Papież z getta - Gertrud Von Le Fort - ebook

Papież z getta ebook

Gertrud Von Le Fort

2,0
9,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Papież z getta? Tak! Bo sensacyjna opowieść Gertruda Von Le Forta nawiązuje właśnie do autentycznych wydarzeń roku 1130, kiedy to po śmierci Honoriusza II skłóceni elektorzy wybrali dwóch papieży. (...)
Świat chrześcijański rozdarła schizma. Europa podzieliła się na dwa wrogie obozy...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 295

Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Gertrud von Le Fort (1876–1971)

Niemiecka powieściopisarka, poetka i eseistka. Zaliczana do grona najwybitniejszych autorów literatury chrześcijańskiej w XX wieku. Urodzona w rodzinie hugenockich emigrantów z Włoch. Studiowała teologię protestancką, jednak w 1926 roku, w wieku lat 50, przeszła na katolicyzm w Rzymie. Przyjaźniła się z Hermannem Hesse i Edytą Stein. Jej dzieła wysoko oceniali Paul Claudel, Sigrid Undset i Joseph Ratzinger. Ważne miejsce w jej twórczości zajmowała tematyka kobieca, była jednak zdecydowaną przeciwniczką feminizmu. Do najbardziej znanych utworów należą m.in. powieści: Chusta Weroniki, Żona Piłata, Ostatnia na szafocie, Papież z getta czy zbiory esejów Wieczna kobieta oraz Kobieta i technika.

W serii POWIEŚCI Z KRZYŻYKIEMdotychczas ukazały się:

GILBERT KEITH CHESTERTON KULA I KRZYŻ CZŁOWIEK, KTÓRY BYŁ CZWARTKIEM PRZYGODY KSIĘDZA BROWNA NAPOLEON Z NOTTING HILL LATAJĄCA GOSPODA KLUB NIEZWYKŁYCH ZAWODÓW POETA I WARIACI CZŁOWIEK KTÓRY WIEDZIAŁ ZA DUŻO PARADOKSY PANA PONDA POWRÓT DON KICHOTA

GERTRUD VON LE FORT PAPIEŻ Z GETTA

JOHN HENRY NEWMAN KALISTA

WALTER M. MILLER JR KANTYCZKA DLA LEIBOWITZA

BRIAN MOORE KATOLICY

Tytuł oryginału DER PAPST AUS DEM GHETTO DIE LEGENDE DES GESCHLECHTES PIER LEONE

Copyright © Deutsche Schillergesellschaft/ Deutsches Literaturarchiv Marbach Copyright © 2008 by FRONDA PL Sp. z o. o. Warszawa

Tłumaczenie Jan Sztaudynger Copyright © by Anna Sztaudynger-Kaliszewicz and Jan Jacek Sztaudynger

Redakcja Dorota Matejczyk

Projekt serii Bartłomiej Kuźnicki

ISBN 978-83-64095-87-0

Wydawca FRONDA PL Spółka z o. o. ul. Łopuszańska 32 02-220 Warszawa tel. (22) 836 54 44, (22) 877 37 35 faks (22) 877 37 34 e-mail: [email protected] www.wydawnictwofronda.pl

DZIAŁO SIĘ ZA PONTYFIKATÓW

LEONA IX (1049–1054) GRZEGORZA VII (1073–1085) URBANA II (1088–1099) PASCHALISA II (1099–1118) GELAZEGO II (1118–1119) KALIKSTA II (1119–1124) HONORIUSZA II (1124–1130) INNOCENTEGO II (1130–1143)

ZA CZASÓW ANTYPAPIEŻY

KLEMENSA III (WIBERTA) – 1080–1100 ANAKLETA II (PIER LEONE) – 1130–1138

POŚRÓD RUIN ZŁOTEJ ROMY leżą tysiące odłamków, relikwii jej dziejów. Są wśród nich wielkie i małe, czytelne i zatarte. Fragmenty czytelne poskładano razem, luki – na nieczytelnych – wypełniło tajemnicze pismo Nocy...

I tak powstała ta opowieść.

Petrus Leonis wywodził swój ród od Barucha Leonis, a Baruch Leonis od Hanocha ben Esra, mylnie przez pospólstwo zwanego „Benedictus Christianus”.

