Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Pierwsza napisana przez Forestera powieść o Hornblowerze. Fregata "Lydia" zostaje wysłana przez Admiralicję z tajną misją do Ameryki Środkowej. Ma tam wspomóc w antyhiszpańskim powstaniu buntowników, którym przywodzi okrutny i szalony El Supremo. Hornblower musi wypełnić rozkazy i udzielić pomocy psychopacie, ale nie wie, że w Europie już podpisano pokój pomiędzy Wielką Brytanią a Hiszpanią... Dochodzi do spotkania Hornblowera z jego przyszłą żoną - Lady Barbarą Wellesley.
[Stefan Bratkowski]
Cykl: Powieści Hornblowerowskie, t. 6
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
POWIEŚCI „HORNBLOWEROWSKIE”:
Pan midszypmen Hornblower
Porucznik Hornblower
Hornblower i jego okręt „Hotspur”
Hornblower i kryzys
Hornblower i jego okręt „Atropos”
SZCZĘŚLIWY POWRÓT
Okręt liniowy
Z podniesioną banderą
Komodor
Lord Hornblower
Hornblower w Indiach Zachodnich
Vademecum Hornblowerowskie
C. S. FORESTER
Szczęśliwypowrót
„WYDAWNICTWO MORSKIE” GDAŃSK„TEKOP” GLIWICE
1991
Tytuł orginału angielskiego
The happy return
Tłumaczyła z angielskiego
Henryka Stępień
Redaktor
Alina Walczak
Opracowania graficzne
Erwin Pawlusiński
Ryszard Bartnik
Korekta
Teresa Kubica
© Copyright for the Polish edition,
by Wydawnictwo Morskie 1974
Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1991
we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice
Bielskie Zakłady Graficzne
zam. 1721/k/91
Z pierwszym brzaskiem dnia kapitan Hornblower wyszedł na pokład rufowy „Lydii”. Bush, pierwszy oficer, który właśnie pełnił wachtę, pozdrowił go bez słowa przykładając palce do kapelusza. W czasie rejsu, trwającego już siedem miesięcy bez dobijania do lądu, Bush zdążył poznać nieco upodobania i uprzedzenia swego kapitana i wiedział, że w tej pierwszej godzinie dnia nie należy odzywać się do niego ani przerywać mu toku myśli.
Zgodnie z regulaminem uświęconym tradycją w trakcie tak niewiarygodnie długiego rejsu pierwszy sternik Brown miał obowiązek pilnować, aby strona nawietrzna pokładu rufowego była już od samego świtu wycegiełkowana i wyszorowana szczotkami wodą z piaskiem. Z chwilą pojawienia się Hornblowera Bush i towarzyszący mu kadet wycofali się na stronę zawietrzną, a kapitan jak co dzień rozpoczął swoją godzinną przechadzkę po odcinku pokładu długości dwudziestu jeden stóp1 specjalnie dla niego wyszorowanym. Z jednej strony odcinek ten zamykały lawety wielkokalibrowych karonad2 ustawionych na pokładzie rufowym, z drugiej ograniczał go rząd pierścieni, przytwierdzonych do pokładu i przeznaczonych do mocowania linobloków w czasie przesuwania dział. Tak więc przestrzeń pokładu, po której kapitan Hornblower zwykł był co rano odbywać swój godzinny spacer, miała pięć stóp szerokości i dwadzieścia jeden stóp długości.
Kapitan Hornblower przemierzał ten odcinek tam i z powrotem, tam i z powrotem. Mimo że był zupełnie zatopiony w myślach, podległa mu załoga wiedziała z doświadczenia, iż instynkt żeglarski kapitana czuwa nieustannie. Podświadomie mózg jego notował cień takielunku padający na pokład, powiew wiatru muskający policzek i najmniejszy ślad nieuwagi stojącego u steru człowieka, który otrzymywał zaraz ostrą reprymendę, o tyle ostrzejszą, że kapitan nie znosił, gdy coś zakłócało mu tok myśli o tej najważniejszej godzinie dnia. Podobnie, nie zwracając specjalnie uwagi na to, co się dzieje wokół niego. Hornblower zauważał wszystkie istotne elementy składające się na sytuację w danym momencie. Budząc się rzucał mimochodem spojrzenie na kompas kontrolny wmontowany w pokład nad koją i podświadomie stwierdzał, że okręt idzie kursem północno-wschodnim, tym samym od trzech dni. Wchodząc na pokład rejestrował w myśli — zupełnie mimo woli — że wiatr wie je od zachodu z siłą dostateczną na to, aby przy wszystkich postawionych żaglach, z bombramslami włącznie, można było utrzymać sterowną szybkość; że niebo ma swój odwieczny błękitny kolor, morze jest spokojne niemal jak tafla, a „Lydia” wznosi się i opada łagodnym rytmem na długiej, martwej fali.
Przechadzając się po pokładzie kapitan Hornblower zauważył — a była to pierwsza świadoma myśl tego dnia — że rankiem Pacyfik, ciemnobłękitny w pobliżu burt, ku horyzontowi zmieniający swą barwę na srebrną, przypomina srebrzystość i lazur heraldycznej tarczy herbowej i w tym momencie omal nie uśmiechnął się do siebie, ponieważ podobieństwo to przychodziło mu na myśl każdego ranka w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Ta myśl, która go lekko ubawiła, nie przerwała bynajmniej nieustannej, spokojnej i szybkiej pracy jego mózgu. Hornblower spojrzał w dół trapu, na ludzi zajętych szorowaniem pokładu. Podszedłszy ku przodowi mógł widzieć inną grupę wykonującą tę samą pracę na pokładzie głównym. Gadali jak zwykle, dwa razy dobiegł go ich śmiech. W porządku, pomyślał. Ludzie rozmawiający i śmiejący się w ten sposób nie wyglądali na spiskowców knujących bunt — a ostatnio taka ewentualność często przychodziła kapitanowi do głowy. Siedem miesięcy spędzonych w morzu pochłonęło prawie całe zapasy, jakie były na okręcie. Tydzień temu Hornblower obciął racje wody do trzech półkwaterek dziennie, a to już było za mało dla ludzi karmionych solonym mięsem i sucharami pod dziesiątym stopniem szerokości geograficznej północnej; tym bardziej że woda, trzymana w beczułkach przez siedem miesięcy, była gęsta od glonów i planktonu.
Również tydzień temu wydano resztki soku cytrynowego i trzeba się było liczyć z tym, że za miesiąc zacznie się szkorbut, a nie mieli lekarza na pokładzie, bo stary Hankey zmarł za przylądkiem Horn wskutek powikłań chorobowych wywołanych pijaństwem i kiłą. Miesiąc temu przydział tytoniu ograniczony został do pół uncji 3 na tydzień i Hornblower cieszył się teraz, że zastrzegł wyłącznie sobie pieczę nad jego rozdziałem. W przeciwnym razie ci bezmyślni głupcy zużyliby już cały zapas; a przecież marynarze pozbawieni tytoniu przestawali być załogą, której można ufać. Hornblower wiedział, że o wiele bardziej byliby zaniepokojeni brakiem tytoniu, niż są niedostatkiem opalu do kuchni, mimo że z tego powodu dostają codziennie swoją soloną wieprzowinę lewie zagotowaną w wodzie morskiej.
Brak tytoniu, wody i drzewa opalowego był jednak niczym w porównaniu z wiszącą nad nimi groźbą wyczerpania się grogu. Hornblower nie odważył się dotąd obciąć jego dziennej racji i cały zapas rumu w magazynie mógł starczyć jeszcze na dziesięć dni. A na najlepszej nawet załodze na świecie nie można by polegać, jeśliby się ją pozbawiło codziennej racji rumu. Znajdowali się na Morzu Południowym i w promieniu dwóch tysięcy mil nie było żadnego innego królewskiego okrętu wojennego. Gdzieś na zachodzie leżały wyspy z romantycznych opowieści, z pięknymi kobietami i jedzeniem, które można było mieć bez pracy. Życie w szczęśliwym nieróbstwie było w ich zasięgu. Jakiś łotr lepiej poinformowany od reszty załogi mógłby napomknąć o tym. Zrazu nie daliby mu może posłuchu, ale później, bez błogosławionych południowych przerw na grog, mogliby nadstawić chętnego ucha. Od czasu gdy załoga „Bounty”, uwiedziona urokami Pacyfiku, podniosła bunt, kapitanowie okrętów jego królewskiej mości króla Anglii, których obowiązek zagnał w te strony, byli prześladowani obawą przed podobnymi wypadkami na swych okrętach.
Przechadzając się po pokładzie Hornblower raz jeszcze popatrzył uważnie na załogę. Siedem miesięcy w morzu bez żadnego kontaktu z lądem było doskonałą okazją do wytresowania tej bandy hultajów i zrobienia z niej marynarzy; lecz był to równocześnie zbyt długi okres bez żadnej rozrywki. A zatem im szybciej dotrze teraz do wybrzeży Nikaragui, tym lepiej. Wyjście na ląd rozerwie załogę; można też będzie zaopatrzyć się w wodę, świeżą żywność, tytoń i alkohol. Hornblower przebiegł w myśli swoje ostatnie obliczenia dotyczące położenia okrętu. Był pewien co do szerokości geograficznej, a obserwacja księżyca ubiegłej nocy zdawała się potwierdzać wskazania długości geograficznej na chronometrze, chociaż wydawało się rzeczą nie do wiary, aby po siedmiomiesięcznej podróży można było w ogóle polegać na chronometrach. Przypuszczalnie o mniej niż sto mil przed nimi, a najwyżej o trzysta, leży brzeg Pacyfiku i ląd Ameryki Środkowej. Oficer nawigacyjny Crystal kręcił z powątpiewaniem głową, słysząc, z jaką pewnością siebie mówił to Hornblower, ale Crystal to stary osioł, do niczego jako nawigator. W każdym razie za dwa, najpóźniej za trzy dni okaże się, kto miał rację.
Hornblower zaczął się teraz zastanawiać, jak spędzić te dwa lub trzy dni. Ludzie muszą wciąż mieć coś do roboty. Nic bardziej nie sprzyja powstaniu buntu, jak dni trawione na bezczynności. Myśl o możliwości buntu na okręcie nie przyszła Hornblowerowi ani razu do głowy w czasie obłędnych dziesięciu tygodni, gdy lawirując nieustannie opływali przylądek Horn. Podczas wachty przedpołudniowej trzeba będzie przygotowywać ludzi do akcji bojowej i ćwiczyć ich w strzelaniu z dział, po pięć rund z każdego. Wstrząsy mogą przytłumić wiatr na jakiś czas, ale na to nie ma rady. Była to — być może — ostatnia okazja, aby poćwiczyć strzelanie, zanim trzeba będzie użyć dział w prawdziwej bitwie.
