Panie z jeziora - Kasia Magiera - ebook

Panie z jeziora ebook

Kasia Magiera

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

1978 roku w Nowinach znikają bez śladu cztery siedemnastolatki. Nikt nie wie, co się z nimi stało, mimo że w noc zaginięcia widziano je na hucznej zabawie w miasteczku. Szok jest wielki, bo były to spokojne, niestwarzające problemów dziewczyny. Miejscowa policja po rozmowie z ich kolegami uznaje jednak, że miały powody, by uciec. Dlatego nie zajmuje się tą sprawą i czeka na powrót skruszonych nastolatek. Tymczasem mijają dni i lata, a dziewczyny nie wracają… W 2008 roku, na miejscowym komisariacie, zjawia się zdenerwowana matka licealistki, aby zgłosić jej zaginięcie. Nie zostaje potraktowana poważnie aż do następnego dnia, kiedy para nastolatków znajduje w kamieniołomie dryfujące w wodzie ciała.

Czy zdarzenia sprzed trzydziestu lat mają związek z tym, co dzieje się obecnie? Na to pytanie postarają się znaleźć odpowiedź przysłany z Kielc młody prokurator Dawid Zygadło i lokalna policjantka Ewa Piórkowska. Szybko się przekonają, że w małym miasteczku trudniej dojść do prawdy niż w dużym mieście.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 623

Oceny
4,1 (53 oceny)
24
17
7
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
biblioteczka-agi

Dobrze spędzony czas

„Panie z jeziora” to bardzo dobry thriller, przez który się płynie i historia wciąga od pierwszych stron. Pokazuje, że moc kontaktów i układy nie są domeną wyłącznie wielkich aglomeracji. I mimo że zazwyczaj unikam książek z nastolatkami w roli głównej, to tutaj autorka stworzyła prawdziwych nastolatków i czytanie było przyjemnością. https://www.instagram.com/p/Cs0cis3NWn9/
10
monikaszyndler

Z braku laku…

Historia całkiem ciekawa. Gorzej z całokształtem. To, co zapełniło 600 stron, w zupełności można było zmieścić na 100. Doczytałam siłą woli...
10
Malwi68

Dobrze spędzony czas

" Panie z jeziora" to fascynujący thriller autorstwa Kasi Magiery, który przenosi nas do tajemniczego miasteczka Nowiny i rozgrywa się na przestrzeni lat. Książka wciąga czytelnika od samego początku, oferując mieszankę zagadki kryminalnej, suspensu i historii z przeszłością. Fabuła rozpoczyna się w 1978 roku, kiedy to cztery siedemnastolatki nagle znikają bez śladu. Mimo że widziano je na zabawie w miasteczku tej samej nocy, policja uznaje, że dziewczyny uciekły z jakiegoś powodu i nie podjęła poważnych działań w celu ich odnalezienia. Jednak po trzydziestu latach, gdy matka licealistki zgłasza kolejne zaginięcie, odkrywane są ciała dwóch nastolatków w kamieniołomie. Zaczyna się śledztwo, które będzie próbą rozwiązania zarówno obecnej zagadki, jak i odkrycia związku z zaginięciem sprzed lat. Głównymi bohaterami są prokurator Dawid Zygadło i lokalna policjantka Ewa Piórkowska, którzy podejmują się rozwikłania tajemnicy. Ich dynamiczna i niezależna osobowość nadaje historii dodatkoweg...
10
Magia00

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czyta
00
Kredka_73

Nie oderwiesz się od lektury

Ogólnie bardzo dobra książka. Fajny pomysł i historia. Jedynie do czego mogę się przyczepić to chyba w 2008 roku, nie były ogólnodostępne smartfony, a Pani Policjantka odebrała telefon przesuwając palcem po ekranie. Wyjazdu do Szwajcarii do kliniki w 1978 roku w ciągu trzech dni też trochę naciągany
00

Popularność




Od autora

Wszyst­kie wyda­rze­nia i postaci są fik­cyjne. Wszel­kie podo­bień­stwa do rze­czy­wi­stych osób są przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone. Wyda­rze­nia i osoby opi­sane w mojej książce powstały w mojej wyobraźni na potrzeby powie­ści.

Pomysł na tę książkę zro­dził się przez przy­pa­dek pod koniec sierp­nia 2021 roku. Byłam wtedy z week­en­dową wizytą u przy­ja­ciół – Moniki i Łuka­sza – w Bole­cho­wi­cach w gmi­nie Nowiny. Łukasz zapro­po­no­wał spa­cer po cie­ka­wych miej­scach w oko­licy. Jako pierw­sze miej­sce wybrał Kamie­nio­łom Zgór­sko. Kiedy tylko się tam zna­la­złam, oto­czona ska­łami i wodą, moja pisar­ska wyobraź­nia dała o sobie znać. Dla­tego już wtedy, tam na miej­scu, opo­wie­dzia­łam Łuka­szowi zarys fabuły umiej­sco­wio­nej w tym kli­ma­tycz­nym miej­scu. Oczy­wi­ście nie mogło obyć się bez tru­pów.

Przy­ja­ciel po wysłu­cha­niu opo­wie­ści zapewne żało­wał, że zapro­sił mnie na spa­cer. :)

Myśl o kamie­nio­ło­mie i jego nie­po­wta­rzal­nej aurze nie pozwa­lała mi zapo­mnieć o histo­rii opo­wie­dzia­nej Łuka­szowi i w taki spo­sób zaczęła się moja przy­goda z Nowi­nami.

Nie wszyst­kie loka­cje ist­nieją naprawdę. Część została wymy­ślona przeze mnie na potrzeby fabu­larne. Uzna­łam, że mogę sobie na to pozwo­lić, wszak piszę fik­cję, a nie repor­taż. Pewne niu­anse skon­sul­to­wa­łam z przy­ja­ciółmi zna­ją­cymi mia­steczko, o któ­rym pisa­łam.

W tej książce głów­nym wąt­kiem jest mło­dzież, jej zacho­wa­nie, postę­po­wa­nie, spo­sób myśle­nia. Nasto­latki to naj­bar­dziej nie­prze­wi­dy­walni ludzie. To, co innym wydaje się logiczne, dla nich jest absur­dem. Nato­miast to, co dla doro­słego jest para­noją, dla nasto­latka będzie czymś, o czym marzy i czego pra­gnie. Mło­dzi ludzie w okre­sie doj­rze­wa­nia kie­rują się przede wszyst­kim swo­imi emo­cjami i uczu­ciami. Dla­tego tak trudno prze­wi­dzieć ich dzia­ła­nia. Skraj­no­ści tar­ga­jące nasto­latkami powinny zmu­szać rodzi­ców do czuj­no­ści, obser­wa­cji, a co naj­waż­niej­sze – do słu­cha­nia.

Doro­śli odpo­wia­dają za to, kim stają się ich dzieci. Obo­jęt­ność, nado­pie­kuń­czość, nie­chęć, kry­tyka, nad­mierna swo­boda, wro­gość, zapra­co­wa­nie i wiele innych czyn­ni­ków mogą wpły­wać na to, jaką drogę wybie­rają dzieci.

W mojej książce rela­cje mię­dzy nasto­lat­kiem a rodzi­cem są istotne, wręcz klu­czowe. To ta rela­cja decy­du­jąca w podej­mo­wa­niu waż­nych życio­wych decy­zji.

Rola rodzica jest naj­trud­niej­szą z ról, jaką czło­wiek otrzy­muje od losu. Jest wyzwa­niem, któ­rego efekty można obser­wo­wać z cza­sem. Naj­bar­dziej budzi lęk to, że nie ma restartu w rodzi­ciel­stwie.

Nie sądź, Czy­tel­niku, że książka jest mora­li­te­tem, poucze­niem czy oka­zją do pra­wie­nia mora­łów. Abso­lut­nie nie. Jest histo­rią, która poka­zuje, że każda rodzina jest inna, panu­jące w niej rela­cje są odmienne, co skut­kuje róż­nymi wybo­rami i wyjąt­ko­wym spo­so­bem myśle­nia o świe­cie wycho­wy­wa­nych w niej nasto­lat­ków.

Czy­tel­nicy przy­wy­kli do tego, że zakoń­cze­nia moich ksią­żek nie są takie, jak by się wszy­scy spo­dzie­wali. Dla­tego tym razem też sta­wiam na zasko­cze­nie.

Życzę dobrych wra­żeń i przy­jem­nej lek­tury.

Część I

12 lipca 2008 roku, sobota, Nowiny

– Czy pan mnie słu­cha?! Córka nie wró­ciła! Jest śro­dek nocy, a jej nie ma, to do niej nie­po­dobne! – gorącz­ko­wała się kobieta. – Jest chora, ma astmę, powinna przyj­mo­wać leki, któ­rych nie ma ze sobą.

– O któ­rej miała wró­cić? – zapy­tał spo­koj­nie, wzdy­cha­jąc, poli­cjant po czter­dzie­stce. Pra­co­wał tu od dwu­dzie­stu lat, sły­szał i widział wielu zde­ner­wo­wa­nych rodzi­ców. Nie baga­te­li­zo­wał ich emo­cji, ale nie dawał się w nie wcią­gać. Miał przy­jąć zgło­sze­nie, poznać szcze­góły zda­rze­nia, a potem obrać odpo­wiedni kie­ru­nek inter­wen­cji.

– O dwu­dzie­stej dru­giej – odpo­wie­działa kobieta i oparła się o kon­tuar z sza­leń­czym bły­skiem w oczach.

– To na razie ma godzinę spóź­nie­nia – stwier­dził, zer­ka­jąc na zega­rek i ponow­nie patrząc na kobietę, która miała wście­kłość wypi­saną na twa­rzy. – Może jest u jakiejś kole­żanki?

– Dzwo­ni­łam do wszyst­kich, które znam – wyja­śniła. – A zresztą jakby chciała zostać u kogoś na noc, toby mnie o tym poin­for­mo­wała. Znam ją.

Ileż razy Borys Obaś sły­szał takie słowa na poste­runku. Więk­szość rodzi­ców, któ­rych dzieci wpa­dły w kło­poty, na początku twier­dziła, że zna swoje pocie­chy i że nie mogły zro­bić nic złego. Zapie­rali się i zakli­nali rze­czy­wi­stość, a kiedy prawda oka­zy­wała się inna, niż sądzili, zawsze byli zasko­czeni.

– A gdzie córka miała być do tej dwu­dzie­stej dru­giej, wie pani? – Obaś zapi­sy­wał to, co uwa­żał za istotne dla takiego zgło­sze­nia. Zapewne dziew­czyna się znaj­dzie za godzinę lub dwie, ale musi mieć dowód na to, że Julia Bystroń była tu i pró­bo­wała odna­leźć córkę. Nie wie­dział, jak sprawa się poto­czy, więc od początku wszystko musiało być zgod­nie z pro­ce­du­rami.

– Tak, cho­dzi do szkoły na let­nie warsz­taty teatralne. Mieli mieć próbę, bo za tydzień pierw­szy występ – tłu­ma­czyła kobieta. Zanim poli­cjant znowu o coś zapy­tał, dodała: – Dzwo­ni­łam do jej kole­żanki, która też uczest­ni­czy w tych warsz­ta­tach. Powie­działa, że wyszły około dwu­dzie­stej pierw­szej trzy­dzie­ści i roz­stały się przed Dyli­żan­sem.

– To może córka wstą­piła do pubu, spo­tkała tam kogoś zna­jo­mego i teraz jest z nim – zasu­ge­ro­wał Obaś.

– Ma mnie pan za idiotkę? – Spoj­rzała na niego wymow­nie. Nie zamie­rzał odpo­wia­dać. – Spraw­dzi­łam w pubie, cho­ciaż ona ni­gdy tam nie bywa. To nie jest miej­sce dla niej, ma sie­dem­na­ście lat – ofuk­nęła go.

To, co mówiła, nie prze­ko­ny­wało poli­cjanta. Miał inne doświad­cze­nia co do zacho­wa­nia mło­dzieży. Dziew­czyna jest pra­wie peł­no­let­nia, więc trudno mu było uwie­rzyć, że nie cho­dzi do pubu. W ich oko­licy od lat sie­dem­dzie­sią­tych był popu­larny Dyli­żans, a w ostat­nich latach otwo­rzono klu­bo­ka­wiar­nię, która też cie­szyła się zain­te­re­so­wa­niem miej­sco­wej mło­dzieży. Każdy młody czło­wiek lubi się bawić i potrze­buje swo­body.

– A może się pokłó­ci­ły­ście i córka chce zro­bić pani na złość?

– To porządna dziew­czyna. Nie zacho­wuje się jak roz­piesz­czona nasto­latka – odpo­wie­działa sta­now­czo Julia. – Mamy dobre rela­cje, córka mówi mi o wszyst­kim, mam do niej zaufa­nie. Jest naprawdę mądra.

– Cza­sem mądre osoby pod wpły­wem innych robią nie­roz­sądne rze­czy, któ­rych nie spo­dzie­wa­li­by­śmy się po nich – odparł Obaś.

– Może pan mówić, co chce, i baga­te­li­zo­wać moje słowa, ale wiem, że stało się coś złego. Ona ni­gdy tak nie postę­puje – zezło­ściła się kobieta.

– Pani Julio, nie mogę jesz­cze przy­jąć ofi­cjal­nie zawia­do­mie­nia o zagi­nię­ciu – zaczął, ale mu prze­rwała.

