Paskudna historia - Bernard Minier - ebook + audiobook + książka

Paskudna historia ebook

Bernard Minier

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zostawiając chwilowo komendanta Martina Servaza, Bernard Minier zanurza się w świecie, gdzie niebezpieczeństwo czai się nie tam, gdzie można by się go spodziewać i opowiada znakomitą, choć naprawdę paskudną historię…

Na początku jest strach.

Strach przed zatonięciem.

Strach przed innymi – tymi, którzy mnie nienawidzą, którzy chcą mi się dobrać do skóry.

I jeszcze - strach przed prawdą.

Uprzedzam: to nie jest jakaś banalna historia.

O nie. To paskudna historia. Tak, wyjątkowo paskudna…

Na jednej z wysp archipelagu San Juan, gdzie przez większą część roku pada deszcz, i gdzie trudno coś ukryć, bo wszyscy się znają, dochodzi do makabrycznego morderstwa. W pewien ponury, sztormowy wieczór na ustronnej plaży znalezione zostają zwłoki szesnastolatki, zamordowanej w bestialski sposób. Kto i dlaczego zgotował tej dziewczynie taki los? Rusza policyjne śledztwo…

Bernard Minier, w szczytowej formie, wraca z kolejnym niezrównanym thrillerem, który trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony i skłania do myślenia nie tylko o tym, do czego zdolny jest człowiek jako jednostka, ale także o tym, co z duszą ludzką robi współczesny świat i jego zdobycze, którymi ludzkość tak bardzo się szczyci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 530

Oceny
4,2 (32 oceny)
18
7
5
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Czekając na kolejne części z serii, ciekawa fabuła powieści z zaskakującym zakończeniem.
00
kobra444

Nie oderwiesz się od lektury

super intryga i fajnie napisana
00
maxlisa

Nie polecam

Dopiero zaczelam czytać ale az dziw bierze,ze 16 latek z dwiema matkami,nie wie dlaczego czesto zmienia miejsce zamieszkania.Narracja naiwnego nastolatka przeszkadza mi.Nie przeszlam dalej.
00
Puella52

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, naprawdę nie mogłam się oderwać. Intrygująca,niesamowita historia, niespodziewane zwroty akcji, piękno opisów przyrody- wszystko wspaniałe. Mam tylko jedną uwagę, przemyślenia , poglądy, spostrzeżenia tak młodego człowieka,jakim jest główny bohater, wydają mi się wręcz nieprawdopodobnie dojrzałe,nawet jak na nastoletniego geniusza.
00
Iga66

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektura, przypomina mi powieści Kinga . polecam
00

Popularność




Przy­ja­cio­łom z dzie­ciń­stwa

Czy­tel­nicy zorien­to­wani w topo­gra­fii Ame­ryki Pół­noc­nej wie­dzą, że nazwa Waszyng­ton odnosi się zara­zem do sto­licy Sta­nów Zjed­no­czo­nych poło­żo­nej na Wschod­nim Wybrzeżu (w Dys­tryk­cie Kolum­bii) oraz do stanu na pół­noc­nym zacho­dzie kraju. To wła­śnie w nim roz­grywa się ta histo­ria.

Na początku jest strach.

Strach przed zato­nię­ciem.

Strach przed innymi – tymi, któ­rzy mnie nie­na­wi­dzą, któ­rzy chcą mi się dobrać do skóry.

I jesz­cze – strach przed prawdą.

Na początku jest strach

– Ni­gdy nie wrócę na wyspę. Choćby do moich drzwi zadzwo­niła sama Jen­ni­fer Law­rence i bła­gała mnie o to, nie wrócę. Uprze­dzam na wstę­pie: to, co opo­wiem, wyda się wam nie­wia­ry­godne. To nie jest jakaś banalna histo­ria, zastrze­gam. O nie. To paskudna histo­ria. Tak, wyjąt­kowo paskudna… Oto pewien obraz, żeby, jak to mówią, wyostrzyć wasze ape­tyty: z otchłani wyła­nia się ręka – blada, wycią­gnięta do nieba, z roz­cza­pie­rzo­nymi pal­cami – która po chwili osta­tecz­nie pogrąża się w odmę­tach. Dookoła mnie wyje wiatr, deszcz i bry­zgi piany chłosz­czą mi twarz, a ja płynę i odda­lam się od tej upior­nej koń­czyny. Płynę, usi­łuję pły­nąć, uno­sząc się na spie­nio­nych grzbie­tach fal, opa­da­jąc w trzy­me­trowe doliny, płynę na wpół nie­żywy ku cyplowi wyspy, kasz­ląc, krztu­sząc się i drżąc z zimna. A oto inny obraz: pło­nący dom, przed nim ja – na kola­nach, wrzesz­czący jak jakiś histe­ryk – a wszę­dzie dookoła roz­świe­tla­jące noc koguty. I jesz­cze coś wam powiem. Wiem, że będzie wam trudno mi uwie­rzyć. I mówiąc szcze­rze, nie mogę mieć wam tego za złe. A jed­nak wła­śnie tak to było. Dokład­nie tak.

