Z podniesioną banderą - Cecil Scott Forester - ebook

Z podniesioną banderą ebook

Cecil Scott Forester

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Brawurowa ucieczka przed śmiercią, z dwoma kompanami, wzdłuż Loary. Przy pomocy hrabiego de Gracay oraz jego pięknej synowej, udaje się uprowadzić okręt "Witch of Endor", dopłynąć do Anglii, gdzie Hornblower dostaje Order Łaźni oraz tytuł pułkownika piechoty morskiej.

[opis wydawcy]

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Morągu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Z podniesioną banderą

C. S. FORESTER

podniesioną banderą

„WYDAWNICTWO MORSKIE” GDAŃSK „TEKOP” GLIWICE

1991

Tytuł orginału angielskiego

Flying Colours

Tłumaczyła z angielskiego

Henryka Stępień

Redaktor Alina Walczak

Opracowanie graficzne

Erwin Pawlusiński

Ryszard Bartnik

Korekta Teresa Kubica

© Copyright for the Polish edition, by Wydawnictwo Morskie 1974

ISBN 83-85297-56-1

Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991 we współpracy z

„Tekop” Spółka z o.o. Gliwice

Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1723/k

Rozdział I

Kapitan Hornblower przechadzał się tam i z powrotem wzdłuż odcinka wałów Rosas strzeżonego po obu stronach przez dwóch wartowników z naładowanymi muszkietami, a przydzielonego mu przez komendanta na spacery. W górze świeciło jasno jesienne śródziemnomorskie słońce, zawieszone na błękitnym śródziemnomorskim niebie, oświetlające śródziemnomorski szafir zatoki Rosas — niebieską wodę obramowaną bielą, tam gdzie drobne fale rozbijały się o złocisty piasek i szarozielone urwisko. Nad jego głową łopotała trójkolorowa flaga Francji, czarna na tle słońca, głosząc światu, że Rosas jest w rękach Francuzów, a kapitan Hornblower w niewoli. O niespełna pól mili od miejsca wyznaczonego mu na przechadzkę leżał pozbawiony masztów wrak jego okrętu, „Sutherlanda”, osadzony na brzegu, aby nie zatonął, w prostej zaś linii za nim stały na kotwicach cztery liniowce, które go pokonały. Spoglądając przez zmrużone powieki i z żalem myśląc o utraconej lunecie, mógł stwierdzić z tej odległości, że nie są zdatne do żeglugi i że prawdopodobnie nie zostaną nigdy doprowadzone do tej zdatności. Nawet dwupokła-dowiec, który wyszedł z boju z nietkniętymi masztami, musiał co dwie godziny wprawiać w ruch swoje pompy, by utrzymywać się na wodzie, a na pozostałych trzech okrętach nie zdołano jeszcze ustawić nowych masztów na miejsce utraconych w bitwie. Francuzi to banda niemrawych szczurów lądowych, jak można by mniemać po siedemnastu latach ich klęsk na morzu i sześciu latach nieprzerwanej blokady.

Byli dla niego słodcy jak lukrecja i wychwalali go na swą francuską modłę za ,,wspaniałą obronę” po „śmiałej inicjatywie” rzucenia swego okrętu między ich cztery a Rosas, gdzie tamte chciały się schronić. Wyrażali najwyższą radość, że jakimś cudem uszedł bez szwanku z bitwy, w której dwie trzecie jego ludzi zginęło lub odniosło rany. Ale rabowali w swój zwykły sposób, który sprawiał, że siły zbrojne cesarstwa były znienawidzone w całej Europie. Przetrząsali kieszenie nawet rannym, jęczącymi stosami zalegającym pokłady „Sutherlanda”. Przy pierwszym spotkaniu z Hornblowerem ich admirał wyraził zdziwienie, że nie nosi szpady, którą odesłał mu z powrotem w uznaniu waleczności; a gdy Hornblower odrzekł, że od momentu jej oddania już jej więcej nie zobaczył, zarządził rewizję na swoim okręcie flagowym. Szpada leżała w jakimś kącie, z zaszczytną dedykacją wciąż widoczną na klindze, lecz z rękojeścią, gardą i pochwą odartą ze złoceń. Admirał roześmiał się tylko z tego i ani mu się śniło nakazać poszukiwania złodzieja; dar Funduszu Patriotycznego zwisał więc dalej u boku Horn-blowera z nagą głowicą brzeszczotu, wystającą z pochwy pozbawionej ozdób ze złota, kości słoniowej i pereł.

Żołnierze i marynarze francuscy, którzy zajęli zdobyty okręt, zrywali nawet okucia mosiężne; obżerali się niezbyt apetycznymi zapasami w sposób zdradzający, jak mizerne racje żywności przyznawano ludziom bijącym się za cesarstwo — ale tylko paru spiło się do nieprzytomności rumem z baryłek. Wobec podobnej pokusy (na jaką nie wystawiłby swych ludzi żaden oficer brytyjski) marynarze angielscy piliby tak długo, aż dziewięć dziesiątych doszłoby do stanu kompletnego zamroczenia lub wdałoby się w zażartą bijatykę. Oficerowie francuscy zwrócili się do jeńców ze zwykłym apelem, by wstąpili w szeregi francuskie, do armii lub marynarki wojennej, kusząc jak zawsze obietnicami dobrego traktowania i regularnej wypłaty żołdu. Hornblower był dumny, że ani jeden z jego załogi nie dał się zwieść tym obietnicom.

W rezultacie nieliczni zdrowi marynarze marnieli teraz zamknięci w jednym z pustych magazynów fortecy, pozbawieni tytoniu, rumu i świeżego powietrza, co dla większości z nich było piekłem. Ranni — a było ich stu czterdziestu pięciu — gnili w wilgotnych kazamatach, gdzie gangrena i gorączka miały wkrótce położyć kres ich życiu. W pojęciu praktycznych Francuzów byłoby głupotą ze strony ubogiej armii kataloriskiej, która niewiele zdolna była zrobić nawet dla swoich własnych ludzi, poświęcać cokolwiek ze swych zapasów dla tych rannych, którzy — gdyby przeżyli — staliby się nieznośną kulą u nogi.

Z ust Hornblowera wyrwał się cichy jęk. On sam miał dla siebie pokój, człowieka do obsługi, mógł korzystać ze świeżego powietrza i światła słońca, gdy tymczasem ci biedacy cierpieli wszelkie męki odosobnienia — nawet tych paru jego oficerów, którzy wyszli cało z bitwy, umieszczono w więzieniu miejskim. Podejrzewał co prawda, że jemu gotowano odmienny los. W czasie tych sławnych dni, gdy dowodząc „Sutherlandem” zdobył sobie, sam o tym nie wiedząc, przydomek „Postrachu Morza Śródziemnego”, udało mu się rozbić baterię w Llanzy podprowadzając w jej pobliże swój okręt pod trójkolorową banderą. Był to prawnie usankcjonowany „ruse de guerre” 1, mający wiele precedensów w historii, lecz rząd francuski uznał to widocznie za pogwałcenie prawa wojennego. Jako jeniec zostanie zabrany przez najbliższy konwój do Francji lub Barcelony, żeby tam stanąć przed sądem wojennym. Bonaparte na pewno może kazać go rozstrzelać, kierowany z jednej strony osobistą urazą, a z drugiej chęcią dostarczenia Europie bardzo przekonywającego dowodu brytyjskiej dwulicowości i perfidii. Od wczoraj czy przedwczoraj Hornblower miał wrażenie, że to wszystko czyta z oczu swych strażników.

Upłynęło już dostatecznie dużo czasu, aby wieść o zdobyciu „Sutherlanda” dotarła do Paryża i aby odpowiednie rozkazy Bonapartego zostały przekazane do Rosas. „Moniteur Universal” wybuchnął pewnie triumfalnym peanem, oznajmiając całemu kontynentowi, że strata okrętu liniowego jest oczywistym dowodem chylenia się Anglii ku upadkowi, jak niegdyś Kartaginy; za miesiąc lub dwa ukaże się przypuszczalnie wzmianka, że zdradziecki sługa perfidnego Albionu spotkał się z zasłużoną karą pod murem Vincennes lub Montjuich.

Hornblower chrząknął nerwowo; bał się, że ogarnie go strach i był zaskoczony, że tak nie jest. Myśl o takim nagłym i nieuniknionym końcu nie zatrwożyła go bardziej niż niejasne przeczucia, gdy rzucił się w bój na pokładzie rufowym swojego okrętu. W gruncie rzeczy potrafił znaleźć w niej niemal ulgę, jak w czymś co położy kres troskom o jego żonę Marię, pozostawioną w ciąży, udrękom zazdrości i tęsknocie za Lady Barbarą, która poślubiła jego admirała; w oczach Anglii uznany zostanie za męczennika, a wdowie po nim przysługiwać będzie renta. Byłby to więc zaszczytny koniec, który mężczyzna powinien przyjąć z wdzięcznością — szczególnie człowiek typu Hornblowera, utrzymujący samego siebie w stanie uporczywego i bezpodstawnego braku wiary we własne zdolności i obawy przed zawodową kompromitacją i ruiną.

Byłby to również koniec niewoli. Hornblower już raz spędził jako jeniec dwa ponure lata w Ferrol, lecz z upływem czasu zapomniał o nich, aż znowu znalazł się w podobnej sytuacji. Ponadto wtedy nie zaznał był jeszcze swobody, jaką daje własny pokład rufowy, i nie zakosztował smaku nieograniczonej wolności — największej na świecie — wolności kapitana okrętu. Teraz więzienie było dla niego torturą, mimo że pozwalano mu patrzeć na niebo i morze. Hornblower wściekał się przeciwko swemu odosobnieniu jak lew zamknięty w klatce i miotający się za jej prętami. Miał dość zamknięcia. Zacisnął pięści i tylko silą powstrzymał się, by nie wyrzucić ich w górę gestem rozpaczy.