– Czego ja się spo­dzie­wa­łam. Wy ledwo może­cie zna­leźć zło­dzieja rowe­rów, a co dopiero zagi­nio­nego czło­wieka. – Nie­wiele myśląc, obró­ciła się na pię­cie i wyszła, po czym trza­snęła drzwiami.

– Może przej­dziemy się po mia­steczku i rozej­rzymy za nią? – usły­szał za ple­cami głos nale­żący do aspi­rant Ewy Piór­kow­skiej.

– Na razie nie ma pod­staw do dzia­ła­nia. – Odwró­cił się do niej i wyja­śnił z powagą: – Pew­nie poszła do kogoś poim­pre­zo­wać i tyle. Nasto­latki nie wszystko mówią rodzi­com. Wiem po moich chło­pa­kach, cią­gle coś kręcą. Mimo że to dobre dzie­ciaki.

Ewa wes­tchnęła. Zapewne kolega miał rację, ale nic im nie szko­dziło pójść na obchód po mie­ście. Może cze­goś by się dowie­dzieli, zoba­czyli coś, dzięki czemu mogliby uspo­koić zde­ner­wo­waną matkę. Ale kolega nie wyka­zy­wał chęci rusze­nia się zza biurka, dla­tego wró­ciła do czy­ta­nia książki. Nocne zmiany nale­żały do naj­nud­niej­szych. Ale jesz­cze godzina i będzie w domu, a zagi­niona Ewe­lina na pewno też wróci do sie­bie. W mia­steczku nie miało się jej co stać. Pano­wały w nim spo­kój i cisza.

13 lipca 2008 roku, niedziela, Nowiny

– Matka się wku­rzy, że nie poszłam do kościoła – bia­do­liła Klara Pabiań­czyk, szes­na­sto­let­nia uczen­nica miej­sco­wego liceum. Miała na sobie odświętne jasne ubra­nie, nie­pa­su­jące do miej­sca, do któ­rego zmie­rzali. Jed­nak kiedy wycho­dziła z domu, powie­działa mamie, że idzie na poranne nabo­żeń­stwo, więc musiała wyglą­dać bez zarzu­tów.

– Daj spo­kój, są waka­cje, Bóg to zro­zu­mie – powie­dział lekko Hubert Cegiel­ski, kolega z klasy, a zara­zem od nie­dawna jej chło­pak. – A jak coś, to pój­dziemy na ostat­nią mszę po połu­dniu.

– Eliza i Szy­mon przyjdą? – zapy­tała, kiedy szła przed sie­bie, trzy­ma­jąc go za rękę.

– Szy­mon na pewno – odpo­wie­dział. – Ma zała­twić wino owo­cowe.

Klara tego nie sko­men­to­wała. Już teraz czuła się jak oszustka. Powie­działa matce, że będzie robić coś innego, niż fak­tycz­nie robiła. Nie zamie­rzała pić, więc nie podzie­lała entu­zja­zmu Huberta.

– A z Elizą sama wiesz, jak jest.

Wie­działa, aż za dobrze.

Był nie­dzielny pora­nek, a oni zmie­rzali w głąb Kamie­nio­łomu Zgór­sko, jed­nego z ulu­bio­nych miejsc lokal­nej mło­dzieży. Czuli się tu swo­bod­nie i mogli liczyć na spo­kój, zwłasz­cza o tej porze w week­end. Na spo­tka­nie w jed­nym z dwóch tutej­szych pubów było za wcze­śnie, a zresztą, gdyby ich ktoś tam zoba­czył, zaraz by doniósł któ­re­muś z rodzi­ców. Dla­tego stary kamie­nio­łom zapew­niał swego rodzaju intym­ność, któ­rej obec­nie potrze­bo­wali.

Szli powoli w dół kamie­ni­stą drogą, patrząc co chwilę pod nogi. Zamie­rzali usiąść nie­da­leko wody, przy dużym gła­zie, który sku­tecz­nie ich zasłoni.

W kamie­nio­ło­mie o tej porze roku tylko w naj­głęb­szych par­tiach znaj­do­wała się woda, reszta terenu była sucha. Dzie­ciaki prze­sia­dy­wały tu w lecie jak nad rzeką, choć wie­działy, że nie wolno im się kąpać. Doro­śli z kolei rzadko tu bywali, bo trudno było sie­dzieć na kocu czy leżaku z powodu kamie­ni­stego pod­łoża.

Kiedy dotarli do miej­sca, które uznali za naj­lep­sze, Hubert wyjął z ple­caka koc. Przy­go­to­wał się, choć jesz­cze pół godziny temu nie miał pew­no­ści, czy uda mu się prze­ko­nać Klarę do odpusz­cze­nia sobie wizyty w kościele i przyj­ścia tu. Usie­dli obok sie­bie i na chwilę zapa­no­wała cisza.

– Faj­nie, że za tydzień już jedziemy na obóz – powie­działa dziew­czyna.

– Nooo – skwi­to­wał. On teraz miał co innego w gło­wie.

– Dobrze, że Baro­now­ski będzie opie­ku­nem. Przy nim będzie luz – dodała.

– Nooo – odburk­nął. Wziął do ręki jeden z kamieni i rzu­cił przed sie­bie. – Szkoda, że stara nie puści Szy­mona. Całe waka­cje będzie tu gnił.

– Co zro­bić, skoro nie mają kasy – odparła Klara.

– No co ty! To nie o kasę cho­dzi. Jego stara tak powie­działa, aby­śmy jej nie pro­sili.

– To dla­czego nie chce go puścić? – zacie­ka­wiła się dziew­czyna i wbiła wzrok w Huberta.

– Ubz­du­rała sobie, że będziemy tam pić, palić i robić beze­ceń­stwa.

Klara wybu­chła śmie­chem, gdyż Hubert wypo­wia­dał te słowa, paro­diu­jąc głos matki Szy­mona. – Baro­now­ski ma zbyt pobłaż­liwe podej­ście do mło­dzieży, co nie budzi jej zaufa­nia. Zna go z daw­nych lat i według niej to błąd, że pra­cuje z nasto­lat­kami. – Prze­wró­cił oczami z nie­za­do­wo­le­niem.

– Jego matka jest gor­sza od mojej – oznaj­miła, a Hubert kiw­nął głową i ponow­nie rzu­cił do wody kamień.

– Eliza się ode­zwała? – zapy­tał.

Dziew­czyny przy­jaź­niły się od dawna i Klara nie­po­ko­iła się, że Eliza jeź­dzi poza Nowiny na spo­tka­nia z męż­czy­znami pozna­nymi przez inter­net. Eliza tłu­ma­czyła jej, że celowo wybiera star­szych panów, aby mieć korzy­ści. Według niej tacy męż­czyźni byli nie­groźni, bo zaspo­ka­jali swoje potrzeby, a w zamian kupo­wali jej, co chciała, i nie byli zbyt nachalni, bo mieli rodziny.

– Nie roz­ma­wia­łam z nią od dwóch dni, mam nadzieję, że nic jej nie jest. Poznała star­szego gościa z kasą i się na niego nakrę­ciła – wes­tchnęła i na chwilę zapa­dło mil­cze­nie. – Zobacz, jaki pła­ski. – Poka­zała kamień, który zna­la­zła na ziemi. – Umiesz pusz­czać kaczki?

– Nooo jacha! – Wziął od niej kamień i się pod­niósł. Sta­nął przy brzegu, a Klara dołą­czyła do niego i przy­glą­dała się, jak się usta­wia i przy­mie­rza do zro­bie­nia zama­chu.

– Raz, dwa, trzy. – Rzu­cił. Pła­ski kamień sunął po tafli wody, pod­ska­ku­jąc, ale nie­spo­dzie­wa­nie napo­tkał na prze­szkodę.

– Co kurde?! – Hubert wypro­sto­wał się i wytę­żył wzrok.

– Skała? – Klara pró­bo­wała doj­rzeć, co sta­nęło na prze­szko­dzie kamie­niowi.

– Nie, to ma jasny kolor – odparł Hubert. Zmru­żył oczy, jakby to miało mu pomóc w lep­szej iden­ty­fi­ka­cji obiektu. – O kurwa! – krzyk­nął.

Klara spoj­rzała na niego z prze­stra­chem.

– Co? Co to jest? – Jej głos wszedł na wyso­kie tony.

– To czło­wiek! Ktoś tam pływa – wykrzy­czał w pod­eks­cy­to­wa­niu. – Halo, tu nie wolno się kąpać! – zawo­łał, ale nie spo­tkało się to z żadną reak­cją.

– Nie sły­szy cię – powie­działa i czuła, jak serce bije jej jak sza­lone. – Może go ude­rzy­łeś zbyt mocno.

Chło­pak spoj­rzał na nią z lękiem, bo o tym nie pomy­ślał. Zaczął ścią­gać bluzę.

– Co robisz? – zapy­tała płacz­liwe Klara.

– Pomogę mu wyjść.

– Zwa­rio­wa­łeś, tu są wiry, to nie­bez­pieczne – zaczęła pani­ko­wać. – Dzwo­nię na poli­cję – oświad­czyła.

Hubert przez chwilę miał wąt­pli­wo­ści. To mogło ścią­gnąć na nich kło­poty. Nie umiał prze­wi­dzieć, jak duże, ale jakieś na pewno. Ale ponie­waż widział, że dry­fu­jący po wodzie czło­wiek się nie rusza, poki­wał głową na znak, że się zga­dza.

Klara wyjęła z torebki tele­fon komór­kowy i wybrała numer 997. Ręce jej się trzę­sły, a kiedy uzy­skała połą­cze­nie z cen­tralą, wie­działa, że mówi cha­otycz­nie, nie­skład­nie, bo kobieta po dru­giej stro­nie słu­chawki kilka razy pro­siła o powtó­rze­nie nie­któ­rych infor­ma­cji.

– Powie­działa, że kie­ruje do nas jed­nostkę – wyja­śniła po zakoń­cze­niu roz­mowy. – Mamy się stąd nie ruszać do chwili ich przy­jazdu.

Hubert poki­wał głową i przy­tu­lił Klarę do sie­bie. Nie tak pla­no­wał tę randkę. Zamiast miłej roz­mowy i poca­łun­ków patrzyli na dry­fu­jące, naj­praw­do­po­dob­niej mar­twe ciało.

Część II

20 maja 1978 roku, sobota, Nowiny

– Kurwa – fuk­nął pod nosem z rezy­gna­cją. Z tru­dem utrzy­my­wał rów­no­wagę i zacią­gał się papie­ro­sem. Przed domem przy­po­mi­na­ją­cym mały dwo­rek jedyne źró­dło świa­tła pły­nęło z zada­szo­nej werandy. Było stłu­mione. Lampa, która je rzu­cała, sta­no­wiła ele­ment deko­ra­cyjny.

Stał w pół­mroku przed wej­ściem i zasta­na­wiał się, co zro­bić, aby dostać się do środka, nie budząc domow­ni­ków. Zapo­mniał klu­czy, a miał wró­cić do domu ponad dwie godziny temu. Dla­tego zale­żało mu, aby nikt nie odkrył jego spóź­nie­nia. Wie­dział, że rodzice i rodzeń­stwo od dawna już spali. Jedyna obawa doty­czyła gosposi, która kła­dła się naj­póź­niej.

Krę­ciło mu się w gło­wie, jesz­cze dwa­dzie­ścia minut temu koń­czył dusz­kiem dzie­siąte tego wie­czoru piwo. Prze­sa­dził, wie­dział o tym, ale to nie czas na auto­re­flek­sję, bo było mu zimno.

Zaczął przy­zwy­cza­jać się do myśli, że tę noc spę­dzi na weran­dzie, ale przy­po­mniał sobie, że Agata miała w zwy­czaju zosta­wiać otwarte okno w spi­żarce. Dla­tego rzu­cił w bok nie­do­pa­łek i naj­ci­szej, jak umiał, ruszył na tył domu, gdzie mie­ściło się okno, które było jedyną szansą, aby dostać się do środka.

Kiedy zna­lazł się na miej­scu, z satys­fak­cją dostrzegł, że Agata i dziś zro­biła tak jak zawsze. Wspiął się po wysta­ją­cych z ele­wa­cji kamie­niach, sta­no­wią­cych ozdobną mozaikę. W jego sta­nie nie było to łatwe, ale po chwi­lo­wej walce z rów­no­wagą wsko­czył do środka.

Poczuł się jak zwy­cięzca, trium­fal­nie uniósł ręce do góry, i pogra­tu­lo­wał sobie, ale kilka sekund póź­niej zorien­to­wał się, że zbyt szybko odtrą­bił suk­ces. Kiedy naci­snął na klamkę drzwi spi­żarni, pro­wa­dzą­cych do kuchni, oka­zało się, że są zamknięte.

– Kurwa – syk­nął znów pod nosem i roz­glą­dał się po wnę­trzu. Ota­czały go słoje z prze­two­rami, mąka, cukier i inne pro­dukty, któ­rych Agata uży­wała codzien­nie do goto­wa­nia.

Osta­tecz­nie z głodu nie umrę – pomy­ślał, aby się pocie­szyć.

Zre­zy­gno­wany, ale nie zała­many, bo w końcu nie będzie musiał spę­dzić reszty nocy pod gołym nie­bem, wyjął ze skó­rza­nej kurtki pognie­cioną paczkę cameli, a z niej papie­rosa i już miał go nie­zgrab­nie odpa­lać, kiedy drzwi do spi­żarni z impe­tem się otwo­rzyły.

