ludzi, którzy oczekując na pojedynek zmuszeni są przestawać ze sobą. Hornblower – jak by to czynił w każdym innym wypadku – starał się spełniać wszystkie otrzymywane rozkazy, a Simpson wydawał je z pewnym zakłopotaniem i skrępowaniem. W ciągu tych dwóch dni Hornblower dopracowywał szczegóły swego pierwotnego pomysłu. Obchodząc stocznie z patrolem marynarzy, depcącym mu po piętach, miał wiele czasu na przemyślenie sprawy. Oceniana na zimno – a siedemnastoletni młodzieniec w nastroju czarnej rozpaczy może od czasu do czasu zdobyć się na pewien obiektywizm – była tak prosta jak obliczanie szans w rozgrywce wistowej. Nic nie może być gorszego od życia na „Justinianie”, nawet śmierć (do tego wniosku doszedł już wcześniej). I oto nadarza się okazja łatwej śmierci tym bardziej pociągająca, że zamiast niego może zginąć Simpson. W tej to właśnie chwili Hornblower posunął się w swym zamyśle o krok dalej – ujrzał go w nowym aspekcie, zaskakującym nawet dla niego samego do tego stopnia, że przystanął i patrol wpadł na’ niego, zanim marynarze zdążyli się zatrzymać.

– Przepraszam, sir – powiedział podoficer.

– Nie szkodzi – odrzekł Hornblower, głęboko zatopiony w myślach.

Najpierw napomknął o tym w rozmowie z oficerami nawigacyjnymi, Prestonem i Danversem, których natychmiast po powrocie na „Justiniana” poprosił na swoich sekundantów.

– Oczywiście, będziemy działać w pańskim imieniu – powiedział Preston, patrząc powątpiewająco na chuderlawego młodzieńca wyłuszczającego swoją prośbę. – Jakiej broni pan sobie życzy użyć? Jako strona obrażona ma pan prawo wyboru.

– Zastanawiam się nad tym od momentu, gdy mnie znieważył – zaczął Hornblower, odwlekając odpowiedź. Niełatwo było w końcu podać swój zamiar w suchych słowach.

– Ma pan wprawę w posługiwaniu się szpadą? – spytał Danvers.

– Nie – odparł Hornblower. Prawdę mówiąc, nigdy jej dotąd nie miał w użyciu.

– Więc chyba lepiej pistolety – wtrąci! Preston.

– Simpson jest pewnie dobrym strzelcem – zauważy! Danvers. – Ja sam nie miałbym odwagi zmierzyć się z nim.

– Daj spokój – pośpieszy! Preston. – Nie odbieraj człowiekowi odwagi.

– Nie boję się – powiedział Hornblower. – Sam o tym myślałem.

– Jak widać, nie traci pan zimnej krwi – dziwił się Danvers.

Hornblower wzruszył ramionami.

– Może. Ale to nieważne. Przyszło mi jednak do głowy, że moglibyśmy jeszcze bardziej wyrównać szanse.

– W jaki sposób?

– Moglibyśmy zrównać je zupełnie – ciągnął Hornblower, porzuciwszy wahanie. – Niech będą dwa pistolety, jeden naładowany, a drugi nie. Simpson i ja dokonamy wyboru nie wiedząc, który jest nabity. Potem staniemy w odległości jarda od siebie i na komendę wystrzelimy.

– Boże mój! – osłupiał Danvers.

– Myślę, że to nie byłoby w zgodzie z przepisami – rzeki Preston. – Znaczyłoby, że jeden z was zginie na pewno.

– Celem pojedynków jest zabijanie – odparował Hornblower. – Jeśli warunki będą fair, nie sądzę, aby można było mieć jakieś zastrzeżenia.

– Ale czy pan wytrwa do końca? – powiedział Danvers z powątpiewaniem w głosie.

– Panie Danvers... – zaczął Hornblower, lecz Preston przerwał mówiąc:

– Nie chcemy jeszcze jednego pojedynku między członkami naszej załogi. Danvers chciał tylko powiedzieć, że on sam nie byłby zdolny do czegoś takiego. Omówimy sprawę z Clevelandem i Hetherem i zobaczymy, co oni powiedzą.

Nie minęła godzina, a cały okręt znał proponowane warunki pojedynku. Na niekorzyść Simpsona podziałał być może fakt, iż nie miał on na pokładzie żadnego prawdziwego przyjaciela, tak że jego sekundanci, Cleveland i Hether nie upierali się zbytnio co do sposobu przeprowadzenia pojedynku i ledwie markując opór zgodzili się na proponowane warunki. Tyran mesy midszypmenów płacił za swe wyczyny. Część oficerów zareagowała cynicznym rozbawieniem, inni, a także niektórzy marynarze, patrzyli na Hornblowera i Simpsona z zaciekawieniem, jakie czyjaś zbliżająca się śmierć budzi w niektórych ludziach.

W południe porucznik Masters posłał po Hornblowera.

– Panie Hornblower, dowódca rozkazał mi zbadać sprawę tego pojedynku – oznajmił. – Polecono mi zrobić co się da, aby zażegnać spór.