Sie­dzi w fotelu i przy­gląda mi się tymi swo­imi ciem­nymi oczami. Jest wysoki, przy­stojny. A jego mary­narka musi być warta wię­cej niż całe moje oszczęd­no­ści. Przed chwilą zer­k­nął na zega­rek. Nic nie mówi. Ile on może mieć lat? Czter­dzie­ści pięć? Pięć­dzie­siąt? Musi mieć powo­dze­nie u kobiet.

– Od czego mam zacząć? – pytam.

– Od początku – odpo­wiada. – Tak będzie naj­le­piej.

– Ile mam czasu?

– Tyle, ile ci trzeba, Henry.

– Świet­nie. Oczy­wi­ście nie ma pan obo­wiązku mi wie­rzyć.

Nic nie mówi. Niczego po sobie nie poka­zuje. Ten męż­czy­zna – mój ojciec. Ma rację, wróćmy tam, gdzie wszystko się zaczęło. Do samego początku.

Przed począt­kiem

Sierp­niowa noc. Hałasy. Stu­kot, skrzy­pie­nie, regu­larne bry­zgi wody. A potem bar­dzo wysoki świst nie­siony echem po zatoce, skrzy­pie­nie przy­po­mi­na­jące pocie­ra­nie nadmu­cha­nego balonu. Zgrzyt o wyso­kiej czę­sto­tli­wo­ści. I chlu­pot wody, plusk fal. Sie­dzę w mor­skim kajaku i patrzę na war­stwę mgły. Cisza. Wodę dookoła oświe­tla księ­życ. Wstrzy­muję oddech. Poja­wia się czarna płe­twa, dwie, trzy cztery… Jest ich jede­na­ście. Moje serce zaczyna bić szyb­ciej. Wiel­kie dra­pież­niki o czarno-bia­łym ubar­wie­niu powoli wyła­niają się z mgły, płyną w sze­regu, jak w bojo­wym szyku; ich zaostrzone płe­twy roz­ci­nają powierzch­nię wody roz­ja­śnioną bla­skiem księ­życa w pełni. Ruch wio­słem, potem drugi: ostroż­nie płynę w ich stronę.

Kilka rze­czy, które warto wie­dzieć o orkach

Orka to super­dra­pież­nik, naj­groź­niej­szy dra­pież­nik na świe­cie; nie ma żad­nych natu­ral­nych wro­gów. Jest na samym szczy­cie łań­cu­cha pokar­mo­wego. To nie­zwy­kle inte­li­gentne zwie­rzę. Każde stado orek osia­dłych ma roz­wi­nięty język, zło­żony dia­lekt, odmienny od dia­lektów innych stad, jest to też jeden z nie­wielu gatun­ków, które prze­ka­zują swoje umie­jęt­no­ści następ­nym poko­le­niom. Orki osia­dłe mają bar­dzo wysoko roz­wi­nięty zmysł spo­łeczny.

Są też orki wędrowne. Jesz­cze groź­niej­sze, jesz­cze bar­dziej zuchwałe. Prze­mie­rzają oce­any w abso­lut­nej ciszy i naj­czę­ściej w samot­no­ści. To wła­śnie im orka zawdzię­cza miano „wie­lo­ryba-mor­dercy”. Bez waha­nia ata­kują duże mor­skie ssaki: foki, lwy mor­skie, mor­świny. Boją się ich nawet rekiny i wie­lo­ryby. Orki wędrowne nie wie­dzą, co to strach. To zabójcy dosko­nali…