Nie­go­towy na to, upu­ścił papie­rosa na pod­łogę.

– Ska­ra­nie boskie z tobą. – W progu stała Agata, pięć­dzie­się­cio­let­nia tęga kobieta o krót­kich wło­sach i pulch­nej miłej twa­rzy. – O któ­rej mia­łeś być? – Pod­parła się pod boki, mówiąc z pre­ten­sją, ale cicho, bo nie chciała pobu­dzić miesz­kań­ców.

– O co ci cho­dzi? Zgłod­nia­łem i przy­sze­dłem coś zjeść – skła­mał beł­ko­tli­wie, a jej spoj­rze­nie omal nie prze­wier­ciło go na wylot.

– Taki z cie­bie mądrala, a jak zamkną­łeś się od środka? – zapy­tała z satys­fak­cją w gło­sie.

– Nie­zły z cie­bie Sher­lock. – Minął ją, wszedł do kuchni, otwo­rzył lodówkę, wyjął kieł­basę i odgryzł duży kawa­łek.

– Kola­cję ci zro­bię – powie­działa z pre­ten­sją.

Wie­dział, że poglę­dzi, powie swoje, ale go nie wyda.

– Nie jestem głodny, tak na prze­gryzkę wzią­łem – odparł.

– Jakby matka widziała, co wypra­wiasz, toby się znowu pocho­ro­wała, a dzi­siaj miała ciężki wie­czór.

– Daj spo­kój, wie­rzysz w to! Migrenę ma z nic­nie­ro­bie­nia – rzu­cił chło­pak. Znał kobietę, z którą roz­ma­wiał, całe swoje życie, i wie­dział, że może być dla niego szorstka, ale nie prze­każe jego słów dalej. – Cho­ciaż jej migreny naj­bar­dziej są na rękę ojcu. Sta­no­wią dobrą wymówkę, aby nie musieć się do niej zbli­żać. – Wyko­nał ruch symu­lu­jący sto­su­nek płciowy, a Agata postu­kała się pal­cem w czoło.

Pocho­dziła z małego mia­steczka. Nie miała męża ani swo­ich dzieci, ale nie była pru­de­ryjna, nad­mier­nie świę­tosz­ko­wata, tak jak jego matka, i nie obru­szała się na dro­bia­zgi. Lubił ją, a ona jego, mimo że ostat­nio bywał krnąbrny, nie­zno­śny, nie słu­chał się i był nie­prze­wi­dy­walny. Ale zno­siła to, bo to ona go wycho­wy­wała, a nie wiecz­nie uda­jąca cho­robę matka.

– Śmier­dzisz jak popiel­niczka i gorzel­nia w jed­nym – stwier­dziła, nie ocze­ku­jąc tłu­ma­cze­nia.

– Prze­sią­kłem u kolegi.

Jej wzrok suge­ro­wał, żeby nie trak­to­wał jej jak pierw­szej naiw­nej.

– Daj spo­kój, zmę­czony jestem.

– Domy­ślam się – powie­działa, przy­glą­da­jąc mu się z nie­po­ko­jem. – Nie rozu­miem tylko, co robi­łeś w spi­żarni.

– Zapo­mnia­łem klu­czy, a nie chcia­łem cię budzić – wyja­śniał, kie­ru­jąc się w stronę wyj­ścia z kuchni. Sta­wiał kroki ostroż­nie, bo wiro­wało mu w gło­wie. – Dzięki za ratu­nek, ale nic by się nie stało, jak­bym tam kim­nął.

– A jak byś wyja­śnił matce, gdyby cię tam rano zastała?

Zatrzy­mał się i spoj­rzał na nią z iro­nicz­nym uśmie­chem.

– Ona nawet nie wie, co jest za tymi drzwiami – odpo­wie­dział.

Agata przy­znała mu w myślach rację. To dzięki niej ten dom funk­cjo­no­wał, a jego domow­nicy mieli co jeść, cho­dzili w czy­stych ubra­niach i nie zaro­śli bru­dem. Mał­go­rzata Mochocka, któ­rej poma­gała w domu, była hipo­chon­dryczką i nie nada­wała się do wysiłku fizycz­nego, jak powta­rzała każ­dego dnia. Uwa­żała, że speł­niła już swój obo­wią­zek, a mia­no­wi­cie uro­dziła trójkę dzieci. Według jej słów taki wysi­łek nad­szarp­nął jej i tak sła­bo­wite zdro­wie. Agatę bawiło, że gdy zja­wiały się u Mochoc­kiej kole­żanki lub miała wyjść do kogoś czy na zakupy, to jej forma była ide­alna. Ale gospo­sia nie przej­mo­wała się tymi wymy­ślo­nymi przy­pa­dło­ściami, trak­to­wała ją jak kolejne dziecko, które miała pod swoją opieką.

Pra­co­wała w domu Mochoc­kich od sie­dem­na­stu lat. Tylu, ile miał chło­pak, któ­rego chwilę wcze­śniej zna­la­zła w spi­żarni. Została zatrud­niona przez Filipa Mochoc­kiego jako pomoc dla Mał­go­rzaty po poro­dzie, bo on był cią­gle zajęty. Agata miała zaj­mo­wać się dziec­kiem, Mar­kiem, ale Mał­go­rzata szybko zaczęła doda­wać jej obo­wiąz­ków, a Filip pła­cić coraz wię­cej za kolejne. Lata mijały, a Agata sta­wała się nie­odzowna w domu Mochoc­kich. To z nią Filip uzgad­niał kwe­stie zwią­zane z zaopa­trze­niem, drobne naprawy, pie­lę­gna­cję pokaź­nego ogrodu. Ona rów­nież była źró­dłem jego wie­dzy o dzie­ciach i ich postę­pach w nauce. Dla Filipa liczyło się tylko to, czy nie opusz­czają szkoły i czy dobrze sobie w niej radzą. To była dla niego sprawa klu­czowa.

Trójka pociech – Marek, Adam i Dorota – mogła na nią liczyć. Poma­gała im we wszyst­kim, byli jej bliżsi niż wła­sna rodzina, którą odwie­dzała dwa razy do roku. Chciała być dla nich wyma­ga­jąca i surowa, ale zawsze potra­fili zmięk­czyć jej serce i posta­no­wie­nie o byciu nie­ugiętą bły­ska­wicz­nie odcho­dziło w nie­pa­mięć.

Teraz jed­nak coraz czę­ściej oba­wiała się o naj­star­szego, Marka. Doj­rze­wał, sta­wał się męż­czy­zną i było to oczy­wi­ste, ale w ostat­nim roku spra­wiał wra­że­nie obo­jęt­nego na wszystko poza zabawą. Bywał bez­czelny i nie­usłu­chany. Zaczy­nał prze­kra­czać gra­nice – palił, pił, nie wra­cał na noc, prze­stał się uczyć i przej­mo­wać tym, co się sta­nie, kiedy ojciec pozna prawdę. Agata na razie go kryła i mil­czała, gdy widziała coś, czego nie powinna. Oba­wiała się, że jak tak dalej będzie postę­po­wał, to nie będzie mogła być już jego tar­czą.

– Marek – zatrzy­mała go ponow­nie, a kiedy spoj­rzał na nią, powie­działa: – To się źle skoń­czy, kiedy ojciec się dowie.

– Spo­koj­nie, nie dowie się – stwier­dził nazbyt rado­śnie, bo na­dal szu­miał mu w gło­wie alko­hol.

– Dzwo­nili ze szkoły.

Przy­glą­dał się jej badaw­czo.

– Ode­bra­łam. – Zoba­czyła ulgę na jego twa­rzy. – Zawa­li­łeś.

– Wszystko popra­wię.

– Zostało mało czasu – przy­po­mniała, jakby sam nie wie­dział. – Mie­siąc i koniec roku szkol­nego. Masz jesz­cze szansę to popra­wić i może ojciec się nie dowie, ale nie powi­nie­neś zni­kać na całe noce.

– Daj spo­kój – powie­dział ponow­nie.

Draż­niły ją te słowa. Nie tylko ją lek­ce­wa­żył, ale dawał jej do zro­zu­mie­nia, że prze­sa­dza, a wie­działa, że tak nie jest. Wiele razy była świad­kiem, kiedy Filip srogo kar­cił dzieci za słab­szy sto­pień. Marek był teraz w trud­nym poło­że­niu, obni­żył piąt­kową śred­nią o przy­naj­mniej dwa stop­nie. Agata oba­wiała się, co będzie, kiedy Filip zoba­czy jego świa­dec­two z takimi wyni­kami. Chło­pak nie unik­nie kary. Tym bar­dziej że Andrzej, syn brata Filipa, który cho­dził z Mar­kiem do klasy, był wzo­ro­wym uczniem, mimo że nie stro­nił od zabawy. Ale naj­wy­raź­niej był zdol­niej­szy od kuzyna. Andrze­jowi wszystko przycho­dziło z łatwo­ścią, nie musiał poświę­cać na naukę wiele czasu, aby zawsze być naj­lep­szym. Pozy­tywne w tej sytu­acji było to, że mimo tej róż­nicy Marek i Andrzej trzy­mali się razem. Ani jed­nemu, ani dru­giemu nie prze­szka­dzała ta dys­pro­por­cja.

– Nie­długo będziesz doro­sły i już nikt nie będzie mógł ci nic kazać, ale wysil się choć ostatni raz – popro­siła.

Pod­szedł do niej i objął ją ser­decz­nie. Kto jak kto, ale ona szcze­rze się o niego trosz­czyła. Pouczała tylko wtedy, kiedy sprawa była ważna. Nie była uciąż­liwa, a dbała o spo­kój, który by się zachwiał, gdyby Filip wie­dział to co ona o edu­ka­cji Marka. Nie myślała o tym, jakie kon­se­kwen­cje ponie­sie ona sama, gdy wyj­dzie na jaw, że kryła chło­paka przez tak długi czas. Dla niej liczyło się, aby Marek się wyka­ra­skał z kło­po­tów.

– Popra­wię się od jutra – powie­dział i z zadzior­nym uśmie­chem ruszył w swoją stronę, pozo­sta­wiw­szy ją w kuchni.

Zwo­dził ją, ale co miała zro­bić, nie miała z kim podzie­lić się swo­imi oba­wami o niego. Musiała liczyć na to, że nie­ba­wem się otrzą­śnie i wróci dawny Marek – zabawny, mądry i sym­pa­tyczny.

13 lipca 2008, niedziela, Nowiny

– Panie komen­dan­cie, tutaj – zawo­łał z oddali młody poli­cjant w wyso­kich kalo­szach. Komen­dant wie­dział, gdzie jedzie, więc rów­nież zapo­bie­gaw­czo zabrał swoje. W sta­rym kamie­nio­ło­mie nie było już tyle wody jak daw­niej, ale po desz­czach robiło się tam mokro. Pozo­stały nie­wiel­kie jeziorka, w któ­rych cza­sem węd­ka­rze dla sportu łowili drobne rybki. Kamie­nio­łom był ulu­bio­nym miej­scem spo­tkań oko­licz­nej mło­dzieży. Było tu dużo prze­strzeni, a miej­sce znaj­do­wało się na ubo­czu, z dala od cen­trum, więc nasto­lat­ko­wie czuli się tu swo­bod­nie.

Kiedy Edward Piętka pół godziny temu ode­brał tele­fon od pod­wład­nego i usły­szał, jakiego odkry­cia doko­nała w tym miej­scu para nasto­lat­ków, poczuł dresz­cze. Jeśli miej­scowe dzie­ciaki zro­biły tu nocną imprezę, to tra­ge­dia muro­wana. Bał się, że ciała, o któ­rych wspo­mi­nał pod­władny, nale­żały do zna­jo­mych osób. Nie­po­ko­iła go liczba mnoga. Prze­szy­wał go nie­przy­jemny lęk.

W cza­sie ponad­trzy­dzie­sto­let­niej kariery kilka razy musiał infor­mo­wać rodzi­ców o tra­gicz­nej śmierci ich dzieci. To było naj­gor­sze z zadań, jakie przy­szło mu wypeł­niać. Na samo wspo­mnie­nie ści­skało go w żołądku.

Kiedy dotarł do miej­sca, w któ­rym stali jego ludzie, spoj­rzał we wska­zaną przez nich stronę. Widok nie był oczy­wi­sty. Dopiero po chwili wpa­try­wa­nia się można było dostrzec, że na wodzie uno­szą się cztery ciała. Dry­fo­wały, wszyst­kie twa­rzami w dół.

– O cho­lera! – rzu­cił, a poli­cjant, który stał obok, poki­wał głową z prze­ję­ciem.

– Zawia­do­mi­łam pro­ku­ra­turę w Kiel­cach – ode­zwała się pulchna blon­dynka, aspi­rant Ewa Piór­kow­ska. – Powie­dzieli, że nie­ba­wem przy­ślą pro­ku­ra­tora, leka­rza i ekipę tech­ni­ków.

– Dobrze – oznaj­mił Piętka i roz­glą­dał się dookoła. – Kto zna­lazł ciała?

– Nasze dzie­ciaki, Klara Pabiań­czyk i Hubert Cegiel­ski – odparła i wska­zała ich pal­cem. – Przy­szli tu na spa­cer – wyja­śniła.