– Tak, sir.

– Panie Hornblower, po cóż nalegać na satysfakcję? O ile wiem, padło kilka nie przemyślanych słów przy winie i kartach.

– Sir, pan Simpson oskarżył mnie, że oszukuję, w obecności dwóch świadków, oficerów nie z naszego okrętu.

W tym był cały kłopot. Świadkowie nie należeli do załogi „Justiniana”. Gdyby Hornblower zdecydował się puścić płazem słowa Simpsona jako brednie rozzłoszczonego pijaka, mogłyby przejść nie zauważone. Skoro jednak zareagował na nie tak, jak to uczynił, nie można było już sprawy zatuszować i Hornblower wiedział o tym.

– Mimo to, panie Hornblower, można otrzymać satysfakcję bez pojedynku.

– Sir, jeśli pan Simpson przeprosi mnie oficjalnie w obecności tych samych świadków, będę usatysfakcjonowany.

Simpson nie był tchórzem. Będzie wolał śmierć niż narażenie się na publiczne poniżenie.

– Rozumiem. Obstaje pan, jak słyszałem, przy niecodziennych raczej warunkach pojedynku?

– Sir, istnieją w tej mierze precedensy. Jako strona obrażona mam prawo wybrać dowolne warunki, byle były fair.

– Panie Hornblower, słuchając pana odnoszę wrażenie, że mówię z prawnikiem, specjalistą od spraw morskich.

Ta uwaga wystarczyła Hornblowerowi, by się zorientował, iż przemawiał w sposób zbyt pewny siebie i na przyszłość postanowił powściągać język. Stał, milcząc, i czekał, aby Masters podjął rozmowę.

– A zatem, panie Hornblower, jest pan zdecydowany trwać w tym morderczym zamiarze?

– Tak, sir.

– Dowódca polecił mi w takim razie osobiście asystować przy pojedynku z powodu niezwyczajnych warunków, przy których pan się upiera. Zwrócę się do sekundantów, aby mi to umożliwili.

– Tak, sir.

– To wszystko, panie Hornblower.

Masters patrzył za odchodzącym Hornblowerem jeszcze uważniej niż wówczas, gdy chłopiec przybył po raz pierwszy na okręt. Szukał objawów słabości i niezdecydowania – jakichś oznak uczuć ludzkich – ale nic takiego nie zauważył. Hornblower powziął decyzję, rozważywszy wszystkie pro i contra, i rozumując logicznie uznał, że obmyśliwszy na zimno tok postępowania byłoby głupotą poddać się potem wpływom zmiennych emocji. Warunki pojedynku, jakich żądał, z matematycznego punktu widzenia były korzystne. Jeśli już kiedyś myślał o tym, aby ujść prześladowaniom Simpsona popełniając samobójstwo, to szansa położenia im kresu pozostając przy życiu była na pewno wyjściem korzystniejszym. Jeśli nawet Simpson jest (a to prawie pewne) lepszym szermierzem i lepszym strzelcem od niego, to i wówczas, matematycznie rzecz biorąc, równe szanse są korzystne. Nie było powodu żałować swojej decyzji.

Wszystko pięknie; z matematycznego punktu widzenia wnioski te były nie do podważenia, lecz Hornblower stwierdził ze zdziwieniem, że matematyka to nie wszystko. Parokrotnie w czasie tego ponurego popołudnia i wieczoru poczuł, że ściska go coś w gardle na myśl, iż następnego ranka orzeł lub reszka zdecydują o jego życiu. Jeśli przypadnie mu gorsza z dwóch możliwych szans, jutro będzie martwy, dusza z niego uleci, ciało ostygnie, a świat – w co trudno uwierzyć – będzie istniał dalej, bez niego. Mimo woli przeleciał go dreszcz na tę myśl. A miał dużo czasu na refleksje, gdyż zwyczaj zabraniający przeciwnikom spotykania się ze sobą do chwili pojedynku zmuszał go do przebywania o tyle w izolacji, o ile była ona możliwa na zatłoczonym pokładzie „Justiniana”. Tej nocy rozwieszając swój hamak czuł się przybity i zmęczony bez powodu; rozbierał się w dusznym, wilgotnym zmroku międzypokładzia trzęsąc się z zimna bardziej niż zwykle. Owinął się kocami, daremnie szukając odprężenia w ich cieple. Ledwo zaczynał zasypiać, już budził się, pełen napięcia i obaw, myślami wybiegając w dzień jutrzejszy. Znużony, przewracał się w hamaku, słysząc co pół godziny uderzenia dzwonu okrętowego, czując coraz silniejszą pogardę dla swego tchórzostwa. W końcu powiedział sobie, że to nawet dobrze, iż jutro życie jego zależeć będzie od czystego przypadku, bo gdyby musiał polegać na pewności ręki i oka, po takiej nocy na pewno by zginął.

Chyba ta myśl pomogła mu przespać ostatnią godzinę nocy czy może dwie, gdyż obudził się nagle, potrząsany przez Danversa.