Inna jeszcze myśl przyszła kapitanowi do głowy. Pięć rund z każdego działa pochłonie przeszło tonę prochu i kul. A tymczasem już i tak po zużyciu wszystkich prawie zapasów „Lydia” płynęła pod bardzo małym balastem. Kapitan przywołał na myśl obraz fregaty na wodzie i sytuacji w magazynach okrętowych. Był już czas znów się zająć wytrymowaniem okrętu. Gdy załoga zje obiad, on sam opuści się w łodzi na wodę i opłynie okręt dookoła. Według jego przypuszczeń „Lydia” powinna mieć teraz lekkie przegłębienie na rufę. Można by to jutro zlikwidować przesuwając dwa pierwsze działa na baku ku przodowi, na ich pierwotne pozycje. Że zaś okręt będzie musiał skrócić żagle na czas jego pobytu w łodzi, mógłby sam dopilnować wykonania tego zadania, pozostawiając Bushowi wolną rękę w ćwiczeniach na masztach. Jak przystało pierwszemu oficerowi, Bush pasjonował się tą stroną praktyki żeglarskiej. Dziś załoga mogłaby pobić swoje poprzednie rekordy, to znaczy jedenaście minut i pięćdziesiąt jeden sekund na podniesienie steng oraz dwadzieścia cztery minuty i siedem sekund na rozwinięcie wszystkich żagli, poczynając od zamocowania ustawionych steng. Hornblower zgadzał się z Bushem, że oba te czasy mogłyby być znacznie lepsze — wiele okrętów osiągało lepsze wyniki — przynajmniej tak twierdzili ich kapitanowie.
Wiatr wzmógł się nieznacznie; do uszu kapitana dobiegł szmer takielunku. Z muśnięć, jakie Hornblower czuł na policzkach i szyi, zorientował się, że kierunek wiatru musiał się przesunąć jeden, a może dwa rumby ku rufie. Właśnie gdy pomyślał, jak też szybko Bush zauważy tę zmianę, usłyszał głos wzywającego wachtę. Clay, kadet służbowy z pokładu rufowego, darł się jak opętany na bezanwachtę. Od czasu gdy okręt opuścił Anglię, głos chłopca przeszedł mutację. Teraz Clay uczył się używać go we właściwy sposób, zamiast, jak przedtem, wydawać na zmianę to piski, to skrzeki.
Hornblower przechadzał się dalej i nie widząc jeszcze z tej części pokładu, co załoga teraz robi, słuchał dobrze mu znanej sekwencji dźwięków towarzyszącej wachcie, która pędziła na rufę. Trzask i skowyt powiedziały mu, że trzcina bosmana Harrisona wylądowała na siedzeniu jakiegoś guzdrały albo pechowca. Harrison był świetnym żeglarzem, ale miał skłonność do walenia trzciną po dobrze zaokrąglonych zadach. Każdy marynarz z tyłkiem w ciasno opiętych spodniach mógł się spodziewać, że dostanie po nim z tej tylko przyczyny, zwłaszcza jeśli pech sprawił, że Harrison zastał go przy robocie wymagającej skłonu w przód.
Rozmyślania o tej słabości Harrisona zajęły Hornblowerowi prawie tyle czasu, ile trwało wytrymowanie żagli. Gdy marynarze skończyli, Harrison ryknął: — Tak mocować! — po czym wachta pognała gromadą do swoich poprzednich zajęć. „Dzyń-dzyń, dzyń-dzyń, dzyń-dzyń, dzyń” — rozdzwonił się dzwon okrętowy. Siedem uderzeń na ranną wachtę. Hornblower przechadzał się znacznie dłużej niż godzinę, jak to miał w zwyczaju, toteż zaczynał czuć przyjemne szczypanie potu pod koszulą. Podszedł do Busha, który stał obok sternika.
— Dzień dobry, panie Bush — powiedział.
— Dzień dobry, sir — odrzekł Bush, zupełnie jakby nie zauważył, że od przeszło godziny kapitan spacerował w odległości czterech jardów4 od niego.
Hornblower spojrzał na tabliczkę z wpisywanymi na bieżąco danymi do dziennika okrętowego za okres ostatnich dwudziestu czterech godzin. Nie było na niej nic szczególnie godnego uwagi. Nanoszone co godzina dane logu mówiły, że szybkość wynosiła trzy węzły5, cztery i pół węzła, cztery węzły i tak dalej; natomiast z tabliczki kursowej wynikało, że okręt przez całą dobę zdołał się utrzymać na kursie północno-wschodnim. Kapitan zdawał sobie sprawę, że pierwszy oficer obserwuje go z ogromną uwagą i że z trudem powstrzymuje się od pytań, jakie chciałby mu zadać. Tylko jeden człowiek na pokładzie wiedział, dokąd „Lydia” zdąża, a tym człowiekiem był kapitan. Opuszczając port otrzymał rozkazy w zalakowanej kopercie, a gdy zgodnie z instrukcją otworzył ją, znalazłszy się pod 30° szerokości północnej i 20° zachodniej, i przeczytał jej zawartość, nie potrafił zdecydować się na to, by przynajmniej swemu zastępcy powiedzieć, jaka jest treść rozkazów. Przez siedem miesięcy porucznik Bush powstrzymywał się od zadawania pytań, lecz teraz znać było po nim, z jakim trudem mu to przychodzi.
— Hmm — chrząknął Hornblower wymijająco. Bez słowa odwiesił tabliczkę, zszedł po trapie w dół i udał się do swej kabiny.
Tajemniczość kapitana działała fatalnie na Busha. Hornblower jednak wstrzymywał się od omawiania z nim swoich rozkazów nie z obawy, że Bush wygada się przed załogą, lecz z braku zaufania do samego siebie. Gdy pięć lat temu odbywał swój pierwszy rejs jako kapitan, pofolgował swej wrodzonej rozmowności i jego ówczesny pierwszy oficer, dopuszczony przezeń do komitywy, doprowadził do tego, że on, Hornblower, nie potrafił już wydać żadnego rozkazu, zanim go z nim nie przedyskutował. Na następnym dowodzonym przez siebie okręcie Hornblower próbował ograniczyć rozmowy ze swoim pierwszym oficerem do wymogów zwykłej grzeczności, ale stwierdził, że nie umie się w tych granicach utrzymać i zawsze powie o jedno słowo za dużo, czego potem musi żałować. Bieżący rejs rozpoczął więc z mocnym postanowieniem (jak pijak, który nie ufa sobie, że potrafi pić umiarkowanie) odzywania się do swoich oficerów tylko wtedy, gdy tego będzie wymagała służba. Postanowienie to umocniło się w nim, gdy przeczytał rozkazy, które kładły nacisk na jak najdalej posunięte zachowanie tajemnicy. Przez siedem miesięcy dotrzymywał swego postanowienia; w miarę jak nienaturalna sytuacja ciążyła mu coraz silniej, stawał się coraz bardziej milczący. Na Atlantyku rozmawiał niekiedy z Bushem na temat pogody. Gdy weszli na Pacyfik, pozwalał już sobie tylko na odchrząknięcia.
Sypialnia kapitańska była małym skrawkiem przestrzeni odgrodzonym od właściwej kabiny. Połowę miejsca zajmowało działo osiemnastofuntowe; reszta była prawie całkowicie wypełniona przez koję, biurko i komodę. Steward kapitański, Polwheal, układał właśnie brzytwę i miseczkę do golenia na malej półce umocowanej pod skrawkiem lustra; sypialnia ledwie mieściła ich obu naraz. Polwheal przycisnął się do biurka, żeby przepuścić wchodzącego kapitana. Nie odezwał się ani słowem. Był to człowiek niezwykle małomówny i to był powód, że kapitan wybrał właśnie jego, by strzegł go przed rozmownością, którą grzeszył nawet w stosunku do służby.
Hornblower ściągnął z siebie wilgotną koszulę i spodnie i stanąwszy nago przed lustrem zaczął się golić. Twarz, która patrzyła nań z lustra, nie była ani ładna, ani brzydka, ani stara, ani młoda. Składała się na nią para brązowych oczu o melancholijnym wyrazie, czoło dosyć wysokie i dosyć prosty nos; ładne usta zakrzepły w wyraz siły nabyty w czasie dwudziestu lat służby na morzu. Falujące brązowe włosy, potargane w tej chwili, zaczęły się już przerzedzać nad czołem, czyniąc je jeszcze wyższym. Dla kapitana Hornblowera było to źródłem irytacji; nie chciał nawet myśleć, że może być kiedyś łysy. Odbicie w lustrze przypomniało mu o innym zmartwieniu. Spojrzał na swe obnażone ciało. Był smukły i muskularny. Gdy wyprostował się na całą swoją wysokość sześciu stóp, miał całkiem niezłą figurę. Lecz w miejscu, gdzie kończyły się żebra, zarysowywał się wyraźnie zaokrąglony brzuszek, wystający już nieco ponad linię żeber i kości biodrowych. Z siłą rzadką w jego generacji Hornblower nienawidził myśli, że mógłby stać się otyłym. Irytowało go, że to szkaradne wybrzuszenie zniekształca jego smukłe ciało, obciągnięte gładką skórą. To był właśnie powód, dla którego — będąc z natury człowiekiem niezbyt skorym do wysiłku i przeciwnym wszelkiej rutynie — zmuszał się do codziennego spaceru po pokładzie rufowym.
Skończywszy golenie Hornblower oddał brzytwę i pędzel Polwhealowi, żeby je umył i odłożył na miejsce. Poczekał, aż steward zarzuci mu na plecy podarty szlafrok sukienny, po czym udał się na pokład. Tam, przy pompie, Polwheal zdjął z niego szlafrok i zaczął pompować wodę morską, podczas gdy kapitan z powagą obracał się pod jej strumieniem. Po skończonej kąpieli Polwheal przykrył szlafrokiem ociekające wodą plecy kapitana i poszedł za nim do kabiny. Na koi leżała czysta płócienna koszula, znoszona już, lecz starannie pocerowana, oraz białe spodnie. Hornblower ubrał się, a Polwheal pomógł mu włożyć stary niebieski mundur ze zblakłą lamówką i podał kapelusz. Wszystko to odbyło się bez jednego słowa — tak doskonale Hornblower wyćwiczył się w narzuconym sobie nawyku milczenia. Walcząc z własną rozmownością, on — który nienawidził rutyny — tak dalece popadł w jej władzę, że jak każdego ranka znalazł się na pokładzie rufowym dokładnie w momencie, gdy dzwon uderzył ósmy raz.
— Marynarze do ukarania, sir? — spytał Bush, dotykając palcami kapelusza.
Hornblower skinął głową. Świergotliwy dźwięk gwizdków bosmańskich przeszył powietrze.
— Cała załoga do asysty przy karze! — wrzasnął Harrison na pokładzie głównym. Ze wszystkich stron marynarze zaczęli zbiegać się i ustawiać w szereg na swoich stałych miejscach.
Hornblower z kamiennym wyrazem twarzy stał wyprostowany przy poręczy pokładu rufowego. Wstyd mu było wobec siebie, że instytucję kary uważa za coś nieludzkiego i że czuje wewnętrzny opór, gdy ma wydać rozkaz ukarania lub przyglądać się procedurze wymierzania kary. Te dwa czy trzy tysiące chłost, których był świadkiem w ciągu ostatnich dwudziestu lat, nie znieczuliły go wcale. W istocie był teraz bardziej miękki (z czego sobie boleśnie zdawał sprawę) niż jako siedemnastoletni kadet. Tego ranka ofiara — marynarz z Walii nazwiskiem Owen — musiała jednak otrzymać swoją porcję. Człowiek ten nie potrafił powstrzymać się od plucia na pokład i Bush bez porozumienia z kapitanem zapowiedział, że za każdym razem, gdy złapie Owena na pluciu, wymierzy mu chłostę. Dla dobra dyscypliny Hornblower musiał zaaprobować tę decyzję swojego oficera, chociaż osobiście miał poważne wątpliwości, czy chłosta przyniesie pożytek komuś, kto jest na tyle głupi, że nawet groźba kary nie może go powstrzymać od plucia na pokład.