Potem opanował się, urągając sobie w duchu za dziecinną słabość. By oderwać się od tych myśli, popatrzył znowu na szafirowe morze, które kochał, na sznur czarnych sylwetek kormoranów na tle szarego zbocza i na mewy krążące pod błękitem nieba. W odległości pięciu mil widział marsie „Cassandry”, fregaty jego królewskiej mości, pilnującej dniem i nocą czterech francuskich okrętów, stłoczonych w zatoce pod osłoną dział Rosas, a za nimi dostrzegał bombramsle „Plutona” i „Caliguli” (admirał Leighton, niegodny małżonek jego ukochanej Barbary, żeglował pod swoją flagą na „Plutonie”, ale on nie chciał się teraz trapić tą myślą) czekających z zaatakowaniem okrętów, które wzięły go w niewolę, aż przybędą posiłki floty śródziemnomorskiej. Mógł polegać na Brytyjczykach, że pomszczą jego klęskę. Martin, wiceadmirał dowodzący eskadrą blokującą Tulon, dopilnuje, aby Leighton nie sfuszerował tego ataku nawet przy największej sile dział Rosas.

Powiódł wzrokiem wzdłuż szańców, po zainstalowanych tam masywnych działach dwudziestoczterofunto-wych. Narożniki bastionów dźwigały ogromne czterdzie-stodwufuntówki. Przechylił się przez parapet i spojrzał w dół; ściana o wysokości dwudziestu pięciu stóp opadała pionowo do dna fosy, wzdłuż którego biegła linia mocnej palisady, nie do zniszczenia przez armię oblężniczą bez podkopania się aż do skraju fosy. Żaden pospieszny, zaimprowizowany atak nie zdobędzie cytadeli Rosas. Dwudziestu wartowników chodziło po wałach odmierzonym krokiem; po przeciwległej stronie widział potężne wrota ze spuszczoną kratą, gdzie setka żołnierzy straży głównej była zawsze w pogotowiu dla odparcia niespodziewanego ataku, który mógłby ujść uwagi tych dwudziestu na wałach.

W dole, w samym sercu fortecy, kompania piechoty odbywała musztrę — przenikliwe słowa komendy dobiegały aż do niego. Wydawano ją po włosku; Bonaparte usiłował podbić Katalonię głównie przy pomocy cudzoziemskich sprzymierzeńców swego cesarstwa, Włochów, Neapolitariczyków, Niemców, Szwajcarów, Polaków. Żołnierze nie potrafili ufornować równych szeregów; odziani byli w łachmany, ale nawet te łachmany nie miały jednolitego wyglądu — były białe, niebieskie, szare lub brązowe, zależnie od tego, czym dysponowały magazyny, z których je kiedyś pobrano. Biedacy, byli też na pól zagłodzeni. Spośród pięciu czy sześciu tysięcy stacjonujących w Rosas do pełnienia służby wojskowej można było przeznaczyć tylko tych, których oglądał w tej chwili; reszta grasowała po okolicy w poszukiwaniu żywności — Bonapartemu nie postało nawet w głowie starać się o zaprowiantowanie ludzi, których zmuszał do służenia sobie, zresztą i z żołdem zalegał po roku i więcej. Zdumiewająca rzecz, że jego zrujnowane cesarstwo utrzymywało się tak długo — był to najoczywistszy dowód nieudolności tych państw, które się z nim zmagały. Tam, po przeciwległej stronie półwyspu, cesarstwo francuskie zbierało w tej chwili wszystkie swe siły przeciwko człowiekowi prawdziwie uzdolnionemu i armii, która wie, co to dyscyplina. Od wyniku tej bitwy zależą losy Europy. Hornblower był przekonany, że czerwone mundury pod wodzą Wellingtona odniosą pełne zwycięstwo; byłby tego równie pewien, gdyby Wellington nie był bratem jego ukochanej Lady Barbary.

Wzruszył ramionami. Nawet Wellington nie zdruzgoce cesarstwa francuskiego tak szybko, by uchronić go przed sądem i egzekucją. Skończył się zresztą czas przeznaczony na codzienną przechadzkę. Następnym punktem w monotonnym programie dnia będzie wizyta u chorych w kazamatach, potem u jeńców trzymanych w byłym magazynie — komendant dał mu na to łaskawie po dziesięć minut — po czym zostanie zamknięty w pokoju, gdzie będzie próbował czytać od nowa którąś z pół tuzina książek będących w posiadaniu garnizonu Rosas lub chodził z kąta w kąt, trzy kroki tam i trzy z powrotem, by rozmyślać o Marii i o dziecku, które miało przyjść na świat na Nowy Rok, i torturować się wspomnieniami o Lady Barbarze.

Rozdział II

Tej nocy Hornblower ocknął się nagle, zastanawiając się, co mogło wyrwać go ze snu. W chwilę później usłyszał znowu ten odgłos. Był to stłumiony huk działa nad pomieszczeniem, w którym się znajdował. Z biciem serca porwał się z łóżka, lecz zanim jego stopy dotknęły podłogi, w całej twierdzy zawrzało. W górze grzmiały armaty, gdzieś poza twierdzą waliły setki dział; przez zakratowane okna pokoju wdarła się nikła poświata od błysków ognia odbitych od nieba. Tuż za drzwiami warczały bębny i grały sygnałowki, wzywając garnizon pod broń. — dziedziniec napełnił się tupotem podkutych butów uderzających o kocie łby bruku.

Ta ogłuszająca kanonada artyleryjska mogła znaczyć tylko jedno. Pod osłoną ciemności flota wśliznęła się do zatoki i teraz słyszał huk salw burtowych ostrzeliwujących zakotwiczone okręty. O pół mili od niego toczyła się wielka bitwa morska, a on nic z tego nie widział. To go doprowadzało do szału. Chciał zapalić świecę, ale trzęsące się ręce nie potrafiły skrzesać ognia. Cisnął pudełko z hubką i krzesiwem na podłogę, wciągnął po omacku mundur, spodnie i buty, a potem zaczął bębnić wściekle pięściami w drzwi. Wiedział, że postawiony przy nich wartownik jest Włochem, a sam nie mówił po włosku, znał tylko biegle hiszpański i marnie francuski.

— Officier! Officier! — zawołał; usłyszał wartownika wzywającego sierżanta straży i miarowe stąpanie sierżanta. Przycichł już bowiem rumor towarzyszący załodze garnizonu zbierającej się na wezwanie pod broń.

— Czego pan chce? — zapytał sierżant przez drzwi; przynajmniej tak się Hornblower domyślał, gdyż nie rozumiał, co tamten mówi.

— Officier! Officier! — darł się Hornblower dalej, waląc pięściami w ciężkie drzwi. Artyleria wciąż biła. Nie przestał bębnić, aż usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Drzwi otwarły się i Hornblower zamrugał oślepiony blaskiem pochodni świecącej mu prosto w oczy. Młody oficer w zgrabnym białym uniformie stał między sierżantem a wartownikiem.

— Qu’est-ce-que monsieur desire? — spytał. Ten przynajmniej rozumiał po francusku, chociaż wymowę miał marną. Szukając słów Hornblower wyjaśniał w języku, którym nie przywykł mówić, o co mu chodzi.

— Chcę widzieć! — wyjąkał. — Chcę widzieć bitwę. Niech mi pan pozwoli wyjść na wały.

Młody człowiek z żalem potrząsnął głową; podobnie jak inni oficerowie garnizonu współczuł angielskiemu kapitanowi, który — jak wieść niosła — miał być wkrótce odstawiony do Paryża i rozstrzelany.

— To jest wzbronione — odparł.

— Nie ucieknę — zapewniał Hornblower; desperackie podniecenie rozwiązało mu język. Słowo honoru... przysięgam! Niech pan idzie ze mną, ale proszę pozwolić mi zobaczyć. Chcę widzieć.

Oficer zawahał się.

— Nie mogę zejść z mego posterunku — odpowiedział.

— Więc niech mi pan pozwoli iść samemu. Przysięgam, że pozostanę na wałach i nie będę próbował ucieczki.

— Słowo honoru? — zapytał oficer.

— Słowo honoru. Dziękuję, sir.

Oficer odstąpił na bok, a Hornblower wypadł z pokoju jak strzała, wybiegł krótkim korytarzem na dziedziniec, skąd po pochyłości muru dostał się na bastion od strony morza. W tejże chwili zainstalowana tam czterdziesto-dwufuntówka wystrzeliła z ogłuszającym hukiem, i długi język pomarańczowego płomienia nieomal go oślepił. W ciemnościach spowił go gryzący dym prochowy. Nie zauważony przez nikogo z obsługi dział zbiegł po stromych schodach na mur osłonowy, gdzie z dala od armat mógł patrzeć nie będąc oślepiany.

Zatoka Rosas cała iskrzyła się od błysków wystrzałów. Pięć razy z rzędu w regularnych odstępach czasu buchnął czerwony ogień salw burtowych, za każdym razem oświetlając majestatyczny okręt sunący prosto obok zakotwiczonych jednostek francuskich. To był „Pluto”, Horn-blower rozróżnił jego trzy pokłady, banderę na gaflu, flagę admiralską na bezanie, postawione marsie i zwiniętą resztę płócien. Jest tam Leighton, chodzi po swoim pokładzie rufowym — myśli może o Lady Barbarze. A ten drugi, za rufą „Plutona”, to „Caligula”. Bolton stąpa ciężko po pokładzie upojony hukiem swoich salw burtowych. Strzelają szybko i sprawnie — Bolton to dobry kapitan, chociaż ma braki w edukacji. Słowa „Oderint, dum metuant”2 — dewiza cezara Caliguli — wyryte złotymi literami w poprzek rufy „Caliguli”, nic mu nie mówiły, póki Hornblower nie przetłumaczył i nie wyjaśnił mu ich znaczenia. Może właśnie w tej chwili pocisk francuski obtłukuje i miażdży te litery.