Ów Hanoch ben Esra żył w latach częstych, potężnych trzęsień ziemi. Wielu żydów ginęło wówczas śmiercią gwałtowną, ponieważ podejrzewano ich, że to oni sztuką czarnoksięską zaklęli moce piekielne, by zgubiły miasto Romę, niegdyś przecież pogromcę Jeruzalem. (Znane jest bowiem proroctwo św. Benedykta, że upadek Rzymu nastąpić mógłby tylko na skutek katastrof żywiołowych. Stąd jedno, choćby słabiutkie, wstrząśnienie ziemi wprawia w szał i przeraża Rzymian bardziej niż ukazanie się całej hordy barbarzyńców.)

Jak przed sześciuset laty, kiedy to zażegnywano zarazę, tak i teraz trzeci już dzień obnoszono w uroczystej procesji obraz Chrystusa wszystkimi ulicami miasta. (Obraz ów zwykle znajdował się w domowej kaplicy ojca świętego, a wymalowały go niegdyś pobożne ręce Świętego Łukasza.)

Czoło procesji zmierzało właśnie z wąskich uliczek ku białemu mostowi na Tybrze (zwanemu Pons Senatorum), gdy wtem ziemia zadygotała z taką siłą, że most na oczach pochodu, który właśnie miał nań wstąpić, runął w wodę. Wśród uczestników procesji powstało straszliwe zamieszanie: niektórzy padali na ziemię martwi z lęku, inni wzywali świętych Pańskich na pomoc, jeszcze inni przypomnieli sobie o żydach.

— Dalej! – wołali. – Własne ich dzieło zgotuje im karę!

Chorążowie gwałtownie powbijali w ziemię drzewce chorągwi i krzyże. Kto żyw wyrywał kamienie z obalonych słupów mostu. Rozszalały tłum ruszył zwartą ławą w pobliskie ulice Hebrajczyków. (Jak wiadomo, Pons Senatorum jest pierwszym mostem powyżej Pons Judeorum, w pobliżu którego po obu stronach rzeki mieszka wielu żydów.)

Wpadł wówczas (między innymi) w ręce rozszalałej zgrai Hanoch ben Esra, czcigodny starzec, kiedy wystraszony trzęsieniem ziemi wybiegł przed dom swój. Wydarł się tłumom i uciekł krwawiąc z potarganą szatą. Straszny przedstawiał widok, gdy przypadł do szeregów orszaku, wstrzymywanego od rozsypki ostrzegawczym nawoływaniem księży.

Jakby za szańcem ze złota i śniegu zbliżał się obraz Chrystusa Króla; modlono się jeszcze, gdy wpadł żyd, wciąż szczuty gradem kamieni przez swych prześladowców. Nagle rozległy się z początku raczej bólu niż gniewu pełne głosy: „Sacrilegium, sacrilegium!” Hanocha ben Esra niósł chyba strach przed śmiercią, a nie jego stare nogi. Przełamał białe i złote szańce księżych dalmatyk i upadł zalany krwią u stóp papieża.

Papież trzymał oburącz obraz Chrystusa i trwał w modlitwie. Złotem swej korony i płaszcza na pół zgnieciony, jak posąg całkiem służbie świętego obrazu oddany, mimo woli zrobił krok w tył, ale starzec rozpaczą zdjęty przyczołgał się doń na drżących kolanach i ukrył głowę pod purpurowym płaszczem ojca świętego.

Zapewniano później, że papież w nagłym jasnowidzeniu ujrzał przez swój płaszcz na wylot w zakrytym obliczu starego żyda prawzór, wedle którego Stwórca wyrzeźbił oblicze świętego Piotra, i to miał być powód, dlaczego osłonił nędznego żyda. Ale w istocie było odwrotnie. To żyd i lud rzymski mieli w owej chwili po raz pierwszy od długiego czasu ujrzeć na obliczu papieża apostolski majestat Świętego Piotra.

Niedawno jeszcze dziki ród Tuskulańczyków rozpościerał zbrodniczą władzę nad Stolicą Świętą, a nasz papież był jednym z pierwszych następców piotrowych przepojonych duchem wielkiej reformy kościelnej poczętej w Kluniaku. Nie miał on żadnej wizji, ale myślał o przykazaniu miłosierdzia chrześcijańskiego i o postanowieniach swoich świętych poprzedników z dawniejszych czasów, którzy surowo nakazali nietykalność ciała i życia narodu żydowskiego. Chodziło o to, aby dać narodowi temu możność nawrócenia się lub by przynajmniej i on na swój sposób dawał świadectwo śmierci Chrystusa na krzyżu.