Orka jako dra­pież­nik nie ma rywali, ale rzadko ata­kuje czło­wieka, chyba że w nie­woli. Byłoby dobrze, gdyby można było wygo­nić tych wszyst­kich tury­stów i statki, które od czerwca do paź­dzier­nika po cham­sku wpy­chają się na ich – a także moje – tery­to­rium, i zosta­wić orki w spo­koju. Tak jak ja to robię, pły­nąc cicho kaja­kiem w tę sierp­niową noc, w porze, gdy nie ma tu nikogo, tylko one i ja. Wystar­czy mi, że się z nimi przy­wi­tam, patrzę, jak prze­pły­wają, i pozwa­lam im żyć. Tak jak one pozwa­lają żyć mnie. Ni­gdy mnie nie nie­po­ko­iły. Ni­gdy nie pró­bo­wały mnie wyrwać z mojego aktu­al­nego życia. Nie pró­bo­wały mi zaszko­dzić. Ani mnie zabić…

Dla­czego nie­któ­rzy ludzie nie potra­fią zacho­wy­wać się w ten spo­sób?

Orka dra­pieżna jest naj­bar­dziej okrut­nym ze ssa­ków mor­skich, ale czło­wiek wędrowny to naj­bar­dziej okrutny ssak na całym świe­cie.

To powszech­nie znana prawda. Ja mia­łem ją dopiero odkryć.

Paź­dzier­ni­kowa noc. Fale biją o burtę. Za ple­cami dziew­czyny wyła­nia się z mroku jego głowa. Dziew­czyna spo­gląda w stronę noc­nego nieba. Na tle księ­życa widzi prze­la­tu­jący sznur mor­skich pta­ków. Na brzegu jej powieki zawisa słona łza. Usta ma otwarte, oddech płytki; serce pode­szło jej do gar­dła tak wysoko, że ma wra­że­nie, jakby za chwilę miała je wypluć na śli­ski pokład łodzi.

Znowu sły­szy meta­liczny zgrzyt za ple­cami. Skrzy­pie­nie. Jakby ktoś coś ostrzył. We wło­sach, mię­dzy okami sieci, czuje ude­rze­nie wia­tru.

Wyobraź­cie sobie jej strach. Dziew­czyna ma nie­całe sie­dem­na­ście lat. Wyobraź­cie sobie taki strach, jeśli potra­fi­cie. Strach tak wielki, że miaż­dży kości i roz­dyma serce do roz­mia­rów gro­żą­cych eks­plo­zją. Strach, który napina i usztyw­nia mię­śnie, tak że stają się jak liny, które nasią­kły wodą, a potem wyschły i stward­niały na słońcu.

Pokład łodzi tań­czy, koły­sząc się na falach, i dziew­czyna z tru­dem utrzy­muje rów­no­wagę. Tym bar­dziej że jej ramiona i głowę oplata ciężka rybacka sieć. Czuje przez włosy jej twarde węzły, wdy­cha zapach glo­nów, ryb, oleju napę­do­wego i soli, od któ­rego żołą­dek pod­cho­dzi jej do gar­dła. Nie ma poję­cia, jak się tu zna­la­zła – po pro­stu odczuwa na ramio­nach cały cię­żar tych splą­ta­nych, wil­got­nych i śmier­dzą­cych powro­zów, wodo­ro­stów przy­po­mi­na­ją­cych rze­mie­nie, łań­cu­chów. Ciążą jej, a woda, którą są prze­siąk­nięte, spływa po jej ciele. I jesz­cze ten deszcz, który bębni o czaszkę. Chcia­łaby widzieć wię­cej, ale jest ciemno. Tak strasz­nie ciemno…

On jed­nak jest tutaj, i to bar­dzo bli­sko. Kiedy staje przed nią w sze­lesz­czą­cym kap­tu­rze, w jego oczach na chwilę poja­wia się błysk; choć trwa to zale­d­wie sekundę, dziew­czyna widzi, w jego źre­ni­cach, co ją czeka. Z prze­ra­że­nia traci dech w pier­siach. Oprawca trzyma się knagi umo­co­wa­nej na nad­bur­ciu. Ale ona widzi tylko cie­nie, jakby kłęby zabar­wio­nej na czarno waty, skra­wek bla­dego księ­życa niczym pazur roz­dzie­ra­jący noc, czarne drzewa, czarny brzeg, wiatr – i cia­sną prze­strzeń nie­wiel­kiego kutra, nie­bez­pieczną, pełną haków i zardze­wia­łych kra­wę­dzi, o które już się poka­le­czyła.

Mię­dzy dużą wcią­garką a kabiną – to tam kat dokona swo­jego odra­ża­ją­cego dzieła.

– Nie powin­naś była tego mówić. – Jego głos jest zimny, odle­gły i obcy. – Rozu­miesz teraz?