Lecz eskadra francuska odpowiadała ogniem niecelnym i niezgranym. Zamiast nagłego błysku salw burtowych w miejscu, gdzie jej okręty stały na kotwicach, pojawiały się przerywane języki ognia z dział strzelających nieregularnie. W czasie takiej bitwy nocnej i po ataku z zaskoczenia Hornblower nie nakazałby samodzielnego strzelania nawet marynarzom angielskim. Miał wątpliwości, czy choćby jedna dziesiąta dział francuskich jest prawidłowo obsługiwana i nastawiana na cel. Co zaś do ciężkich armat huczących z twierdzy za jego plecami, to był najzupełniej pewny, że nie pomagają sprawie francuskiej, a może nawet jej szkodzą. Strzelając po ciemku na półmilowy dystans, niechby nawet z nieruchomej platformy i z dział wielkiego kalibru, mogli równie dobrze trafić swego jak i przeciwnika. Opłaciło się sowicie admirałowi Martinowi wysłanie Leightona z jego eskadrą w te bezksiężycowe godziny nocy, mimo ryzyka żeglugi po zatoce.

Hornblower dławił się ze wzruszenia i podniecenia, wyobrażając sobie szczegółowo, co się dzieje na okrętach angielskich — sondujący marynarze śpiewnymi głosami podają głębokości ze zdyscyplinowaną regularnością, okręt przechyla się w rytm ogłuszającego trzasku salwy burtowej, latarnie bitewne świecą mdłym blaskiem poprzez dym spowijający dolne pokłady, zgrzyt i turkot lawet towarzyszy przetaczaniu armat, padają nieustanne komendy oficerów dowodzących sekcjami dział, a spokojny głos kapitana wydaje polecenia sternikowi. Wychylił się jeszcze bardziej za parapet w ciemność, wlepiając wzrok w zatokę na dole.

Do jego nozdrzy doleciał swąd dymu drzewnego, wyraźnie inny od gryzącego dymu prochowego, który rozsnuwał się od strony dział. Rozpalili w paleniskach do podgrzewania kul, ale komendant byłby głupcem, gdyby w tych warunkach pozwolił swoim ludziom na strzelanie rozgrzanymi do czerwoności pociskami. Okręty francuskie są równie łatwo palne jak angielskie i równie łatwo mogą być trafione w bitwie na tak bliską odległość.

Zacisnął silniej palce na parapecie stojąc tak i wpatrując się aż do bólu oczu w miejsce, które zwróciło jego uwagę. Było to nikłe, prawie niewidoczne czerwone światełko w oddali. Śladem torowym swojej walczącej eskadry Anglicy wprowadzali brandery. Grupa okrętów stojących, jak te tutaj, na kotwicy była wymarzonym celem dla brandera, a Martin doskonale zaplanował atak, posyłając najpierw liniowce, aby zmiotły łodzie strażnicze, osłabiły ogień francuski i odciągnęły uwagę obsługi ich dział. Czerwony punkcik szybko się rozrastał i stawał się coraz jaśniejszy, ukazując kadłub, maszty i takielunek małego brygu; rozjarzył się jeszcze silniej, gdy grupa śmiałków pozostałych na pokładzie otworzyła pokrywy lukowe i furty strzelnicze, aby zwiększyć ciąg. Strzelające w górę języki ognia stały się widoczne nawet dla Hornblowera stojącego na szańcu i ukazały mu tuż przy burcie brandera zarysy „Turenne” — francuskiego okrętu, który uszedł z poprzedniej bitwy z całymi masztami. Kimkolwiek był młody oficer dowodzący branderem, musiał to być człowiek zimnej krwi i szybkiej decyzji, jeśli potrafił w taki sposób wybrać najkorzystniejszy cel.

Hornblower patrzył na punkciki ognia pnące się po olinowaniu „Turenne”, aż cała stanęła w czerwieni, jak rusztowanie dla sztucznych ogni w czasie pokazu fajerwerków. Nagłe wytryski płomieni na pokładzie wskazywały, gdzie znajdowały się ładunki prochowe. A potem, gdy już puściły przepalone liny, całe to „rusztowanie” obróciło się nagle i zaczęło dryfować, popychane słabym powiewem. Zwalił się maszt ku przodowi wzbijając słup iskier, które odbiły się w niesamowicie czarnej wodzie wokół okrętu. Ogień armatni na innych jednostkach francuskich zaczął szybko zamierać, w miarę jak odwoływano załogi dział, by zajęły się dryfującym stosem ognistym, a powolny ruch niewyraźnych kształtów oświetlonych pożarem wskazywał, że liny kotwiczne okrętów zostały odcięte przez oficerów przerażonych perspektywą śmierci w płomieniach.

Nagle uwagę Hornblowera przyciągnęło miejsce bliżej brzegu, gdzie leżał opuszczony wrak osadzonego na plaży „Sutherlanda”. I tam widać było czerwoną poświatę wzmagającą się i rozszerzającą błyskawicznie. Kilku zuchów z eskadry, zdecydowanych nie zostawić w rękach Francuzów nawet tak marnego łupu, dostało się na pokład i podłożyło ogień. W głębi zatoki wznosiły się powoli w powietrze trzy punkciki świetlne i Hornblower poczuł, że gardło ściska mu obawa, czy nie zajął się również któryś z okrętów brytyjskich. Lecz w następnej chwili pojął, że był to tylko sygnał — trzy czerwone latarnie pionowo jedna nad drugą — który widocznie miał oznaczać odwołanie, gdyż z jego pojawieniem się strzelanina ucichła nagle. Płonące wraki rozświetlały teraz cały ten sektor zatoki niesamowitą czerwienią, w której blasku widać było wyraźnie pozostałe okręty francuskie dryfujące bez masztów i kotwic w stronę brzegu. A potem oślepiający błysk i ogłuszający huk oznajmiły, że zapaliła się prochownia na „Turenne”. Przez kilka sekund po wybuchu Hornblower był oślepiony i nie wiedział, co się z nim dzieje; nawet w tak odległym miejscu, gdzie stal, podmuch potrząsnął nim jak rozgniewana niańka dzieckiem.

Spostrzegł, że brzask wpełza w zatokę odsłaniając surowe zarysy szańców Rosas i przytłumiając jaskrawą barwę płomieni palącego się wraka „Sutherlanda”. W dali, już poza zasięgiem dział fortecy, pięć brytyjskich liniowców wypływało z zatoki na morze w szyku torowym. Było coś dziwnego w wyglądzie „Plutona”; dopiero przyjrzawszy mu się jeszcze raz Hornblower zorientował się, że okręt stracił grotstengę — dowód oczywisty, że jeden przynajmniej pocisk francuski wyrządził szkodę. Na pozostałych jednostkach nie było widać śladów uszkodzenia w czasie tej akcji, jednej z najlepiej przeprowadzonych w długich dziejach brytyjskiej marynarki wojennej. Horn-blower oderwał wzrok od znikających przyjaciół, by popatrzeć na pole bitwy. Po „Turenne” nie było śladu; z „Sutherlanda” zostało tylko kilka sterczących z wody zwęglonych szczątków, nad którymi wisiała smuga dymu. Dwa liniowce leżały na skałach na zachód od twierdzy, i ręce francuskich szkutników nigdy już nie przywrócą im zdatności do żeglugi. Ostał się tylko trójpokładowiec zgruchotany i pozbawiony masztów, jeżdżący na kotwicy, która utrzymywała go na samym skraju kipieli. Po najbliższej wichurze od wschodu zostanie i z niego bezużyteczny wrak wyrzucony na brzeg. Brytyjska flota śródziemnomorska nie będzie już musiała uszczuplać swych sił na blokadę Rosas.

Ale oto nadchodził generał Vidal, komendant twierdzy, odbywając obchód ze świtą postępującą w ślad za nim, w sam czas, aby wybawić Hornblowera od wpadnięcia w nastrój rozpaczy na widok znikającej za widnokręgiem eskadry angielskiej.

— Co pan tu robi? — zapytał generał przystając na jego widok. Pod surowością oblicza można było wyczytać przyjazne współczucie, jakie Hornblower dostrzegał w twarzach wszystkich otaczających go nieprzyjaciół, gdy zaczęli się domyślać, że czeka go pluton egzekucyjny.

— Oficer straży głównej pozwolił mi tu przyjść — wyjaśnił Hornblower swoją łamaną francuszczyzną. — Dałem mu słowo honoru, że nie będę próbował ucieczki. Teraz je cofnę, za pańskim pozwoleniem.

— Tak czy owak nie miał prawa pozwolić na to — rzekł generał ostrym tonem, w którym jednak dawało się wyczuć to samo nie zwiastujące nic dobrego współczucie. — Chciał pan zapewne zobaczyć bitwę?

— Tak, generale.

— Pięknego dzieła dokonali pańscy rodacy. — Generał potrząsnął głową ze smutkiem. — Boję się, kapitanie, że nie usposobi to rządu w Paryżu przychylniej do pana.

Hornblower wzruszył ramionami; zdążył się zarazić tym gestem w ciągu tych niewielu dni pobytu wśród Francuzów. Stwierdził w duchu z obojętnością, która nawet jego samego zdziwiła, że pierwszy raz komendant uczynił otwartą aluzję do niebezpieczeństwa grożącego mu ze strony Paryża.

— Nie zasłużyłem na to, żeby mnie straszyć — odparł.

— Nie, nie. Naturalnie że nie — komendant zaprzeczył śpiesznie z niepewną miną, jak rodzic zapewniający dziecko, że lekarstwo, które mu podaje, nie będzie gorzkie.

Powiódł wzrokiem wokoło szukając sposobności do zmiany tematu i los szczęśliwie mu ją podsunął. Z podziemi twierdzy dobiegł stłumiony odgłos wiwatów — nie był to skrzek włoski, lecz okrzyki po angielsku.

— To chyba pańscy ludzie, kapitanie — zauważył generał, już znowu z uśmiechem. — Pewnie ten nowy jeniec zdążył im opowiedzieć, co się wydarzyło tej nocy.

— Nowy jeniec? — zapytał Hornblower.

— A tak. Marynarz, który wypadł za burtę okrętu admiralskiego, „Plutona”, jeśli się nie mylę, i dopłynął do brzegu. Ha, przypuszczałem, kapitanie, że to pana zainteresuje. Tak, proszę iść i porozmawiać z nim. Dupont, niech się pan zajmie kapitanem i towarzyszy mu do więzienia.