– Taaa, na spa­cer – rzu­cił cynicz­nie komen­dant. Dobrze wie­dział, po co mło­dzież tu przy­cho­dziła. Ale nie mogło go to dzi­wić, w oko­licy było mało miejsc, w któ­rych nasto­lat­ko­wie mogliby się swo­bod­nie spo­tkać. Woleli przy­cho­dzić tutaj, w miej­sce, które mimo wszystko zapew­niało im pry­wat­ność. – Poga­dajmy z nimi – stwier­dził i ruszył w stronę dużej skały, na któ­rej sie­działa dwójka mło­dych ludzi. Chło­pak opie­kuń­czo obej­mo­wał ramie­niem dziew­czynę. Nie patrzyli w kie­runku wody.

– Jeste­ście w sta­nie z nami poroz­ma­wiać? – zapy­tała Ewa, a chło­pak poki­wał głową. – Co tu robi­li­ście? – zaczęła od naj­bar­dziej oczy­wi­stego pyta­nia. Miesz­kała w Nowi­nach od uro­dze­nia i tak samo jak komen­dant wie­działa, że stary kamie­nio­łom jest miej­scem spo­tkań towa­rzy­skich. Ona rów­nież jako nasto­latka przy­cho­dziła tu ze swoją paczką. Orga­ni­zo­wali ogni­ska i razem spę­dzali czas. Tu nikt nie zabra­niał im zacho­wy­wać się gło­śno. W tym miej­scu żaden z rodzi­ców nie kon­tro­lo­wał ich co pięć minut.

– Przy­szli­śmy na spa­cer, ładna pogoda, to gdzie mamy cho­dzić? – odpo­wie­dział Hubert.

– Opo­wiedz­cie wszystko od początku. Kiedy tu przy­szli­ście, co robi­li­ście, kiedy zna­leź­li­ście ciała? – Po wypo­wie­dze­niu ostat­niego słowa usły­szała jęk roz­pa­czy Klary.

– Za wiele nie ma do opo­wia­da­nia – ode­zwał się Hubert. – Przy­szli­śmy stam­tąd. – Poka­zał kie­ru­nek, z któ­rego przy­były rów­nież służby. Były małe szanse, aby zejść do kamie­nio­łomu od innej strony. Tylko tu zej­ście nie było strome. – Poszli­śmy w kie­runku wody, bez kon­kret­nego celu. Usie­dli­śmy na kocu, chwilę gada­li­śmy. Klara zna­la­zła pła­ski kamień, więc chcia­łem poka­zać jej, jak się pusz­cza super­kaczki. Kamień ude­rzył w coś i dopiero po chwili zoba­czy­li­śmy, co to.

Dziew­czyna ski­nęła pota­ku­jąco głową.

– Zaczę­li­śmy się przy­glą­dać, a kiedy zaku­ma­li­śmy, że to czło­wiek, Klara zadzwo­niła do was.

– Skąd wie­dzie­li­ście, że to zwłoki? – włą­czył się komen­dant.

– A pan, patrząc na to, co pływa po wodzie, ma wąt­pli­wo­ści? – odpo­wie­dział bojowo chło­pak. – Na początku myśle­li­śmy, że ktoś przy­szedł tu popły­wać. Niby nie wolno, ale róż­nie bywa – wyja­śnił, a komen­dant poki­wał głową.

W kamie­nio­ło­mie obo­wią­zy­wał zakaz kąpieli, bo były wiry, które mogły wcią­gnąć kąpią­cego w głąb. Ale nikt nie trak­to­wał poważ­nie tego zakazu. W lecie mło­dzi ludzie prze­sia­dy­wali w kamie­nio­ło­mie i cza­sem dla popisu wcho­dzili do wody.

– Ale ta osoba nie wynu­rzała się, nie reago­wała na nasze woła­nie i wtedy już wie­dzie­li­śmy, że raczej nie żyje – wtrą­ciła się do roz­mowy Klara, prze­ciętna bru­netka z czer­wo­nym kol­czy­kiem w nosie. – A dopiero póź­niej zoba­czy­li­śmy, że to nie jedna osoba. – W oczach nasto­latki poja­wiły się łzy i chło­pak przy­tu­lił ją moc­niej.

– I zadzwo­ni­li­śmy na dzie­więć dzie­więć sie­dem – dodał Hubert.

– Pani po dru­giej stro­nie słu­chawki nie mogła uwie­rzyć w moje słowa – znowu ode­zwała się płacz­li­wie Klara. – To okropne. Kto to jest?

– Nie­długo się dowiemy – odparła poli­cjantka.

– Na razie musi­cie tu zostać, ktoś spi­sze wasze zezna­nia – stwier­dził komen­dant i zoba­czył, że z górki scho­dzi w ich kie­runku nie­znany męż­czy­zna. Dał znać Ewie, aby ruszyła z nim w stronę przy­by­sza. – Paweł, spisz ich zezna­nia, żeby się nie plą­tali pod nogami – wydał pole­ce­nie mło­demu poli­cjan­towi. Sto­jąc nad brze­giem jeziorka, widział, że jego pod­władny ma nie­wy­raźną minę. Dla­tego wolał, żeby zajął się dzie­cia­kami, niż musiał przy­glą­dać się zwło­kom, które za chwilę zostaną wyło­wione.

Aspi­rant Paweł Gawęda pra­co­wał na komen­dzie od pię­ciu lat, tak samo jak Ewa Piór­kow­ska, z którą znali się od dziecka. Był wraż­liwy na krzywdę innych, dla­tego zda­rzało mu się reago­wać bar­dziej emo­cjo­nal­nie. Ewa wiele razy zasta­na­wiała się, dla­czego został poli­cjan­tem, skoro ciężko zno­sił nawet inter­wen­cje przy pijac­kich kłót­niach. Do tego miał opory, by być sta­now­czym wobec ludzi z mia­steczka, w któ­rym się uro­dził.

W ich miej­sco­wo­ści oraz w oko­licy rzadko docho­dziło do dra­stycz­nych wypad­ków. Poli­cjanci nie mieli gdzie i kiedy oswoić się z wido­kiem śmierci, zwłasz­cza nie­ty­po­wej. Cho­ciaż topie­lec to nie naj­tra­gicz­niej­szy z moż­li­wych wido­ków. Ale tak czy siak, komen­dant wolał mło­demu poli­cjan­towi zna­leźć teraz inne zada­nie. Gawęda zare­ago­wał na jego pole­ce­nie z ulgą wypi­saną na twa­rzy i odszedł od brzegu jeziorka.

– Dzień dobry, pro­ku­ra­tor Dawid Zyga­dło – przed­sta­wił się ostrzy­żony w modny spo­sób, z długą górą i krót­kimi bokami, bru­net w oku­la­rach o czar­nych masyw­nych ram­kach. Był ubrany w ele­gancki, ale nie­for­malny spo­sób. Miał jakieś czter­dzie­ści lat i zna­czące doświad­cze­nie zawo­dowe. Odkąd był nasto­lat­kiem, wie­dział, że będzie chciał wyko­ny­wać ten zawód. Dla­tego już wtedy dużo czy­tał o śledz­twach, a jako osoba peł­no­let­nia zro­bił kursy kry­mi­na­li­styki. Nie chciał opie­rać się tylko na czy­jejś wie­dzy, wolał pole­gać na wła­snej.

Podał rękę naj­pierw Ewie, a potem komen­dan­towi. To była cie­kawa kur­tu­azja, gdyż zazwy­czaj naj­pierw witano się z osobą wyż­szą rangą, a pro­ku­ra­tor postą­pił zgod­nie z cywil­nym savoir-vivre’em.

– Dobrze, że zosta­łem poin­for­mo­wany, gdzie jadę. – Wska­zał na buty, wyso­kie aż do kolan czarne kalo­sze.

– Dzień dobry, Edward Piętka. Jestem komen­dan­tem miej­sco­wego poste­runku, a to moja pod­władna aspi­rant Ewa Piór­kow­ska – przed­sta­wił ich.

– Sły­sza­łem, że macie kilku pły­wa­ków.

Ruszyli w stronę jeziorka.

– Cztery ciała dry­fują po powierzchni wody – odpo­wie­działa Ewa.

Czuła pod­eks­cy­to­wa­nie, że będzie w końcu mogła pra­co­wać nad dużą sprawą. Zda­rzyła się tra­ge­dia, to było jasne, ale ona ni­gdy wcze­śniej nie miała oka­zji uczest­ni­czyć w śledz­twie, do któ­rego musieli przy­je­chać pro­ku­ra­tor, lekarz i ekipa tech­ni­ków. Nawet jeśli w mia­steczku zda­rzały się wypadki czy ktoś umie­rał, to ni­gdy nie było to tak spek­ta­ku­larne jak to, co się dziś wyda­rzyło.

Sta­nęli nad brze­giem jeziorka i komen­dant pal­cem wska­zał kie­ru­nek, w któ­rym miał patrzeć pro­ku­ra­tor.

– Ciała zostały zabez­pie­czone? – zapy­tał.

– Jak? – rzu­cił bez zasta­no­wie­nia komen­dant, ale nie miał czasu, aby spraw­dzić pro­ce­dury obo­wią­zu­jące w takim wypadku.

– Zwłoki powinny zostać zabez­pie­czone przed prze­miesz­cza­niem się poprzez przy­wią­za­nie jed­nego końca linki do nad­garstka lub kostki zwłok, a dru­giego do ele­mentu sta­łego na brzegu – zacy­to­wał pro­ku­ra­tor kodeks postę­po­wa­nia.

– Nie mamy odpo­wied­niego sprzętu – stwier­dził komen­dant. Spoj­rzał na Ewę, która tylko wzru­szyła ramio­nami. Mieli kilka razy do czy­nie­nia z topiel­cem, ale zwłoki były wycią­gnięte z wody przez świad­ków zda­rze­nia. – Ale tu ciała nie mają gdzie odpły­nąć – dodał po chwili, a pro­ku­ra­tor tego nie sko­men­to­wał.

– Cztery ciała, hmmm – powie­dział Zyga­dło bar­dziej do sie­bie niż do nich. – Może to zbio­rowe samo­bój­stwo? Może na tere­nie waszego mia­steczka jest na przy­kład grupa, któ­rej człon­ków łączy wspólna pasja czy reli­gia, jakby sekta? – zapy­tał poważ­nie.

Komen­dant spoj­rzał na Ewę, bo ona wie­działa naj­wię­cej, co się dzieje w mia­steczku wśród mło­dzieży. Poli­cjantka pokrę­ciła głową.

– Jest oaza w kościele – wyja­śnił w końcu. Zoba­czył, że nie o to cho­dziło pro­ku­ra­to­rowi.

– Dla­czego pan pyta o sektę? – włą­czyła się Ewa. – To nie jest powszechne zja­wi­sko w Pol­sce.

– W ciągu ostat­nich pię­ciu lat mia­łem już trzy razy podobną sprawę – tłu­ma­czył. – Małe mia­steczko, w któ­rym nagle umiera kilka osób w jed­nym cza­sie. – Zauwa­żył, że Ewa bacz­nie mu się przy­gląda, dla­tego dodał: – W małej miej­sco­wo­ści łatwiej sil­nej oso­bo­wo­ści mani­pu­lo­wać innymi. Czy na przy­kład wasz pro­boszcz nie ma więk­szego posłu­chu wśród ludzi niż wy? – Spoj­rzał na nich pyta­jąco.

– Zde­cy­do­wa­nie – przy­znał Piętka. – Wystar­czy, że na nie­dziel­nej mszy ksiądz o czymś powie, a więk­szość miesz­kań­ców mu wie­rzy i robią to, o co prosi, nawet jeśli jest im to nie na rękę. – Komen­dant nie oba­wiał się tego mówić. Nie miał pro­blemu z pro­bosz­czem. Był z nim na neu­tral­nej sto­pie, sta­rał się cho­dzić do kościoła w każdą nie­dzielę, aby spo­łecz­ność się do niego nie uprze­dziła, ale robił to dla świę­tego spo­koju i dla żony. Wiele razy po nie­dziel­nej mszy kłó­cił się z mał­żonką, bo ona miała pro­bosz­cza za jedy­nego pra­wego czło­wieka.

– W takich miej­scach jak wasze ksiądz jest niczym Bóg na ziemi i czę­sto wyko­rzy­stuje swoją pozy­cję, bo ludzka próż­ność jest sil­niej­sza od powo­ła­nia – stwier­dził pro­ku­ra­tor, prze­ry­wa­jąc roz­my­śla­nia Piętki. – Cza­sem zda­rza się też, że powstają grupki skła­da­jące się z mło­dych ludzi. Łączy ich coś: prze­ży­cia, emo­cje czy chęć przy­na­le­że­nia do jakiejś grupy. Począt­kowo nie­winne spo­tka­nia z cza­sem zmie­niają cha­rak­ter, bo w gru­pie wyła­nia się lider, który dostrzega, że jego zda­nie ma zna­cze­nie dla innych. Tak rodzi się coś, co w dużym uprosz­cze­niu można nazwać sektą. Cho­ciaż wielu mia­łoby obiek­cje, aby mówić o tym gło­śno. Sekta koja­rzy się z zamknię­tym miej­scem, w któ­rym odcięci od codzien­no­ści ludzie słu­chają prze­mów jed­nego czło­wieka, który twier­dzi, że ma wyjąt­kowe moce.