Pięć dzwonów – oznajmił Danvers. —Za godzinę świt. Wstawaj i do dzieła!

Hornblower ześliznął się z hamaka i stał w samej koszuli; na międzypokładziu było prawie ciemno i Danversa ledwie było widać w tym mroku. .

– Kapitan każę nam jechać drugą łodzią – ciągnął Danvers. – Masters, Simpson i jego sekundanci jadą pierwsi szalupą. A oto i Preston.

W ciemności zamajaczyła druga niewyraźna postać.

– Piekielnie zimno – narzekał Preston. – Parszywy ranek na wstawanie. Nelson, gdzież herbata?

Mesowy wszedł w chwili, gdy Hornblower naciągał spodnie. Hornblower był wściekły, że tak drży z zimna, iż kubek zadzwonił o podstawkę, gdy brał go do ręki. Herbata robiła mu dobrze, więc pił ją chciwie.

– Proszę jeszcze kubek – powiedział, dumny, że w takiej chwili jest w stanie myśleć o herbacie.

Było jeszcze ciemno, gdy schodzili do łodzi.

– Odbijać – rozkazał sternik i łódź oderwała się od burty okrętu. Wiał przejmujący, zimny wiatr, który wypełniał żagiel lugrowy łodzi kierującej się na dwa światełka na końcu falochronu.

– Zamówiłem dorożkę u George’a – powiedział Danvers. – Miejmy nadzieję, że czeka na nas.

Czekała, a woźnica mimo całonocnego picia był na tyle trzeźwy, że panował nad koniem. Usiedli, z nogami w słomie, i Danvers wydobył z kieszeni flaszkę.

– Pociągniesz, Hornblower? – zapytał, podając mu ją. – Dziś rano twoja ręka nie musi być specjalnie pewna.

– Nie, dziękuję – odparł Hornblower. Pusty żołądek buntował się przeciwko samej myśli wlewania w niego wódki.

– Tamci będą przed nami – mówił Preston. – Widziałem, jak ich łódź wracała, gdy dopływaliśmy do falochronu.

Etykieta pojedynkowa wymagała, aby przeciwnicy przybywali na pole walki oddzielnie; na powrót będzie potrzebna już tylko jedna łódź.

– Jest z nimi konował – dorzucił Danvers. – Chociaż Bóg jeden wie, co z niego może być dziś za pożytek.

Parsknął śmiechem i stropiony usiłował stłumić swój chichot.

– Hornblower, jak się czujesz? – spytał Preston.

– Nie najgorzej – odparł Hornblower, powstrzymując się od dodania, że tego rodzaju uwagi nie wpływają za dobrze na jego nastrój.

Dorożka, przejechawszy szczyt wzgórza, nie trzęsła tak bardzo. Wreszcie zatrzymała się przy błoniu. Czekał tam już drugi powóz z latarnią na jedną świecę palącą się żółtym płomykiem w rozjaśniającym się brzasku.

– To oni – powiedział Preston; w słabym świetle świtu dojrzeli grupkę stojących na zamarzniętym torfie pośród krzaków janowca. Ruszyli w ich stronę.

Hornblowerowi mignęła twarz Simpsona stojącego nieco na uboczu. Była blada, a Hornblower zauważył, że i Simpson przełykał nerwowo ślinę.

Masters podszedł do nich i powiódł swoim zwykłym uważnym spojrzeniem po twarzy Hornblowera.

– To jest moment – rzeki – na załagodzenie sporu. Kraj nasz znajduje się w stanie wojny. Mam nadzieję, panie Hornblower, że da się pan nakłonić do zachowania życia ludzkiego dla króla i nie będzie uparty w tej sprawie.

Hornblower spojrzał wprost na Simpsona, a Danvers odpowiedział za niego.

– Czy pan Simpson zaproponował należyte zadośćuczynienie? – zapytał.

– Pan Simpson jest skłonny przyznać, że pragnąłby, aby incydent ten nie miał w ogóle miejsca.

– To nie jest forma zadowalająca – odparł Danvers. – Nie ma w niej przeprosin, a zgodzi się pan, sir, że przeprosiny są konieczne.

– Co na to wasz przeciwnik? – nalegał Masters.

– Nie do przeciwników należy uzgadnianie tych kwestii – stwierdził Danvers, rzucając okiem na Hornblowera, który skinął głową potakująco. Wszystko to było równie nieuniknione, jak przejazd w wozie katowskim i tak samo straszne. Teraz już nie było powrotu; Hornblower ani przez moment nie przypuszczał, że Simpson zgodzi się na przeproszenie, a bez tego sprawa musiała się toczyć dalej, aż do krwawego zakończenia. Miał taką samą jak on szansę, że nie pożyje dłużej niż pięć minut.

– A zatem jesteście panowie zdecydowani – stwierdził Masters. – Będę musiał zanotować ten fakt w moim sprawozdaniu.

– Jesteśmy zdecydowani – potwierdził Preston.