Hornblowerowi tak było pilno wypytać nowo przybyłego i usłyszeć, co ma do opowiedzenia, że z trudem zdobył się na parę słów podzięki. Dwa tygodnie życia więzienne-

2 — Z podniesioną banderą                                           \ \ \          *7

go sprawiły, że łaknął gorąco nowin. Popędził stokiem w dół w towarzystwie zdyszanego Duponta, przebiegłszy dziedziniec wpadł w ciemny korytarz przez drzwi, które strażnik otworzył przed nim na gest oficera francuskiego, i dopadł okutych żelazem podwoi pilnowanych przez dwóch wartowników. Z głośnym szczękiem kluczy otwarto je i Hornblower wszedł do celi.

Było to obszerne niskie pomieszczenie — kiedyś używane jako magazyn — oświetlane i wietrzone przez parę silnie zakratowanych otworów wychodzących na fosę twierdzy. Cuchnęło tu odorem stłoczonych w zamknięciu ludzi, a w tej chwili huczało od pytań, którymi ocaleni spośród załogi „Sutherlanda” zasypywali kogoś stojącego w samym środku zbitej gromady. Na widok wchodzącego Hornblowera ludzie rozstąpili się i nowy jeniec wyszedł naprzód; miał na sobie tylko spodnie drelichowe, na plecach dyndał mu długi warkocz.

— Ktoś ty? — zapytał Hornblower.

— Phillips, sir. Z obsługi grotmasztu na „Plutonie”. — Jego uczciwie patrzące niebieskie oczy spotkały wzrok Hornblowera bez mrugnięcia. Hornblower poznał, że nie jest to ani dezerter, ani szpieg — obie te możliwości brał pod uwagę.

— Jak się tu dostałeś?

— My stawiali żagle, sir, żeby wyjść z zatoki. Akurat wtenczas zobaczyliśmy, że stary „Sutherland” się zapalił i kapitan Elliott powiada do nas, sir: „Czas już, chłopcy. Marsie i bramzele”. Wleźliśmy na wanty, sir, i ja żem co tylko wlazł na nok grotbramrei, a tu maszt sie wali w dół i zmiata mnie do wody i kupę innych chłopaków też, sir, ale wtenczas akurat ten francuz, co to sie palił, wybuchnął i pewno odłamki pozabijały ich, sir, bo patrzę, a tu sam sie zostałem, „Pluto” daleko, no to popłynąłem do brzegu, sir, a tam była kupa Francuzików, co pewnikiem pouciekali wpław z palącego się francuza, i zawlekli mnie do jakichś żolnierzów, a te żołnierze przyprowadziły mnie tutaj. Był tam ich oficer i zaczął mnie brać na spytki — pan by pęknął ze śmiechu, sir, jakby pan słyszał, jak on próbuje gadać po angielsku — ale ja nie puszczam pary, sir. Jak oni to zobaczyli, to wsadzili mnie tu, do naszych, sir. Rozpowiadałem im akurat o bitwie, sir. Był tam stary „Pluto” i „Caligula”, sir, i...

— Tak, widziałem — przerwał Hornblower. — Widziałem, jak ..Pluto” stracił grotstengę. Czy bardzo go poharatało?

— Boże broń, sir, nie, sir. Nawet nie pół tuzina kul do nas doleciało, ale i te nie narobili szkody, prócz jednej, co raniła admirała.

— Admirała! — Hornblower zachwiał się lekko na nogach, jakby on sam dostał pociskiem. — Admirała Leightona, powiadasz?

— Admirała Leightona, sir.

— Czy... czy ciężko ranny?

— Nie pęwiem tego, sir, bo sam nie widziałem, akurat wtenczas byłem na głównym pokładzie. Pomocnik żaglomistrza mnie mówił, sir, że admirał dostał odłamkiem. A jemu to powiedział pomocnik Coopera, co pomagał znosić admirała na dół.

Przez moment Hornblower nie był w stanie wykrztusić słowa. Wpatrywał się w poczciwą, głupawą twarz stojącego przed nim marynarza. Ale nawet w takiej chwili zrobił spostrzeżenie, że marynarz nie jest wcale poruszony raną odniesioną przez swojego admirała. Zgon Nelsona pogrążył całą flotę w żałobie, znał też z pół tuzina oficerów flagowych, których śmierć lub rana wycisnęłyby łzy z oczu dowodzonej przez nich załogi. Gdyby Leighton był jednym z nich, marynarz opowiedziałby wpierw o tym, co przydarzyło się jemu, a dopiero potem o swoich własnych tarapatach. Hornblower wiedział już przedtem, że Leighton nie był łubiany przez swoich oficerów, a tu miał przed sobą oczywisty dowód, że nie lubiła go również załoga. Może jednak Barbara go kocha. Przecież wyszła za niego. Hornblower zmusił się, aby przemówić i zachowywać się w sposób naturalny.

— To wystarczy — rzekł krótko i obejrzał się, poszukując wzrokiem swego sternika. — Macie coś do zameldowania, Brown?

— Nie, sir. Wszystko w porządku, sir.

Hornblower zastukał w drzwi, by wypuszczono go z więzienia i doprowadzono pod strażą z powrotem do jego celi, gdzie mógł chodzić tam i z powrotem, po trzy kroki w każdą stronę. W głowie kotłowało mu się jak w garnku. To, czego się dowiedział, wystarczyło, by wzbudzić w nim niepokój i napełnić obawą. Leighton został ranny, ale to nie znaczy, że musi umrzeć. Rana od odłamka to może być zarówno drobiazg, jak i rzecz poważna. Ale przecież zniesiono go na dół. Żaden admirał nie pozwoliłby na to, gdyby był w stanie się sprzeciwić — w każdym razie nie w ogniu walki. Mógł mieć zmiażdżoną twarz albo rozpruty brzuch — Hornblower z dreszczem otrząsnął z siebie wspomnienia wszystkich tych okropnych ran, jakie widział u ludzi na okrętach w ciągu dwudziestu lat służby. Ale patrząc na sprawę z zimną krwią, było rzeczą równie możliwą, że Leighton umrze — Hornblower podpisał zbyt wiele list zgonów, aby nie zdawać sobie sprawy z szans rannego marynarza na wyzdrowienie.

Gdyby Leighton zmarł, Barbara znów byłaby wolna. Lecz co mu z tego, żonatemu mężczyźnie — żonatemu, którego małżonka jest w ciąży? Nie zbliży to ich do siebie, w każdym razie póki Maria żyje. Mimo to myślenie o Barbarze jako o wdowie łagodziło jego zazdrość. Ale potem ona może znów wyjdzie za mąż i on będzie musiał przejść raz jeszcze całą udrękę, jaką wycierpiał poprzednio dowiedziawszy się o jej ślubie z Leightonem. W takim razie wołałby raczej, żeby Leighton żył — jako inwalida, może kaleka czy impotent; te ewentualności pobudziły w nim zbyt gwałtowne wyobrażenia, z których otrząsnął się po desperackiej walce o zachowanie zdrowego rozsądku.

Ochłonąwszy zaczął wymyślać sobie od głupców. Jest więźniem człowieka, którego cesarstwo rozciąga się od Bałtyku po Gibraltar. Zestarzeje się, a dziecko jego i Marii dorośnie, zanim odzyska wolność. I wtedy z nagłym wstrząsem przypomniał sobie, że wkrótce może nie żyć — rozstrzelany za pogwałcenie praw wojennych. Dziwna rzecz, że mógł o tym zapomnieć. Urągał sobie za swą naturę tchórza, który potrafił wyłączyć z przewidywań możliwość śmierci, dlatego że jest zbyt potworna, aby mógł brać ją pod uwagę.

Było jeszcze coś, czego do niedawna także nie uwzględniał. Jeśli Bonaparte nie każę go rozstrzelać i jeżeli odzyska wolność, będzie musiał przejść przez upokorzenia sądu wojennego za utratę „Sutherlanda”. Sąd wojenny może mu przynieść śmierć, hańbę albo ruinę; brytyjska opinia publiczna nie pogodzi się tak łatwo z wiadomością o poddaniu liniowca angielskiego, nawet gdyby miał on przeciw sobie Bóg wie jak wielkie przeciwności. Spytałby chętnie Phillipsa, marynarza z „Plutona”, co się mówi we flocie o akcji „Sutherlanda”, czy ogólna opinia aprobuje ją, czy nie. Ale o tym nie mogło być oczywiście mowy; żaden kapitan nie może pytać marynarza, jak flota o nim myśli, nawet jeśli dawałoby to szansę usłyszenia prawdy — co też zresztą było rzeczą wątpliwą. Osaczało go mnóstwo niepewności — co do własnego losu jako jeńca, co do możliwości sądzenia go przez Francuzów i perspektywy sądu wojennego w Anglii, co do rany Leightona. Nawet o Marię nie mógł być spokojny — czy urodzi chłopca, czy dziewczynkę? Czy on sam zobaczy kiedykolwiek swoje dziecko, czy ktoś ruszy palcem, żeby jej pomóc, czy sama zdoła wychować odpowiednio dziecko bez udziału ojca?

I znów przytłoczyła go niedola życia więziennego. Usychał z tęsknoty za wolnością, swobodą, za Barbarą i za Marią.

Rozdział III

Nazajutrz Hornblower znowu przechadzał się po wałach; strażnicy z nabitymi muszkietami stali po obu końcach przydzielonego mu odcinka, a młody oficer, któremu poruczono pieczę nad nim, przysiadł dyskretnie na parapecie, aby nie zakłócać niczym jego rozmyślań. Ale on był zbyt zmęczony, żeby móc myśleć intensywnie — cały ubiegły dzień i prawie całą noc chodził wzburzony po swoim pokoju, trzy kroki tam i trzy z powrotem. Teraz wyczerpanie brało górę i mózg nie był już w stanie pracować.