Na szczęście wszystko poszło szybko. Pomocnicy bosmana podciągnęli obnażonego do pasa Owena do want grotmasztu i walili go za każdym uderzeniem bębna. W odróżnieniu od innych marynarzy Owen wył z bólu, ilekroć dziewięciopalczasta dyscyplina lądowała na jego plecach, i tańczył groteskowo, uderzając bosymi stopami o pokład. Otrzymawszy swoje dwa tuziny razów umilkł i zwisnął nieruchomo na związanych rękach. Ktoś chlusnął nań wodą i zepchnięto go szturchańcem na dół.
— Załoga na śniadanie, panie Bush! — rzucił sucho Hornblower. Wydawało mu się, że jest bardzo blady, ale miał nadzieję, iż pod słońcem tropiku opalił się na tyle, że nie było tego widać. Tego rodzaju rozrywka przed śniadaniem, jak chłostanie półgłupka, nie była w jego guście; czuł niesmak do siebie za to, że nie był ani na tyle silny, by przerwać tę scenę, ani dość pomysłowy, by znaleźć jakieś wyjście z dylematu, przed którym postawiła go decyzja Busha.
Oficerowie stojący w szeregu na pokładzie zrobili w tył zwrot i rozeszli się. Gerard, drugi oficer, przejął pokład od Busha. Okręt był jak magiczna mozaika o geometrycznym deseniu; ledwie zburzono na nim ład, a natychmiast harmonijny układ sam się porządkował w nowy wzór.
Hornblower zszedł do kabiny, gdzie Polwheal przygotował mu śniadanie.
— Kawa i owsianka, sir — powiedział.
Hornblower usiadł za stołem. W ciągu siedmiomiesięcznej podróży zjedzono wszystko, co miało jakiś smak. Kawa, którą pił teraz, była wyciągiem z palonego chleba i jedyną jej zaletą było to, że była słodka i gorąca. To co Polwheal nazwał owsianką, miało konsystencję kleistej mazi o trudnym do określenia wyglądzie, a przyrządzone było z gniecionych okruchów sucharów i mielonej solonej wieprzowiny. Hornblower jadł machinalnie, błądząc myślami gdzie indziej. Postukiwał o stół sucharem trzymanym w lewej ręce, żeby strząsnąć z niego drobne robaczki.
Gdy tak siedział przy śniadaniu, zewsząd dochodziły doń znajome odgłosy. Drewniane części „Lydii” skrzypiały łagodnym unisono, ilekroć okręt znalazłszy się na grzbiecie unoszącej go martwej fali zaczynał kołysać się lekko i kiwać. Nad głową słyszał stąpanie obutych nóg Gerarda po pokładzie rufowym, czasem tupot stwardniałych bosych stóp, gdy ktoś z załogi przebiegał tamtędy. Od przodu szedł jednostajny, wytrwały szczęk pomp wysysających jak co dzień wodę z zęz. Wszystkie te odgłosy to rozlegały się, to milkły, tylko jeden — szelest wiatru w niezliczonych linach takielunku brzmiał nieustannie i tak monotonnie, że ucho przywykło doń i chwytało go tylko wtedy, gdy kierowało się uwagę specjalnie na ten odgłos. Ten cichutki śpiew, harmonia tysiąca wysokich tonów i przydźwięków, dochodził do każdego zakątka okrętu przekazywany z lin na drewno z powolnym, powtarzającym się regularnie skrzypieniem.
Hornblower skończył swoją „owsiankę” i z melancholijną niechęcią popatrzył na suchar, którym postukiwał cały czas o stół. Taki suchar to marne pożywienie dla mężczyzny. W braku masła — ostatnia beczka zjełczała miesiąc temu — będzie musiał popijać suche kęsy kawą z palonego chleba, żeby je jakoś przełknąć. Zanim zdążył ugryźć pierwszy, z góry dobiegł go podniecony okrzyk. Znieruchomiał z sucharem wpół drogi do ust.
— Ziemia! — usłyszał. — Hej, pokład! Ziemia dwa rumby z lewej burty! — To obserwator z salingu przywoływał pokład.
Siedząc z sucharem w ręku Hornblower słuchał odgłosów poruszenia na okręcie. Wszyscy musieli być niezwykle podnieceni tym, że po raz pierwszy od trzech miesięcy w czasie tego rejsu, którego celu nie znali, mieli teraz zobaczyć ląd. Hornblower poczuł, że jego samego ogarnia też podniecenie, którego źródłem był nie tylko ten przejmujący niepokój, ogarniający nawigatora, gdy zbliżając się do lądu ma się wkrótce przekonać, czy dobrze trafił, lecz także myśl, że być może za dobę znajdzie się w punkcie kulminacyjnym niebezpiecznej i trudnej misji, z jaką wysłali go lordowie z Admiralicji. Poczuł szybsze bicie serca i zapragnął z całą siłą wybiec od razu na pokład, jak mu dyktował instynkt. Lecz powstrzymał się. Jeszcze silniej pragnął być w oczach swych oficerów i załogi wzorem opanowania i pewności siebie, a pod tym względem tylko częściowo mógł być z siebie zadowolony. Im większym respektem cieszy się kapitan, tym lepiej dla okrętu. Zmusił się do przybrania swobodnej pozy i założywszy nogę na nogę popijał dalej kawę z doskonalą obojętnością, gdy kadet Savage zapukawszy do drzwi wpadł do kabiny jak bomba.
— Sir, pan Gerard wysłał mnie, żebym pana zawiadomił, że po lewej burcie od dziobu widać ląd! — Savage mówił to z takim podnieceniem, że ledwie mógł ustać spokojnie. Hornblower pociągnął jeszcze jeden łyk kawy, a potem odezwał się głosem spokojnym, cedząc powoli słowa:
— Proszę powiedzieć panu Gerardowi, że będę na pokładzie za pięć minut, jak tylko skończę śniadanie.
— Tak jest, sir!
Savage wypadł z kabiny. Jego duże, ciężkie stopy zadudniły po trapie.
— Savage, hej, Savage! — krzyknął za nim Hornblower.
Pyzata twarz Savage’a, niby księżyc w pełni, ukazała się znów w drzwiach.
— Zapomniałeś zamknąć drzwi! — powiedział Hornblower lodowatym tonem. — I nie rób tyle hałasu na trapie!
— Tak jest, sir! — odrzekł Savage, zupełnie zbity z tropu.
Hornblower pogładził się po podbródku z zadowoleniem. Mógł sobie pogratulować tej sceny. Wypił jeszcze łyk kawy, ale nie był już w stanie gryźć dalej suchara. Bębniąc palcami po stole czekał, aż upłynie pięć minut, które sam sobie wyznaczył.
Usłyszał, jak młody Clay drze się z topu masztu, dokąd Gerard musiał go posłać z lunetą:
— Wygląda jak paląca się góra, sir. Dwie płonące góry. Wulkany, sir!
Honblower przywołał natychmiast z pamięci obraz mapy, którą tak często studiował w zaciszu kabiny. Wulkany znajdowały się wzdłuż całego tego wybrzeża i pojawienie się dwóch po lewej burcie nie musiało być nieomylnym wskazaniem pozycji okrętu. A jednak... a jednak wejście do zatoki Fonseca powinno się zaznaczyć dwoma wulkanami z lewej burty. I dlatego było rzeczą całkiem możliwą, że po jedenastu tygodniach żeglugi, nie mając ani razu lądu w zasięgu widzenia, trafił dokładnie na właściwy brzeg. Nie mógł już usiedzieć spokojnie. Wstał od stołu i udał się na pokład świadomie wolnym krokiem, bez oznak najmniejszego przejęcia się tym, co się działo.
Oficerowie „Lydii” stali na pokładzie rufowym stłoczeni w zbitą gromadkę. Byli tu już czterej porucznicy, oficer nawigacyjny Crystal, Simmonds z piechoty morskiej, intendent Wood i kadeci pełniący akurat wachtę. Na wanty wyroili się podoficerowie i zwykli marynarze. Wyciągnięto też wszystkie chyba lunety, jakie były na okręcie. Hornblower pomyślał, że srogi, beznamiętny służbista przeciwstawiłby się temu, zupełnie przecież naturalnemu, zachowaniu się ludzi w takiej chwili. I tak też uczynił.
— Co to znaczy? — powiedział sucho. — Czy na tym okręcie nikt nie ma nic do roboty? Panie Wood, proszę posłać po bednarza. Zajmiecie się napełnianiem beczek wodą. A pan, poruczniku Gerard, dopilnuje sprzątnięcia bombramsli i żagli bocznych.
Na okręcie znów zawrzała praca, rozległy się gwizdki, głośna komenda Harrisona: — Cała załoga do zwijania żagli! — i rozkazy wykrzykiwane przez Gerarda z pokładu rufowego. „Lydia”, idąc teraz pod zwykłymi żaglami, kołysała się łagodnie na martwej fali biegnącej z baksztagu.
— Sir, zdaje się , że widzę dym — powiedział Gerard tonem jakby przepraszającym za to, że wraca do tematu lądu. Podał Hornblowerowi swoją lunetę i wskazał ręką przed siebie. Nisko nad horyzontem Hornblower dojrzał przez teleskop coś szarawego pod płatem białej chmury, co mogło być dymem.
— Hmm — chrząknął. Nauczył się ograniczać możliwie często swoje odezwania do tej monosylaby. Podszedł do fokmasztu od nawietrznej i zaczął piąć się w górę po wantach. Nie był wcale wysportowany i nie bardzo miał chęć wchodzić na maszt, ale trzeba to było zrobić. Miał nieprzyjemną świadomość, że oczy wszystkich na pokładzie, którzy nie byli akurat zajęci, śledzą jego ruchy, toteż mimo że luneta przeszkadzała mu, krępując swobodę ruchów, czuł, że powinien zrezygnować z przejścia przez przełaz marsla i dokonać trudnej sztuki wspięcia się na zewnątrz po podwantach. Nie mógł też sobie pozwolić na pauzę na schwytanie oddechu — mając pod swą komendą kadetów, dla których niczym było przebiec na wyścigi bez przystanku z dna ładowni aż do topu grotmasztu.