Prze­stę­puje z nogi na nogę, utkwiw­szy w niej wzrok. Dziew­czyna drży z zimna. Ma otwarte usta, suchy, obło­żony język. Nagle jej się odbija. On obej­muje ją ramie­niem, mimo plą­ta­niny sieci, lin i zwa­łów wodo­ro­stów, w któ­rej uwię­zione jest jej ciało – jakby chciał ją zapro­sić do jakie­goś gro­te­sko­wego jiga, absur­dal­nego tanga – i popy­cha.

– Nie!

Dziew­czyna nie ma przed oczami obra­zów z dzie­ciń­stwa, o któ­rych mówi się w fil­mach i książ­kach. Jest sama. Pośród tej mrocz­nej paź­dzier­ni­ko­wej nocy nie ma nikogo, jedy­nie ona i on. Widzi przed sobą tylko ciemny, zło­wrogi kształt cylin­drycz­nego koło­wrotu z przy­cze­pio­nymi po bokach okrą­głymi pły­wa­kami i welon sieci, który jesz­cze łączy ją z kutrem – jej wod­nica, linia życia. Chwilę póź­niej napast­nik popy­cha ją, tak że upada do tyłu, w otchłań. Roz­stę­puje się pod nią zimne, czarne lustro wody. Otwiera usta, by zła­pać oddech, zachły­stuje się, kaszle. Wal­czy, by nie wcią­gnął jej cię­żar sieci, ale fale nacie­rają, przy­kry­wają ją, po czym cofają się, by znów przy­pu­ścić atak. Jej umysł ogar­nia prze­ra­że­nie i panika. Dziew­czyna krzy­czy, ale natych­miast znowu się zachły­stuje i dostaje czkawki. Jej żołą­dek pełen jest mor­skiej wody. Sil­nik zmie­nia obroty i nagle zostaje porwana w kil­wa­ter kutra: sunie za nim z ogromną pręd­ko­ścią, pod­rzu­cana, mio­tana i obra­cana wokół wła­snej osi jak bąk.

Po omacku szuka mię­dzy okami trału jakie­goś wyj­ścia, drąc paznok­ciami liny. Jej ciało sztyw­nieje w zim­nej, zde­cy­do­wa­nie zbyt zim­nej wodzie. Kręci jej się w gło­wie. Im więk­sza jest pręd­kość kutra, tym bar­dziej wciąga ją w głąb. Jakaś duża ryba – hali­but albo łosoś – miota się obok niej. Jej głowa jak spła­wik wędki nur­kuje pod falami, a potem się wynu­rza, i za każ­dym razem dziew­czyna łap­czy­wie łyka mor­skie powie­trze. Coraz mniej łyków, coraz mniej powie­trza… Nagle, pośród tych rucho­mych, sło­nych ciem­no­ści, w jed­nym prze­bły­sku widzi wszystko i wszystko rozu­mie – całe jej życie staje się jasne i kla­rowne.

Na długo przed wscho­dem słońca jest już mar­twa.

Jej oczy otwo­rzyły się jak u lalki, a skóra stała się biała i poły­sku­jąca niczym skóra ryby schwy­ta­nej w sieci.

W ten spo­sób to musiało prze­bie­gać, w każ­dym razie ja tak to widzę…

JEDEN

1

PROM

22 paź­dzier­nika 2013 roku mniej wię­cej o sie­dem­na­stej czter­dzie­ści pięć (było już pra­wie cał­kiem ciemno) powie­działa:

– Henry, chcę, żeby­śmy sobie zro­bili prze­rwę.

To pew­nie tam wszystko się roze­grało. W osta­tecz­nym roz­ra­chunku na zawsze pozo­stają w pamięci wła­śnie takie chwile. Są dla naszej egzy­sten­cji jak punkty odnie­sie­nia, jak latar­nie na mor­skim brzegu. W każ­dym razie to tam ją stra­ci­łem – w sen­sie zarówno dosłow­nym, jak i sym­bo­licz­nym.

Zakła­dam, że roz­po­czę­cie tej histo­rii na pokła­dzie promu jest dość logiczne, prawda? Spę­dzi­łem sie­dem lat na poro­śnię­tej lasami wyspie nie­da­leko Seat­tle. I nie ma dnia, żebym o niej nie myślał. Miej­sce akcji? Gdzieś mię­dzy Ana­cor­tes na pół­nocno-zachod­nim wybrzeżu Pacy­fiku a Glass Island, na pokła­dzie promu Elwha. Czas? Nie­spo­kojna noc, pełna gniewu i ciem­no­ści, praw­dziwa zawie­ru­cha.