Powitał więc jak pożądaną dystrakcję ruch, jaki wszczął się naraz przy głównej bramie, wywoływanie warty pod broń, otwieranie bramy i hałaśliwy wjazd powozu ciągnionego przez sześć dorodnych koni. Stał obserwując, co się dzieje, z ciekawością właściwą człowiekowi trzymanemu w zamknięciu. Powóz eskortowało pięćdziesięciu jeźdźców w trój graniastych kapeluszach i niebiesko-czer-wonych mundurach żandarmerii Bonapartego, woźnice i służący na koźle oraz oficer, który spiesznie zsiadł z konia, aby otworzyć drzwiczki. Przybysz musiał być kimś ważnym. Hornblower doznał lekkiego zawodu, kiedy z wnętrza wysiadł nie marszałek w kapeluszu z pióropuszem, ale jeszcze jeden oficer żandarmerii. Dość młody, ciemnowłosy, z okrągłą głową, którą obnażył zdjąwszy kapelusz przy wysiadaniu przez niskie drzwiczki; miał na piersi order Legii Honorowej, a na nogach czarne wysokie buty z ostrogami. Hornblower zdziwił się trochę, czemu pułkownik żandarmerii, zupełnie, jak widać, zdrowy na ciele, przybywa powozem, zamiast konno. Obserwował go, jak dzwoniąc ostrogami kroczył przez dziedziniec ku biurom komendanta twierdzy.

Czas wyznaczony Hornblowerowi na spacer już się prawie kończył, kiedy jeden z młodych francuskich adiutantów komendanta podszedł do niego i zasalutował.

— Jego ekscelencja przesyła pozdrowienia, sir, i prosi, aby zechciał pan poświęcić mu możliwie jak najszybciej parę minut czasu.

Mówiąc do więźnia, pomyślał Hornblower z goryczą, mógł był równie dobrze powiedzieć: „Staw się natychmiast”.

— Już idę, z największą przyjemnością — odparł, kontynuując z powagą tę farsę.

W biurze zastał oficera żandarmerii sam na sam z komendantem. Obaj stali pogrążeni w rozmowie. Na twarzy komendanta malował się smutek.

— Kapitanie — rzeki odwracając się — mam zaszczyt przedstawić panu pułkownika Jeana-Baptiste’a Caillarda, kawalera Wielkiego Orła Legii Honorowej, jednego z osobistych adiutantów jego cesarskiej mości. Panie pułkowniku, to jest kapitan Horatio Hornblower z floty jego brytyjskiej królewskiej mości.

Komendant był wyraźnie zmartwiony i przygnębiony. Ręce mu drżały i mówiąc zacinał się nieznacznie, a próba wymówienia pierwszych przydechowych liter imienia i nazwiska Hornblowera skończyła się żałośnie. Hornblower skłonił się, lecz widząc, że pułkownik nie odwzajemnił mu ukłonu, wyprostował się i zesztywniał. Z miejsca się zorientował, co to za rodzaj człowieka — służalec tyrana, obcujący z nim blisko i modelujący swoje zachowanie nie według postępowania tyrana, ale według własnego wyobrażenia, jak postępowanie to powinno wyglądać, bardziej herodyjski niż sam Herod w swojej arbitralności i okrucieństwie. Mogła to być tylko poza — być może człowiek ten jest dobrym mężem i kochającym ojcem rodziny — ale poza grożąca nieprzyjemnymi następstwami dla każdego, kto był od niego zależny. Jest w stanie dręczyć swe ofiary, aby dowieść sobie i innym, że potrafi być surowszy i bardziej nieugięty — a zatem oczywiście i zdolniejszy — niż ten, któremu służy.

Caillard zlustrował wygląd Hornblowera zimnym spojrzeniem.

— Co znaczy ta szpada u jego boku? — zapytał komendanta.

— Admirał zwrócił mu ją w dniu bitwy — wyjaśnił śpiesznie zapytany. — Powiedział...

— Nie ważne, co powiedział — przerwał mu Caillard. — Przestępcy, który popełnił takie zbrodnie jak on, nie można pozwolić na posiadanie broni. A szpada to symbol człowieka honoru, którym on nie jest na pewno. Niech pan odepnie szpadę, sir.

Hornblower stał skamieniały, nie wierząc własnym uszom. Ponury uśmieszek na twarzy Caillarda ukazywał białe zęby pod czarnym wąsem przecinającym niczym szrama jego oliwkową twarz.

— Odpiąć szpadę — powtórzył Caillard, a gdy Hornblower nie drgnął, dodał: — Jeśli jego ekscelencja pozwoli, zawołam któregoś z moich żandarmów, żeby mu ją odebrał.

Na tę groźbę Hornblower rozpiął pas i w ciszy pokoju zabrzmiał głośno brzęk spadającej na podłogę broni. Honorowa szpada, otrzymana przed dziesięcioma laty od Funduszu Patriotycznego za dowodzenie oddziałem abordażowym, który zdobył „Castillę”, leżała na ziemi na wpół wysunięta z pochwy. Pozbawiona rękojeści głowica i odarta ze złoceń pochwa świadczyły o chciwości sług cesarskich.

— Dobrze — skwitował Caillard. — A teraz może jego ekscelencja będzie łaskaw oznajmić temu człowiekowi o jego rychłym odjeździe?

— Pułkownik Caillard — przemówił komendant — przybył zabrać pana i pańskiego zastępcę, mistaire’a ... mistaire’a Busha do Paryża.

— Busha? — wybuchnął Hornblower, bardziej poruszony tym, co usłyszał, niż stratą szpady. — Busha? To niemożliwe. Porucznik Bush jest ciężko ranny. Zabranie go w tym stanie w długą podróż może się skończyć fatalnie.

— Tak czy owak ta podróż zakończy się dla niego fatalnie — zauważył Caillard z tym samym bezlitosnym uśmieszkiem i błyskiem białych zębów.

Komendant załamał ręce.

— Pułkowniku, tak nie wolno mówić. Ci panowie mają być dopiero sądzeni. Komisja Wojskowa nie wydała jeszcz wyroku.

— Panowie ci, jak ich nazywa wasza ekscelencja, mogą zostać uznani za skazanych na podstawie ich własnych zeznań.

Hornblower przypomniał sobie, że nie usiłował zaprzeczać, gdy admirał przygotowując swój raport zapytał go, czy był dowódcą „Sutherlanda” w dniu, kiedy okręt płynął pod francuską flagą i gdy oddział desantowy z tegoż okrętu szturmował baterię w Llanzy. Wiedział, że miał prawo użyć tego fortelu, lecz nie liczył się z tym, że cesarz francuski, zdecydowany przekonać europejską opinię publiczną o perfidii Anglii, będzie tak przebiegły, aby uznać, iż kilka egzekucji, którym nadany zostanie rozgłos, może wywołać przeświadczenie, że jest to dowód winy.

— Pułkownik — ciągnął komendant, zwracając się do Hornblowera — przybył tu powozem. Może pan być pewien, że mistaire’owi Bushowi zapewnione zostaną wszelkie możliwe wygody. Proszę mi powiedzieć, którego ze swoich ludzi chciałby pan wziąć ze sobą jako służącego. I jeśli mogę dostarczyć czegoś, co uczyni podróż wygodniejszą, zrobię to z największą radością.

Hornblower rozważał w myślach sprawę służącego. Wśród rannych w kazamatach jest Polwheal, który służył mu od lat. Ale jego nie wybrałby w żadnym razie — Polwheal nie nadawał się do sytuacji wyjątkowych, a takie sytuacje mogły się przecież nadarzyć. Latude 3 ciekł z Bastylii. Czyż nie ma więc szansy, że i jemu uda się uciec z Vincennes? Hornblower pomyślał o wydatnych muskułach i szczerym oddaniu Browna.

— Jeśli można, chciałbym wziąć mojego sternika — rzekł.

— Oczywiście. Poślę po niego i każę, żeby obaj z pańskim dotychczasowym służącym spakowali pana rzeczy. Może trzeba coś panu na drogę?

— Nic mi nie potrzeba — odparł Hornblower. Mówiąc te słowa wymyślał sobie w duchu za swoją dumę. Jeśli ma ocalić siebie i Busha przed plutonem egzekucyjnym w fosie Vincennes, będzie potrzebował złota.

— O nie, nie pozwolę panu tak mówić —; zaprotestował komendant. — Gdy znajdzie się pan we Francji, na pewno będzie pan chciał kupić sobie parę drobiazgów. Poza tym nie może mnie pan pozbawić przyjemności przyjścia z pomocą tak dzielnemu człowiekowi. Proszę zrobić mi uprzejmość i przyjąć moją sakiewkę. Bardzo proszę, sir.

Hornblower przełamał dumę i wziął zaofiarowany trzos. Był nadspodziewanie ciężki i wydał melodyjny brzęk, gdy brał go do ręki.

— Dziękuję za pańską uprzejmość i za okazaną mi łaskawość, gdy byłem pana więźniem.

— Jak już rzekłem, to dla mnie przyjemność — odparł komendant. — Chciałbym życzyć panu wszystkiego naj-najlepszego po przybyciu do Paryża.

— Dość tego — wtrącił się Caillard. — Rozkazy dane mi przez jego cesarską mość nakazują jak największy pośpiech. Czy wyniesiono tego rannego na dziedziniec?

Komendant powiódł ich, a żandarmi otoczyli Horn-blowera w drodze do powozu. Bush leżał na noszach — w jasnym świetle dnia wyglądał dziwnie blady i wyniszczony. Słabym ruchem próbował zakryć oczy przed słońcem; Hornblower podbiegł i uklęknął przy nim.

— Zabierają nas do Paryża, Bush — oznajmił.

— Co, pana i mnie, sir?

— Tak.

— Zawsze chciałem zobaczyć to miasteczko.

Włoch chirurg, który amputował stopę Busha, ciągnął Hornblowera za rękaw i wymachiwał jakimiś kartkami papieru. Łamaną włoską francuszczyzną wyjaśniał, że to wskazówki dotyczące dalszego leczenia kikuta. Zrozumie je każdy chirurg we Francji. Rana zagoi się, gdy wyjdą z niej szwy. Włożył do karety paczkę opatrunków na drogę. Hornblower chciał mu dziękować, ale chirurg odwrócił się, by dopilnować przeniesienia Busha, noszy i reszty rzeczy do powozu. Był to bardzo długi wehikuł, toteż nosze, wsunięte przez drzwiczki i oparte końcami na dwóch siedzeniach, dobrze się w nim mieściły.