Wspinanie się dłoń za dłonią po wantach bramstengi zmęczyło go porządnie. Ciężko dysząc dotarł na szczyt masztu i usadowił się tak, aby mimo gwałtownego falowania piersi i zdenerwowania, jakie go nagle ogarnęło, móc możliwie pewnie nakierować lunetę. W odległości może piętnastu stóp od Hornblowera okrakiem na noku rei siedział Clay, machając nonszalancko nogami, ale kapitan udał, że go nie widzi. Okręt kołysał się lekko, lecz tam, w górze, ciało kapitana zakreślało wraz ze szczytem masztu duże koło — w górę, w przód, na boki i w dół. Początkowo Hornblower tylko chwilami dostrzegał przez lunetę zarys odległych gór, po jakimś czasie udało mu się jednak utrzymać je coraz dłużej w swoim polu widzenia. Luneta odsłaniała przed nim dziwny krajobraz. Były tam ostre wierzchołki paru wulkanów — dwa, bardzo wysokie, leżały z lewej burty, a obok nich i z prawej strony widniało mnóstwo mniejszych. Wpatrując się w ten widok Hornblower dojrzał kłąb dymu wydobywającego się z jednego wierzchołka — a raczej nie z samego wierzchołka, lecz gdzieś z boku wulkanu. Dym wznosił się wolno ku górze i stapiał z płatem wiszących nad nim białych chmur. Oprócz tego widać było również długie pasmo gór, których szczyty wyglądały na granie skalne, choć samo pasmo zdawało się być łańcuchem wygasłych wulkanów, o ściętych wierzchołkach, zwietrzałych z upływem stuleci; niegdyś, gdy wszystkie wulkany były jeszcze czynne, ten kawałek wybrzeża musiał wyglądać jak diabelska kuchnia. Górne odcinki wierzchołków wulkanów i szczytów górskich miały ciepłoszary kolor z odcieniem różowym, dolne wydały się Hornblowerowi podobne do zielonych wodospadów. Taki wygląd nadała im zapewne roślinność porastająca wąwozy w zboczach gór. Hornblower ustalił z pamięci względne wysokości i położenie wulkanów i z danych tych wykreślił w myśli mapę. Porównał ją z obrazem mapy morskiej, którą miał jakby odbitą w mózgu. Podobieństwo nie uległo wątpliwości.
— Sir, zdaje się, że dojrzałem kipiel6 — powiedział Clay.
Hornblower skierował lunetę w dół, ku stopom gór. Rozciągał się tam szeroki, nieprzerwany pas zielonej gęstwiny, z której sterczały małe wulkany. Przesunął lunetę wzdłuż tego pasa tuż przy krawędzi horyzontu i z powrotem. Zdawało mu się, że zobaczył błysk bieli. Szukając ponownie tego miejsca już zwątpił, że coś widział naprawdę, lecz oto miał ją znów w polu widzenia — plamkę bieli, to pojawiającą się, to niknącą mu sprzed oczu.
— Istotnie. To na pewno kipiel — powiedział i od razu pożałował że się odezwał. Nie było potrzeby dawać Clayowi żadnej odpowiedzi. Reagując na jego słowa podważał mniemanie o sobie jako o człowieku o kamiennym wprost spokoju. ,,Lydia” szła wciąż tym samym kursem ku brzegom wyspy. Spoglądając w dół Hornblower widział na dziobówce, sto czterdzieści stóp pod sobą, zabawnie skrócone postacie ludzkie; ślad fali wokół dziobu mówił mu, że okręt robi w tej chwili jakieś cztery węzły. Dopłyną do brzegu jeszcze dobrze przed zmrokiem, zwłaszcza że powiew wiatru może się wzmóc ku wieczorowi. Rozprostował nieco skurczone członki i znów utkwił wzrok w brzegu leżącym przed nim. W miarę upływu czasu dostrzegał coraz więcej białej piany tam, gdzie początkowo widział zaledwie ślad kipieli. Musi to być miejsce, gdzie podpływająca martwa fala rozbija się o pionową skałę i wyrzuca pianę tak wysoko w górę, że mógł ją zobaczyć ze swego miejsca na maszcie. Zaczynał się upewniać, że doprowadził okręt do właściwego celu. Po obu stronach kipieli widać było szeroki pas spokojnej wody, a dalej z każdej strony sterczał średniej wielkości wulkan. Szeroka zatoka z wysepką w połowie wejścia i dwa wulkany po bokach — tak właśnie oznaczona była zatoka Fonseca na mapie morskiej. Hornblower uświadomił sobie nagle z całą ostrością, że drobny błąd popełniony przezeń w nawigacji mógłby ich zaprowadzić o dwieście mil od miejsca, gdzie się teraz znajdowali; na tak usianym wulkanami brzegu jeden odcinek bardzo przypominał drugi. Nawet to, że widział teraz przed sobą zatokę i wyspę, mogło być skutkiem jakiegoś specyficznego ukształtowania wybrzeża. Ponadto nie mógł zbytnio polegać na mapach sporządzonych na podstawie szkiców, które Anson7 zdobył na tych wodach sześćdziesiąt lat temu. Każdy wiedział, co warta jest mapa zrobiona przez jakiegoś diega8, poprawki zaś naniesione na te mapy przez nie znających się na rzeczy kreślarzy z Admiralicji mogły się okazać zupełnie bezwartościowe.
Gdy jednak dalej obserwował krajobraz, wątpliwości zaczęły się stopniowo rozpraszać. Otwierająca się przed nim zatoka była bardzo duża — druga podobnej wielkości na tym samym wybrzeżu nie mogłaby ujść uwagi marnych tutejszych kartografów. Hornblower ocenił wzrokiem, że wejście, włączając w to wysepki, miało nieco ponad dziesięć mil9 szerokości. W głębi zatoki leżała duża wyspa o typowym dla tego krajobrazu kształcie — stromy okrągły stożek sterczący pionowo z wody. Kapitan nie mógł dojrzeć końca zatoki nawet teraz, gdy okręt był od niej o dziesięć mil bliżej niż w chwili zauważenia tego wejścia.
— Panie Clay — powiedział Hornblower, będąc na tyle łaskawy, by odjąć lunetę od oczu — może pan już zejść. Proszę przekazać panu Gerardowi pozdrowienia ode mnie i poprosić, żeby posłał całą załogę na obiad.
— Tak jest, sir — odpowiedział Clay.
Z faktu przyśpieszenia obiadu o pół godziny załoga zorientuje się teraz, że nadchodzi coś niezwykłego. Oficerowie na okrętach brytyjskich zawsze pilnowali, aby ludzie mieli pełne żołądki, zanim będzie się od nich żądać wysiłku ponad zwykłą miarę.
Hornblower wrócił do obserwacji ze szczytu masztu. Nie było już wątpliwości, że „Lydia” zmierza do zatoki Fonseca. Wprowadzając okręt wprost do zatoki po jedenastu tygodniach żeglugi z dala od widoku lądu dokonał nadzwyczajnego wyczynu nawigacyjnego, z którego każdy miałby prawo być dumny. Hornblower nie odczuwał jednak dumy. Natura jego nie pozwalała mu się cieszyć z osiągnięcia rzeczy leżących w jego możliwościach; kapitan miał zawsze ambicję dążyć do tego, co niemożliwe; okazać się silnym, małomównym wspaniałym mężczyzną, całkowicie odpornym na jakiekolwiek wzruszenia.
Na razie nie widać było w zatoce łodzi ani dymów, ani żadnych innych śladów życia. Brzeg, do którego zbliżał się Hornblower — niby drugi Kolumb — mógł być nie zamieszkany. Miał jeszcze co najmniej godzinę na podjęcie decyzji co do dalszego działania. Złożył lunetę, zszedł na dół i świadomie wolnym krokiem udał się na pokład rufowy.
Przy balustradzie stali Crystal z Gerardem, pogrążeni w ożywionej rozmowie. Niewątpliwie stanęli tak, aby człowiek u steru nie mógł słyszeć, o czym mówią; odesłali też kadeta służbowego na odpowiednią odległość. Ze sposobu, w jaki patrzyli na zbliżającego się kapitana, widać było wyraźnie, że mówili właśnie o nim.
Podniecenie ich było całkiem zrozumiałe, jeśli zważyło się fakt, że „Lydia” była pierwszym brytyjskim okrętem wojennym, który od czasu podróży Ansona dotarł do hiszpańskiego wybrzeża Ameryki nad Pacyfikiem. Znajdowali się na wodach „przeorywanych” przez sławetny galeon z Acapulco, który z corocznej wyprawy przywoził skarby warte milion funtów; wzdłuż tego wybrzeża kursowały powolne statki kabotażowe przewożące srebro Potosi10 do Panamy. Wyglądało na to, że jeśliby tylko tajne rozkazy będące w posiadaniu kapitana pozwoliły, każdy człowiek załogi mógłby się uważać za posiadacza fortuny w ręku.
— Panie Gerard, proszę posłać jakiegoś rozgarniętego człowieka z dobrą lunetą na fokmaszt — to było wszystko, co Hornblower powiedział, schodząc na dół.
W kabinie czekał już posiłek przyniesiony przez Polwheala. Hornblower zastanawiał się przez moment, czy tu w tropiku, i to w samo południe, warto jeść obiad złożony z tłustej solonej wieprzowiny. Nie był wcale głodny, ale chęć zaimponowania stewardowi przemogła brak apetytu spowodowany podnieceniem. Usiadł za stołem i jadł nieprzerwanie przez jakieś dziesięć minut, zmuszając się do połykania obrzydliwych w smaku kęsów. Na dodatek Polwheal śledził każdy jego ruch z pełnym desperacji zainteresowaniem. Pod jego uporczywym spojrzeniem Hornblower wstał i schyliwszy głowę, żeby nie uderzyć o opadający tu nisko pokład, przeszedł do kabiny sypialnej i otworzył biurko.
— Polwheal! — zawołał
— Słucham, sir! — odpowiedział Polwheal, pojawiając się błyskawicznie w drzwiach.
— Wyjmij mój najlepszy mundur i przyszyj do niego nowe epolety. Oczyść białe spodnie — nie, bryczesy, i daj mi moje najlepsze jedwabne białe pończochy i trzewiki z klamrami. A pamiętaj, że klamry mają błyszczeć. I szpadę ze złotą rękojeścią.
— Tak jest, sir! — odpowiedział Polwheal.
Wróciwszy do głównej części kabiny Hornblower wyciągnął się na skrzyni pod oknem rufowym i rozłożył tajne rozkazy Admiralicji. Czytał je tyle razy, że treść ich znał już prawie na pamięć, lecz ostrożność kazała mu sprawdzić, czy dobrze rozumie każde słowo. Szczerze mówiąc, były sformułowane w sposób dosyć rozwlekły. Któryś z urzędników Admiralicji musiał puścić wodze fantazji przy ich układaniu. Pierwsze dziesięć ustępów dotyczyło podróży do chwili obecnej; przede wszystkim nakazywały działać w jak największej tajemnicy, tak aby do Hiszpani nie dotarła najmniejsza wzmianka o zbliżaniu się brytyjskiej fregaty do wybrzeży Pacyfiku objętych hiszpańskim władaniem. „W związku z tym prosimy i nakazujemy” w czasie trwania podróży możliwie jak najmniej wyglądać lądu i „niniejszym zabraniamy panu absolutnie” zbliżać się po wejściu na Pacyfik w zasięg widzenia lądu aż do momentu przybycia do ujścia zatoki Fonseca. Hornblower wypełnił rozkazy co do joty, chociaż w całej Admiralicji niewielu było kapitanów, którzy potrafiliby dokonać i dokonaliby tego. Doprowadził swój okręt z Anglii aż do tego miejsca nie widząc w ogóle lądu, z wyjątkiem przelotnego rzutu oka na przylądek Horn. Gdyby jednak tydzień temu zgodził się na ustalenie kursu okrętu według propozycji Crystala, „Lydia” wpływałaby teraz do Zatoki Panamskiej, kompletnie zaprzepaściwszy szansę zachowania swego rejsu w tajemnicy.