– Nie pozostaje więc nic innego, jak pozwolić na kontynuowanie tej pożałowania godnej sprawy. Zostawiłem pistolety pod opieką doktora Hepplewhite’a.

Odwrócił się i powiódł ich do drugiej grupki – stał tam Simpson z Hetherem i Clevelandem oraz doktor Hepplewhite trzymający za lufę pistolety. Był to tęgi mężczyzna z czerwoną twarzą zatwardziałego pijaka, i teraz miał na obliczu pijacki uśmiech i chwiał się lekko na nogach.

– Czy młodzi durnie obstają przy swym szaleństwie? – zapytał, lecz wszyscy bardzo taktownie zignorowali to odezwanie się osoby nie upoważnionej do zadawania pytań w takiej chwili.

– A więc – zaczął Masters – oto pistolety, oba, jak widzicie, są załadowane prochem, lecz zgodnie z warunkami pojedynku jeden jest nabity, a drugi nie. Mam tu gwineę i proponuję rzucić ją dla ustalenia, komu przypadnie który. Panowie, czy rzut monetą ma zadecydować nieodwołalnie, który pistolet przypadnie któremu przeciwnikowi – na przykład ten panu Simpsonowi, jeśli wyjdzie reszka, czy też wygrywający będzie mógł wybrać pistolet? Moim zadaniem jest wyeliminować wszelką możliwość zmowy.

Hether z Clevelandem i Danvers z Prestonem wymienili niezdecydowane spojrzenia.

– Niech wybiera ten, który odgadnie trafnie – powiedział w końcu Preston.

– Doskonale, panowie. Proszę wołać, panie Hornblower.

– Orzeł – krzyknął Hornblower, gdy złota moneta zawirowała w powietrzu.

Masters podstawił dłoń i przykrył monetę drugą ręką.

– Orzeł – stwierdził. Odkrył gwineę na dłoni i pokazał ją sekundantom. – Niech pan wybiera.

Hepplewhite wyciągnął ku niemu oba pistolety, w jednej ręce dzierżąc życie, w drugiej śmierć. Była to straszna chwila. Mógł zdać się tylko na czysty przypadek; potrzeba było pewnego wysiłku, by wyciągnąć rękę.

– Wezmę ten – rzekł; broń przy dotknięciu wydała mu się lodowato zimna.

– W ten sposób uczyniłem to, o co byłem proszony – oświadczył Masters. – Reszta, panowie, należy do was.

– Bierz pan swój, Simpson – powiedział Hepplewhite. – A pan, panie Hornblower, niech uważa, manipulując swoim. Stanowicie publiczne zagrożenie.

Doktor wciąż szczerzył zęby, zadowolony, że to nie on, a ktoś inny jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Simpson ujął pistolet podany mu przez Hepplewhite’a i zważył go w dłoni; raz jeszcze oczy jego napotkały wzrok Hornblowera, ale patrzyły bez wyrazu i wydawało się, że go nie poznaje.

– Nie ma potrzeby rozchodzić się na jakąś specjalną odległość – mówił Danvers. – Każde miejsce jest równie dobre. I grunt tu dosyć równy.

– Doskonale – zgodził się Hether. – Panie Simpson, zechce pan stanąć tutaj.

Preston skinął na Hornblowera, który ruszył we wskazanym kierunku. Nie było mu łatwo kroczyć energicznie, a przy tym spokojnie. Preston wziął go pod ramię i ustawił naprzeciwko Simpsona, prawie pierś w pierś – tak blisko, że poczuł odór alkoholu.

– Po raz ostatni, panowie – przemówił głośno Masters. – Czy nie możecie się pogodzić?

Odpowiedzią było głębokie milczenie i Hornblowerowi zdawało się, że w tej ciszy słychać wyraźnie szalone bicie jego serca. Ciszę przerwał Hether wołając:

– Nie ustaliliśmy, kto da komendę! Kto to zrobi?

– Może pan Masters – zaproponował Danvers.

Hornblower nie rozglądał się. Utkwił wzrok w szare niebo nad prawym uchem Simpsona – nie mógł czemuś patrzeć mu w twarz i nie miał pojęcia, na co spogląda Simpson. Wiedział, że dla niego koniec świata jest bliski – za chwilę kula może przeszyć mu serce.

– Uczynię to, skoro panowie tak postanowili – usłyszał głos Mastersa.

W szarości nieba nie było nic zajmującego dla oka; równie dobrze mógł się żegnać z tym światem z zawiązanymi oczyma. Masters przemówił donośnym głosem.

– Powiem: raz... dwa... trzy... ognia! – oznajmił – z takimi przerwami. Po ostatnim słowie możecie panowie strzelać, jak chcecie. Jesteście gotowi?

– Tak – dobiegł głos Simpsona, Hornblowerowi wydało się, że tuż nad jego uchem.

– Tak – zawtórował Hornblower. Słyszał napięcie w swoim głosie.

– Raz... – zaczął Masters, a w tym momencie Hornblower poczuł na lewej piersi dotknięcie lufy pistoletu Simpsona, uniósł więc swój.