Właśnie nadszedł Brown z walizą Hornblowera w ręku. Woźnica pokazał mu, jak ją umieścić w bagażniku. Potem żandarm otworzył drugie drzwiczki i stanął przy nich czekając, aż Hornblower wsiądzie. Hornblower podniósł wzrok na piętrzące się nad nim wały; jeszcze pół godziny temu przechadzał się tam, nękany wątpliwościami. A teraz co najmniej jedna z nich została rozproszona. Za dwa tygodnie skończą się może i inne, kiedy stanie oko w oko z plutonem egzekucyjnym w Vincennes. Na myśl o tym wstrząsnął nim dreszcz obawy niwecząc przelotne uczucie nieomal przyjemności, jakiego doświadczał przed chwilą. Nie chciał dać się wieźć do Paryża na rozstrzelanie; zapragnął stawić opór. Ale zdał sobie sprawę, że opieranie się byłoby rzeczą daremną i uwłaczającą jego godności, zmusił się więc, by wsiąść do powozu, żywiąc nadzieję, że nikt nie zauważył tej chwili wahania.

Żandarm przywołał gestem Browna, który wsiadł i zajął miejsce, wyrazem twarzy przepraszając za to, że siedzi w obecności swoich przełożonych. Caillard dosiadał wielkiego karego konia — ogniste, nerwowe stworzenie — który gryzł wędzidło i nie chciał ustać w miejscu. Usadowiwszy się w siodle Caillard rzucił rozkaz, i konie, okrążywszy dziedziniec, gdzie powóz trząsł się i podskakiwał na kocich łbach, wyjechały na drogę wijącą się u stóp stanowisk dział fortecznych. Pojazd został otoczony przez oddział konnych żandarmów, strzelił bicz i konie ruszyły wolnym kłusem przy brzęku uprzęży, stukocie podków i skrzypieniu rzemieni.

Hornblower miał chęć wyjrzeć przez okienko na mijane domostwa miasteczka Rosas — po trzech tygodniach spędzonych w niewoli nęcił go widok innego otoczenia — ale musiał wprzód zająć się rannym porucznikiem.

— Jak się pan czuje, Bush? — zapytał pochylając się nad nim.

— Dziękuję, sir, bardzo dobrze — odparł Bush.

Przez okienka powozu wpadało światło słoneczne, a rząd wysokich drzew przydrożnych rzucał migotliwe cienie na twarz Busha. Wskutek gorączki i upływu krwi skóra na policzkach ściągnęła się i wygładziła, nadając twarzy nienaturalnie młody wygląd, straciła barwę mahoniowego brązu, do której przywykł Hornblower, i stała się blada. Hornblowerowi wydało się, że dostrzegł skurcz bólu na obliczu Busha, gdy kareta podskoczyła na podłej drodze.

— Czy mogę coś dla pana zrobić? — zapytał usiłując ukryć bezradność w swoim głosie.

— Nic, dziękuję, sir — wyszeptał Bush.

— Niech pan próbuje usnąć — doradził Hornblower.

Dłoń Busha, leżąca na wierzchu koca, zacisnęła się nerwowo, poruszyła i posunęła ku niemu; ujął ją i poczuł słaby uścisk. Przez kilka krótkich sekund palce Busha głaskały jego dłoń pieszczotliwie, jakby to była dłoń kobieca. Porucznik zamknął oczy, a po jego wymize-rowanej twarzy przemknął słaby uśmiech. W ciągu tych wszystkich lat wspólnej służby był to pierwszy przejaw wzajemnego przywiązania. Bush odwrócił głowę na poduszce i leżał zupełnie spokojnie, a Hornblower siedział bez ruchu, żeby go nie potrącić.

Powóz zwolnił i konie przeszły w stępa — wjeżdżali widocznie na dłuższe wzniesienie, po którym biegła droga przecinając półwysep zakończony przylądkiem Creus. Ale nawet przy tym tempie jazdy kareta przechylała się i kołysała gwałtownie; nawierzchnia traktu musiała być zupełnie zaniedbana. Ostre dzwonienie podków koni eskorty świadczyło, że szły po gruncie skalistym, a niere-gularność tych odgłosów wskazywała, że konie szukają drogi wśród wybojów. Przez okienka Hornblower widział żandarmów w niebieskich mundurach i trój graniastych kapeluszach, podskakujących i kołyszących się w rytm przechyłów powozu. Obecność eskorty w sile pięćdziesięciu żandarmów mówiła nie tyle o politycznym znaczeniu jego osoby i Busha, co raczej o tym, że nawet tu, tylko dwadzieścia mil od granicy Francji, droga nie była bezpieczna dla małych oddziałów. Na każdym niedostępnym szczycie wzgórza mogła czyhać grupka hiszpańskich guerilleros.

Ale wciąż była szansa, że Claros albo Rovira ze swym tysiącem katalońskich miąueletes mogą wypaść na trakt ze swoich pirenejskich kryjówek. Hornblower czuł przypływ nadziei na myśl, że w takim razie w każdej sekundzie może stać się znowu człowiekiem wolnym. Serce bilo mu szybciej — nie mógł usiedzieć spokojnie i wciąż zmieniał pozycję, ale ostrożnie, aby nie potrącić Busha. Wzdragał się na myśl, że zostanie dostawiony do Paryża, by przeżyć tam farsę, jaką będzie ich proces. Nie chciał umierać. Zaroiło mu się w głowie od gorączkowych wyobrażeń, aż musiał przywołać na pomoc zdrowy rozsądek, by pomógł mu zapaść w spokojną obojętność.

Naprzeciwko siedział Brown, sztywno wyprostowany, z założonymi rękami. Na jego widok Hornblower nieomal uśmiechnął się ze zrozumieniem. Brown czuł się bardzo nieswojo. Przypuszczalnie dotąd nigdy w życiu nie przebywał tak blisko oficerów w jednym pomieszczeniu. Na pewno był skrępowany, że musi siedzieć w obecności dwóch tak ważnych osobistości, jak dowódca okrętu i jego zastępca. Można też było postawić jeden do tysiąca, że Brown nigdy nie był w środku karety, nie siedział na skórzanych poduszkach, z dywanikiem pod stopami. Nie miał też żadnego doświadczenia w służbie u dżentelmena, bo jego obowiązki sternika kapitańskiego miały charakter głównie dyscyplinarny i wykonawczy. Było coś komicznego w widoku Browna, gdy z tą przysłowiową zdolnością adaptacji cechującą marynarza brytyjskiego usiłował zachowywać się w sposób, w jaki jego zdaniem powinien zachowywać się służący dżentelmen zatrudniony u dżentelmena, i siedział sztywno, jakby kij połknął.

Powóz zatoczył się znowu, przyśpieszając biegu, i konie ze stępa przeszły w kłus. Musieli wjechać już na szczyt tego rozległego wzgórza, z długim zjazdem w dół, który doprowadzi ich znowu ku brzegowi morza, gdzieś w pobliże Llanzy, gdzie wziął szturmem baterię pod ochroną trójkolorowej flagi. Był dumny z tego wyczynu — nawet jeszcze teraz. Nigdy by nie pomyślał, że zakończy się to transportem do Paryża i postawieniem go przed plutonem egzekucyjnym. Przez okienko po stronie Busha widział faliste brunatne zbocza strzelających w niebo Pirenejów; a gdy powóz zatoczył się na zakręcie jak pijany, hen w dole pochwycił błysk morza jarzącego się w promieniach popołudniowego słońca. Wyciągnął szyję, by na nie popatrzeć, na to morze, które tylekroć dopiekło mu do żywego, a które tak kochał. Pomyślał ze skurczem krtani, że jest to może ostatni dzień, gdy je widzi. Dziś w nocy przekroczą granicę; jutro wjadą w głąb Francji, a za dziesięć-czternaście dni będzie gnił w swoim grobie w Vincennes. Trudno będzie rozstawać się z życiem, nawet z jego wszystkimi zwątpieniami i niepewnością, utracić morze, kapryśne i zwodnicze, Marię, dziecko, Lady Barbarę...

Za oknami przesuwały się białe domki, a po stronie morza na trawiastym zboczu przycupnęła bateria Llanzy. Widział wartownika w niebiesko-białym mundurze, a schyliwszy się i zadarłszy głowę mógł dojrzeć flagę francuską na szczycie masztu — Bush, który jest tu z nim, ściągnął ją stamtąd parę tygodni temu. Usłyszał trzask bata woźnicy i konie przyśpieszyły biegu; do granicy zostało jeszcze około ośmiu mil, i Caillard chcial widocznie przebyć je przed nastaniem ciemności. Wzgórza porosłe tu sosnami ciągnęły się wzdłuż drogi, między nimi a morzem. Czemuż ani Claros, ani Rovira nie przybyli mu na ratunek? Każdy zakręt traktu stanowił idealne miejsce do zasadzki. Niedługo znajdą się we Francji, a wtedy będzie już za późno. Znów musiał stoczyć ze sobą walkę, by powstrzymać się od działania. Perspektywa wjazdu do Francji rozwiewała wątpliwości co do jego losu, czyniąc go bardziej groźnym.

Ciemniało szybko — musieli być już niedaleko granicy.

Hornblower próbował wywołać z pamięci obraz map, które tak często miał w ręku, by przypomnieć sobie nazwę francuskiego miasta na granicy, lecz nie panował nad swym umysłem na tyle, by mu się to udało. Powóz stanął; usłyszał kroki, metaliczny głos Caillarda wymawiającego formułkę: — W imieniu cesarza — i czyjś nieznany głos odpowiadający: — Passez, passez, monsieur. — Kareta ruszyła i znów potoczyła się szybciej — byli już we Francji. Podkowy końskie dzwoniły po bruku, widać było domy i światła w niektórych oknach. Pomiędzy domami kręcili się mężczyźni w przeróżnych uniformach i kobiety torujące sobie drogę wśród nich, w pięknych strojach i kapturkach na głowach. Słyszał śmiech i żartobliwe uwagi. Nagle powóz skręcił w prawo i wjechał w podwórze zajazdu. W zapadającym zmierzchu rozbłysły liczne światła. Ktoś otworzył drzwiczki powozu i ściągnął na dół schodki, by Hornblower mógł wysiąść.