Hornblower oderwał myśli od sporu, jaki wynikł wówczas na temat deklinacji magnetycznej na tych wodach, o którą należało poprawić wskazania kompasu i zmusił się do dalszego studiowania rozkazów. „Prosimy i nakazujemy niniejszym” natychmiast po dotarciu do zatoki Fonseca zawrzeć sojusz z Don Julianem Alvarado, właścicielem wielkiego obszaru ciągnącego się wzdłuż zachodniego wybrzeża zatoki. Don Julian zamierza z pomocą Brytyjczyków wzniecić powstanie przeciw monarchii hiszpańskiej. Hornblower ma przekazać mu pięćset muszkietów i bagnetów, pięćset pasów z ładownicami i milion sztuk amunicji do broni ręcznej, które otrzymał w Portsmouth, i ma uczynić wszystko, co uważa za słuszne, aby zapewnić powstaniu powodzenie. Gdyby uznał za rzecz konieczną, może przekazać powstańcom jedno lub więcej dział stanowiących wyposażenie okrętu; lecz powierzone mu pięćdziesiąt tysięcy gwinei w zlocie ma pod karą oddania go pod sąd wojenny wypłacić dopiero wówczas, gdy się okaże, że bez tej pomocy powstanie upadanie. Ma wspomagać powstańców, na ile to będzie w jego mocy, i nawet uznać zwierzchnictwo Don Juliana Alvarado nad całym podbitym w przyszłości przez niego terytorium, pod warunkiem że w zamian za to Don Julian zwiąże się układami handlowymi z królem Brytanii.
Wzmianka o układach handlowych podziałała widocznie na wyobraźnię urzędnika Admiralicji, gdyż w następnych dziesięciu akapitach górnolotnym stylem rozwodził się szczegółowo nad pilną potrzebą udostępnienia posiadłości hiszpańskich dla handlu brytyjskiego. Balsam peruwiański i drzewo kampeszowe11, koszenila12 i złoto czekają na wymianę za brytyjskie wyroby. Pióro urzędnika wprost ociekało podnieceniem, gdy opisywał te szczegóły pięknym zaokrąglonym pismem. „Ponadto jest tam odnoga zatoki Fonseca zwana przypuszczalnie Estero Real, która niemal dochodzi do położonego w głębi lądu jeziora Managua, a to z kolei, jak się przypuszcza, ma połączenie z jeziorem Nikaragua, którego wody rzeką San Juan spływają do Morza Karaibskiego. Kapitana Hornblowera prosi się i nakazuje mu się uczynić wszystko dla otworzenia tej drogi przez przesmyk dla handlu brytyjskiego i zaleca mu się wpłynąć na Don Juliana, by jego wysiłki poszły w tym kierunku”.
Rozkazy mówiły dalej, że dopiero po udanym zakończeniu powstania wznieconego przez Don Juliana i wykonaniu wszystkich poleceń kapitanowi Hornblowerowi wolno będzie zaatakować statki ze skarbami znajdujące się na Pacyfiku, przy czym ma on nie czynić żadnych przeszkód w żegludze, jeśli mogłoby to dotknąć w jakiś sposób tych mieszkańców, którzy skądinąd byliby skłonni poprzeć powstanie. Do wiadomości kapitana podano, że dla wzmocnienia władzy królewskiej Hiszpanie trzymają podobno na tych wodach dwupokładowy okręt uzbrojony w pięćdziesiąt dział, o nazwie „Natividad”. W związku z tym prosi się kapitana i nakazuje mu się, aby przy pierwszej sposobności „zdobył, zatopił, spalił lub zniszczył” ten okręt.
Rozkazy kończyły się poleceniem, aby przy najbliższej sprzyjającej okazji kapitan Hornblower nawiązał kontakt z kontradmirałem dowodzącym bazą na Wyspach Zawietrznych13 w celu otrzymania dalszych rozkazów. Kapitan złożył szeleszczące papiery i zagłębił się w myślach. Rozkazy były zwykłym połączeniem poleceń ledwie możliwych do wykonania z czystą donkiszoterią; właśnie czegoś takiego mógł się spodziewać kapitan dowodzący samotną jednostką odkomenderowaną z wód krajowych. Tylko szczur lądowy mógł wydać rozkaz dopłynięcia do zatoki Fonseca bez widoku choćby kawałka ziemi na Pacyfiku — i tylko szereg cudownych zabiegów okoliczności (Hornblower nie przypisywał tego swojej zdolności logicznego rozumowania ani znajomości sztuki żeglarskiej) pozwoliło na ich wypełnienie.
Wzniecenie powstania w hiszpańskich koloniach w Ameryce było od dawna marzeniem rządu brytyjskiego — marzeniem, które stało się zmorą dla tych oficerów brytyjskich, którym polecono je realizować. Admirał Popham i admirał Stirling, generał Beresford i generał Whitelocke, wszyscy oni w ciągu ostatnich trzech lat ucierpieli na honorze i reputacji w trakcie wielokrotnych prób wzniecenia powstania nad rzeką la Plata.
Otwarcie drogi dla handlu brytyjskiego przez przesmyk Darien było też od dawna podobnym marzeniem hodowanym przez urzędników Admiralicji, mających do dyspozycji bardzo ogólne mapy i ani krzty doświadczenia praktycznego. Trzydzieści lat temu sam Nelson jako młody kapitan nieledwie postradał życie dowodząc ekspedycją w górę tej właśnie rzeki San Juan, którą teraz nakazano Hornblowerowi udostępnić od strony jej źródeł.
Ukoronowaniem wszystkiego była niedbała wzmianka o znajdującym się na tych wodach okręcie nieprzyjaciela, uzbrojonym w pięćdziesiąt dział. Było to typowe dla Whitehall14, że fregatę z trzydziestoma sześcioma działami na pokładzie wysyłano lekką ręką przeciwko nieprzyjacielowi o prawie dwa razy większym uzbrojeniu. Brytyjska marynarka wojenna miała w czasie tych wojen tyle sukcesów w pojedynkach między okrętami, że teraz już oczekiwano zwycięstw w każdej nierównej walce. Gdyby przypadkiem „Natividad” zdobyła przewagę nad „Lydią”, nie przyjęto by żadnych tłumaczeń i kariera Hornblowera byłaby skończona. Nawet gdyby nieunikniony w tej sytuacji sąd wojenny nie złamał go, musiałby wegetować do końca życia na marnej pensyjce. Niepowodzenie w zdobyciu „Natividad”, niepowodzenie w zapoczątkowaniu udanego powstania, niepowodzenie w otwarciu przesmyku dla handlu — każde z tych zupełnie prawdopodobnych niepowodzeń oznaczałoby utratę reputacji, pracy i to, że trzeba będzie po powrocie stanąć przed obliczem żony z piętnem człowieka, który nie znalazł się na wysokości zadania.
Rozważywszy te wszystkie ponure możliwości Hornblower ze stanowczym optymizmem odsunął je na bok. Przede wszystkim musi się koniecznie skontaktować z Don Julianem Alvarado, co wydawało się być rzeczą dosyć interesującą, a przy tym względnie łatwą. Następnie trzeba będzie zdobyć statki ze skarbami i dostać pryzowe, jakie się za to należało. O dalszą przyszłość postanowił się nie martwić. Podniósł się ze skrzyni i przeszedł do kabiny sypialnej.
Wchodząc dziesięć minut później na pokład rufowy śmiał się w duchu widząc, jak jego oficerowie bezskutecznie starają się udawać, że nie zauważyli jego wspaniałego paradnego munduru z epoletami., jedwabnych pończoch, butów z klamrami ze żłobionej stali, trój graniastego kapelusza i szpady ze złotą rękojeścią. Hornblower spojrzał na szybko zbliżający się brzeg.
— Panie Bush, niech biją w bębny na alarm — powiedział. — Przygotować się do boju.
Dźwięk werbla postawił całą załogę na nogi. Wachta z dołu biegła przeskakując po kilka stopni naraz. Popędzana krzykami i razami podoficerów załoga rzuciła się do przygotowywania okrętu do walki. Pokłady polano wodą i posypano piaskiem; usunięto grodzie; załogi przeciwpożarowe zajęły stanowiska przy pompach; zziajani chłopcy znosili pociski do dział; na dole steward wyznaczony do funkcji chirurga zestawiał na kokpicie kuferki kadetów, przygotowując zaimprowizowany stół operacyjny.
— Panie Bush, niech działa będą załadowane i przygotowane do strzału — powiedział Hornblower.
Była to uzasadniona ostrożność w sytuacji, gdy okręt wpływał fordewindem prosto na terytorium hiszpańskie. Obsługa dział zwolniła wiązania lawet i ciągnąc desperacko za talie przetoczyła działa na środek pokładu. Załadowano proch i kule, zniżono wyloty luf i z szalonym wysiłkiem natoczono armaty ku otwartym furtom strzelniczym.
— Okręt gotowy do boju, sir. W dziesięć minut i dwadzieścia jeden sekund — zameldował Bush w momencie, gdy umilkły ostatnie odgłosy przygotowań. Bush w żaden sposób nie mógł się jeszcze zorientować, czy były to prawdziwe przygotowania do boju, czy tylko ćwiczenia. Ta jego niepewność głaskała próżność Hornblowera.
— Bardzo dobrze, panie Bush. Niech pan pośle dobrego marynarza z sondą na ławę wantową. I bądźcie gotowi do rzucenia kotwic.
Powiew od strony morza nasilał się z każdą chwilą, i „Lydia” szła coraz szybciej. Patrząc z pokładu rufowego przez lunetę Hornblower widział każdy szczegół wejścia do zatoki oraz, od strony zachodniej, między wyspą Conchaquita i zachodnią częścią lądu, szeroki kanał, który — jak zapewniała mapa morska — miał głębokość dwudziestu sążni15 aż do pięciu mil w głąb lądu. Ale tym hiszpańskim mapom nie można było wierzyć.
— Ile na sondzie? — zawołał Hornblower.
— Lina nie sięga dna, sir.
— Ile sążni rozwinęliście? Weźcie sondę głębinową.
— Tak jest, sir.
Na okręcie zapadła martwa cisza; słychać było tylko odwieczny śpiew wiatru w olinowaniu i szmer wody pod rufą.
— Rozwinęliśmy sto sążni. Wciąż nie ma gruntu, sir.
A zatem brzeg musi być tu bardzo stromy, gdyż od lądu dzieliło ich już tylko dwie mile. Nie można jednak ryzykować wpakowania się na mieliznę pod pełnymi żaglami.
— Zwinąć dolne żagle — powiedział Hornblower. — Sondować dalej.
Idąc na samych marsżaglach „Lydia” pełzła ku lądowi. Wkrótce też marynarz z ławy wantowej krzyknął, że sonda dosięgła dna na głębokości stu sążni; po każdym rzuceniu ołowianki głębokość okazywała się coraz mniejsza. Hornblower bardzo chciał wiedzieć, czy przypływ się już zaczął. Jeśli miałby w ogóle osiąść na mieliźnie, to byłoby znacznie lepiej, gdyby się to stało w czasie przyboru wody — niestety, nie było sposobu na wyliczenie, czy woda przybiera, czy opada. Kapitan wspiął się na wanty bezanmasztu, do połowy kolumny, skąd był lepszy widok. Cała załoga, z wyjątkiem marynarza zajętego sondowaniem, stała wyprostowana w oślepiającym skwarze. Znajdowali się już prawie u wejścia do kanału. Hornblower dostrzegł kawałek drewna unoszący się na wodzie od strony bliższego brzegu. Skierował nań lunetę i stwierdził, że drewno płynie w stronę zatoki. A zatem szedł przypływ — coraz lepiej.