I właśnie w tej sekundzie zdecydował, że nie potrafi zabić Simpsona, nawet gdyby to było w jego mocy. Uniósł pistolet nieco wyżej i zmusił się, aby sprawdzić wzrokiem, że jest wycelowany w ramię Simpsona. Wystarczy nieznaczne draśnięcie.

– Dwa... – ciągnął Masters. – Trzy... Ognia!

Hornblower pociągnął za spust. Usłyszał szczęknięcie pistoletu. Proch się zapalił, ale nic ponadto – to on miał broń nie naładowaną i pojął, co znaczy umierać. Ułamek sekundy później rozległ się drugi szczęk pistoletu Simpsona i obłoczek dymu pojawił się w okolicy jego serca. Obaj stali skamieniali i milczący, powoli uświadamiając sobie, co właściwie zaszło.

– Na Boga, spudłował! – krzyknął Danvers.

Otoczyli ich sekundanci.

– Proszę mi dać pistolety! – rozkazał Masters, wyjmując je z osłabłych dłoni przeciwników. – Ten załadowany mógł się tylko zaciąć, a nie chcemy, żeby teraz wypalił.

– Który był załadowany? – spytał Hether, pożerany ciekawością.

– Lepiej tego nie wiedzieć – odrzekł Masters, przekładając szybko pistolety z ręki do ręki, aby zmylić wszystkich.

– Może jeszcze jeden strzał? – zapytał Danvers, ale Masters popatrzył mu w oczy prosto i nieustępliwie.

– Nie będzie drugiego strzału – powiedział. – Honor został całkowicie usatysfakcjonowany. Obaj panowie przeszli doskonale przez próbę. Teraz nikt nie będzie mógł źle myśleć o panu Simpsonie, jeśli wyrazi żal z powodu zajścia, ani o panu Hornblowerze, jeżeli zgodzi się na taką satysfakcję.

Hepplewhite wybuchnął śmiechem.

– Wasze twarze! – ryczał waląc się po biodrach. – Żebyście mogli siebie zobaczyć! Ponurzy jak na pogrzebie!

– Panie Hepplewhite – odezwał się Masters – pańskie zachowanie jest niestosowne. Panowie, dorożki czekają na drodze, a szalupa stoi przy falochronie. Myślę, że śniadanie zrobi dobrze nam wszystkim, nawet panu, Hepplewhite.

Na tym incydent powinien był się zakończyć. Z czasem pełne podniecenia komentarze na temat niezwykłego pojedynku, krążące wśród zakotwiczonych okrętów eskadry, ucichły zupełnie, chociaż teraz nazwisko Hornblowera stało się znane wszystkim, i to nie jako midszypmena, który przechodził chorobę morską w Spithead, lecz mężczyzny, który potrafił z zimną krwią postawić życie na kartę. Lecz na samym „Justinianie” zaczęto mówić o czymś innym; szeptano o tym na dziobie i rufie.

– Sir, pan Hornblower prosi o posłuchanie – rzekł pewnego ranka pan Clay, pierwszy oficer, składając raport dowódcy okrętu. Keene westchnął ciężko.

– Proszę go przysłać, jak pan stąd wyjdzie.

W dziesięć minut później do kabiny zapukał i wszedł młodzieniec w stanie wielkiego wzburzenia.

– Sir... – zaczął Hornblower.

– Domyślam się, z czym pan przychodzi – powiedział Keene.

– Te pistolety, których użyliśmy w pojedynku z Simpsonem, nie były nabite!

– Pewnie Hepplewhite wypaplał – mruknął Keene.

– I, jak rozumiem, to się stało na pański rozkaz, sir.

– Tak, to prawda, wydałem taki rozkaz panu Master sowi.

– To była niedopuszczalna samowola, sir!

Hornblower chciał przemówić ostrym tonem, lecz wybąkał te słowa nieśmiało.

– Być może – odparł Keene cierpliwie, jak zwykle przekładając papiery na biurku.

Spokój towarzyszący temu stwierdzeniu zdezorientował Hornblowera, tak że przez następną chwilę coś tylko mruczał pod nosem.

– Ocaliłem jedno życie dla króla – ciągnął Keene, gdy Hornblower umilkł. – Młode życie. Nikt przy tym nie ucierpiał. Przeciwnie, odwaga, zarówno pańska, jak i Simpsona, została w pełni wykazana. Obaj wiecie teraz, że potraficie stanąć w obliczu ognia, i wszyscy inni wiedzą też o tym.

– Sir, pan naraził mój honor na szwank – kontynuował Hornblower jedną z przećwiczonych wcześniej mów – a z tego jest tylko jedno wyjście.

– Panie Hornblower, proszę się opanować – Keene przygotowując się do przemowy poprawił się w fotelu z grymasem bólu. – Muszę panu przypomnieć o pewnym zbawiennym przepisie obowiązującym w marynarce wojennej, a mianowicie, że młodszy rangą oficer nie może wyzwać na pojedynek starszego. Przyczyny są jasne – w przeciwnym wypadku awansowanie byłoby zbyt łatwe. Nawet samo wyzwanie starszego oficera przez młodszego grozi sądem wojennym, panie Hornblower.