Rozdział IV

Hornblower rozglądał się po izbie, do której wprowadził go oberżysta w towarzystwie sierżanta żandarmerii. Z zadowoleniem powitał widok płonącego kominka, gdyż zziąbł i zesztywniał od długiego siedzenia bez ruchu w powozie. Pod jedną ze ścian stało składane łóżko i stół, już przykryty białym obrusem. W drzwiach, stąpając ciężko i powoli, pojawił się żandarm, pierwszy z dwóch niosących nosze. Popatrzył, gdzie by je postawić, wykręcił zbyt gwałtownie i zawadził nimi o ścianę.

— Ostrożnie z tymi noszami! — powiedział ostro Hornblower, a potem, przypomniawszy, że musi mówić po francusku, powtórzył: — Attention! Mettez le bran-card la. Doucement!

Wszedł Brown i przyklęknął obok noszy.

— Jak się nazywa ta miejscowość? — spytał Hornblower oberżystę.

— Cerbere. Hotel „Lena”, monsieur — odrzekł właściciel gospody, kręcąc w palcach brzeg skórzanego fartucha.

— Monsieur ma zabronione rozmawiać z kimkolwiek — wtrącił się sierżant. — Będzie obsługiwany, ale nie wolno mu odzywać się do służby w zajeździe. Gdyby miał jakieś życzenia, ma się zwrócić do wartownika za drzwiami pokoju. Za oknem będzie stal jeszcze jeden.

Gestem ręki wskazał na czerniejący za szybą trójgrania-sty kapelusz i lufę muszkietu żandarma.

— Jest pan nader uprzejmy, monsieur — rzeki Hornblower.

— Wypełniam rozkazy. Kolację podadzą za pół godziny.

— Byłbym zobowiązany, gdyby pułkownik Caillard rozkazał chirurgowi zająć się natychmiast raną porucznika Busha.

— Poproszę go o to, monsieur — odparł sierżant wyprowadzając z izby oberżystę.

Schyliwszy się nad Bushem Hornblower stwierdził, że wygląda nieco lepiej niż rano. Policzki zaróżowiły mu się lekko, a ruchy były pewniejsze.

— Czy mogę zrobić coś dla pana, Bush? — spytał. — Tak...

Bush wyjaśnił, że chodzi mu o załatwienie naturalnej potrzeby. Hornblower popatrzył bezradnie na Browna.

— Obawiam się, sir, że na to trzeba będzie was obydwu, bo ja jestem ciężki — dodał Bush przepraszającym tonem. I właśnie ten ton zmobilizował Hornblowera do czynu.

— Oczywiście — odpowiedział sztucznie wesołym głosem. — Dalej, Brown. Unieście go z drugiej strony.

Gdy było już po wszystkim, przy jednym tylko na pół zduszonym jęku Busha, Brown znów zademonstrował tę zadziwiającą wszechstronność, jaka cechuje marynarzy brytyjskich.

— Umyję pana, dobrze, sir? I na pewno się pan dziś jeszcze nie golił, prawda?

Hornblower usiadł i przyglądał się z biernym podziwem zręcznym ruchom krzepkiego marynarza obmywającego i golącego jego zastępcę. Ręczniki były założone tak starannie, że ani jedna kropla wody nie kapnęła na pościel.

— Dziękuję wam, Brown, dziękuję — wyrzekł Bush opadając na poduszkę.

Drzwi otworzyły się, by wpuścić małego mężczyznę z brodą, w półwojskowym stroju, niosącego skórzaną walizeczkę.

— Dobry wieczór panom — powiedział, wymawiając wszystkie spółgłoski w sposób, jak Hornblower później stwierdził, charakterystyczny dla Francuzów z południa.

33

3 — Z podniesioną banderą

— Jestem chirurgiem, do usług. A to ten ranny oficer? I uwagi mojego kolegi z Rosas? Znakomicie. Tak, właśnie. Jakże się pan czuje, sir?

Szukając słów Hornblower tłumaczył pytania zadawane przez chirurga Bushowi i jego odpowiedzi. Bush pokazał język, dał sobie zmierzyć puls i pozwolił chirurgowi włożyć rękę za koszulę dla zbadania ciepłoty ciała.

— Tak — mruknął chirurg. — A teraz zobaczymy kikut. Zechce pan potrzymać mi świecę, sir?

Odwinął koce w nogach noszy odsłaniając wiklinowy koszyczek ochraniający kikut, odłożył go na podłogę i zaczął zdejmować opatrunek.

— Proszę mu powiedzieć, sir — odezwał się Bush — że stopa, której tam nie ma, swędzi mnie okropnie, a nie wiem, jak ją podrapać.

Przetłumaczenie wystawiło francuszczyznę Hornblo-wera na najwyższą próbę, ale chirurg słuchał ze zrozumieniem.

— Nie ma w tym nic niezwykłego — orzekł. — Z czasem swędzenie ustanie samo. A tu mamy kikut. Piękny kikut. Bardzo ładny...

Hornblower zmusił się, aby spojrzeć, i widok, jaki ujrzał, skojarzył mu się z kłykciem pieczonej nogi baraniej; nieregularne fałdy ciała zrosły się w prawie już zagojonych bliznach, lecz z blizn tych zwisały dwa końce czarnej nitki.

— Kiedy monsieur le Lieutenant zacznie znowu chodzić — wyjaśnił chirurg — będzie zadowolony, że na końcu kikuta ma sporą podkładkę tkanki mięsnej. Zakończenie kości mniej będzie go boleć.

— Tak, oczywiście — odparł Hornblower, walcząc z mdłościami.

— Pierwszorzędny kawałek roboty — ciągnął chirurg. — Jeśli będzie się dobrze goić i nie wda się gangrena. W tej fazie chirurg musi stawiać diagnozę na własny nos.

Dostosowując czyny do słów obwąchał bandaże i nie zagojony kikut.

— Proszę powąchać, monsieur — powiedział, podsuwając opatrunki do twarzy Hornblowera. Hornblower poczuł słaby odór zgnilizny.

— Pięknie pachnie, prawda? — gadał chirurg. — Ładna, zdrowa rana, a do tego wszystko wskazuje na to, że ligatury wkrótce wyjdą same.

Hornblower uświadomił sobie, że te dwie nitki zwisające z blizn są przywiązane do końców dwóch głównych tętnic. Kiedy proces gnilny wewnątrz się zakończy, można będzie nitki wyciągnąć i zostawić rany, by się zabliźniły; był to wyścig między gojeniem się tętnic a początkiem zgorzeli.

— Zobaczę teraz, czy podwiązki już puściły. Proszę uprzedzić swego przyjaciela, że zadam mu trochę bólu.

Hornblower zwrócił się ku Bushowi, by mu to powiedzieć, i był zaskoczony widokiem jego twarzy wykrzywionej lękiem.

— Wiem — rzekł Bush — wiem, co on chce zrobić... sir. — Fakt, że dopiero po chwili dodał słowo „sir”, świadczył, jak bardzo myśli jego były zaabsorbowane czekającą go operacją. Uchwycił się obu dłońmi pościeli, zaciął szczęki i zamknął oczy.

— Jestem gotów — powiedział przez zaciśnięte zęby.

Chirurg pociągnął mocno za jedną z nitek, i po twarzy Busha przemknął lekki grymas bólu. Pociągnął za drugą.

— A-ach — jęknął Bush i pot wystąpił mu na twarz.

— Prawie wolne — stwierdził chirurg — wyczułem to. Pański przyjaciel będzie rychło zdrów. A teraz zabandażujemy go z powrotem. Tak. I tędy. — Zręcznymi pulchnymi palcami założył opatrunek na kikut, nałożył na wierzch osłonkę wiklinową i obciągnął koce.

— Dziękuję panom — rzekł wstając i zacierając ręce.

— Zajrzę tu znowu rano.

— Może by pan lepiej usiadł, sir — po wyjściu chirurga głos Browna dobiegł do uszu Hornblowera jak gdyby z odległości miliona mil. Pokój tonął w szarej mgiełce, która zaczęła się stopniowo rozpraszać, gdy usiadł, a wtedy zobaczył Busha opartego znowu o poduszki i próbującego się uśmiechnąć i prostą, szczerą twarz Browna z wyrazem głębokiego zatroskania.

— Bardzo paskudnie pan wyglądał przez chwilę, sir. Pewnie to z głodu, sir, przecież nie miał pan nic w ustach od śniadania.

Było to bardzo taktowne ze strony Browna, że przypisał jego słabość głodowi, którego nikt nie musi się wstydzić, a nie widokowi ran i cierpienia.

— Coś mi się zdaje, że idzie kolacja — zagadał Bush z noszy dołączając się jak gdyby do zmowy, by nie zauważać słabości kapitana.

Z brzękiem ostróg wkroczył sierżant żandarmerii, a za nim dwie kobiety z tacami. Z oczyma spuszczonymi szybko i w milczeniu nakrywały stół i wyniosły się nie popatrzywszy na nich, chociaż jedna uśmiechnęła się kącikiem ust na znaczące chrząknięcie Busha, co wywołało u sierżanta gest zniecierpliwienia. Omiótł pokój badawczym wzrokiem, zanim zatrzasnął drzwi i zamknął je ze szczękiem na klucz.

— Zupa — oznajmił Hornblower zajrzawszy do dymiącej apetycznie wazy. — A to chyba duszona cielęcina.

Dokonane odkrycie utwierdziło go w przekonaniu, że Francuzi żywią się wyłącznie zupą i duszoną cielęciną — nie wierzył w powszechną gadaninę o żabach i ślimakach.

— Chyba zje pdn trochę rosołu, Bush? — ciągnął. Mówił dużo, z desperackim pośpiechem, by zamaskować ogarniające go uczucie przygnębienia i smutku. — I może szklaneczkę wina? Nie ma etykiety... ale miejmy nadzieję, że jest doskonałe.

— Pewnie jakiś ich podły czerwony sikacz — mruknął Bush. Osiemnaście lat wojny z Francuzami wyrobiło u większości Anglików przeświadczenie, że jedyne wina odpowiednie dla mężczyzn to porto, sherry i madera i że Francuzi piją wyłącznie czerwony cienkusz, który nieprzywykłych przyprawia o ból żołądka.

— Zobaczymy — rzekł Hornblower jak najweselszym tonem. — Najpierw musimy pana usadowić.