— Głębokość dziewięć sążni — zawołał człowiek od sondy.
A sporządzona przez diegów mapa wykazywała w tym miejscu dziesięć sążni.
— Siedem i pół!.
Kanał stawał się coraz płytszy. W takim razie trzeba będzie wkrótce rzucić kotwicę.
— Siedem i pół.
Na razie głębokość była wystarczająca. Hornblower wydał komendę sternikowi i „Lydia” długim łukiem wykręciła w prawo.
— Siedem i pół.
Wciąż jeszcze dość głęboko „Lydia” utrzymywała się na swoim nowym kursie.
— Przy marce siedem.
Hornblower penetrował wzrokiem kanał, próbując określić linię najgłębszej wody.
— Przy marce siedem.
Rozkaz Hornblowera skierował „Lydię” ku bardziej odległemu brzegowi. Bush spokojnie posłał ludzi do brasów, żeby wytrymowali reje na nowy kurs.
— Siedem i pół.
To już było lepiej.
— Dziewięć.
Jeszcze lepiej. „Lydia” weszła już dobrze w zatokę, a Hornblower widział, że przypływ wciąż trwa. Wpływali wolno na wodę gładką jak tafla szkła. Człowiek od sondy śpiewnie podawał głębokości. Stroma stożkowata góra w środku zatoki była coraz bliżej.
— Osiem bez ćwierci — zawołał marynarz od sondy.
— Kotwice gotowe? — spytał Homblower. — Gotowe, sir.
— Równo siedem.
Nie było sensu posuwać się dalej.
— Kotwicę rzuć!
Lina kotwiczna zawyła w kluzie. Marynarze z wachty skoczyli zwijać marsżagle i „Lydia” zaczęła się obracać na kotwicy pod działaniem wiatru i prądu przypływu. Hornblower zszedł na pokład rufowy.
Bush patrzył na niego jak na cudotwórcę. W siedem tygodni po minięciu przylądka Horn kapitan przyprowadził „Lydię” prosto do celu; przybył tu w godzinach popołudniowych, popychany wiatrem i niesiony przypływem. A jeśli zagroziłoby im tu jakieś niebezpieczeństwo, to z zapadnięciem nocy prąd odpływu i bryza do lądu wyniosą ich z powrotem na morze. Bush nie umiałby powiedzieć, ile zawdzięczali szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, a ile prawidłowości obliczeń; że zaś miał on znacznie lepsze mniemanie o umiejętnościach żeglarskich Hornblowera niż sam Hornblower, był skłonny przypisać mu większą zasługę, niż się faktycznie należała.
— Panie Bush, proszę zatrzymać wachtę na rufie — powiedział Hornblower. — Wachtę na dole niech pan zwolni.
Na okręcie oddalonym o milę od ewentualnego niebezpieczeństwa i przygotowanym do boju nie było potrzeby trzymać całej załogi na stanowiskach. Ludzie z wachty z dołu skupili się wzdłuż poręczy nadburcia i wesoło gwarząc gapili się na ląd pokryty zieloną dżunglą i usiany szarymi skałami. Hornblower zdał sobie nagle sprawę, że nie bardzo wie, co robić dalej. Podniecenie spowodowane doprowadzeniem „Lydii” do nie znanego portu nie pozwoliło mu na staranne zaplanowanie następnego kroku, jak miał to w zwyczaju. Wątpliwość rozstrzygnęło wołanie marynarza z gniazda bocianiego.
— Hej, pokład! Od brzegu odbija łódź. Dwa rumby za trawersem prawej burty.
Podwójna plamka bieli sunęła wolno ku „Lydii”. Spojrzawszy przez lunetę Hornblower stwierdził, że jest to otwarta łódź płynąca pod dwoma małymi łacińskimi żaglami. Gdy podpłynęła bliżej, zobaczył, że jej załoga składa się z sześciu śniadolicych ludzi; na głowach mieli szerokie słomiane kapelusze. Łódź stanęła w dryfie jakieś pięćdziesiąt jardów od okrętu; ktoś przy żaglu rufowym wołał po hiszpańsku, trzymając dłonie ustach zwinięte w trąbkę:
— Czy to okręt angielski?
— Tak. Prosimy na pokład — odpowiedział Hornblower. Dwa lata spędzone w więzieniu hiszpańskim dały mu okazję nauczenia się tego języka i Hornblower sądził, że temu właśnie zawdzięczał, iż wybrano go do spełnienia tej specjalnej misji.
Łódź zbliżyła się do burty i człowiek, który krzyczał do nich, wdrapał się lekko po drabince na pokład. Zatrzymał się przy burcie i potoczył ciekawym spojrzeniem po nienagannie czystych pokładach, dostrzegając absolutny porządek rzucający się wszędzie w oczy. Miał na sobie czarną kamizelkę bez rękawów, obramowaną złotym haftem, brudną białą koszulę i nie mniej brudne białe spodnie, sięgające za kolana i postrzępione u dołu. Był boso, a u czerwonego pasa na biodrach nosił dwa pistolety i ciężki krótki miecz. Mówił po hiszpańsku jak rodowity Hiszpan, ale nie wyglądał na człowieka tej narodowości; czarne włosy zwisające na uszy były długie, proste i bez połysku, jego ciemna cera miała odcień czerwonawy, a białka oczu były lekko zabarwione na żółto. Z górnej wargi zwisał długi, cienki wąsik. Z miejsca dostrzegł kapitana, wyglądającego wspaniale w swoim paradnym mundurze i trój graniastym kapeluszu, i ruszył ku niemu. Na taką właśnie okazję Hornblower ubrał się w co miał najlepszego i teraz był zadowolony ze swej przezorności.
— Pan jest kapitanem, sir? — zapytał przybysz.
— Tak. Horatio Hornblower, kapitan „Lydii”, fregaty jego królewskiej mości króla Brytanii, do pańskich usług. A kogo mam przyjemność witać?
— Manuel Hernandez, generał porucznik w służbie el Suprema.
— El Suprema? — zapytał Hornblower zdziwiony. Słowo to było trudne do przetłumaczenia na język angielski. „Wszechmocny” najlepiej chyba oddawało jego znaczenie.
— Tak. El Suprema. Jesteście tu oczekiwani od czterech miesięcy, nie, od sześciu.
Hornblower zastanawiał się przez moment. Nie wolno mu było odsłonić powodu swego przybycia żadnej nie upoważnionej osobie, lecz fakt, że ten człowiek wiedział, iż tu na nich czekano, wskazywałby, iż jest on członkiem spisku Alvarada.
— Mam polecenie skontaktować się z kimś innym niż z el Supremem — powiedział, grając na zwłokę.
Hernandez uczynił gest zniecierpliwienia.
— Nasz władca, el Supremo, był do niedawna znany ludziom jako jego ekscelencja Don Julian Maria de Jesus de Alvarado y Montezuma — odpowiedział.
— Ach tak, — rzekł Hornblower. — Właśnie z Don Julianem chcę się widzieć.
Hernandez był wyraźnie zirytowany niedbałym tonem, jakim kapitan wymienił imię Don Juliana.
— El Supremo — powiedział kładąc nacisk na słowo — wysłał mnie, żebym pana przyprowadził przed jego oblicze.
— Gdzież on jest?
— U siebie w domu.
— A który to jego dom?
— Kapitanie, zdaje się, że powinno panu wystarczyć, iż el Supremo żąda pańskiego przybycia.
— Tak pan sądzi? Więc muszę panu oznajmić, señor, że kapitanowie okrętów jego królewskiej mości króla brytyjskiego nie są zwyczajni stawiać się na każde skinienie. Może pan iść i powtórzyć to Don Julianowi.
Postawa Hornblowera wskazywała, że rozmowa jest skończona. Na twarzy Hernandeza odbijała się wewnętrzna walka, ale perspektywy stanięcia przed el Supremem bez kapitana nie musiała być nęcąca.
— To tamten dom — powiedział wreszcie ponurym głosem, wskazując na zatokę. — Obok góry. Musimy przejść przez miasto, którego stąd nie widać, żeby się tam dostać.
— Dobrze, pójdę z panem. Przepraszam na chwilę, generale.
Hornblower odwrócił się do Busha, który stał obok z wyrazem zaintrygowania i podziwu na twarzy, jaki często widuje się u ludzi, gdy słyszą, jak ich rodak rozmawia biegle w nieznanym języku.
— Panie Bush — powiedział — schodzę na brzeg i mam nadzieję, że wkrótce wrócę. Gdybym jednak nie wrócił i nie przysłał panu do północy żadnej wiadomości, proszę podjąć niezbędne kroki dla zapewnienia bezpieczeństwa okrętu. Oto klucz od mego biurka. Rozkazuję panu o północy przeczytać adresowane do mnie tajne rozkazy rządowe i działać zgodnie z nimi, w sposób jaki pan uzna za właściwy.
— Tak jest, sir — odpowiedział Bush. Na jego twarzy odmalował się niepokój i kapitan z dreszczem zadowolenia uświadomił sobie, że Bushowi naprawdę zależało na pomyślnym powrocie jego kapitana.
— Czy sądzi pan, sir, że to bezpiecznie tak samemu na ląd?
— Nie wiem — odpowiedział Hornblower z niekłamaną obojętnością. — Jedno wiem, że muszę iść.
— W razie gdyby to był jakiś podstęp, to wyciągniemy pana stamtąd całego i zdrowego.
— Przede wszystkim proszę myśleć o bezpieczeństwie okrętu — odrzekł sucho Hornblower, wyobrażając sobie Busha z oddziałem desantowym, błądzącym po omacku w malarycznej dżungli Ameryki Środkowej. Odwróciwszy się do Hernandeza rzeki: — Señor, jestem do pańskiej dyspozcji.
Łódź weszła miękko na złocisty piasek pokrywający plażę wokół cypla. Ciemnolica załoga wyskoczyła i podciągnęła łódź tak, aby Hornblower i Hernandez mogli suchą stopą wyjść na brzeg. Hornblower rozejrzał się z ciekawością dookoła. Miasto dochodzące prawie do skraju plaży składało się z kilkuset chat z liści palmowych i tylko kilka domków było krytych dachówką. Hernandez powiódł kapitana w tamtą stronę.
— Agua, agua — zaskrzeczał jakiś głos, gdy podeszli bliżej. — Wody, na litość boską, wody!
Przy ścieżce stał blisko dwumetrowy słup, do którego przywiązany był człowiek w pozycji stojącej; ręce miał wolne i wymachiwał nimi jak oszalały. Oczy wychodziły mu z orbit, a język jakby nie mieścił się w ustach, niczym u idioty. Wokół nieszczęśliwca krążyły z trzepotem sępy.
— Kto to? — spytał Hornblower, wstrząśnięty tym widokiem.