– Och! – jęknął cicho Hornblower.

– A teraz proszę posłuchać bezinteresownej rady – ciągnął Keene. – Odbył pan jeden pojedynek, wychodząc z niego z honorem. To dobrze. A jeszcze lepiej – żeby pan nigdy nie miał drugiego. Dziwna rzecz, ale niektórzy ludzie potrafią zasmakować w pojedynkowaniu się, jak tygrys we krwi. Ludzie ci nigdy nie są dobrymi ani lubianymi oficerami.

W tym właśnie momencie Hornblower uświadomił sobie, że silne podniecenie, z jakim przekraczał próg kajuty kapitańskiej, wywołała głównie perspektywa, że ma rzucić wyzwanie. Mogło to być niezdrowe pragnienie niebezpieczeństwa i piekielna żądza zajęcia choć na chwilę centralnego miejsca na scenie. Keene czekał na jego reakcję, ale jemu trudno było znaleźć jakąś odpowiedź.

– Rozumiem, sir – powiedział w końcu.

Keene znowu poruszył się w fotelu.

– Panie Hornblower, jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałem z panem omówić. Kapitan Pellew z „Indefatigable” ma u siebie wolne miejsce dla midszypmena. Kapitan Pellew lubi zagrać partyjkę wista, a nie ma dobrego czwartego na pokładzie. Uzgodniliśmy między sobą, że załatwimy pozytywnie pańską prośbę o przeniesienie, jeśli pan ją złoży. Nie muszę dodawać, że każdy ambitny młody oficer podskoczyłby do góry, gdyby się przed nim otworzyła możliwość służby na fregacie.

– Na fregacie! – wykrzyknął Hornblower.

Wszyscy znali reputację i szczęście Pellewa. Odznaczenie się, awans, pryzowe – oficer pod rozkazami Pellewa mógł liczyć na to wszystko. Nominacja na „Indefatigable” jest na pewno przedmiotem nie lada zabiegów, a dla niego była to szansa, jaka zdarza się raz w życiu. Hornblower już miał ją przyjąć z zadowoleniem, gdy pewne względy powstrzymały go.

– Pan jest bardzo dobry, sir – powiedział – i nie wiem, jak mam za to dziękować. Ale pan mnie przyjął do siebie jako midszypmena i oczywiście muszę tu z panem pozostać.

Ściągłą, rozumną twarz rozjaśnił uśmiech.

– Niewielu zdobyłoby się, żeby to powiedzieć – rzeki Keene. – Lecz będę nalegał, aby pan przyjął propozycję. Nie pożyję na tyle długo, aby móc docenić pańską lojalność. A ten okręt nie jest miejscem dla pana – z jego bezużytecznym dowódcą – proszę nie przerywać – nieudolnym zastępcą i midszypmenami za starymi na swe stanowiska. Powinien pan znaleźć się tam, gdzie są możliwości na szybki awans. Sugerując panu przyjęcie zaproszenia kapitana Pellewa, panie Hornblower, czynię to dla dobra służby, a ja sam będę miał być może mniej kłopotów, jeśli pan się zgodzi.

– Tak jest, sir – odpowiedział Hornblower.

Rozdział drugi

Ładunek ryżu

Wilk znalazł się pośród owiec. Jak okiem sięgnąć, wzburzone, rozkołysane szare wody Zatoki Biskajskiej usiane były białymi płótnami i chociaż wiał silny wiatr, wszystkie okręty miały postawione niebezpiecznie dużo żagli. Wszystkie usiłowały wydostać się stamtąd, oprócz jednego; tym wyjątkiem była „Indefatigable”, fregata jego królewskiej mości, dowodzona przez kapitana Sir Edwarda Pellewa. Daleko na Atlantyku, setki mil od nich rozgrywała się wielka bitwa, w której okręty liniowe biły się o to, czy Anglia, czy też Francja utrzyma panowanie na morzu; tu, w zatoce, konwój, który miały eskortować okręty francuskie, został wystawiony na atak jednostki na tyle silnej, że mogła zdobyć każdy statek, jaki była w stanie prześcignąć. Nadpłynęła od zawietrznej, odcinając szanse ucieczki w tamtym kierunku, i niezdarne statki handlowe musiały iść bejdewindem; wszystkie były wyładowane żywnością, której rewolucyjna Francja (mająca gospodarkę zdezorganizowaną ciągłymi wstrząsami) tak bardzo oczekiwała, a ich załogi bały się więzienia brytyjskiego jak ognia. Fregata wyprzedzała statek za statkiem; wystarczył jeden strzał lub dwa i już świeżo wciągnięta trójkolorowa bandera zjeżdżała trzepocząc z gafla, załoga pryzowa spieszyła na zdobytą jednostkę, by ją doprowadzić do portu brytyjskiego, a fregata puszczała się w pogoń za następnym łupem.