Z początku nie ważono się dotknąć szat świętych, ale pokrzykiwano, aby papież uchylił płaszcza i wydał złoczyńcę, a wówczas ustanie trzęsienie ziemi. Już się podnosiły z głębi tłumu głosy zuchwałe z szyderczym pytaniem:

— Czy uschły ręce, co się podniosły przeciw Benedyktowi IX?

Zadrżało serce w ojcu świętym, bo i on był tylko człowiekiem, a lud szalał. Widziano w ubiegłych wiekach prześladowanie niejednego papieża brutalną dłonią świeckich, a nawet zdarzało się, że papież schodził z tego świata śmiercią gwałtowną. Nasz papież miał wielu wrogów, nie pozwalał bowiem na kupczenie kościelnymi urzędami, i wiedział o tym. Ale że w rękach niósł obraz Tego, który umarł i za żydów, był gotów, gdy zajdzie potrzeba, umrzeć nawet i za tego żyda. Milczał. Oczy nieugięcie utkwił w obrazie, uniósł go tylko trochę ku górze, tak że wizerunek, jawiąc się nad tłumem, równocześnie zasłonił jego własne oblicze. I tak oto stali obaj: papież w swej koronie i stare żydzisko, jakby korzeniami weń wrosłe, naprzeciw szalejącego świata.

Tłum wahał się. Na papieża uderzyłby bez pardonu, ale obraz święty w rękach papieskich siał grozę. Tłum wyraźnie zawziął się, groźnie stężały w mur ciał i milczenia. Chwila, a runie niosąc zagładę. Nagle rozległ się głos żyda spod płaszcza ojca świętego jak prośba o miłosierdzie:

— Wierzę w Boga Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi...

Papież podjął spokojnie, znowu tylko obraz święty ludziom pokazując (zdawało się jednak, że jego głos spływa się w jedno z tym drugim u jego stóp):

— I w Jezusa Chrystusa, Syna Jego jedynego, Pana naszego, który się począł z Ducha Świętego...

Przez chwilę nikt nie śmiał odetchnąć. Milczenie trwało wokół tak wielkie, że było je niemal słychać. A potem z tłumu wydarł się krzyk:

– Żyd mówi Credo! Żyd się nawrócił! Cud u nóg ojca świętego!

Mur zachwiał się – lud runął na kolana. A tym czasem kilku kleryków odniosło omdlałego żyda na ubocze.

Kiedy zaś zapadł wieczór, cały Rzym wiedział, że trzęsienie ziemi już się nie powtórzy, bo jeden z żydów, którzy je spowodowali, nawrócił się do Chrystusa w nagłym, cudownym olśnieniu. Mówiono też, że Hanoch ben Esra jeszcze tego samego dnia przyjął chrzest święty i otrzymał imię Benedykta. A Rzymianie, którzy rankiem chcieli ukamienować żyda, łomotali teraz do furt klasztornych, za którymi domyślali się jego obecności, aby mu ucałować ręce, bo wierzyli, że on to uratował ich miasto od plagi trzęsienia ziemi. Wszędzie jednak napotykali tylko straże papieskie, które odmawiały im wszelkich wyjaśnień.

Rozmowa Hanocha ben Esry z ojcem świętym

Doszło do niej w kilka lat później, a mianowicie wtedy, kiedy to Rzymianie z poduszczenia swoich chciwych Kapitanów grozili papieżowi wygnaniem z miasta. Chcieli go wygnać, dlatego że zwalczał uparcie świętokupstwo. Ciągle bowiem jeszcze synowie szlachty czerpali dochody z tej symońskiej zarazy. I ciągle zausznicy ich rozrzucali wielkie sumy między lud kłaniający się złotemu cielcowi, a ojciec święty siedział w twierdzy Leonina z pustkami w kieszeni, chroniony jedynie zdradzieckim mieczem Cencjusa Frangipane, paktującego właśnie z wrogiem o cenę tego miecza.

Owego to Cencjusa lud zwał Herkulesem. Wielkiego wzrostu, białej cery (w żyłach jego płynęła krew Longobardów), Cencjus słynął z nieokiełzanej siły.