– Nie sły­sza­łam, żeby u nas działy się takie rze­czy, ale dzie­ciaki czę­sto się tu spo­ty­kają – prze­rwała jego wywód Ewa. – Raczej sta­wia­ła­bym na nie­szczę­śliwy wypa­dek. Przy­szli tu wie­czo­rem, bawili się i zapewne pili, potem wpa­dli na głupi pomysł, aby się wyką­pać, i taki mamy efekt.

Zyga­dło poki­wał głową, bo praw­do­po­dob­nie aspi­rant miała rację.

– Co my tu mamy?

Usły­szaw­szy to pyta­nie, cała trójka się odwró­ciła. Stał przed nimi wysoki męż­czy­zna z upię­tym na czubku głowy kokiem i pokaźną brodą. Komen­dant Piętka skrzy­wił się na jego widok i już miał go pogo­nić, bio­rąc za namol­nego gapia, ale pro­ku­ra­tor się ode­zwał:

– Jesteś, świet­nie. Dok­tor Patryk Tymań­ski pra­cuje dla nas jako lekarz ostat­niego kon­taktu – wyja­śnił.

Ewa przy­glą­dała się nowo przy­by­łemu. Nie wyglą­dał na leka­rza, bar­dziej na arty­stę lub muzyka gra­ją­cego muzykę alter­na­tywną.

– Będziemy musieli pocze­kać na tech­ni­ków. Trzeba naj­pierw udo­ku­men­to­wać miej­sce zna­le­zie­nia ciał, a następ­nie je wyło­wić – oświad­czył.

– Zawia­do­mi­li­śmy naszą straż pożarną – ode­zwała się Piór­kow­ska. – Są gotowi, aby pomóc.

– Tech­nicy się ucie­szą – zapew­nił pato­log i uśmiech­nął się do niej. Wyglą­dał inte­re­su­jąco. Spra­wiał wra­że­nie inte­li­gent­nego luzaka.

Pięt­na­ście minut póź­niej zaczęła się akcja. Naj­pierw jeden z przy­by­łych na miej­sce tech­ni­ków w łódce poży­czo­nej od stra­ża­ków zro­bił doku­men­ta­cję wideo i foto­gra­ficzną dry­fu­ją­cych ciał. Następ­nie drugi z nich wło­żył sprzęt do nur­ko­wa­nia, wszedł do jeziora i zanu­rzył się, aby spraw­dzić, czy cze­goś nie znaj­dzie na dnie w pobliżu ciał. Nagrał także pod wodą w miarę moż­li­wo­ści dokładny fil­mik. Godzinę po roz­po­czę­ciu dzia­łań na brzeg zostało wycią­gnięte pierw­sze ciało.

– Pro­szę ostroż­nie, pod­łoże jest ostre, nie chciał­bym, aby na cia­łach powstały obra­że­nia, które nie mają nic wspól­nego ze śmier­cią tych osób – popro­sił pato­log, wkła­da­jąc latek­sowe ręka­wiczki.

Kiedy to robił, Ewa dostrze­gła, że ma na dło­niach wyta­tu­owane kości. Tatu­aże wyglą­dały jak obraz z prze­świe­tle­nia rent­ge­now­skiego. Były wyko­nane w nie­zwy­kle pre­cy­zyjny spo­sób. Poli­cjantka nie mogła ode­rwać od nich oczu.

Tymań­ski zoba­czył jej wzrok, ale tylko się do niej ponow­nie uśmiech­nął, a ona odwza­jem­niła jego uśmiech.

21 maja 1978 roku, niedziela, Nowiny

– Agato, widzia­łaś dziś Marka? – zapy­tała Mał­go­rzata, która weszła do kuchni w odświęt­nej sukience. Jak zawsze uci­skała sobie dwoma pal­cami pra­wej dłoni prawą skroń. Chciała mieć pew­ność, że inni zauważą, iż cierpi. Ten gest był cha­rak­te­ry­styczny dla niej i mało kto z domow­ni­ków już się nim przej­mo­wał. Każdy wie­dział, że i tak zaraz zacznie mówić o tym, jak źle się czuje.

– Wró­cił wczo­raj późno od kolegi i miał jesz­cze czy­tać. Zna­jąc życie, zasie­dział się, a teraz odsy­pia – zako­mu­ni­ko­wała gospo­sia, która pil­no­wała gotu­ją­cego się obiadu, rów­no­cze­śnie doglą­da­jąc dzie­się­cio­let­niej Dorotki wyko­nu­ją­cej rysu­nek.

– Oby nie zepsuł sobie wzroku, czy­ta­jąc po ciemku – stwier­dziła Mał­go­rzata, sia­da­jąc na krze­śle obok Dorotki. – Wystar­czy, że ja mam kło­poty ze zdro­wiem.

To był jej stały tekst, któ­rym domow­nicy rów­nież się już nie przej­mo­wali. Nie było sensu podej­mo­wać z nią na ten temat roz­mowy, gdyż tylko na to cze­kała i zaczy­nała się uża­lać nad sobą i swoim nędz­nym losem. Już miała wspo­mnieć o prze­szy­wa­ją­cym bólu głowy, ale usły­szeli dono­śne kroki na scho­dach.

– Synku, chyba nie czy­tasz po nocy w ciem­no­ści? – zaczęła, gdy tylko zoba­czyła Marka.

Miał pod­krą­żone i czer­wone oczy. Mimo kilku godzin snu nie wyglą­dał naj­le­piej i czuł się jak prze­mie­lony. Spoj­rzał kon­tro­l­nie na Agatę, która w nie­zau­wa­żalny dla Mał­go­rzaty spo­sób kiw­nęła głową, i już wie­dział, że zna­la­zła mu alibi.

– Nie, mamo, czy­ta­łem przy peł­nym świe­tle – odparł na odczep­nego, sta­jąc nad młod­szą sio­strą i deli­kat­nie cału­jąc ją w czu­bek głowy.

Dziew­czynka unio­sła głowę, aby na niego spoj­rzeć, i się uśmiech­nęła. Agata, gdy widziała, jak rodzeń­stwo trak­tuje się nawza­jem, była z sie­bie dumna. To dzięki niej dzieci, któ­rymi się opie­ko­wała, lubiły się. Marek w ostat­nim cza­sie bywał nie­przy­jemny, ale przy sio­strze się hamo­wał.

– Zro­bię ci jajecz­nicę na boczku – zapro­po­no­wała gospo­sia.

– Nie, dzięki – rzu­cił, ciężko oddy­cha­jąc. – Głowa mi pęka. Pew­nie gdy­bym coś zjadł, tobym się zrzy­gał.

Na te słowa Dorotka zachi­cho­tała.

– Marku, jak się wyra­żasz przy sio­strze! – skar­ciła go matka, po czym teatral­nym gestem ponow­nie dotknęła pal­cami skroni, aby poka­zać, że to unie­sie­nie spra­wiło jej ból.

– Prze­cież to nie prze­kleń­stwo – odpo­wie­dział natych­miast syn.

– Nie było cię z nami dzi­siaj w kościele – ruszyła z nową falą pre­ten­sji. – Na którą zamie­rzasz iść?

Nie było sensu i na ten temat z nią dys­ku­to­wać. Nie zamie­rzał iść do kościoła, ale posta­no­wił podać kon­kretną godzinę. Gdyby tego nie zro­bił, tru­łaby mu długo o tym, jak pochło­nie go ogień pie­kielny, a nie zamie­rzał jej słu­chać.

– Umó­wi­łem się na osiem­na­stą z Andrze­jem. On też w nocy zaku­wał – powie­dział, zer­ka­jąc kątem oka na Agatę, która ponow­nie nie­znacz­nie kiw­nęła głową. Temat nauki uci­nał wszyst­kie dys­ku­sje i wąt­pli­wo­ści. – A ojciec gdzie? – zapy­tał, sta­jąc przy zle­wie i nale­wa­jąc sobie szklankę wody. Dobrze wie­dział, gdzie obec­nie jest ojciec, ale chciał się podro­czyć z matką.

– Wybrał się na spo­tka­nie biz­ne­sowe do klubu – wyja­śniła, masu­jąc sobie obie skro­nie z zamknię­tymi oczami.

– No tak, biz­ne­sowe – rzu­cił cynicz­nie. – Ja nazwał­bym to ina­czej. – Przed powie­dze­niem prawdy powstrzy­my­wała go obec­ność sio­stry.

Już jakiś czas temu zorien­to­wał się, że nie­dzielne przed­po­łu­dnia aż do obiadu ojciec, zaraz po kościele, spę­dzał ze swoją sekre­tarką. Marek z jed­nej strony uwa­żał, że to banalne i ojciec mógłby się tro­chę bar­dziej wysi­lić ze zna­le­zie­niem kochanki. Ale z dru­giej strony, po co miał szu­kać, skoro to, czego potrze­bo­wał, miał pod nosem. Chło­pak kilka razy widział sekre­tarkę ojca i miał wra­że­nie, że była nie­wiele star­sza od niego. Ładna, zgrabna, uśmiech­nięta, sam mie­wał o niej różne fan­ta­zje. Ważne, że nie miała zbla­zo­wa­nej miny, która wiecz­nie wid­niała na twa­rzy matki. Nie winił ojca, bo nie uwa­żał, że robi coś złego.

Matka sama się o to pro­siła. Kto nor­malny byłby w sta­nie wytrzy­mać z żoną, która non stop czuje się źle, mówi tylko o swo­ich migre­nach i kolej­nych wizy­tach u nowych leka­rzy. Marek nie zno­sił jej roz­mów z ojcem, choć wła­ści­wie był to zawsze mono­log matki. Wystar­czyło, że Filip sta­wał w progu domu, a ona zale­wała go falą swo­jego cier­pie­nia, które było w dużej mie­rze wyima­gi­no­wane.

Jed­nak, co cie­kawe, stan zdro­wia Mał­go­rzaty ule­gał dia­me­tral­nej popra­wie wtedy, gdy zbli­żał się week­end, pod­czas któ­rego wyjeż­dżała z kole­żan­kami i Dorotką do War­szawy na zakupy. Wtedy ni­gdy nie dopa­dała jej migrena. Wów­czas też przy­po­mi­nała sobie, że ma córkę, ponie­waż jej zna­jome z wła­snych pociech sta­rały się uczy­nić swoje przy­ja­ciółki i Mał­go­rzata też miała taki plan, ale był on reali­zo­wany tylko przez jeden week­end w mie­siącu. Gdy tylko wra­cały do domu, Dorotka znowu tra­fiała pod opiekę Agaty.

Kiedy Marek przez przy­pa­dek kilka mie­sięcy temu odkrył, że ojciec spo­tyka się z sekre­tarką, jego pierw­szą reak­cją była złość na niego, ale wkrótce poczuł zro­zu­mie­nie i zazdrość. Zasta­na­wiał się nawet, dla­czego się nie roz­wiodą. Potem jed­nak doszedł do wnio­sku, że roz­wód nie opła­cał się ojcu. Sytu­acja, w któ­rej tkwili, była dla niego ide­alna. Miał dom, w któ­rym zawsze było co jeść, było czy­sto i mógł codzien­nie choć przez chwilę zoba­czyć dzieci. Żona sta­no­wiła pew­nego rodzaju zło konieczne, które Filip nauczył się tole­ro­wać. Trak­to­wał ją jak zwie­rzątko, które niby kręci się pod nogami, ale jeśli chce się od niego uwol­nić, to nie ma prze­szkód, aby to zro­bić.

– Synku, ojciec musi utrzy­my­wać odpo­wied­nie sto­sunki, a do klubu przy­cho­dzą ważne osoby. Ojciec jest dyrek­to­rem i jego sta­no­wi­sko zobo­wią­zuje – odpo­wie­działa Mał­go­rzata i tylko ona wie­rzyła w swoje słowa.

Marek zasta­na­wiał się, czy była taka naiwna, taka głu­pia czy tak zapa­trzona w sie­bie, że nie dostrze­gała prawdy.

– Zde­cy­do­wa­nie musi utrzy­my­wać sto­sunki – zro­bił nacisk na ostat­nie słowo i poczuł niby przy­pad­ko­wego kuk­sańca, jakiego zaser­wo­wała mu Agata.

– Może pani się położy. Widzę, że wczo­raj­sza migrena na­dal panią trzyma. – Agata chciała zmie­nić temat, bo nie wie­działa, czy Mał­go­rzata zro­zu­miała suge­stię syna, czy nie.

Ona o kochance Filipa wie­działa nie tylko od Marka, ale i z kartki, którą zna­la­zła w spodniach pra­co­dawcy, kiedy robiła pra­nie. Nie przy­znała się nikomu, że prze­czy­tała treść liściku. Z niego dowie­działa się, jakie rela­cje łączą Filipa z młodą sekre­tarką. Znacz­nie póź­niej powie­dział jej o tym także Marek w jed­nym z pijac­kich beł­ko­tów. Co dziwne, na drugi dzień pamię­tał o tym i wspól­nie uzgod­nili, że cokol­wiek by się działo, ona nic o tym nie wie.