Pamię­tam, że tego wie­czoru było strasz­li­wie zimno, lało jak z cebra i sły­sze­li­śmy, że morze poza zasię­giem świa­teł promu war­czy jak wiecz­nie wygło­dzona, wście­kła bestia. Ponie­waż sil­nik o mocy tysiąca koni paro­wych ryczał pie­kiel­nie, a w uszach świ­stał nam pory­wi­sty wiatr, mówiła pod­nie­sio­nym gło­sem. Ja rów­nież.

– Co?! Co ty gadasz?!

Zamru­gała, spu­ściła wzrok i znów na mnie spoj­rzała.

– Wiem, że powin­nam była ci o tym powie­dzieć wcze­śniej, ale…

– O czym powie­dzieć? Naomi, o czym?

Z powodu tego cho­ler­nego hałasu ja też musia­łem krzy­czeć, żeby mnie sły­szała.

Prom się koły­sał, tak że musie­li­śmy pra­wie tań­czyć w miej­scu. Byli­śmy na odsło­nię­tym dol­nym pokła­dzie, nie­da­leko samo­cho­dów, pod­czas gdy reszta pasa­że­rów sie­działa sobie wygod­nie na górze, w cie­ple, na zamknię­tych pokła­dach, i roz­ma­wiała o tym, jak minął dzień.

To Naomi nale­gała, żeby tutaj zejść. Jakby nie chciała, żeby widziano nas razem.

– Henry, chcę, żeby­śmy sobie zro­bili prze­rwę. Dali sobie wolne… na jakiś czas… Żeby spoj­rzeć bar­dziej obiek­tyw­nie. Stało się coś… Muszę to prze­my­śleć. Muszę… zro­zu­mieć…

– Co? Co ty gadasz? Co zro­zu­mieć?

Co do mnie, to nie rozu­mia­łem niczego. Wiatr uniósł czarny kosmyk, który wysta­wał spod jej kap­tura. Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na mnie.

– Henry, odkry­łam prawdę.

Patrzyła mi pro­sto w oczy. Naomi ma – miała – oczy w kolo­rze ame­ty­stu, z reflek­sami nie­za­po­mi­najki i ultra­ma­ryny, ciem­niej­szą, pra­wie czarną obwódką wokół tęczówki i opa­li­zu­jącą rogówką: jak kot.

– Jaką prawdę? – zapy­ta­łem.

Zakrę­ciło mi się w gło­wie.

– Odkry­łam, kim jesteś.

No wła­śnie. Tak to się zaczęło.

Roz­sta­nie, jakich co roku zda­rzają się miliony w tych cza­sach, kiedy wszy­scy chcą szczę­ścia, ale nie chcą za nie pła­cić. Tam­tej jesieni mie­li­śmy po szes­na­ście lat.

– A kim ja jestem? Na Boga, o czym ty mówisz?

Tym razem nie odpo­wie­działa.

– Skąd te wszyst­kie tajem­nice? – Nie wytrzy­ma­łem. – Dla­czego nie wysy­łasz już do mnie ese­me­sów, dla­czego przede mną ucie­kasz? Nao, co się dzieje?

Poczu­łem skurcz żołądka. To trwało już tydzień. Każ­dego ranka kłuło mnie w sercu na widok pustego wyświe­tla­cza tele­fonu. Żad­nej wia­do­mo­ści… Ile­kroć doko­ny­wa­łem tego odkry­cia, robiło mi się słabo. Jesz­cze kilka dni temu nie było ranka, żebym po prze­bu­dze­niu nie zna­lazł czu­łego ese­mesa. Zale­d­wie parę słów, ale każde z nich świad­czyło o głębi naszych uczuć. Ja pisa­łem do niej co wie­czór przed zaśnię­ciem. Wczo­raj­sza wia­do­mość była tro­chę pom­pa­tyczna: Ni­gdy nic nas nie roz­dzieli. Kocham cię. Zawsze będę cię kochał.

Wiem, czym jest zerwa­nie.

Widzia­łem bladą twarz Josha Lan­disa, który pra­wie pła­kał w tam­tym nędz­nym pubie, kiedy Casey Hin­shaw oznaj­miła mu, że to koniec. Widzia­łem Tess Par­sons, fajną dziew­czynę, która przez kilka tygo­dni była wstrzą­śnięta po tym, jak ta szmata Shanna McFa­den wrzu­ciła do sieci fil­mik, na któ­rym były chło­pak Tess – Danny Lovasz – przy­się­gał na wszystko, że Tess nic dla niego nie zna­czy. Więc wiem, czym jest zerwa­nie.