Niejednokrotnie szukał on korzyści przy papieskim tronie, podobnie jak inne rody u symonian, bo wierzył jeszcze (jak i wcześniej wierzono), że skoro się chroni papieża, to tym samym ma go się w ręku. Postępowanie jego nie wynikało z pobudek posłuszeństwa czy wierności ani ze zrozumienia boskiego posłannictwa świętego Kościoła, dlatego gdy była prawdziwa potrzeba, zawodził. Ojciec święty wiedział o tym dobrze. Ale cóż było począć? Cesarz powołany i namaszczony na ziemskiego obrońcę Kościoła leżał w tumie spirskim z mieczem w dłoni, a Rzesza oczekiwała, aż syn jego dojdzie do pełnoletności, oblubienica Pańska, Kościół święty musiał się zatem zadowolić puklerzem jednego z pomniejszych wasali.

Żyd wchodząc najpierw upadł na twarz. Potem położył dwa ciężkie wory złota przed ojcem świętym i prosił, aby mu papież pozwolił przynieść resztę pozostawioną pod strażą sługi przed pałacem, jako że nie mógł unieść wszystkiego.

Zdumiał się młody, wątłej budowy papież o mądrej twarzy mnicha i spytał:

— Czemu przynosisz mi pieniądze, wszakże to nie czas, w którym żydzi mają zwyczaj składać swą daninę?

Hanoch ben Esra odpowiedział: – Ale to czas, w którym wasza świątobliwość znalazła się w potrzebie.

— A cóż ci do tego, synu Izraela? – zapytał papież na sam widok złota gotów do szorstkiej odmowy, tak zgorzkniał w walce z bezecnymi symonistami, Żyd odpowiedział: – Ja jestem Hanoch ben Esra, którego wasza świątobliwość osłonił płaszczem przed szalejącym tłumem!

— Nie ja, nie ja – odparł papież prędko – tylko Chrystus, uczyniłem to jako Jego namiestnik.

Żydowi słowa uwięzły w gardle. Widać było, jak jego ciało się kurczy, on bowiem słyszeć nie chciał o ukrzyżowanym Bogu, a tylko wdzięcznym był papieżowi jako człowiekowi za okazaną mu sprawiedliwość.

Ojciec święty dojrzał jego myśli i posmutniał, ale równocześnie sam też ze swej strony poznał, że żyd jest szlachetnym człowiekiem.

— Hanochu – rzekł. – Ty masz wdzięczne serce, a to na ziemi jest rzeczą rzadką. Zaprawdę, jak pragnę tego, aby mi Bóg w pełnieniu ciężkiego urzędu pomagał swą łaską przenajświętszą, tak wolałbym, abyś mi zamiast tego worka duszę swoją przyniósł.

— Duszą jego jest właśnie worek – mruknął Cencjus Frangipane za plecami papieża. Papież z jawnym nieukontentowaniem odrzekł śpiesznie: – O nie, ten worek to właśnie dowód jego wierności.

Żyd widząc jasno, że papież mu sprzyja, i pragnąc dać upust wdzięczności swojej, podjął żarliwie i kornie: – Prawda to, ojcze święty, że my żydzi kochamy nazbyt pieniądze, ten pan ma rację, ale wasi Rzymianie kochają je więcej od nas.

— Czy kochają je więcej od was, tego nie wiem – odparł papież z westchnieniem – ale kochają je. Kochają je tak bardzo, że gdyby znalazł się kupiec na miasto Romę, sprzedaliby się sami.

— Kup ich, ojcze święty – zawołał żyd bez namysłu – bo jeśli ich nie kupisz, strącą cię z tronu i wybiorą sobie innego papieża, który znów każe sprzedawać urzędy kościelne.

Młody papież spojrzał na żyda w zamyśleniu. Ciężko mu było na sercu. I rzekł:

— Jakże pokornym być musi na tym świecie człowiek, którego Chrystus powołuje na swego namiestnika!

Wówczas Frangipane widząc, że języczek wagi przechyla się na stronę żyda, i trwożąc się o swoją nagrodę za zdradę zakrzyczał gniewnie: – Podły żydzie, ważyłbyś się sprzedać miasto Romę, jak wasz przeklęty Judasz Jezusa Chrystusa?