Podłożywszy rękę pod plecy uniósł nieco Busha, a gdy rozglądał się bezradnie wyglądając pomocy, podbiegł Brown z poduszkami zabranymi z łóżka. Podparli nimi Busha, tak że głowę miał prosto, ręce swobodne i serwetkę pod brodą. Hornblower podał mu talerz zupy i kawałek chleba.

— M-mm — mlasnął Bush spróbowawszy. — Mogła być gorsza. Proszę jeść swoją, sir, bo wystygnie.

Brown przyniósł krzesło, by kapitan mógł zasiąść do posiłku, i stanął obok w pozycji wyczekującej; na stole było jeszcze jedno nakrycie, ale zachowanie Browna świadczyło dobitnie, jak daleka była mu myśl, że mógłby siedzieć razem ze swoim dowódcą. Hornblower zaczął jeść, najpierw z lekkim obrzydzeniem, a potem z rosnącym apetytem.

— Proszę jeszcze trochę zupy, Brown. I szklaneczkę wina.

Duszona cielęcina była wyjątkowo smaczna nawet jak na gust człowieka przywykłego do mięsa wymagającego mocnych zębów.

— Ryzyk-fizyk — odezwał się Bush z noszy. — Czy myśli pan, że mogę zjeść trochę tej cielęciny, sir? Podróż zaostrzyła mi apetyt.

Hornblower musiał się zastanowić. Człowiek z gorączką powinien być trzymany na lekkiej diecie, ale nie było widać, żeby Bush miał w tej chwili temperaturę, a stracił dużo krwi, którą musi odzyskać. Łakomy wyraz malujący się na jego obliczu przesądził sprawę.

— Odrobina nie zaszkodzi panu — zdecydował. — Brown, podajcie talerz panu Bushowi.

Dobre jedzenie i dobre wino — jadło na „Sutherlan-dzie” było obrzydliwe, a w Rosas skąpe — rozwiązało im języki i poprawiło nastroje. Trudno było jednak wyjść poza pewne niepisane granice. Straszliwy majestat, jaki otacza kapitana liniowca, przetrwał nawet po rozbiciu okrętu; ponadto wspomnienie sztywnej rezerwy, której Hornblower przestrzegał ściśle w czasie sprawowania dowództwa, działało hamująco. A w oczach Browna pozycja zastępcy kapitana była niemal równie astronomicznie niedosiężna jak pozycja kapitana; napełniał go zgrozą już sam fakt przebywania z nimi dwoma w tym samym pokoju choćby pod pozorem, iż jest ich dawnym służącym. Hornblower skończył właśnie spożywać ser i nadszedł moment, którego Brown tak się obawiał.

— Dalej, Brown — powiedział wstając — siadajcie i jedzcie zupę, póki jeszcze gorąca.

Mając obecnie dwadzieścia osiem lat i od jedenastego roku życia pozostając w służbie jego królewskiej mości na okrętach wojennych Brown nie używał nigdy dotąd przy stole żadnych przyrządów poza nożem i palcami; nie jadł nigdy z porcelany i nie pił z kielichów. Doświadczał koszmarnych uczuć, jak gdyby oficerowie obserwowali go czworgiem oczu wielkich jak piłki futbolowe, gdy brał nerwowo łyżkę do ręki i zabierał się do zadania, którego był niezwyczajny. W nagłym olśnieniu Hornblower zrozumiał jego skrępowanie. Brown miał mięśnie i bicepsy, jakich Hornblower często mu zazdrościł; cechowała go też niezachwiana odwaga w boju i w tym względzie Hornblower na próżno chciałby z nim rywalizować. Potrafił wiązać węzły i splatać liny, stawiać, zwijać i refować żagle, sterować, rzucać sondę czy wiosłować — wszystko o wiele lepiej niż kapitan. Bez chwili wahania wdrapywał się na wanty w czarną noc pośród sztormu, ale widok noża i widelca przyprawił jego ręce o drżenie. Hornblower zastanowił się, w jaki sposób Gibbon wyciągnąłby stąd morał, epigramatycznie, w dwóch jasnych przeciwstawnych zdaniach.

O tym, że poniżenie i zdenerwowanie nigdy nie wpływa dobrze na człowieka, Hornblower wiedział jak mało kto. Przystawił sobie dyskretnie krzesło do noszy Busha, siadł prawie tyłem do stołu i desperacko zagłębił się w rozmowę ze swoim zastępcą przy akompaniamencie szczęku sztućców za plecami.

— Może przenieść pana na łóżko? — zadał pierwsze lepsze pytanie, jakie mu przyszło na myśl.

— Nie, dziękuję, sir — odparł Bush. — Śpię na noszach już od dwóch tygodni, jest mi dosyć wygodnie, a przenosiny byłyby dla mnie bolesne, nie mówiąc już o tym, że... że...

Zabrakło mu słów na wyrażenie tego, że w żadnym razie nie będzie spał na jedynym łóżku, pozbawiając kapitana posłania.

— Po co jedziemy do Paryża, sir? — zapytał.

— Bóg jeden wie — odpowiedział Hornblower. — Ale mam wrażenie, że Bonio chce nam osobiście zadać parę pytań.

To była odpowiedź, jaką sobie ułożył już wiele godzin wcześniej, by mieć ją w pogotowiu na wypadek nieuchronnego pytania; poznanie losu, jaki ich czeka, nie pomogłoby Bushowi przyjść do zdrowia.

— Dużo się od nas dowie — rzeki Bush z zawziętością. — Może wypijemy filiżankę herbaty z Marią Luizą w Tuileries.

— Nie wykluczone — odparł Hornblower. — A może Bonio chce wziąć u pana lekcje nawigacji? Słyszałem, że jest slaby w matematyce.

To wywołało uśmiech. Bush zawsze miał trudności z liczbami i przechodził męki, gdy stawał wobec prostego problemu z trygonometrii sferycznej. Czuły słuch Horn-blowera pochwycił ciche szuranie krzesła Browna; widocznie posiłek został zjedzony.

— Brown, nalejcie sobie wina — powiedział nie odwracając się.

— Tak jest, sir — rzeki ochoczo Brown.

Została jedna cała butelka i trochę w drugiej. Będzie to dobra okazja do przekonania się, czy można zaufać Brownowi z trunkiem. Hornblower wciąż siedział tyłem do niego i starał się podtrzymywać rozmowę z Bushem. Pięć minut później krzesło Browna zaszuralo głośniej i Hornblower obejrzał się.

— Najedliście się, Brown?

— Tak jest, sir. Prawdziwie dobra kolacja.

Waza po zupie i półmisek z mięsem były wymiecione; z całego bochenka chleba została tylko piętka, a z sera maleńki kawałeczek. Za to w jednej z butelek było jeszcze dwie trzecie wina — fakt, iż Brown zadowolił się najwyżej połową butelki, był najlepszym dowodem, że nie jest łasy na alkohol.

— Wobec tego pociągnijcie za sznur od dzwonka.

Na odległy dźwięk odezwało się po chwili pobrzękiwanie kluczy przy drzwiach i do pokoju wszedł sierżant z dwoma pokojówkami, które pod jego okiem wzięły się do sprzątania ze stołu.

— Muszę zdobyć dla was jakieś posłanie, Brown — rzekł Hornblower.

— Mogę spać na podłodze, sir.

— Nie, nie możecie.

Hornblower miał swoje zdanie na ten temat; zdarzało się, że jako młody oficer spał na gołych deskach pokładu, i wiedział, jakie to niewygodne.

— Potrzebuję łóżka dla mego sługi — zwrócił się do sierżanta.

— Może spać na podłodze.

— Nie pozwolę na to. Musi pan znaleźć dla niego materac.

Hornblower sam był zdziwiony, jak szybko nabywa wprawy w mówieniu po francusku; bystrość umysłu pomagała mu robić możliwie najlepszy użytek z ograniczonego zasobu słów, a chłonna pamięć magazynowała wszelkie zasłyszane raz słowa, tak że wyskakiwały z podświadomości, gdy tylko potrzeba stawała się bodźcem do tego.

Sierżant wzruszył ramionami i grubiańsko odwrócił się tyłem.

— Jutro rano zamelduję pułkownikowi Caillardowi o waszym zuchwalstwie! — wybuchnął Hornblower. — Natychmiast ma być materac!

Podziałała nie tyle groźba, ile wpajana przez lata dyscyplina. Nawet sierżant żandarmerii francuskiej przywykł do uniżonego szacunku wobec galonów, epoletów i apodyktycznego sposobu bycia. Być może zaważyło również wyraźne oburzenie dziewcząt, 2e taki wspaniały mężczyzna miałby spać na podłodze. Wezwał strażnika stojącego przy drzwiach i kazał mu przynieść materac ze stajni, gdzie zakwaterowano eskortę. To co przyniesiono, było zwykłym siennikiem wypchanym słomą, niemniej jednak nieskończenie wygodniejszym niż świecące dziurami gołe deski podłogi. Brown patrzył z wdzięcznością na Hornblowera, gdy układano siennik w rogu pokoju.

— Czas spać — oznajmił Hornblower udając, że tego nie widzi, gdy tylko drzwi zamknęły się za sierżantem. — Najpierw ułożymy pana wygodnie, Bush.

Jakiś niejasny, na pół świadomy motyw pchnął Hornblowera do wydobycia z walizy haftowanej koszuli nocnej, nad którą pilne palce Marii pracowały z lubością — koszuli nocnej zabranej z Anglii na wypadek kolacji i noclegu u gubernatora lub na okręcie flagowym. Przez te wszystkie lata, odkąd został kapitanem, nie dzielił nigdy pokoju z nikim poza Marią, i było to dla niego czymś nowym gotować się do snu na oczach Busha i Browna. Śmieszna rzecz, ale czuł się tym skrępowany, mimo iż Bush, blady i wyczerpany, osunął się na poduszki i leżał na wznak z opadającymi powiekami, podczas gdy Brown skromnie, ze spuszczonymi oczami zdjął spodnie, na nalegania Hornblowera otulił się jego opończą i zwinął w kłębek na swoim sienniku nie rzuciwszy nawet okiem na swego dowódcę.

Hornblower położył się do łóżka.