Ale mnie i Naomi nie mogło się to przy­da­rzyć. Nasz zwią­zek miał trwać do końca życia: „DŚNNR: Dopóki Śmierć Nas Nie Roz­łą­czy” – to była nasza man­tra.

Wiem, co myśli­cie: szes­na­ście lat…

No i co z tego? Są ludzie, któ­rzy poznają się w tym wieku i zostają razem do końca życia.

Tam­tego wie­czoru patrzy­łem na nią. Wyglą­dała smutno. Nie­skoń­cze­nie smutno. Co było przy­czyną tego smutku? Ja? Czy ktoś inny? Pyta­nia roz­bi­jały się o ściany mojej czaszki jak fale o kadłub promu. To była moja kobieta, dziew­czyna, którą kocha­łem. Z którą chcia­łem spę­dzić resztę moich dni. Cho­lera, mia­łem wra­że­nie, że moje wnętrz­no­ści pożera jakiś olbrzymi krab.

– Powiesz mi, co się, do cho­lery, dzieje? Co ja zro­bi­łem? Pozna­łaś kogoś, o to cho­dzi? – nie­świa­do­mie zaczą­łem krzy­czeć jesz­cze gło­śniej.

Spoj­rzała na mnie i wtedy po raz pierw­szy poczu­łem, że dzieli nas otchłań, lata świetlne. Jesz­cze parę tygo­dni wcze­śniej byli­śmy sobie tak bli­scy. A teraz – tak dalecy.

– Naomi…

Wycią­gną­łem rękę i deli­kat­nie zła­pa­łem ją za nad­gar­stek.

– Zostaw mnie!

Dozna­łem szoku. Wyrwała się gwał­tow­nie, jakby wło­żyła palce do gniazdka, jakby się mną brzy­dziła. Cof­nęła się. O krok. I jesz­cze o krok. I nagle się roz­pła­kała.

– Nie rozu­miesz, co się dzieje? – zawo­łała i cof­nęła się jesz­cze bar­dziej. Po jej policz­kach pły­nęły łzy. – Czy ty i twoi kum­ple nie widzi­cie, co ta wyspa z nami robi? Nie rozu­miesz, jak to wszystko się skoń­czy?

Zasta­na­wia­łem się, o czym ona, u licha, mówi.

– Jak to wszystko się skoń­czy? Ja i moi kum­ple? – pyta­łem z nie­do­wie­rza­niem. – O czym ty mówisz?

Zro­bi­łem krok w jej stronę, a ona się cof­nęła. Zro­bi­łem kolejny. Ona także. Wyglą­dało to jak taniec. Nie­bez­pieczny, ponury i gorzki taniec.

Wyszli­śmy spod zada­sze­nia, jakie two­rzyły na środku statku wyż­sze pokłady. Lodo­waty deszcz lał się na nas, bęb­nił o nasze głowy, spły­wał mi za koł­nierz, ale nie zwra­ca­łem na to naj­mniej­szej uwagi.

– Naomi – powtó­rzy­łem łagod­nie i pod­sze­dłem bli­żej.

– Nie zbli­żaj się – powie­działa, cofa­jąc się.

Oparła się bio­drami o nad­bur­cie w miej­scu, gdzie jest ono nie­bez­piecz­nie niskie, bli­sko dziobu. Dalej był już tylko łań­cuch, a za nim – wzbu­rzone morze. Musiała się zatrzy­mać.

– Przy­po­mi­nam ci, że to są także twoi kum­ple – powie­dzia­łem. – Czy nie byli­śmy zawsze naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi na świe­cie? Sądzi­łem, że jeste­śmy jak rodzina. „Mój bliźni, mój bra­cie”, pamię­tasz?

Z nie­sma­kiem pokrę­ciła głową.

– Odejdź – załkała. – Pro­szę, odejdź.

Teraz w jej gło­sie było coś jesz­cze. Ona się mnie bała. Jak to moż­liwe?

– Naomi…

– Henry, pro­szę.

Jąkała się, łzy – a może to był deszcz – spły­wały jej po policz­kach. Za ple­cami Naomi ryczało wygło­dzone morze. Białe grze­bie­nie jak gej­zery o wyso­ko­ści domu roz­bi­jały się o burtę pięć metrów od nas, a nasze twa­rze co chwilę obmy­wały chmury wod­nego pyłu.