— Człowiek, którego el Supremo skazał na śmierć z pragnienia — odrzekł Hernandez. — To jeden z tych nieoświeconych.
— Ma być zamęczony na śmierć?
— To już drugi jego dzień. Umrze jutro, gdy padną na niego promienie południowego słońca — wyjaśnił obojętnie Hernandez. — Zawsze wtedy umierają.
— Jakąż on popełnił zbrodnię?
— Powiedziałem przecież, kapitanie, że to jeden z nieoświeconych.
Hornblower stłumił chęć zapytania, co znaczy być oświeconym; mógł się tego domyślić choćby z faktu, że Alvarado przybrał imię el Supremo. Lecz nie potrafił zdobyć się na jakiś protest i przeszedł w milczeniu za Hernandezem obok nieszczęśliwej ofiary — podejrzewał, że żadna interwencja z jego strony nie zmieni rozkazów wydanych przez el Suprema, a bezskuteczny sprzeciw mógłby tylko poderwać jego prestiż. Postanowił odłożyć działanie do chwili, aż stanie twarzą w twarz z wodzem.
Wąskie błotniste ścieżki, brudne i cuchnące, wiły się między chatami z liści palmowych. Siedzące na dachach sępy swarzyły się z kręcącymi się w dole kundlami. Mieszkający tu Indianie oddawali się swoim zwykłym zajęciom, nie zwracając uwagi na człowieka, który umierał z pragnienia w odległości kilkudziesięciu jardów od nich. Podobnie jak Hernandez wszyscy mieli skórę brązową z lekko czerwonawym odcieniem. Dzieci biegały nago, kobiety były w brudnych czarnych lub białych szatach, a nieliczni widziani mężczyźni mieli na sobie tylko krótkie białe spodnie do kolan; górna część ich ciał była obnażona. Połowa domków to były sklepy, otwarte z jednej strony i oferujące na sprzedaż parę garści owoców lub kilka jajek. Przy jednym z nich czarno ubrana kobieta targowała się zawzięcie.
Kilka koników uwiązanych na niewielkim placu w centrum miasteczka wojowało z muchami. Ludzie Hernandeza odwiązali śpiesznie dwa z nich i trzymali je za uzdy, aby on i kapitan mogli wsiąść. Dla Hornblowera był to trudny moment; wiedział, że nie jest dobrym jeźdźcem, a na nogach miał swoje najlepsze jedwabne pończochy i czuł, że w swoim kapeluszu i ze szpadą u boku nie będzie wyglądał zbyt godnie na grzbiecie konia. Ale nie było na to rady. Oczekiwano od niego tak wyraźnie, że wsiądzie na konia i pojedzie, iż nie mógł się wycofać. Wsadził stopę w strzemię, wskoczył na siodło i stwierdził z ulgą, że konik jest posłuszny i spokojny. Puścił się kłusem obok Hernandeza, podskakując niezgrabnie na wybojach. Pot ściekał mu z twarzy, a co parę sekund musiał poprawiać na głowie swój trójgraniasty kapelusz. Za miastem kręta ścieżka biegła stromo w górę i była tak wąska, że mieściła tylko jednego jeźdźca, toteż Hernandez z kurtuazyjnym gestem wyminął Hornblowera i pojechał przodem. Eskorta wlokła się za nimi w odległości około pięćdziesięciu jardów.
Na wąskiej ścieżce obrosłej z obu stron drzewami i krzakami było duszno i gorąco. Wokół jadących krążyły owady, gryząc bezlitośnie. Po przejechaniu pół mili napotkali jakichś rozleniwionych wartowników, którzy stanęli niezdarnie na baczność, a jadąc dalej mijali innych ludzi, przywiązanych — jak ów pierwszy, na którego natknął się Hornblower — do słupów i umierających z pragnienia. Były tam też trupy cuchnące rozkładem i obsiadłe przez chmary much, które — spłoszone przez mijające je konie — brzęczały ze wzmożoną zajadłością. Odór był okropny. Obżarte sępy, odrażające ze swymi nagimi szyjami, polatywały ciężko nad ścieżką tuż przed końmi i niezdolne wzbić się w powietrze szukały ucieczki w lesie.
Hornblower miał już powiedzieć: „A więc dalsi nieoświeceni, generale?” — lecz zaniechał tego, uświadomiwszy sobie bezskuteczność takiej uwagi. Lepiej było nie mówić nic, niż powiedzieć coś, co w niczym nie mogło pomóc. Jechał w milczeniu wśród odoru rozkładających się ciał i chmar much i próbował wyobrazić sobie mentalność człowieka, który zostawiał gnijące trupy nieledwie na progu swego domu.
Ścieżka wspięła się na występ skalny i przez moment miał przed sobą widok zatoki w dole, niebieskosrebrnozłotej w wieczornym słońcu, i „Lydię” stojącą na kotwicy w samym jej środku. Nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, las po obu stronach zamienił się w uprawną ziemię. Ścieżka biegła teraz przez pomarańczowe gaje, gdzie drzewa uginały się pod ciężarem owoców, a poprzez drzewa Hornblower zobaczył łany dojrzałych zbóż. Słońce, opadające szybko za horyzont, oświetlało złociste owoce, a gdy wyszli zza zakrętu, ujrzeli w jego świetle niski, obszerny, biały budynek, zamykający drogę.
— Dom el Suprema — powiedział Hernandez.
Na patio16podeszła służba, żeby odebrać od nich konie. Zesztywniały Hornblower zsiadł i stwierdził z rezygnacją, do jak okropnego stanu jazda konna doprowadziła jego najlepsze jedwabne pończochy. Odzież starszych służących, którzy wiedli ich ku domowi, przypominała połączeniem strojności i nędzy odzienie Hernandeza. Górą przybrani w czerwień i złoto, dołem mieli bose stopy i łachmany. Jeden z nich, rysami twarzy zdradzający silną domieszkę krwi murzyńskiej i indiańskiej u swych przodków oraz lekki ślad cech europejskich, przyodziany najwspanialej, wyszedł do nich ze zmartwionym wyrazem twarzy.
— El Supremo musiał czekać — powiedział. — Proszę iść za mną jak najszybciej.
Ruszył przodem, biegnąc niemal wzdłuż korytarza ku drzwiom wybitym mosiądzem. Zastukał w nie głośno, odczekał chwilę, zastukał raz jeszcze i zginając się w pół otworzył. Idąc za gestem Hernandeza Hornblower wszedł do środka, za nim Hernandez, po czym majordomus zamknął drzwi. Znajdowali się w podłużnej sali, lśniącej nieskalaną bielą wapna, o suficie wspartym na grubych drewnianych belkach, malowanych i rzeźbionych. W drugim jej końcu, samotne w ponurej pustce pokoju, stało potrójne podium, a na nim w fotelu pod baldachimem siedział człowiek, dla spotkania z którym Hornblowerowi kazano odpłynąć pół kuli ziemskiej. Nie wyglądał zbyt imponująco ani dostojnie; mały człowieczek o ciemnej cerze, nerwowo ruchliwy, ze świdrującymi czarnymi oczkami i prostymi czarnymi włosami, zaczynającymi już siwieć. Powierzchowność zdradzała nieznaczną domieszkę krwi indiańskiej. u jego europejskich protoplastów. Odziany był po europejsku, w czerwony surdut obramowany złotem, biały żabot, białe bryczesy i pończochy. Na butach miał złote klamry. Hernandez zgiął się przed nim służalczo.
— Długo cię nie było — warknął Alvarado. — Podczas twojej nieobecności jedenastu ludzi dostało chłostę.
— Supremo — odrzekł Hernandez cichym głosem, szczękając zębami ze strachu — kapitan wyruszył zaraz, jak usłyszał twoje wezwanie.
Alvarado zwrócił swe świdrujące spojrzenie na Hornblowera, który skłonił się sztywno. Przyszło mu do głowy podejrzenie, że być może cierpienia tych jedenastu wychłostanych ludzi w jakiś sposób były związane z ilością czasu, jaką zajęło przejechanie konno z brzegu morza do tego domu.
— Kapitan Horatio Hornblower z „Lydii”, fregaty jego królewskiej mości króla Anglii, do pańskich usług, sir — powiedział.
— Przywiózł mi pan broń i proch?
— Mam je na okręcie.
— To dobrze. Proszę załatwić z generałem Hernandezem sprawę wyładunku.
Hornblower pomyślał o pustych prawie magazynach na fregacie; a miał do karmienia trzystu osiemdziesięciu ludzi. Ponadto, jak każdy kapitan, zaczynał już odczuwać irytację z powodu swej zależności od lądu. Nie odzyska spokoju i równowagi, póki „Lydia” nie napełni się znów zapasami żywności, wody, drzewa opałowego i innych potrzebnych rzeczy w ilościach dostatecznych na to, aby opłynąć z powrotem przylądek Horn i dotrzeć, jeśli już nie do kraju, to przynajmniej do Indii Zachodnich lub do Świętej Heleny.
— Nie mogę niestety wydać niczego, sir, dopóki potrzeby mojego okrętu nie zostaną zaspokojone — powiedział. Usłyszał, jak Hernandez wciągnął gwałtownie powietrze wobec tej świętokradczej gry na zwłokę w obliczu rozkazów el Suprema. Brwi władcy zbiegły się w jedną linię; przez moment wydawało się, że będzie próbował narzucić swoją wolę kapitanowi, ale widać doszedł do wniosku, że nie ma sensu spierać się ze swym nowym sprzymierzeńcem, bo już po chwili twarz jego się rozpogodziła.
— Oczywiście — odpowiedział. — Proszę powiedzieć generałowi Hernandezowi, czego panu potrzeba, a on wszystko dostarczy.
Hornblower miał już do czynienia z oficerami w służbie hiszpańskiej i wiedział, jak potrafią obiecywać, nie wykonując przyrzeczeń, i odkładać załatwienie spraw na później; poznał ich fałsz i dwulicowość. Sądził, że jeszcze mniej można ufać zbuntowanym oficerom z Ameryki Hiszpańskiej. Postanowił więc od razu powiedzieć, jakie są jego potrzeby, by mieć nadzieję na ich chociaż częściowe zaspokojenie w najbliższej przyszłości.
— Moje beczki na wodę muszą być jutro napełnione — powiedział.
Hernandez skinął głową.
— W pobliżu miejsca, w którym wylądowaliście, jest źródło. Jeśli pan sobie życzy, mogę dać ludzi do pomocy.
— Dziękuję, ale to nie będzie potrzebne. Załoga da sobie radę sama. Prócz wody potrzeba mi...
Hornblower zaczął szybko podsumowywać w myśli wielorakie potrzeby fregaty przebywającej siedem miesięcy w morzu.
— Tak señor?
— Potrzeba mi dwieście wołów. A jeśli będą chude i małe — to dwieście pięćdziesiąt. Pięćset świń. Sto kwintali soli. Czterdzieści ton sucharów, a jeśli ich nie dostanę, to równowartość w mące oraz piece i opał potrzebny do wypieku. Sok z czterdziestu tysięcy cytryn, pomarańczy lub limon17 — dostarczę na to baryłki. Dziesięć ton cukru. Pięć ton tytoniu. Tona kawy. Uprawiacie tu ziemniaki, prawda ? Więc dwadzieścia ton ziemniaków mi wystarczy.