Na to papież z rosnącym nieukontentowaniem:

— Podajcież mi jedną z monet, które przyniósł ten żyd. A gdy uczyniono, czego żądał:

— Czyjeż to godło widzę na niej, Cencjusie Frangipane, czy jest to wizerunek żyda? Frangipane czerwony z pasji: – To jest godło miasta Romy.

— Oddajmyż tedy – rzecze papież – miastu Romie to, co jest miasta Romy, a co jest bożego – Bogu.

Z kronik niepisanych:

I pobłogosławił Pan wierności Hanocha ben Esry. Stał się on tak bogatym, jak przed nim żaden żyd, jak w ogóle żaden człowiek w całym Rzymie. Ba, zdawało się, jakby to złoto, z którym przyszedł na ratunek ojca świętego, chciało mu się rozmnożyć w dziesiątki i setki, choć wówczas wziął za nie tylko zwykły i dozwolony procent. Kościół święty bowiem nie wzbraniał żydom, tak jak wyznawcom Chrystusa, pobierania procentów.

Mówiono, iż to błogosławieństwo Pańskie skłoniło syna Hanocha (był to Baruch ben Baruch, którego lud zwał Baruchem Leonis od jego wspaniałego, nowego domu przy Porta Leone), że i on również swe usługi ofiarował Kościołowi świętemu, ale nie jak jego ojciec z pobudek wdzięczności, gdyż Baruch Leonis był znanym lichwiarzem, który niczego nie robił bez korzyści dla siebie.

Oto jakim był Baruch Leonis: gołą ręką pewniej i precyzyjniej niż najdokładniejsza waga oceniał istotną wartość monet, a podobnie duch jego rozróżniał w biegu dziejów świata wartości nowe od wartości minionych i wagę różnorodnych sił działających na ziemi. Baruch Leonis bowiem mądry był i dobrze wiedział, że minęły dla Romy czasy wszechpotężnych Kapitanów i że tym samym tylko wtedy będzie można zapewnić sobie dobrobyt, gdy się opowie po stronie papieża.

Pewnego dnia wielcy Kapitanowie miasta przybyli szumnie i zbrojnie w wyłożony dywanami dom bogacza Barucha Leonis prosząc, by im pożyczył większą sumę pieniędzy. Znów bowiem gotowali się w tajemnicy powstać przeciw ojcu świętemu; obawiali się teraz już nie tylko o swoje grzeszne grosze z symonii, ale także lękali się „patarii” (tej „hołoty” z mediolańskiej dzielnicy ubogich, która wzięła szturmem domy księży hołdujących symonii, a Kapitanom, którzy ich strzegli, zagroziła śmiercią).

Baruch Leonis zajęty był właśnie liczeniem zło tych monet, które płynęły przez jego wielkie, twarde ręce jak złoty potok po krzemieniach.

I owszem, gotów jest im pożyczyć. Ale pod jednym warunkiem... o ile potrzebują tych pieniędzy na obronę papieża. Wiedziałby wówczas, że zostaną użyte dla dobrej sprawy. Cały świat chrześcijański podniósłby się wszędzie na kształt fali, aby tę sprawę poprzeć...

Ta odpowiedź Barucha wprawiła Kapitanów w ogromne zdumienie. Wyobrażali bowiem sobie i do tej pory trwali w błędzie, że wystarczy tylko porządnie wymierzyć cios w wielką reformę świętego Kościoła, a ona, tak otwarcie występująca przeciw naturalnemu biegowi rzeczy i zwyczajom świata, rozleci się w drzazgi. Po czym wszystko będzie, jak bywało dawniej.

Od tej wizyty – tak sobie opowiadano – Joannes Frangipane, syn tego Cencjusa, który zamyślał zdradzić papieża, trzymał się wiernie ojca świętego i przez jakiś czas Kościół święty mógł istotnie ufać jego straży.

Majętność Barucha Leonis dorównała bogactwu jego ojca. Kiedy przejeżdżał ulicami miasta, wszyscy żebracy i kuglarze pozdrawiali go jako „dostojnego konsula i senatora Rzymian”. Liczbą bowiem zbrojnych pachołków i barwą strojnych niewolników mógł iść w zawody z pierwszymi Kapitanami miasta, a nawet ich prześcigał. (I chętnie słuchał okrzyków wydawanych na swoją cześć). Joannes Frangipane był z nim za pan brat i często u niego przesiadywał. Stale z ust Joannesa słyszano słowa: „Baruch Leonis zgadza się, Baruch Leonis nie zgadza się, Baruch Leonis to i to radzi”. Ale znaczyło to tyle, co: „Baruch daje na coś pieniądze” albo „Baruch Leonis nie daje pieniędzy”, Baruch Leonis dawał jednak zawsze pieniądze, gdy Frangipane stał po stronie papieża.