– Oj, tak, tak, Agato, ta wczo­raj­sza migrena była wyjąt­kowo paskudna – ode­zwała się Mał­go­rzata z satys­fak­cją, że w końcu ktoś zain­te­re­so­wał się jej sta­nem. – Myśla­łam, że jeśli się położę po kościele, to wszystko minie, ale nic z tego – zaczęła śpiewkę, która dopro­wa­dzała Marka do sza­leń­stwa. Uwa­żał, że matka powinna mieć w końcu jakieś obo­wiązki, wtedy nie mia­łaby czasu uża­lać się nad sobą. Te jej cho­ro­bowe wymy­sły były nudne i iry­tu­jące. Wyma­gała od wszyst­kich nie tylko zain­te­re­so­wa­nia, ale też ciszy w całym domu.

– Na weran­dzie jest teraz bar­dzo przy­jem­nie. Tem­pe­ra­tura nie za wysoka, na pewno się pani zre­lak­suje – prze­ko­ny­wała Agata, która chciała się pozbyć Mał­go­rzaty z kuchni, gdyż zamie­rzała dokoń­czyć z Dorotką rysu­nek i spró­bo­wać poroz­ma­wiać z Mar­kiem o noc­nych wyda­rze­niach.

– Oj, tak, tak, mama się musi zre­lak­so­wać, bo jest zmę­czona cięż­kim życiem – iro­ni­zo­wał chło­pak. – Niech mama nie robi niczego, bo to mogłoby wywo­łać nawrót migreny. Wiemy, że każda czyn­ność domowa to muro­wany ból głowy.

Jego ton roz­ba­wił Dorotkę, a Mał­go­rzata zro­zu­miała, że syn z niej kpi. Dla­tego gwał­tow­nie pod­nio­sła się z miej­sca, a gdy miała ruszyć w stronę werandy, zatrzy­mała się teatral­nie i ura­żo­nym gło­sem rzu­ciła do Marka:

– Powi­nie­neś mnie zro­zu­mieć. Sam przed chwilą powie­dzia­łeś, że pęka ci głowa, więc chyba wiesz, jakie to okropne uczu­cie. Czło­wiek nie jest w sta­nie myśleć o niczym innym, tylko o tym bólu, o uci­sku w skro­niach, w poty­licy. Nie można sobie miej­sca zna­leźć. Dzi­wię się, że pod­cho­dzisz tak lekko do mojej migreny, jeśli sam cier­pisz na to samo. Oby to nie było dzie­dziczne.

– Nie jest – odpo­wie­dział z obo­jęt­no­ścią, a ona fuk­nęła pod nosem.

– Muszę zostać sama. – Odwró­ciła się na pię­cie i wyszła przed dom.

– Po co to robisz? – ode­zwała się z pre­ten­sją Agata, sia­da­jąc na krze­śle, które chwilę temu zaj­mo­wała Mał­go­rzata. Przy­glą­dała się obraz­kowi, który robiła Dorotka. – Bar­dzo dobrze, tylko dodaj jesz­cze tło, bo zostało za dużo bia­łego miej­sca – oce­niła pracę dziew­czynki, która ski­nęła głową i się­gnęła po jasno­nie­bie­ską kredkę.

– Rzy­gać mi się chce, kiedy słu­cham o tej jej migre­nie.

Dorotka znowu zachi­cho­tała.

– Albo cho­dzi do leka­rzy, któ­rzy są do dupy, albo jest leniwą babą, która zna­la­zła świetną wymówkę, żeby pal­cem nie kiw­nąć przy robie­niu cze­go­kol­wiek.

Tym razem gospo­sia spoj­rzała na niego kar­cąco, gdyż Dorotka przy­glą­dała mu się z uwagą. Agata uwa­żała, że nie jest to jesz­cze czas, aby dziew­czynkę wpro­wa­dzać w szcze­góły rodzin­nych rela­cji. Dorotka była bystra i obser­wo­wała, jak wyglą­dają sto­sunki pomię­dzy rodzi­cami a dziećmi. Jed­nak było za wcze­śnie, aby słu­chała przy­krej prawdy o swo­jej matce. Na razie była wobec niej współ­czu­jąca, bo jesz­cze się nie zorien­to­wała, że wszel­kie dole­gli­wo­ści matki są tylko w jej gło­wie.

– Wystar­czy tych mądro­ści, jeśli nie chcesz jeść, to idź do sie­bie, aby się pouczyć – zade­cy­do­wała.

Marek spoj­rzał na nią gniew­nie, ale po chwili dostrzegł wzrok sio­strzyczki i zła­god­niał. Kiw­nął głową i ruszył do swo­jego pokoju.

13 lipca 2008, niedziela, Nowiny

– I co powiesz? – zapy­tał Zyga­dło leka­rza, ponie­waż cisza się prze­cią­gała.

Od dłuż­szej chwili stali w mil­cze­niu i patrzyli na cztery ciała wyło­wione z jeziorka. Były to zwłoki kobiet. Ich kolor i zesztyw­nie­nie były nie­ty­powe. Widzieli to nawet Piętka i Piór­kow­ska, któ­rzy nie mieli dużego doświad­cze­nia w oglą­da­niu zwłok. W tym przy­padku zde­cy­do­wa­nie coś było nie tak. Tymań­ski klę­czał nad cia­łami, pró­bu­jąc doko­nać choćby pobież­nej oceny tego, co mogło być przy­czyną zgonu.

Obaś i Gawęda pode­szli tam tylko na moment. Paweł spra­wiał wra­że­nie roz­dy­go­ta­nego, a Borys wpa­try­wał się w twa­rze dena­tek. Ich twa­rze były znie­kształ­cone, więc trudno byłoby mu dostrzec zna­jome rysy. Acz­kol­wiek i tak nie był pewien, czy roz­po­znałby każdą osobę z mia­steczka. Cho­ciaż te, które leżały na brzegu, wyda­wały mu się niezna­jome. Poli­cjanci szybko zna­leźli sobie inne zaję­cie z dala od nie­przy­jem­nego widoku.

– Nie­wiele mogę teraz powie­dzieć – ode­zwał się Tymań­ski, nie odry­wa­jąc wzroku od zwłok. – Na razie zasta­na­wia mnie ich tem­pe­ra­tura ciała. Jest znacz­nie niż­sza niż tem­pe­ra­tura wody i powie­trza. Jest lipiec, w nocy tem­pe­ra­tura nie spada poni­żej zera nawet w wodzie. Nato­miast cie­płota ich ciał jest taka, jakby był śro­dek mroź­niej zimy.

– Są ubrane w lekką odzież – zauwa­żyła Piór­kow­ska. – A jedna ma tylko figi. To może dla­tego?

– Dobre spo­strze­że­nie – przy­znał pato­log. – Cho­ciaż od strony medycz­nej to nie wyja­śnia ich niskiej tem­pe­ra­tury.

Ewa poki­wała z powagą głową. Każde wypo­wie­dziane przez pato­loga słowo było dla niej cenne. Wcze­śniej nie miała kon­taktu z takim leka­rzem, a była prze­ko­nana, że drugi raz nie nastąpi zbyt szybko.

– Czas zgonu? – rzu­cił Zyga­dło.

– Na pod­sta­wie tego, co widzę, i nie­ty­po­wej tem­pe­ra­tury ciała nie jestem w sta­nie jesz­cze pre­cy­zyj­nie go okre­ślić – wyja­śnił lekarz. – Samo prze­by­wa­nie ciał w wodzie już kom­pli­kuje sprawę, ale tu wystę­pują też inne czyn­niki utrud­nia­jące okre­śle­nie pod­sta­wo­wych para­me­trów.

– Roz­po­zna­je­cie je? – zapy­tał Zyga­dło, spo­glą­da­jąc na komen­danta i aspi­rant.

– Trudno powie­dzieć – przy­znała nie­pew­nie Ewa, a komen­dant pokrę­cił prze­cząco głową. Odkąd je wyło­wiono, mil­czał i pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, czy gdzieś już widział te twa­rze.

– W przy­padku trzech ofiar nie widać żad­nych obra­żeń. Zapewne się uto­piły, ale dopiero w trak­cie sek­cji będę mógł to potwier­dzić. Muszę je otwo­rzyć – ponow­nie ode­zwał się pato­log. – Nato­miast ta jedna ma roz­bitą czaszkę i w jej przy­padku uto­nię­cie nie było przy­czyną zgonu – oświad­czył. – Pro­szę zoba­czyć.

Ewa nachy­liła się w jego kie­runku. Pach­niał świe­żym zapa­chem mar­ko­wych per­fum. Deli­kat­nie obró­cił jedno z ciał na bok i poka­zał widoczne wgnie­ce­nie w czaszce i ślady zakrze­płej krwi na wło­sach. Piór­kow­ska poczuła nie­miłe ukłu­cie w żołądku, nie była gotowa na taki widok. Wyda­wało się jej, że była twarda, oglą­dała bru­talne filmy i seriale, ale widok roz­bi­tej głowy na żywo był dru­zgo­cący.

– Wszystko w porządku? – dopy­ty­wał pato­log.

Przy­tak­nęła, ale on przy­glą­dał się jej jesz­cze przez moment.

– Może spa­dły ze skarpy, z góry kamie­nio­łomu? – zasu­ge­ro­wała, bo nic innego nie przy­szło jej do głowy.

– Pani aspi­rant, na tę chwilę nie można wyklu­czyć żad­nej wer­sji wyda­rzeń – odpo­wie­dział z sym­pa­tią w gło­sie lekarz. – Jed­nak tę hipo­tezę muszę pod­wa­żyć.

Piór­kow­ska kiw­nęła głową.

– O ile ist­nieje praw­do­po­do­bień­stwo, że ta jedna kobieta spa­dła z góry i ude­rzyła głową o skałę, tak w przy­padku pozo­sta­łych trzech jest to nie­moż­liwe – wyja­śnił. – Wyso­kość jest duża, woda płytka, a dno kamie­ni­ste. Mia­łyby inne, roz­le­glej­sze obra­że­nia.

– To co mogło się wyda­rzyć?

– Nie wia­domo – odparł. – Może przy­szły tutaj, doszło mię­dzy nimi do kon­fliktu i zda­rzył się wypa­dek? Może ktoś ją czymś ude­rzył? Albo popchnął i stra­ciła rów­no­wagę, po czym ude­rzyła głową o skałę. Nie wiemy też, czy nie były pod wpły­wem alko­holu lub innych sub­stan­cji. Będę mógł to spraw­dzić dopiero u sie­bie. – Jego teo­ria była tak samo hipo­te­tyczna jak Piór­kow­skiej.

– Jak się zna­la­zły w wodzie? – zadała kolejne pyta­nie, na które Tymań­ski tylko roz­ło­żył ręce w geście bez­rad­no­ści.

– Jeśli dowiemy się, kim są, to roz­gry­ziemy, co tu robiły – włą­czył się w roz­wa­ża­nia Zyga­dło. – Wystar­czy dobrze poznać ofiary, aby odna­leźć odpo­wiedź na pyta­nie, co się stało i kto im mógł to zro­bić. Ofiary i ich życie zwy­kle są klu­czem.

– A może popro­sić o iden­ty­fi­ka­cję tę dwójkę, która je tu zna­la­zła? – zapro­po­no­wała Ewa, ale pro­ku­ra­tor skrzy­wił się na te słowa.

– Nie możemy tego zro­bić bez zgody ich rodzi­ców. Są nie­peł­no­letni, a to jest szo­ku­jący widok.

– Trzeba na razie postę­po­wać zgod­nie z pod­sta­wo­wymi pro­ce­du­rami, czyli zro­bić im zdję­cia, zdjąć odci­ski pal­ców i pobrać DNA. W ten spo­sób naj­szyb­ciej można uzy­skać dane – stwier­dził pato­log.

– Coś macie? – zapy­tał pro­ku­ra­tor tech­ni­ków.

– Dookoła pełno bute­lek, sta­rych puszek, papie­rów – odpo­wie­dział jeden z męż­czyzn. – To miej­sce publiczne i z tego, co wiemy, bywa tu dużo mło­dzieży, więc będzie spraw­dza­nia od groma.

Usły­szaw­szy to, pro­ku­ra­tor fuk­nął ze zło­ścią.

– Jum­per dalej nur­kuje, może coś znaj­dzie, ale na dnie też może być pełno dzia­do­stwa – dywa­go­wał tech­nik.

– Fatal­nie, nic nie mamy – powie­dział Zyga­dło i roz­glą­dał się meto­dycz­nie dookoła. Kamie­nio­łom był obszer­nym i nie­bez­piecz­nym tere­nem. Nie musiało tu dojść do zbrodni, może to był nie­szczę­śliwy wypa­dek. W tym miej­scu czuć było grozę.

– Ale zaraz, zaraz – nagle rzu­ciła Ewa i wszy­scy na nią spoj­rzeli. – Wczo­raj Julia Bystroń chciała zgło­sić zagi­nię­cie córki – stwier­dziła nie­pew­nie.

Obaś poczuł irra­cjo­nalny lęk. To on nie chciał przy­jąć zgło­sze­nia ani nic zro­bić wcze­śniej, niż naka­zy­wały pro­ce­dury. Jeśli wśród nie­ży­ją­cych kobiet była córka Julii, to będzie miał wyrzuty sumie­nia, że odpra­wił jej matkę z kwit­kiem.

– Nie zna­cie jej? Nie roz­po­zna­je­cie jej w któ­rejś z dena­tek? – pod­chwy­cił trop Zyga­dło.

– Ich twa­rze są zmie­nione, nie jestem pewna, tak sobie ją koja­rzę – przy­znała Ewa.