Na pokładzie rufowym „Indefatigable” Pellew zżymał się na każdą niezbędną zwłokę. Statki konwoju, idące możliwie najbliżej wiatru i pod tyloma żaglami, ile tylko zdołały postawić, rozpraszały się coraz bardziej z upływem minut, co mogło uratować niektóre z nich, jeśli chociaż jedna chwila zostanie zmarnowana. Pellew nie czekał na powrót swoich łodzi; wysyłał oficera z uzbrojonym oddziałkiem na każdy kolejny poddający się statek i ledwie załoga pryzowa odpłynęła, wypełniał znowu wiatrem grotmarsel fregaty i ruszał za następną ofiarą. Bryg, który właśnie ścigali, zwlekał z poddaniem się. Długie dziewięciofuntówki na dziobie „Indefatigable” odezwały się parę razy; na rozkołysanym morzu niełatwo było 0 dokładne celowanie i bryg szedł dalej swoim kursem, w nadziei że jakiś cud go uratuje.

– Doskonale – mruknął Pellew. – Sam tego chciał. Niech więc ma.

Celowniczowie przy pościgówkach dziobowych zmienili cel, mierząc w środek statku, zamiast w jego dziób.

– Nie w kadłub, do diabła! – krzyknął Pellew. Jeden z pocisków trafił bryg niebezpiecznie, tuż nad linią wodną. – Po masztach go!

Przypadkiem, czy może celowo, następny strzał miał lepszą elewację. Trafił w strop mocujący fokreję i zrefowany żagiel z bezwładnie przechyloną reją zjechał w dół, a bryg przekręcił się na wiatr, tak że „Indefatigable” mogła położyć się w dryf obok niego, gotowa do wystrzelenia salwy burtowej. Pod taką groźbą bandera została opuszczona.

– Co to za bryg? – zawołał Pellew przez tubę.

– „Marie Galante” z Bordeaux – oficer stojący obok Pellewa przetłumaczył odpowiedź francuskiego dowódcy. – Od dwudziestu czterech dni w drodze z Nowego Orleanu z ładunkiem ryżu.

– Ryż! – powiedział Pellew. – Po powrocie do kraju dostaniemy za niego ładny grosz. Na moje oko ze dwieście ton. Stan załogi najwyżej dwunastu. Wystarczy czteroosobowy oddziałek pryzowy pod dowództwem midszypmena.

Rozejrzał się, jakby szukając inspiracji do rozkazu, który miał właśnie wydać.

– Panie Hornblower!

– Sir!

– Proszę wziąć czterech ludzi z załogi kutra i abordażować bryg. Pan Soames poda panu naszą pozycję. Proszę doprowadzić statek do jakiegokolwiek portu angielskiego i zgłosić się tam po rozkazy.

– Tak jest, sir.

Hornblower ze sztyletem u boku i pistoletem u pasa był na swoim stanowisku przy karonadach na prawej burcie pokładu rufowego – być może z tej przyczyny na niego właśnie padł wzrok Pellewa. Musiał myśleć szybko, niecierpliwość Pellewa była widoczna dla wszystkich., Na przygotowanej do boju „Indefatigable” skrzynka z jego rzeczami została użyta do zmontowania pod pokładem stołu operacyjnego dla chirurga, nie było zatem mowy o wyjęciu z niej czegokolwiek. Musiał płynąć tak jak stał. Łódź podchodziła już na pozycję przy rufie „Indefatigable”, podbiegł więc do burty i przywołał ją, starając się nadać swemu głosowi możliwie męskie brzmienie, a na słówko dowodzącego porucznika łódź obróciła się dziobem ku fregacie.

– Panie Hornblower, tu jest nasza długość i szerokość geograficzna – powiedział oficer nawigacyjny Soames, wręczając skrawek papieru.

– Dziękuję – odrzekł Hornblower, wtykając kartkę do kieszeni. Wdrapał się niezdarnie na ławę wantową stermasztu i spojrzał w dół na łódź. Kołysała się wzdłużnie jak okręt, nurzając prawie dziób w morzu, a odległość do niej wydawała się przerażająco duża; brodaty, marynarz stojący na dziobie ledwo sięgał podwięzi długim bosakiem. Hornblower wahał się przez dłuższą chwilę – wiedział, że skacze ciężko i niezgrabnie – wiedza książkowa na nic się nie zdała, gdy przychodziło skakać do łodzi, lecz musiał skoczyć, bo za nim wściekał się Pellew, a na sobie czuł oczy załóg łodzi i okrętu. Lepiej skoczyć i narazić się na szwank albo zrobić z siebie widowisko, niż «powodować zwłokę w dalszych poczynaniach okrętu. Czekanie nic nie dawało, podczas gdy skacząc miał jakąś szansę. Możliwe, że to na słówko Pellewa sternik „Indefatigable” sprawił, że dziób okrętu nieco odpadł. Nadbiegająca z ukosa fala dźwignęła w górę rufę „Indefatigable” i przeszła pod nią tak, że dziób łodzi podjechał w górę w momencie opadania rufy. Hornblower zebrał się w sobie i skoczył. Wylądował stopami na krawędzi nadburcia i chwiejąc się stał tak przez jedną przerażającą sekundę, aż któryś marynarz pociągnął za mundur i Hornblower poleciał w przód, zamiast do tyłu. Ale mocne, wyprężone ramię marynarza nie mogło go utrzymać i runął głową w dół, nogami do góry, na ludzi siedzących na drugiej ławce poprzecznej. Wyrżnął o ich muskularne plecy tak silnie, że stracił oddech, lecz wreszcie udało mu się stanąć w pozycji wyprostowanej.