Wtedy przypomniano sobie w Romie bajkę o owym Benedykcie Chrześcijaninie. Niektórzy twierdzili, że syn razem z ojcem przyjął chrzest święty i naprawdę nie nosi już imienia Barucha, ale zwie się Leon (na cześć ojca świętego Leona IX), inni zaś utrzymywali, że niedługo ma się ochrzcić. Pogłoski te szerzył Frangipane. Udawał też zawsze, że wierzy w swoje słowa, bo bał się, że ojciec święty może mu mieć za złe, iż brata się z nieochrzczonym żydem, a on teraz nie żartem szukał swego szczęścia u boku papieża. Rzymianie zaś chętnie mu wtórowali, gdyż choć godzili się z faktem, że żyd jest bogaty i mądry, to żeby miał być Kapitanem ich miasta, nie sposób im było się pogodzić.

Oto jakie było położenie żydów w Romie:

Nie prześladowano ich już jak za owego wielkiego trzęsienia ziemi. Rzymianie bowiem, jeśli tylko nie odchodzą od zdrowych zmysłów, jak w owych nieszczęsnych dniach, zawsze uważają swe miasto za stolicę świata i chcieliby wszystkim ludziom przyznać w nim prawo obywatelstwa, ta myśl ich upaja i oto widzą przed oczyma duszy dawną, wspaniałą Romę. Ale i wszyscy papieże, którzy wyszli z obozu wielkiej reformy, osłaniali swą dłonią dzielnicę żydów nad brzegiem Tybru. Widziało się mieszkańców tej dzielnicy bez przeszkód wchodzących i wychodzących z miasta. Mężczyźni i kobiety mieli czarne włosy i czarne oczy, tak zresztą jak i inni mieszkańcy Romy. (W mieście tym tylko Kapitanowie mają jasne włosy.)

Mimo to na tle innych wyglądali obco – jakby wciąż jeszcze przychodzili z daleka. Wszyscy jednak przybyli tu już przed tysiącem lat, pojmani w niewolę, kiedy to skarb świątyni jerozolimskiej niesiono w tryumfie Tytusa. Czasami żartowali między sobą, że chyba są najstarszymi mieszkańcami Romy (bo z licznych plemion, jakie tu zastali w pełni rozkwitu, nie zostało już ani śladu). Żarty te jednak miały posmak tragiczny. Ani jeden z nich nie chodził poza obrębem murów Romy po własnej roli. Zboże w ich spichrzach było kupnym zbożem, wino w ich piwnicach było kupnym winem, kwiaty we włosach ich młodych cór były kwiatami kupnymi. Tylko pieniądze w ich workach były naprawdę ich własnością.

Gdy do uszu naczelnika gminy żydowskiej doszły plotki obiegające miasto, uczuł się w końcu zmuszonym zażądać od Barucha Leonis wyjaśnień, co mają znaczyć jego stałe stosunki z chrześcijanami.

Baruch Leonis odparł: – Nasi bracia w Andaluzji i Kordobie rządzą koronami królów i berłami kalifów, a ci są im za to wdzięczni. Czemu by Izrael nie miał kwitnąć w Romie, tak jak zakwitł w Hiszpanii?

Na to naczelnik gminy, człek pobożny i pokorny:

— Mój synu, niebezpieczna to rzecz dla Izraela, gdy zakwita. Zaś Baruch Leonis: – Czy naród Pana – niech będzie imię Jego pochwalone – stać ma na tym świecie zawsze tylko z boku?

Naczelnik: – Jak może syn Izraela tak mówić? Czyż ty nie wiesz, Baruchu, że nasi mistrzowie nauczają: „Święty, niech będzie imię Jego pochwalone, wzgardził wysokimi górami i objawił się na niskim Synaju”?

Baruch Leonis: – Ale nasi mistrzowie uczą też, że lepiej być ogonem lwa niż głową lisa.