– Powinno się udać wyko­nać kom­pu­te­rową rekon­struk­cję twa­rzy – włą­czył się Tymań­ski. – Ale to potrwa.

– Musimy poroz­ma­wiać z jej matką – stwier­dził Zyga­dło. – Może przy­bliży nam, co córka miała robić i z kim.

– Wczo­raj twier­dziła, że córka miała być na pró­bie teatral­nej w szkole. – Z oddali ode­zwał się Obaś. Bacz­nie przy­słu­chi­wał się ich roz­wa­ża­niom.

– W szkole? – zdzi­wił się Zyga­dło. – Prze­cież są waka­cje.

– Nasza pla­cówka w cza­sie waka­cji i ferii orga­ni­zuje zaję­cia dodat­kowe dla dzieci i mło­dzieży. W tak małych miej­sco­wo­ściach nie ma zbyt wiele moż­li­wo­ści na cie­kawe spę­dze­nie wol­nego czasu, a nie każ­dego stać na to, aby wysłać dziecko gdzieś na waka­cje, i to jesz­cze na dwa mie­siące – wyja­śnił komen­dant.

– Ile lat ma ta zagi­niona?

– Sie­dem­na­ście, jest star­sza o rok od mojego syna – odpo­wie­dział Obaś, na­dal trzy­ma­jąc się na dystans. – Jest w trze­ciej kla­sie liceum.

– Nie przy­ję­li­ście zgło­sze­nia? – dopy­ty­wał pro­ku­ra­tor.

– Nie, bo kiedy przy­szła do nas Julia Bystroń, to twier­dziła, że córka spóź­nia się godzinę. To za mało, aby uru­cha­miać całą pro­ce­durę – tłu­ma­czył Obaś. Pro­ku­ra­tor kiw­nął głową ze zro­zu­mie­niem. Według prawa poli­cjant postą­pił pra­wi­dłowo.

– Pani Bystroń wię­cej nie przy­szła, więc może córka wró­ciła do domu – zasu­ge­ro­wała Ewa.

– Poroz­ma­wiajmy z matką, dowiemy się, czy dziew­czyna miała jakieś kole­żanki. Jeśli tak, to trzeba usta­lić, czy wró­ciły do domu i jakie miały rela­cje – pla­no­wał Zyga­dło. – Z mło­dzieżą ni­gdy nic nie wia­domo. Nasto­lat­ko­wie są nie­ra­cjo­nalni, nie­lo­giczni i bywa, że postę­pują wbrew temu, co inni o ich sądzą – roz­wa­żał i spoj­rzał na Tymań­skiego: – Jeśli coś usta­lisz, to pro­szę o tele­fon.

– Nie licz, że to będzie jesz­cze dzi­siaj.

Pro­ku­ra­tor nie mógł mieć mu za złe, że nie będzie dziś wyni­ków. Cztery ciała zmu­szały do wytę­żo­nej pracy, nawet z pomocą musiało to potrwać.

– Nasze wyniki też nie będą bły­ska­wiczne – dodał młody tech­nik robiący obok zdję­cia.

– Rób­cie, co może­cie, cztery ciała to nie­li­cha sprawa – oświad­czył Zyga­dło. – Komen­dan­cie, czy mogę na roz­mowę z matką zagi­nio­nej zabrać ze sobą panią aspi­rant? – zapy­tał i nie­mal natych­miast umo­ty­wo­wał swoją prośbę: – Jest kobietą, zapewne znaną choćby z widze­nia matce zagi­nio­nej, to uła­twi komu­ni­ka­cję.

Piór­kow­ska mimo tra­gi­zmu sytu­acji ucie­szyła się, że została wyty­po­wana przez pro­ku­ra­tora. Chciała się zaan­ga­żo­wać i brać czynny udział w śledz­twie.

– Oczy­wi­ście – oświad­czył Piętka i uśmiech­nął się do pucu­ło­wa­tej blon­dynki. – Piórko pomoże.

Ruszyli kamie­ni­stym podej­ściem w stronę zapar­ko­wa­nych aut.

– Przejdźmy od razu na ty, to nam uła­twi komu­ni­ka­cję – zapro­po­no­wał pro­ku­ra­tor. – Dawid jestem. – Podał jej rękę.

Ewa była zasko­czona. Nasłu­chała się wcze­śniej od zna­jo­mych poli­cjan­tów z więk­szych miast o pro­ku­ra­to­rach, jacy potra­fią być gru­biań­scy i zaro­zu­miali. Sądziła, że Zyga­dło będzie ich miał za bandę nie­do­in­for­mo­wa­nych mało­mia­stecz­ko­wych stró­żów prawa. Dla­tego jego pro­po­zy­cja spra­wiła, że na kilka sekund zanie­mó­wiła.

– Ewa – ode­zwała się w końcu, choć poczuła skrę­po­wa­nie.

– Poje­dziemy moim autem, póź­niej odwiozę cię na komendę – oświad­czył.

Kiw­nęła głową, a kiedy zoba­czyła żół­tego che­vro­leta camaro, od razu wie­działa, że go polubi.

– Długo znasz dok­tora Tymań­skiego? – zapy­tała, otwie­ra­jąc drzwi auta.

– Pra­cuje dla nas od trzech czy czte­rech lat – odparł Dawid. – Ma dużą wie­dzę, skoń­czył medy­cynę i prawo. – Zoba­czył zasko­cze­nie na jej twa­rzy. – Każdy tak reaguje. Wydaje się nie­wy­ko­nalne, a jed­nak. Spodo­bał ci się? – zapy­tał, ale w pyta­niu nie było wścib­stwa czy kpiny.

– Nie wygląda na leka­rza, ma cie­kawe tatu­aże na dło­niach – stwier­dziła.

– Ma ich wię­cej w takim stylu. Poza szyją i twa­rzą cały jest wyta­tu­owany w szkie­let – wyja­śnił pro­ku­ra­tor i dodał: – Ale nie widzia­łem tego na wła­sne oczy, może tobie się uda. – Uśmiech­nął się.

– Hmmm, może tak uczył się ana­to­mii – rzu­ciła z roz­ba­wie­niem Ewa, a pro­ku­ra­tor się zaśmiał. Oboje czuli, że znajdą płasz­czy­znę poro­zu­mie­nia.

– Jedno jest pewne: jeśli coś go dziwi przy zwło­kach, to zna­czy, że jest nie­ty­powe i że zrobi wszystko, aby zna­leźć odpo­wiedź – stwier­dził Zyga­dło. – Poświęci na to nawet noc, aby­śmy poznali prawdę.

– Jestem cie­kawa, co znaj­dzie – powie­działa, sia­da­jąc na skó­rza­nym roz­grza­nym fotelu.

– Zapewne nie oszczę­dzi nam szcze­gó­łów, i to na żywo – oznaj­mił pro­ku­ra­tor.

Ewa przy­jęła to z zado­wo­le­niem. Ni­gdy nie była w pro­sek­to­rium na sek­cji i nie wie­działa, jak by zare­ago­wała, dla­tego chciała się spraw­dzić. W szkole od wykła­dow­ców sły­szała róż­nie histo­rie o tym, jak poli­cjanci w pro­sek­to­rium mdleli i wymio­to­wali lub wręcz prze­ciw­nie: pozo­sta­wali nie­wzru­szeni. Chciała się prze­ko­nać, któ­rym typem będzie.

21 maja 1978 roku, niedziela, Nowiny

Po obie­dzie Marek i jego młod­szy o dwa lata brat Adam zamknęli się w pokoju. Mał­go­rzata zaś wymo­gła na Dorotce, aby dziew­czynka poczy­tała jej książkę, gdyż sama nie chciała męczyć oczu z powodu wczo­raj­szej migreny. Następ­nie ubz­du­rała sobie, że razem z córką będą oglą­dały tele­wi­zję.

Agata nie wni­kała, co chłopcy robią razem w jed­nym pokoju. Naj­waż­niej­sze, że była cisza i mogła zająć się swo­imi spra­wami – w domu zawsze było coś do zro­bie­nia, ni­gdy nie miała chwili, aby się nudzić. Bra­ko­wało jej jed­nak Dorotki, bo dziew­czynka z chę­cią jej we wszyst­kim poma­gała. Wtedy czas gosposi mijał milej i wese­lej. Zawsze miały jakiś temat do roz­mowy. Mał­go­rzata Dorotkę wyko­rzy­sty­wała jako zaba­wia­cza, kiedy nie wie­działa, co zro­bić ze swoim cza­sem. Agatę to iry­to­wało, ale nie mogła nic na to pora­dzić, Dorotka w końcu była córką jej pra­co­daw­czyni.

Około godziny sie­dem­na­stej trzy­dzie­ści Marek zaj­rzał do kuchni.

– Idę do kościoła – rzu­cił celowo gło­śno, aby sie­dząca w salo­nie matka mogła go usły­szeć. Nato­miast kiedy Agata spoj­rzała na niego, puścił do niej oko. Nie zamie­rzał iść na mszę, to było oczy­wi­ste. – Będę koło dwu­dzie­stej – oznaj­mił. Kobieta była pewna, że nie wróci tak wcze­śnie, ale kiw­nęła tylko głową.

Ta nie­dziela wyglą­dała ina­czej niż wszyst­kie inne, ponie­waż w porze obiadu zadzwo­nił Filip i popro­sił gospo­się, aby prze­ka­zała Mał­go­rza­cie, że nie wróci na posi­łek. Miała powie­dzieć, że w klu­bie zja­wili się urzęd­nicy z pobli­skich mia­ste­czek i posta­no­wili omó­wić plany na naj­bliż­szą przy­szłość całego regionu. Agata wie­działa, że kła­mie, ale dokład­nie powtó­rzyła jego słowa Mał­go­rza­cie.

Marka nie dzi­wiło, że ojciec nie chciał wra­cać do domu. Zbyt dobrze bawił się z młodą sekre­tarką, aby psuć sobie wolny dzień z uża­la­jącą się nad sobą żoną.

– Jak ty wyglą­dasz! Masz na sobie wczo­raj­sze ubra­nie – szep­nęła gospo­sia. – W sza­fie są czy­ste rze­czy, te śmier­dzą papie­ro­sami.

– Daj spo­kój – zba­ga­te­li­zo­wał jej słowa, czego bar­dzo nie lubiła. – Dzi­siaj będę śmier­dział tak samo.

Agata osten­ta­cyj­nie wes­tchnęła, ale ponie­waż nie był już dziec­kiem, nie mogła go zmu­sić do zmiany ubra­nia. Za kilka mie­sięcy będzie peł­no­letni, więc i tak cie­szyła się, że przy­naj­mniej mówi jej, że wycho­dzi.

Chło­pak opu­ścił dom, nie mówiąc matce o swo­ich pla­nach, bo i tak jej nie inte­re­so­wały. Jeśli przy kola­cji zdziwi się, że go nie ma, gospo­sia uspra­wie­dliwi jego nie­obec­ność.

Do naj­bliż­szej piwiarni, w któ­rej umó­wił się z Andrze­jem, miał nie­da­leko. Szedł pobo­czem głów­nej drogi, palił papie­rosa i zasta­na­wiał się, czy na lato nie wycią­gnąć z piw­nicy sta­rego roweru. Mógłby się znacz­nie szyb­ciej prze­miesz­czać. Cho­ciaż ostat­nio zwy­kle wra­cał wsta­wiony, więc z tego względu jazda na rowe­rze nie była dobrym pomy­słem.

Kiedy dotarł na miej­sce, rozej­rzał się w poszu­ki­wa­niu Andrzeja. Kuzyn sie­dział w ich ulu­bio­nej loży. Lokal nie nale­żał do eks­klu­zyw­nych. Był zaaran­żo­wany na saloon z Dzi­kiego Zachodu. Wiele razy kpili z tego, jak tan­detne jest to miej­sce. W małej wsi miej­scówka uda­jąca rasowy lokal z wester­nów budziła tylko roz­ba­wie­nie. Ale czuli się tam swo­bod­nie, mogli dostać alko­hol i papie­rosy z wyż­szej półki, te, na które było ich stać. Nikt nie robił im pro­ble­mów z racji wieku. Mieli kasę, i to się liczyło.

Marek, zanim dosiadł się do kuzyna, pod­szedł do baru i u zna­jo­mej bar­manki zamó­wił podwójne whi­sky. Był jed­nym z nie­licz­nych gości, któ­rzy kupo­wali ten tru­nek. Tutejsi bywalcy wybie­rali piwo albo czy­stą.

Mimo że nie był peł­no­letni, o czym wie­dzieli wszy­scy, dziew­czyna nie robiła trud­no­ści i zre­ali­zo­wała jego zamó­wie­nie.

Usiadł obok kuzyna z pokaźną szklanką w ręce. Andrzej miał przed sobą kie­li­szek wina.

– A ty znowu z tym pedal­skim winem – zaczął. – Dla­tego dziew­czyny omi­jają cię sze­ro­kim łukiem, bo wysy­łasz sygnały, że wolisz parówki.

– Pier­dol się! Nie rozu­miem, co jest pedal­skiego w winie – odpo­wie­dział bez urazy Andrzej. – Widok two­ich eks­ce­sów nie prze­ko­nuje mnie do picia cze­goś moc­niej­szego. Wczo­raj prze­gią­łeś.

– Nooo tro­chę – przy­znał Marek. – Gorzej było, kiedy dotar­łem do chaty. Przed drzwiami przy­po­mnia­łem sobie, że nie mam klu­czy, i musia­łem wła­zić przez okno w spi­żarce.