Twarz Hernandeza wydłużyła się, w miarę jak kapitan recytował tę długą listę.
— Ależ, kapitanie... — próbował oponować, lecz Hornblower przerwał mu z miejsca.
— Następnie — kontynuował — na nasze bieżące potrzeby w czasie postoju w porcie będę potrzebował pięć wołów dziennie, dwa tuziny kurcząt, jajek tyle, ile zdoła pan dostarczyć, i codziennie świeżych warzyw w ilości dostatecznej dla załogi mego okrętu.
Hornblower był najłagodniejszym człowiekiem pod słońcem, lecz gdy szło o jego okręt, obawa niepowodzenia czyniła go nieoczekiwanie twardym i odważnym.
— Dwieście wołów! — powiedział kompletnie załamany Hernandez. — Pięćset świń!
— Tak właśnie powiedziałem — odrzekł Hornblower nieugiętym tonem. — Dwieście tłustych wołów.
W tym momencie wmieszał się el Supremo.
— Dopilnuj, żeby potrzeby kapitana zostały zaspokojone — rzekł z niecierpliwym ruchem ręki. — Zaczynaj od razu.
Hernandez zawahawszy się przez chwilę krótszą niż ułamek sekundy, opuścił pokój. Wielkie, obite mosiądzem drzwi zamknęły się cicho za nim.
— To jedyny sposób postępowania z tymi ludźmi — powiedział lekko el Supremo. — Nie są lepsi od zwierząt. Wszelka delikatność w stosunku do nich jest zbędna. Niewątpliwie zdążając tutaj widział pan po drodze różnych zbrodniarzy poddanych karze?
— Tak, widziałem.
— Moi ziemscy przodkowie — rzekł el Supremo — zadawali sobie wiele trudu obmyślając wyrafinowane sposoby karania. Palili ludzi z wyszukanym ceremoniałem, wycinali im serca przy akompaniamencie muzyki i tańców lub przyprawiali o śmierć zawijając ich w surowe skóry bydlęce i wystawiając na działanie słońca. Według mnie to wszystko nie jest potrzebne. Wystarczy zwykły rozkaz: przywiązać człowieka i zostawić, żeby umarł z pragnienia. Człowiek umiera i koniec z nim.
— Tak — powiedział Hornblower.
— Nie są zdolni przyswoić sobie najprostszych nawet pojęć. Do dziś są tacy, co nie mogą zrozumieć tak oczywistej prawdy, że krew Alvarada i Montezumy musi być boska. Wciąż trwają przy swoich niedorzecznych Chrystusach i Dziewicach.
— Czyżby? — rzekł Hornblower.
— Jeden z moich pierwszych poruczników nie potrafił otrząsnąć się z wpływu swego wcześniejszego wychowania. Gdy ogłosiłem moją boskość, powiedział, że trzeba by rozesłać misjonarzy do plemion, żeby ich nawracali, tak jakbym ogłaszał nową religię. Nie potrafił nigdy zrozumieć, że nie jest to kwestia, zapatrywań, lecz fakt niezbity. Rzecz jasna zmarł z pragnienia jako jeden z pierwszych.
— Oczywiście.
Hornblower był tym wszystkim zupełnie oszołomiony. Trzymał się jednak kurczowo faktu, że musi stać się sprzymierzeńcem tego szaleńca. Jeśli zdobycie zapasów dla „Lydii” zależało od czegokolwiek, to wyłącznie od zgodnego z nim współdziałania — i to była sprawa absolutnie najważniejsza.
— Wasz król Jerzy musiał być uradowany wieścią, że zgadzam się współdziałać z nim — ciągnął el Supremo.
— Wysłał mnie do pana z zapewnieniem o swej przyjaźni — odpowiedział Hornblower ostrożnie.
— Oczywiście — powiedział el Supremo. — Nie ośmieliłby się posunąć dalej. Krew rodziny Gwelfów nie może naturalnie równać się z krwią Alvaradow.
— Hmm — odrzekł Hornblower. Uznał, że ten nieobowiązujący dźwięk może być równie użyteczny w rozmowie z el Supremem, jak z porucznikiem Bushem.
El Supremo lekko zmarszczył brwi.
— Mam nadzieję — powiedział nieco surowo — że znana jest panu historia rodu Alvarado? Wie pan chyba, kto pierwszy o tym nazwisku dotarł do tego kraju?...
— To był porucznik Corteza... — zaczął Hornblower.
— Porucznik? Nic podobnego. Jestem zdziwiony, że może pan wierzyć w takie brednie. Był przywódcą konkwistadorów; przedstawianie Corteza jako wodza jest tylko fałszowaniem historii. Alvarado podbił Meksyk. Stamtąd przybył na to wybrzeże i zdobył je całe aż po przesmyk. Poślubił córkę Montezumy, ostatniego z cesarzy, a ja będąc bezpośrednim potomkiem z tego związku postanowiłem wybrać z imion rodowych imiona Alvarado i Montezuma. Lecz w Europie, na długo przed przybyciem głowy dynastii do Ameryki, imię Alvarado było znane przed Habsburgami i Wizygotami, przed Rzymianami i cesarstwem Aleksandra i wywodzi się z samych źródeł czasu. Dlatego też jest rzeczą całkiem naturalną, że w obecnym pokoleniu ród nasz został w mojej osobie podniesiony do godności boskiej. To dobrze, że pan się ze mną zgadza, kapitanie... kapitanie...
— Hornblower.
— Dziękuję. A teraz kapitanie Hornblower, powinniśmy przystąpić do omówienia planów rozszerzenia mego imperium.
— Jak pan sobie życzy — odrzekł Hornblower. Czuł, że musi się zgadzać z tym obłąkańcem przynajmniej do chwili, aż ,,Lydia” napełni swe magazyny żywnościowe, chociaż wątła już przedtem nadzieja stanięcia na czele udanego buntu w tym kraju słabła w nim coraz bardziej.
— Burbon, który nazywa siebie królem Hiszpanii — powiedział el Supremo — utrzymuje w tym kraju swego urzędnika, który zwie siebie generałem kapitanem Nikaragui. Jakiś czas temu wysłałem do tego dżentelmena pismo nakazujące oddanie mi hołdu. Nie uczynił tego, a nawet był na tyle nierozważny, że mojego posła powiesił publicznie w Managui. Spośród zuchwalców, których wysłał następnie, by pozyskać sobie mą boską osobę, część została wybita w drodze, część zmarła z pragnienia przywiązana do słupów, a tylko kilku miało tyle szczęścia, że ujrzeli światło i teraz są w mojej armii. Jak słyszę, generał kapitan dowodzi obecnie oddziałem o sile trzystu ludzi w mieście El Salvador. Gdy wyładuje pan broń przeznaczoną dla mnie, proponuję ruszyć na to miasto, które spalę razem z generałem kapitanem i z tymi jego ludźmi, którzy okażą się nieoświeceni. Może, kapitanie, będzie mi pan towarzyszyć? Płonące miasto jest godne obejrzenia.
— Najpierw muszę dostać żywność dla mego okrętu — powiedział Hornblower stanowczo.
— Wydałem już co do tego rozkazy — odpowiedział el Supremo z odcieniem zniecierpliwienia.
— Ponadto — ciągnął kapitan — moim obowiązkiem będzie ustalić wpierw miejsce pobytu hiszpańskiego okrętu wojennego „Natividad”, który, o ile wiem, znajduje się w tej okolicy. Zanim włączę się do jakichkolwiek operacji na lądzie, muszę dopilnować, żeby nie mógł on uczynić szkody mojemu okrętowi. Muszę go zdobyć lub mieć pewność, że znajduje się dostatecznie daleko, by nie mógł stanąć nam na przeszkodzie.
— Więc niech go pan raczej zdobędzie, kapitanie. Według informacji, jakie otrzymałem, może on lada chwila wpłynąć do zatoki.
— Wobec tego muszę natychmiast wracać na mój okręt — powiedział Hornblower w najwyższym podnieceniu. Panika owładnęła nim na myśl, że okręt uzbrojony w pięćdziesiąt dział mógł by pod jego nieobecność zaatakować „Lydię”. Co powiedzieliby lordowie z Admiralicji, gdyby fregata brytyjska została utracona w czasie, gdy jej kapitan znajdował się na lądzie?
— Zaraz podadzą jeść. Otóż i są! — powiedział el Supremo.
W momencie gdy to mówił, drzwi na końcu sali otwarły się, gromada służących zaczęła wchodzić wolnym krokiem niosąc wielki stół ze srebrnymi nakryciami i cztery wielkie srebrne świeczniki, każdy z pięcioma zapalonymi świecami.
— Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę czekać na posiłek. Nie wolno mi — rzekł Hornblower.
— Jak pan chce — powiedział obojętnie el Supremo. — Alfonso!
Majordomus o murzyńskim wyglądzie wystąpił naprzód z pokłonem.
— Dopilnuj, żeby kapitan Hornblower wrócił na swój statek.
Wypowiedziawszy te słowa, el Supremo zapadł w zamyślenie. Wydawał się nie dostrzegać krzątaniny towarzyszącej przygotowywaniu uczty. Nie obdarzył już więcej spojrzeniem Hornblowera, który stojąc przed nim zaczynał żałować swej pochopnej decyzji powrotu na okręt; obawiał się, czy swoim zachowaniem nie obraził el Suprema, i martwił się koniecznością uzupełnienia zapasów „Lydii” zdając sobie przy tym ostro sprawę z tego, że taka niepewność w obliczu człowieka, który nie zwraca nań w ogóle uwagi, wcale nie dodaje mu godności.
— Tędy, señor — powiedział Alfonso, biorąc go za łokieć, podczas gdy wzrok el Suprema był wciąż skierowany w przestrzeń ponad głową kapitana. Hornblower ustąpił i ruszył za majordomusem na patio.
W półmroku czekało tam na niego dwóch ludzi i trzy konie. Bez słowa, zdezorientowany tym nagłym obrotem wydarzeń, Hornblower postawił stopę na złączonych dłoniach półnagiego niewolnika klęczącego przy koniu i wskoczył na siodło. Eskortujący go ludzie ruszyli przodem w stronę bramy, a on podążył za nimi. Noc zapadała szybko.
Na zakręcie ścieżki otworzył się przed nimi widok na zatokę. Młody księżyc szybko bladł na niebie. Ciemny kształt pośrodku srebrzystej wody wskazywał, gdzie „Lydia” stoi na kotwicy — ona przynajmniej była czymś trwałym i rzeczywistym w tym zwariowanym świecie. Na wschodzie szczyt góry nagle zabarwił się czerwienią, rzucając odblask na wiszące nad nim chmury, po czym rozpłynął się w ciemności. Jadąc ostrym kłusem w dół stromą ścieżką mijali cuchnące zwłoki i jęczących ludzi przywiązanych do słupów, aż wjechali do miasteczka. Nie było tu ani świateł, ani żadnego ruchu, i Hornblower musiał się zdać na konia, instynktownie podążającego na zakrętach za eskortą. Odgłosy podków końskich ucichły, gdy wjechali na miękki piasek plaży; równocześnie Hornblower usłyszał żałosne jęki pierwszego człowieka, którego widział poprzednio przywiązanego do słupa, i dojrzał słabą fosforescencję morza przy brzegu.