Chwy­ci­łem ją za nad­garstki.

– Zostaw mnie, kurwa! – krzyk­nęła. Złym gło­sem.

Wku­rzy­łem się. I wyko­na­łem o jeden ruch za dużo.

Potrzą­sną­łem nią, jak­bym strzą­sał gruszki z drzewa, żeby się opa­mię­tała. Tam – na dzio­bie, przy nad­bur­ciu, kilka cen­ty­me­trów od otchłani. Wiem, wydaje się to sza­lone. Wrzesz­czała. Wyry­wała się. Jak histe­ryczka. Wyglą­dała, jakby się strasz­nie bała. Pew­nie sądziła, że zamie­rzam ją wyrzu­cić za burtę. Jak coś podob­nego mogło jej przyjść do głowy? Jak mogła sobie wyobra­żać, choćby przez moment, że był­bym do tego zdolny? Sądzę, że dzi­siaj wła­śnie to boli mnie naj­bar­dziej.

Ode­pchnęła mnie z całej siły i pośli­zną­łem się. Ude­rzy­łem tył­kiem o mokry pokład. Nad­cią­gnęła kolejna chmura wod­nego pyłu i spa­dła na mnie jak prysz­nic. Kiedy Naomi zdo­łała się wyrwać, na chwilę odrzu­ciło ją do tyłu. Prze­ra­żony patrzy­łem, jak koły­sze się nad otchła­nią, bez kap­tura, który zerwał podmuch wia­tru, z falu­ją­cymi wło­sami, wytrzesz­cza­jąc oczy ze stra­chu; za jej ple­cami wzno­siły się grzbiety fal z grze­bie­niami piany.

– Hej! – wrza­snął facet z obsługi, zbie­ga­jąc po scho­dach (musiał nas zauwa­żyć przez okno ze sta­no­wi­ska pilota albo w kame­rach moni­to­ringu). – Co wy wypra­wia­cie?

Ale Naomi w ostat­niej chwili zła­pała rów­no­wagę, ode­pchnęła się bio­drami od nad­bur­cia, omi­nęła go i wbie­gła na schody pro­wa­dzące na górne pokłady.

– Naomi!

Ruszy­łem w pościg, ale ona już znik­nęła na szczy­cie scho­dów. W dodatku facet zła­pał mnie za rękaw.

– Niech pan wraca na górę! Jest pan nie­przy­tomny czy co? Nie widzi pan, jak tu jest nie­bez­piecz­nie?

O tak, widzia­łem.

Popę­dzi­łem na górę, poko­nu­jąc po dwa stop­nie, i w roz­tar­gnie­niu spoj­rza­łem na wiszącą pod sufi­tem kamerę, która fil­muje wąskie schody na całej dłu­go­ści.

Szu­ka­łem jej. Wszę­dzie. Na wszyst­kich zamknię­tych pokła­dach, w tłu­mie pasa­że­rów sie­dzą­cych przy sto­li­kach i na fote­lach z przodu, wśród sto­ją­cych przy barze, wcho­dzą­cych i wycho­dzą­cych z toa­lety, wśród uczniów wra­ca­ją­cych ze szkoły i nawet na zewnątrz, na otwar­tych pokła­dach, gdzie w taki wie­czór nie było żywej duszy i gdzie wiatr zawo­dził jesz­cze bar­dziej niż na dole.

Ale Naomi nie było.

Ni­gdzie.

Wró­ci­łem do naszego sto­lika prze­mo­czony, z twa­rzą lśniącą od desz­czu. Char­lie pierw­szy mnie zauwa­żył i wytrzesz­czył gały.

– O kurwa, Henry! Jesteś cały mokry! Gdzie Naomi?

– Nie mogę jej zna­leźć – powie­dzia­łem.

Kayla i Johnny pod­nie­śli wzrok znad smart­fo­nów.

– Co? Prze­cież byli­ście razem, widzie­li­śmy, jak scho­dzi­li­ście.

– Pomy­śle­li­śmy, że może macie ochotę zro­bić to w samo­cho­dzie – zażar­to­wał Johnny.

Nie zare­ago­wa­łem.

– Henry, co się stało? – zapy­tał Char­lie na widok mojej przy­gnę­bio­nej miny.

– Nie wiem, gdzie się podziała. Wszę­dzie jej szu­ka­łem. I nie zna­la­złem…

– Ale byli­ście razem.