– Głupi ma zawsze szczę­ście – skwi­to­wał Andrzej.

– Nie do końca, bo nakryła mnie Agata – wyja­śnił, ale zaraz dodał: – Pomo­gła mi i zapew­niła alibi.

– Ona jest klawa – stwier­dził Andrzej. – U mnie Kry­styna to posra­łaby się ze stra­chu. Boi się wszyst­kiego.

– Dobrą fuchę u was pod­ła­pała, to nie chce jej stra­cić – skwi­to­wał Marek.

– Na początku myśla­łem, aby ją prze­cią­gnąć na swoją stronę, ale gdzie tam. Tak się boi, żeby matka nie pomy­ślała, że coś ze mną kom­bi­nuje, iż nawet na dwie minuty nie zosta­nie ze mną sam na sam – opo­wia­dał Andrzej.

– Głu­pia – rzu­cił Marek. – Do naj­pięk­niej­szych nie należy, więc rwa­nia raczej nie ma. Mogli­by­ście razem na tym sko­rzy­stać.

– Weźźź – syk­nął Andrzej, upi­ja­jąc łyk czer­wo­nego wina. – Brzydka, po trzy­dzie­stce, okrop­ność. Cho­ciaż ojciec ma na nią chrapkę. Ale jej nie tknie, bo wie, że matka by go zabiła.

– To zupeł­nie ina­czej niż u mnie. – Marek pra­wie dusz­kiem wypił połowę szklanki. – Ojciec po kościele się zmył do sekre­tarki i na­dal go nie ma. No, ale w prze­ci­wień­stwie do waszej Kry­chy Helena to nie­zła lala. Nawet ojcu zazdrosz­czę, chęt­nie zoba­czył­bym ją nago. Ma nie­złe cycki, widać przez obci­słe bluzki.

– Po co ci Helena? Na każ­dej impre­zie masz każdą, która ci się spodoba.

Marek w sło­wach kuzyna usły­szał wyrzut, ale prawda była taka, że Andrzej był świet­nym uczniem, pry­mu­sem, który bez więk­szego wysiłku osią­gał wyso­kie wyniki w nauce. Nato­miast Marek był duszą towa­rzy­stwa. Mógł prze­bie­rać w dziew­czy­nach, które się do niego kle­iły. Dla­tego nie był zain­te­re­so­wany posia­da­niem żad­nej dziew­czyny na stałe. Miał sie­dem­na­ście lat i świat stał przed nim otwo­rem. W ciągu ostat­niego czasu prze­ko­nał się, że nie musi wiele robić, aby zacią­gnąć dziew­czynę do łóżka. W Dyli­żan­sie, w któ­rym tak chęt­nie prze­sia­dy­wali, na pierw­szym pię­trze wynaj­mo­wano pokoje. Przy oka­zji każ­dej imprezy Marek korzy­stał z tej moż­li­wo­ści.

– Fakt, skoro Helena lubi się pie­przyć z ojcem, to zna­czy, że coś jest z nią nie tak – stwier­dził Marek. – Chyba że lubi, aby jej roz­ka­zy­wać.

– Może dla niej jest zupeł­nie inny niż w domu – odpo­wie­dział Andrzej i opróż­nił kie­li­szek.

– Pew­nie tak – przy­znał Marek, po czym zmie­nił temat: – Jest na jutro coś do budy?

– Rany! Zamie­rzasz wpaść? – zakpił kuzyn, ale w jego reak­cji nie było nic dziw­nego. Szkoła dla Marka w ostat­nich mie­sią­cach była doryw­czym obo­wiąz­kiem. – Ma być spraw­dzian z matmy z całego ostat­niego działu – odparł nie­spiesz­nie Andrzej, gestem dłoni poka­zu­jąc bar­mance, że chciałby dolewkę.

– Kurwa! – syk­nął Marek. – A jaki był ostatni dział?

– Gdy­byś raz na jakiś czas przy­szedł do budy, tobyś nie miał takich pro­ble­mów – pouczył go Andrzej.

– Weź się odpier­dol i zasta­nówmy się, jak mam zali­czyć ten spraw­dzian.

– Chyba jedy­nie zali­cza­jąc mate­ma­tyczkę. – Andrzej się zaśmiał, a Marek skrzy­wił.

Nauczy­cielka od mate­ma­tyki była nie­sym­pa­tyczną i zimną kobietą po sześć­dzie­siątce. Spra­wiała wra­że­nie, jakby nie lubiła swo­jej pracy, a każdy, kto nie rozu­miał mate­ma­tyki, z zało­że­nia był według niej idiotą, który nic w życiu nie osią­gnie.

– Zawsze robi poprawę taką samą jak spraw­dzian. Jeśli zawa­lisz pierw­szy ter­min, pomogę ci na drugi wykuć zada­nia na bla­chę – zapro­po­no­wał Andrzej, spo­glą­da­jąc na kel­nerkę, która napeł­niała jego kie­li­szek do pełna.

– Dobra, coś się wymy­śli – rzu­cił z lek­ce­wa­że­niem Marek. – Lepiej zasta­nówmy się, jak się wkrę­cić na imprezę do Barona. – Bar­dziej pochła­niało go życie towa­rzy­skie niż pro­blemy w szkole.

Andrze­jowi zda­wało się, że to jemu zale­żało bar­dziej na tym, aby kuzyn nie miał kło­po­tów, ale nie zamie­rzał całego wie­czoru poświę­cać na roz­mowę na temat nauki.

– Ostat­nio jest cięty na moją obec­ność – dodał Marek.

– Przez cie­bie wybu­chają awan­tury na impre­zie, bo myślisz tylko fiu­tem – skwi­to­wał Andrzej. – Ale mam spo­sób na prze­ko­na­nie Barona, że nasza obec­ność jest nie­zbędna – stwier­dził z pod­stęp­nym uśmie­chem, a Marek spoj­rzał na niego wycze­ku­jąco. – Zaofe­ru­jemy mu kilka bute­lek wódki. Dar­mowy alko­hol to nasza droga do szczę­ścia.

– A skąd go weź­miemy? – zdzi­wił się Marek.

– Ojciec przy­tar­gał do domu ze trzy­dzie­ści bute­lek wódki. Dostał za fra­jer, bo coś komuś zała­twił. Ale to nie­ważne, naj­waż­niej­sze, że leżą w piw­nicy i nawet się nie zorien­tuje, jeśli weź­miemy kilka, a z pięć zała­twimy inną drogą i damy radę.

– Zacny plan – przy­znał Marek. – U Barona mają być lale z innego mia­sta, podobno wyposz­czone i szu­ka­jące wra­żeń.

– Skąd masz takie infor­ma­cje? – zapy­tał Andrzej. Miał inne podej­ście do dziew­czyn niż Marek. Lubił z nimi roz­ma­wiać i pozna­wać je, zanim prze­szedł do bliż­szych kon­tak­tów. Cho­ciaż zazwy­czaj bywali z kuzy­nem na takich impre­zach, na któ­rych inte­lek­tu­alistki nale­żały do rzad­ko­ści, dla­tego zwy­kle wycho­dził z imprezy nie­usa­tys­fak­cjo­no­wany.

– Sły­sza­łem, jak wczo­raj Baron gadał o tym przed Dyli­żan­sem – oznaj­mił Marek.

– A co się tak nakrę­casz na nowe lalki, skoro ostat­nio cza­isz się na Alinę z trze­ciej D?

– Z nią to sprawa jest już pewna, mięk­nie na mój widok. Żadne wyzwa­nie – stwier­dził trium­fal­nie. – Zresztą nie wiem, czy będzie u Barona sama, czy z tym palan­tem, z któ­rym cho­dzi. Dla­tego muszę mieć alter­na­tywę.

– Kie­dyś napy­tasz sobie nie­złych kło­po­tów – oświad­czył Andrzej. – Dosta­niesz w dziób od zazdro­snego chło­paka i tylko nogami się nakry­jesz.

– E tam – rzu­cił lek­ce­wa­żąco. – Teraz zostało tylko prze­trwać do piątku. – Andrzej zaczął się śmiać, bo wła­śnie docho­dziła dzie­więt­na­sta w nie­dzielę.

Marek pod­niósł się z miej­sca i ruszył do baru.

– Jadzia, jesz­cze raz to samo. – Posta­wił szklankę na barze, a tęgawa bru­netka pode­szła z butelką cie­czy o kolo­rze her­baty i wypeł­niła szklankę.

13 lipca 2008, niedziela, Nowiny

– Co wiesz o tej zagi­nio­nej dziew­czy­nie? – zapy­tał Zyga­dło, kiedy ruszyli po wpi­sa­niu poda­nych mu przez nową kole­żankę danych adre­so­wych.

Ewa nie odpo­wie­działa od razu. Wsłu­chi­wała się w pracę sil­nika. Jej star­szy o dzie­sięć lat brat był miło­śni­kiem spor­to­wych aut i jako mała dziew­czynka jeź­dziła z nim róż­nymi mode­lami samo­cho­dów dostęp­nych w ich oko­licy. Miesz­kał teraz w War­sza­wie i pro­wa­dził salon ze spor­to­wymi samo­cho­dami spro­wa­dza­nymi z całego świata.

– Wszystko w porządku? – zapy­tał zanie­po­ko­jony bra­kiem odzewu z jej strony. – Mam zwol­nić?

– Nie, prze­pra­szam, chcia­łam poczuć moc auta – odpo­wie­działa z uśmie­chem.

Przy­glą­dał się jej, co ją spe­szyło. Rzadko kiedy miała ostat­nio moż­li­wość być sam na sam z nowo pozna­nym męż­czy­zną. Była sin­gielką i prze­by­wała głów­nie z kole­gami z pracy lub ze szwa­grem. Cho­ciaż jesz­cze rok temu w każdy week­end jeź­dziła z kole­żan­kami na imprezy do Kielc. Wtedy też pozna­wała wiele osób, z któ­rymi dobrze się bawiła. Ale ostat­nio wszyst­kie jej przy­ja­ciółki wyszły za mąż i miały małe dzieci albo były w ciąży. Bra­ko­wało jej wspól­nych wyjść i zabaw. Z powodu ich braku miała wra­że­nie, że się zanie­dbała. Wcze­śniej w wolny dzień lubiła wło­żyć sukienkę, bo w pracy nie mogła ich nosić. A teraz leżały w sza­fie nie­uży­wane, nie miała gdzie i z kim wycho­dzić. Jedyne, co jej zostało i czego codzien­nie pil­no­wała, to deli­katny maki­jaż.

Zawsze była przy kości, ale nie ubo­le­wała nad tym. Nie miała pro­blemu z dodat­ko­wymi kilo­gra­mami. Umiała zna­leźć w swoim wyglą­dzie plusy. Nawet jako nasto­latka nie tra­piła się wyż­szą wagą. Jej kole­żanki z liceum cią­gle się zadrę­czały, były na absur­dal­nych die­tach, obse­syj­nie pil­no­wały tego, co i kiedy jedzą. Ewa była pewna, że nie­które z nich dla­tego były wredne dla wszyst­kich, bo były per­ma­nent­nie głodne. Ona akcep­to­wała sie­bie i nikt jej nie doku­czał.

Samotne wie­czory w domu przed tele­wi­zo­rem przez ostatni czas koń­czyły się z paczką chip­sów w rękach i to się Ewie nie podo­bało. Śmie­ciowe jedze­nie nie tylko dodało jej kilku kilo­gra­mów gdzie­nie­gdzie, ale wpły­wało nie­ko­rzyst­nie na zdro­wie.

– Znasz się na samo­cho­dach? – zapy­tał, zacie­ka­wiony jej odpo­wie­dzią.

– Brat się zna i od naj­młod­szych lat słu­cha­łam jego opo­wie­ści o naj­now­szych mode­lach – odpo­wie­działa. – Ten che­vro­let by mu się spodo­bał, też jeź­dzi ame­ry­kań­skim autem, Dodge’em Char­ge­rem V6.

Pro­ku­ra­tor spoj­rzał na nią. Nie spo­dzie­wał się po niej takiej wie­dzy, więc ta roz­mowa była dla niego miłym zasko­cze­niem. Dla Ewy także, bo odnio­sła wra­że­nie, że Zyga­dło jest nor­malny i woda sodowa nie ude­rzyła mu do głowy.

– Powiesz coś o tej zagi­nio­nej? – powtó­rzył pierw­sze pyta­nie. – Roz­ryw­kowa dziew­czyna? Były z nią wcze­śniej pro­blemy?

– Nazywa się Ewe­lina Bystroń, nie znam jej zbyt dobrze, tylko ją koja­rzę. Raczej należy do tych porząd­nych i spo­koj­nych. Matka mówiła, że jest chora, ma astmę i musi przyj­mo­wać regu­lar­nie leki – odparła.

– A rodzice jacy są? – kon­ty­nu­ował. – Pani­ka­rze? Luzacy? Bogo­bojni?

– Ewe­linę wycho­wuje tylko mama, Julia Bystroń. Ojciec dziew­czyny podobno odszedł lata temu, ale nikt nie wie, dla­czego i gdzie – wyja­śniła. – Od tego czasu Bystroń jest sama. Dwa lata temu star­sza córka wyje­chała na stu­dia, ale nie wiem gdzie.

– Czyli nic nad­zwy­czaj­nego? – dopy­ty­wał.