– Przepraszam – wyjąkał do marynarzy, którzy swymi ciałami osłabili jego upadek.

– E, tam, nie ma za co, sir – odezwał się najbliższy, marynarz z krwi i kości, z tatuażem i harcapem. – Waży pan tyle co piórko.

Dowodzący porucznik patrzył na niego z rufy.

– Płynie pan na bryg, sir? – zapytał i na jego rozkaz w chwili, gdy Hornblower przechodził na rufę, łódź zaczęła się obracać.

Był przyjemnie zaskoczony, że nie powitały go gęby szeroko rozciągnięte w uśmiechu ledwie skrywanego rozbawienia. Skoczyć do małej łodzi z wielkiej fregaty nawet na dosyć spokojnym morzu nie było łatwą sprawą; prawdopodobnie każdy z obecnych wylądował kiedyś jak on głową naprzód, a do tradycji służby na morzu, tak jak ją pojmowano na „Indefatigable”, nie należało śmiać się z kogoś, kto nie uchylając się dał z siebie wszystko, na co go stać.

– Czy przejmuje pan bryg? – zapytał porucznik.

– Tak, sir. Dowódca rozkazał mi wziąć czterech z pańskich ludzi.

– Powinni to być zatem wytrawni marynarze – rzekł porucznik, podnosząc wzrok na olinowanie brygu. Reja fokmasztu zwisała niebezpiecznie, a fał kliwra obluzował się i żagiel łopotał z hukiem na wietrze. – Czy zna pan tych ludzi, czy mam ich sam wybrać?

– Będę zobowiązany, sir, jeśli to pan uczyni.

Porucznik wywołał cztery nazwiska i cztery głosy odpowiedziały na wezwanie.

– Trzeba ich trzymać z dala od trunków, a będzie pan miał z nich pożytek – dodał porucznik. – Radzę dobrze pilnować wziętej do niewoli załogi francuskiej. Jeśli pan tego zaniedba, nim się pan obejrzy, znajdzie się pan we francuskim ulu.

– Tak jest, sir – rzekł Hornblower.

Kuter podskakiwał na fali przy burcie brygu; dzielił go pas spienionej wody. Wytatuowany marynarz dobił spiesznie targu z sąsiadem na ławce i wsunął do kieszeni zwitek tytoniu – podobnie jak Hornblower marynarze zostawiali całe swoje mienie na fregacie – i skoczył na ławę wantową. Za nim poszedł drugi i obaj czekali na Hornblowera, który z trudem przedostawał się na dziób rozchybotanej łodzi. Stanął na przedniej ławce, balansując niebezpiecznie. Ława wantowa grotmasztu brygu znajdowała się dużo niżej niż stermasztu „Indefatigable”, ale tym razem trzeba było skakać w górę. Jeden z marynarzy powstrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu.

– Chwileczkę – powiedział. – Gotów. Teraz, sir.

Hornblower podkulił ręce i nogi, po czym rozprężywszy je, jak żaba w skoku, rzucił się na ławę wantową. Chwycił się dłońmi wanty, lecz kolano mu się obsunęło i przechył brygu zanurzył go po pas w wodzie, a wanta wyśliznęła się z dłoni. Ale czekający w pogotowiu marynarze złapali go za ręce i wciągnęli na statek, gdzie po chwili znaleźli się także dwaj pozostali z jego załogi. Hornblower powiódł ich na pokład.

Pierwsza rzecz, jaką ujrzały jego oczy, to był widok mężczyzny siedzącego na pokrywie lukowej z głową przechyloną do tyłu i przytkniętą do ust butelką, której dno sterczało prosto do góry. Był to jeden z liczniejszego towarzystwa rozsiadłego wokół luku; butelek było więcej, zobaczył, jak jedna z nich przechodziła z rąk do rąk, a gdy podszedł bliżej, przechył statku przetoczył obok jego stóp pustą, aż z brzękiem wpadła do otworu odpływowego. Któryś z siedzących, z białymi włosami rozwianymi przez wiatr, wstał, by go powitać, i stał przez chwilę wymachując rękami i przewracając oczyma, jakby się zbierał do wypowiedzenia czegoś niezmiernie ważnego, i z przejęciem szukał odpowiednich słów.

– Przeklęci Anglicy – wydusił w końcu z siebie, co rzekłszy opadł ciężko na pokrywę lukową i wsparłszy głowę na rękach zaczął się układać do snu.

– Nieźle się zabawiają, sir, niech ich licho – odezwał się marynarz u boku Hornblowera.

– Żeby to nam trafiła się taka gratka – dodał inny.