– Wiem… Wiem.

– Okay.

Wstał i rzu­cił okiem na tamtą dwójkę.

– Zostań­cie tutaj. Jeśli się pojawi, dzwoń­cie do nas. A my idziemy szu­kać Naomi.

Podzie­li­li­śmy się zada­niami. Obe­szli­śmy wszyst­kie miej­sca, w któ­rych już byłem.

Nagle w mojej pamięci jak w bły­sku fle­sza poja­wia się pewien obraz: widzę sie­bie, jak bie­gam po kory­ta­rzach, przy­glą­da­jąc się twa­rzom i syl­wet­kom, i moją uwagę przy­cią­gają pewne szcze­góły. Na przy­kład obec­ność Jacka Tag­garta na pokła­dzie. Sie­dzi w głębi, przy ostat­nim sto­liku, obok drzwi, które wycho­dzą na rufę promu, a choć są godziny szczytu, ma sto­lik tylko dla sie­bie. Wszy­scy albo pra­wie wszy­scy na pokła­dzie znają Jacka i nikt nie ma ochoty na prze­prawę w jego towa­rzy­stwie. Tag­gart mieszka sam w środku lasu, w naj­mniej gościn­nej oko­licy wyspy, u pod­nóża Mount Gard­ner, naj­wyż­szej góry Glass Island, która wznosi się na wyso­kość dwóch tysięcy czte­ry­stu ośmiu stóp, czyli sied­miu­set trzy­dzie­stu trzech metrów. Ma opi­nię typa spod ciem­nej gwiazdy – a opi­nie, wierz­cie mi, cza­sem są uza­sad­nione. Tego wie­czoru układa puz­zle. Na pro­mach zawsze są puz­zle.

– Musiała się zamknąć w dam­skiej toa­le­cie – powie­dział Char­lie. – Spraw­dza­łeś?

– Oczy­wi­ście, że nie.

– A więc na pewno tam jest. – Jego pew­ność sie­bie była zaraź­liwa. Char­lie to gość, który rzadko ma wąt­pli­wo­ści, chyba że cho­dzi o dziew­czyny. Pły­nie przez życie na peł­nych żaglach. Poło­żył mi rękę na ramie­niu: – Coś poszło nie tak?

Przez uła­mek sekundy widzia­łem w jego oczach nie współ­czu­cie, lecz zain­te­re­so­wa­nie i cie­ka­wość. Ski­ną­łem głową. Wziął mnie pod rękę i zapro­wa­dził do naszego sto­lika.

– Zna­leź­li­ście ją? – zapy­tała Kayla.

Char­lie gestem popro­sił ją, by dała spo­kój.

– Zabrała się z kimś innym – powie­dział kilka minut póź­niej sie­dzący obok mnie Char­lie. Jego twarz roz­ja­śniały tylne świa­tła sto­ją­cego przed nami samo­chodu i blask wskaź­ni­ków na desce roz­dziel­czej.

Sie­dzia­łem za kie­row­nicą, na dol­nych pokła­dach pano­wał pół­mrok. Mia­łem maka­brycz­nego doła. Wie­dzia­łem, że ma rację. Elwha (to słowo w języku Indian Czi­nu­ków ozna­cza „poryw” albo „wapiti”) może pomie­ścić ponad tysiąc osób i sto czter­dzie­ści cztery samo­chody. To praw­dziwy tłum. Rów­nie dobrze mogła nie chcieć jechać z nami i zna­leźć miej­sce w samo­cho­dzie któ­re­goś z uczniów naszej szkoły – dziew­czyny albo chło­paka.

Z trzewi promu ode­zwał się odgłos syren. Koguty zaczęły się obra­cać, rzu­ca­jąc poma­rań­czowy blask na naszą przed­nią szybę. Włą­czy­łem wycie­raczki i powoli ruszy­li­śmy w ogonku samo­cho­dów w stronę roz­my­tych świa­teł East Har­bor, mija­jąc człon­ków załogi promu ubra­nych w żółte kami­zelki i macha­ją­cych odbla­sko­wymi pał­kami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Une putain d’histo­ire

Copy­ri­ght © XO Éditions 2015

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2015, 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Michał Paw­łow­ski/www.kre­ska­ikropka.pl

Foto­gra­fie na okładce

© Mark Owen/Arcan­gel Ima­ges

© Luna8/Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Paskudna histo­ria, wyd. I, Poznań 2015)

ISBN 978-83-8188-810-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer