Polowanie - Bernard Minier - ebook + audiobook + książka

Polowanie ebook

Bernard Minier

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

MARTIN SERVAZ WALCZY O HONOR I WŁASNE ŻYCIE.

Departament Ariege, jesienna pełnia księżyca. Z pogrążonego w ciemnościach lasu nagle na szosę wybiega jeleń. Jeleń o ludzkich oczach. Odbywa się polowanie, ale celem nie jest dzikie zwierzę. W czasie skomplikowanego śledztwa Servazowi przyjdzie stawić czoło potwornościom rodem z najgorszych koszmarów. Czy walka o słuszną sprawę może usprawiedliwiać czynienie zła?

W najnowszej książce mistrz thrillera Bernard Minier mierzy się z szaleństwem naszych czasów: przemocą, zemstą, manipulacją. Polowanie to niezwykle aktualna powieść o życiu przesiąkniętym strachem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 391

Oceny
4,3 (134 oceny)
66
47
14
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tedzik

Nie polecam

Mam nadzieję, że to ostatnia książka z cyklu o komisarzu Servazie.
10
Adella60

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra pozycja
00
Maadlenm

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa
00
BerkowT

Dobrze spędzony czas

Słabsza od pozostałych z serii
00
grazyna2525
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Gdy poznaje się audiobook z tej serii trudno nie zgodzić się z autorem, który trafnie definiuje obecne czasy. Przemyca w każdym odcinku swoje spostrzeżenia na temat ludzkości, zależności cywilizacyjnej. Przy tym doskonale wg mnie opisuje kolejne spotkanie z komendantem. Literatura nie jest łatwa, dla innych długie nużące opisy, dla mnie genialne wprowadzanie słuchacza w atmosferę powieści. Uzależniona jestem na tyle , że trudno oderwać się od audiobooka. Polecam wszystkim lubiącym książki z oryginalną fabułą od pierwszej części serii. Innym gdy nie przypadnie do gustu trudno polecić są przecież gusta i guściki.
00

Popularność




Motto

Tylko dosko­nała prze­ni­kli­wość wzglę­dem samego sie­bie może dać prawo do sądze­nia innych.

Chri­sta Wolf

Wstęp

Czy­tel­niczki i Czy­tel­nicy uznają zapewne, że coś takiego jak sie­dem napa­ści z nożem w ręku w cen­trum mia­sta pod­czas jed­nego week­endu mogło się wyda­rzyć jedy­nie w buj­nej wyobraźni autora. Nic z tych rze­czy. Otóż do owych sied­miu nie­po­wią­za­nych ze sobą ata­ków w ciągu czter­dzie­stu ośmiu godzin naprawdę doszło – ja tylko prze­su­ną­łem je w cza­sie, ponie­waż zda­rzyły się w czerwcu, a nie w paź­dzier­niku 2020 roku. Podob­nie zja­wi­sko „pełni myśli­wych” jak naj­bar­dziej ist­nieje, a pasjo­naci tych tema­tów zauważą, że na potrzeby książki prze­su­ną­łem je o tydzień. Wresz­cie liczne opo­wie­ści o sytu­acji na przed­mie­ściach fran­cu­skich miast oraz w poli­cji inspi­ro­wane są rze­czywistymi zda­rze­niami i rela­cjami, prze­kształ­co­nymi na potrzeby nar­ra­cji i z sza­cunku dla osób, któ­rych one doty­czyły. Nato­miast główna histo­ria – o „polo­wa­niu” – zro­dziła się cał­ko­wi­cie w mojej wyobraźni. Taka jest bowiem misja autora powie­ści: wymy­ślać histo­rie praw­dziw­sze od rze­czywistości. Zatem „wszel­kie podo­bień­stwo do praw­dzi­wych osób…” – i tak dalej.

Nie krzy­czał. Oddy­chał spo­koj­nie przez otwarte usta. Deszcz lał się na niego, spły­wał do oczu, ciekł po karku i ple­cach, pro­sto pod kurtkę bojową. Czuł tysiące drob­nych nacięć meta­lo­wych ostrzy, które wbi­jały się w jego skórę, roz­dzie­ra­jąc ją mili­metr po mili­metrze. Górną czę­ścią ciała zawisł na dru­cie kol­cza­stym. Cały puls czuł w miej­scu, gdzie jedno z ostrzy naci­skało na tęt­nicę szyjną. Ostre sploty gal­wa­ni­zo­wa­nej stali two­rzyły strasz­liwe wię­zie­nie.

Bez ruchu patrzył, jak scho­dzą zbo­czem. Idą do niego. To zadzi­wia­jące, jaką jasność umy­słu można mieć w takiej chwili. Jak wtedy, w Afga­ni­sta­nie albo w Kongu, gdy został wraz ze swo­imi ludźmi oto­czony przez licz­niej­szy oddział zło­żony z naćpa­nych, goto­wych na śmierć bojow­ni­ków. Ci, któ­rzy się zbli­żali, nie byli naćpani ani gotowi na śmierć, za to umie­rała ich cywi­li­za­cja. Cywi­li­za­cja, któ­rej bro­nił przez całe życie. Zna­lazł się po nie­wła­ści­wej stro­nie histo­rii, wie o tym, ale w tej chwili nie miało to już żad­nego zna­cze­nia. Trzy­mał w ręku swój los. O tak, teraz brzmiało to bar­dzo ade­kwat­nie: czuł, jak ostrza drutu wbi­jają mu się w dło­nie, jak kapie krew. Wystar­czy jedno szyb­kie pocią­gnię­cie i będzie po spra­wie. O czym w tej chwili myśleli? On myślał o tym, że to i tak nie jego czasy.

Peł­nia

Peł­nia. Jak w fil­mach klasy Z, które uwiel­biał. Histo­rie o zombi i wam­pi­rach. Ale wam­pi­rów nie było. Ani zombi. Było coś znacz­nie gor­szego: za nim, nie­da­leko, gdzieś w lesie.

Źle mu się oddy­chało w tym skó­rza­nym czymś na gło­wie. Kiedy wycią­gnęli go z bagaż­nika i sta­nął, mru­ga­jąc, ośle­piony bla­skiem lata­rek i reflek­to­rów, zdą­żył zoba­czyć ich twa­rze. Przez uła­mek sekundy, nie wię­cej. To wystar­czyło, by zro­zu­miał. Błysk w ich oczach uświa­do­mił mu, że to nie zabawa. Albo może i tak, zabawa, ale… śmier­telna.

Puścili go przo­dem. Las tonął w ciem­no­ściach. Pomy­ślał, że ma szczę­ście. I to jakie! Nie miał poję­cia, gdzie się znaj­duje. Prze­trzy­my­wali go w miej­scu cuch­ną­cym łaj­nem, zwie­rzę­tami i skórą, w któ­rym zza jakichś drzwi sły­szał pobrzę­ki­wa­nie metalu, rże­nie koni i stu­kot kopyt. Znał te dźwięki tylko z tele­wi­zji. Ni­gdy nie widział konia na żywo.

Potem zamknęli go w bagaż­niku dużego samo­chodu pach­ną­cego nowo­ścią. I wieźli – przez godzinę, może dwie. A następ­nie wypu­ścili w środku lasu. Las okry­wał pagórki, noc okry­wała las, a jego myśli okry­wał strach. Ten strach miał głos – był nim dźwięk jego str­wo­żo­nego odde­chu i walą­cego serca – oraz zapach – zapach jego potu i tej śmier­dzą­cej rze­czy, którą miał na gło­wie; miał rów­nież kolor – czarny kolor lasu, czarny kolor duszy tych męż­czyzn, czarny kolor jego skóry.

Ucie­kał… Prze­ska­ki­wał prze­szkody, wspi­nał się, upa­dał, wsta­wał i biegł dalej… Biegł co tchu, po dro­dze cze­pia­jąc się gałęzi, prze­ska­ku­jąc stru­myki ciur­ka­jące pod liśćmi, poty­ka­jąc się w ciem­no­ści o korze­nie i skały. Jesz­cze nie zwich­nął kostki, ale pew­nie wkrótce to nastąpi. To, co wło­żyli mu na głowę, dusiło go, ale nie mógł się uwol­nić z powodu rze­mie­nia zaci­śnię­tego pod brodą. Nie miało nawet otworu na usta. A w środku cuch­nęło zwie­rzę­ciem i rzy­go­wi­nami. Mru­gał, ponie­waż pot spły­wa­jący z czoła palił mu oczy. Miał coraz cięż­sze nogi i kłuło go w boku. Nie przy­wykł do bie­ga­nia, tym bar­dziej po lesie. Znał tylko swoje mia­sto, swoje klatki scho­dowe, kory­ta­rze i punkty diler­skie. Pocił się jak świ­nia. A prze­cież był nagi i gdy biegł coraz bar­dziej nie­zdar­nie, raniąc kolana i stopy o kamie­nie, jądra dyn­dały mu mię­dzy udami. Powi­nien mar­z­nąć – był koniec paź­dzier­nika i pano­wał lodo­waty chłód. Ale od biegu i stra­chu wrzała w nim krew, a wokół jego dziw­nie opa­ko­wa­nej głowy w pudro­wym bla­sku księ­życa uno­siły się pasma pary.

Nagle nad głową, przez dziury w tym skó­rza­nym czymś, mię­dzy ścia­nami wyso­kich, czar­nych drzew, dostrzegł ośle­pia­jący blask, kulę mgli­stego świa­tła, która roz­ja­śniała nocne niebo jak potężny reflek­tor. Mie­niącą się poświatę, która go popro­wa­dzi. Znowu nabrał nadziei. Sza­lo­nej nadziei. Ktoś tam jest – jakiś dom, pomoc…

W ciem­no­ściach u stóp zbo­cza za jego ple­cami, tam, skąd przy­szedł, znowu roz­le­gły się męskie głosy. Ze stra­chu pra­wie zwy­mio­to­wał. Przy­śpie­szył, ale kwas mle­kowy zgro­ma­dzony w mię­śniach czwo­ro­gło­wych go spo­wal­niał. Modlił się, by nie zła­pał go skurcz – nie teraz! Krew goto­wała mu się w żyłach. Hemo­glo­bina, leu­ko­cyty, lim­fo­cyty. Krew to życie. A on chciał żyć. Kochał życie.

2.30 w nocy. Jedzie pod­rzędną, coraz węż­szą drogą wio­dącą to w górę, to w dół po pagór­kach Ariège, daleko na połu­dnie od tulu­skiej aglo­me­ra­cji. Wjeż­dża w las i wynu­rza się z niego, mija­jąc łąki i samotne gospo­dar­stwa, z powro­tem wjeż­dża do lasu. Kra­jo­braz spo­wija ciemna noc. Dzień wsta­nie dopiero za kilka godzin.

Skoń­czył dyżur w szpi­talu i wra­cał do sie­bie. Kiedy doje­dzie, jego żona i dzieci będą już spały, a gdy one wstaną, on będzie spał snem spra­wie­dli­wego. Spra­wie­dli­wego? To się jesz­cze okaże. Nie zdej­mu­jąc rąk z kie­row­nicy, pową­chał koł­nierz koszuli. Spre­zen­to­wał jej takie same per­fumy jak żonie, ale uży­wała ich zbyt obfi­cie. Ciem­ność i drzewa prze­su­wały się za szy­bami samo­chodu, gdy brał kolejne zakręty. Był na dro­dze sam. Widok drzew i zako­sów migo­cą­cych w bla­sku samo­cho­do­wych świa­teł miał w sobie coś hip­no­tycz­nego.

Chciał jak naj­szyb­ciej dotrzeć do domu. Zaczy­nały mu już opa­dać powieki. Za mniej niż kwa­drans będziesz w łóżku, pomy­ślał. Sze­roko otwo­rzył oczy, potrzą­snął głową, roz­ru­szał żuchwę i pod­krę­cił gło­śnik. Dom Chri­stine od jego domu dzie­liło zale­d­wie dwa­dzie­ścia kilo­me­trów, ale i tak włą­czył muzykę, by prze­zwy­cię­żyć sen­ność. Stare kawałki, takie jak Tra­ve­ling Wil­bu­rys, Dylan, Har­ri­son, Tom Petty, Roy Orbi­son i Jeff Lynne. Dobra muza, nie­nasz­pi­ko­wana jesz­cze elek­tro­niką, nie­zep­suta przez led­wie opie­rzo­nych didże­jów. Miał za sobą długi dzień w szpi­talu, ale dwie ostat­nie godziny spę­dzone w ramio­nach Chri­stine dostar­czyły mu bło­go­sła­wio­nego i koją­cego relaksu.

Poznał ją przez Tin­dera – apkę, dzięki któ­rej odbył wiele ran­dek, ale która w zamian napeł­niała go poczu­ciem winy i zbru­ka­nia. O co tu cho­dzi? Jaki jest sens tych wszyst­kich laj­ków i mat­chy? Kry­tyczny gło­sik w gło­wie mówił mu, że rela­cje miło­sne – z por­no­gra­fią i por­ta­lami rand­ko­wymi w tle – coraz bar­dziej, przy­naj­mniej w jego wypadku, przy­po­mi­nają targ bydlęcy.

Nie jeste­śmy już tylko kon­su­men­tami, jeste­śmy towa­rem pod­le­ga­ją­cym kon­sump­cji, pomy­ślał. Towa­rem, który się kon­su­muje i wyrzuca. Wie­dział, że takie myśle­nie, podob­nie jak jego muzyczne gusta, ozna­cza jedno: sta­rzeje się. Że choć ma dopiero czter­dziestkę, myśli jak sta­ruch, tak samo jak wcze­śniej myśleli jego – świeć Panie nad ich duszą – rodzice. Żona i dzieci wciąż mu to powta­rzali. Tylko Chri­stine mile łech­tała jego ego, mówiąc, że jak na faceta w tym wieku ma boskie ciało.

Cho­lera! Z lasu wyło­nił się jakiś kształt i wysko­czył na drogę tuż przed nim. Jeleń! Pier­do­lony jeleń! Zaklął. Zbyt późno dostrzegł potężne rogi zwie­rzę­cia, które chcąc przejść na drugą stronę drogi, wpa­dło w stru­mień samo­cho­do­wych świa­teł. Uniósł się na fotelu i sta­nął na pedale hamulca, ale nie zdo­łał unik­nąć koli­zji. W ostat­niej chwili przed zde­rze­niem z samo­cho­dem jeleń odwró­cił łeb: w powo­dzi świa­tła męż­czy­zna ujrzał pełne trwogi, nie­mal ludz­kie oczy.

Ude­rze­nie było potężne – wstrzą­snęło całym samo­cho­dem w chwili, gdy zaha­mo­wał z piskiem opon, które zosta­wiły gumowy ślad na asfal­cie. Ciało wiel­kiego zwie­rzę­cia spa­dło na maskę, a następ­nie osu­nęło się na drogę i znie­ru­cho­miało przed zde­rza­kiem.

Natych­miast wysiadł. Spo­glą­da­jąc ponad wgnie­cioną maską, w bla­sku reflek­to­rów zoba­czył na asfal­cie podłużny kształt i jego potężny cień roz­cią­ga­jący się obok. Otwo­rzył usta, bra­ko­wało mu powie­trza. Wytrzesz­czył oczy. Był pewien, że ni­gdy nie zapo­mni tego widoku.

Bo to, co leżało na dro­dze, wcale nie było zwie­rzę­ciem. To był czło­wiek.

PONIE­DZIA­ŁEK

1

Noc. Las. Świa­tła samo­chodu. Księ­życ na nie­bie. Sma­gane bla­skiem reflek­to­rów drzewa, mnó­stwo drzew. I bar­dzo mało domów. Od czasu do czasu samotne, poje­dyn­cze gospo­dar­stwa. Zostali wycią­gnięci z łóżek o czwar­tej nad ranem.

– Pusto tu – sko­men­to­wała Samira.

Nikt wię­cej się nie ode­zwał.

Wibra­cje tele­fonu na szafce noc­nej wyrwały Servaza z kosz­maru, w któ­rym jadł kola­cję w towa­rzy­stwie wszyst­kich zmar­łych spo­tka­nych w swo­jej poli­cyj­nej karie­rze. W słu­chawce usły­szał głos Cha­bril­laca, nowego szefa poli­cji kry­mi­nal­nej. Po noc­nym tele­fo­nie od pro­ku­ra­tora z Foix dyżurny pra­cow­nik pro­ku­ra­tury w Tulu­zie skon­tak­to­wał się z poli­cją kry­mi­nalną, infor­mu­jąc o podej­rza­nej śmierci na dro­dze na tere­nie depar­ta­mentu Ariège. Młody męż­czy­zna potrą­cony przez samo­chód o 2.30. Wyglą­dało na to, że wyszedł z lasu i wtar­gnął wprost pod samo­chód, kie­rowca nie mógł nic zro­bić.

– Wypa­dek? – zapy­tał zbity z tropu, nie cał­kiem jesz­cze obu­dzony Servaz, zer­ka­jąc na zega­rek.

– Miał głowę jele­nia… Był ranny i wszystko wska­zuje na to, że… hmm… przed czymś ucie­kał. A raczej przed kimś.

Servaz natych­miast poczuł się abso­lut­nie przy­tomny.

– Wypa­dek? – powtó­rzyła z nie­do­wie­rza­niem Samira, gdy zadzwo­nił do niej pięć minut póź­niej.

– Wypa­dek? – zapy­tał po chwili Vin­cent, szep­tem, by nie obu­dzić Charlène.

Samira Cheung i Vin­cent Espérandieu: dwoje naj­lep­szych ludzi w jego gru­pie śled­czej. Z początku miał pro­blem ze skło­nie­niem kole­gów, by ich zaak­cep­to­wali. Samira przy­po­mi­nała wiecz­nie wku­rzoną gotkę, a Vin­cent zma­nie­ro­wa­nego mło­dzieńca. Ich poja­wie­nie się uru­cho­miło reak­cję łań­cu­chową w postaci pół­słó­wek, plo­tek oraz mniej lub bar­dziej homo­fo­bicz­nych i sek­si­stow­skich docin­ków. Servaz poło­żył temu tamę. Obojgu powie­rzał coraz wię­cej odpo­wie­dzial­no­ści. Potra­fił roz­po­znać dobrego detek­tywa od pierw­szego wej­rze­nia. Teraz mijało dwa­na­ście lat, odkąd Samira i Vin­cent dołą­czyli do grupy. Wiele wody upły­nęło w rzece. Się­gnął po ter­mos z kawą, który podała mu sie­dząca na tyl­nym fotelu Samira. Napeł­nił swój kubek. Opu­ścił szybę, zsu­nął maseczkę i upił łyk. Vin­cent pro­wa­dził. Servaz się pochy­lił i przez przed­nią szybę spoj­rzał na niebo. Towa­rzy­szył im uśmiech­nięty, okrą­gły księ­życ.

Zwol­nili na widok jasnego bla­sku zale­wa­ją­cego wiel­kie drzewa sto metrów przed nimi. Vin­cent zaha­mo­wał. Servaza zasko­czyła duża liczba samo­cho­dów. Za żół­tymi taśmami zauwa­żył jakichś ludzi. Miej­sce oświe­tlały bar­dzo mocne reflek­tory. W pół­cie­niu odci­nała się jaśniej­sza plama namiotu. Zapar­ko­wali na tra­wia­stym pobo­czu.

– Nie jeste­śmy pierwsi – stwier­dził Espérandieu, wciąż trzy­ma­jąc ręce na kie­row­nicy. – Można by pomy­śleć, że to jakiś zlot służb.

– Co oni odwa­lają? – zapy­tała Samira, pochy­la­jąc się mię­dzy opar­ciami. – Biorą nas czy oddają sprawę żan­dar­me­rii?

– W każ­dym razie chyba jesz­cze nie widzia­łem takiego tłumu z oka­zji zwy­kłego wypadku na dro­dze – pod­su­mo­wał Vin­cent.

Kiedy wysie­dli, niebo zasnu­wała war­stwa chmur i księ­życa nie było już widać. Zasła­nia­jąc oczy dłońmi przed ośle­pia­ją­cym bla­skiem reflek­to­rów, ruszyli w stronę ogro­dze­nia z taśmy. Servaz pomy­ślał, że życie jest jak te reflek­tory: to krótki błysk mię­dzy dwiema wiecz­nymi nocami. Świeci przez krótką chwilę, a potem gaśnie. Pozo­staje tylko wspo­mnie­nie bla­sku. Które w końcu rów­nież wygasa.

Zoba­czył, że żan­darmi, któ­rzy sta­wili się jako pierwsi, wyko­nali swoją robotę szybko i porząd­nie. Podzie­lili obszar na trzy strefy, któ­rych nie­wi­doczne gra­nice wyzna­czała obec­ność róż­nych spe­cja­li­stów: strefa pierw­sza obej­mo­wała miej­sce samego wypadku, stał w niej samo­chód, który badali jesz­cze tech­nicy w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach; w stre­fie dru­giej zna­lazł się kawa­łek lasu – to stam­tąd musiał nadejść młody czło­wiek, a teraz prze­cze­sy­wali ją skru­pu­lat­nie ludzie odziani w inne kosmiczne stroje; i wresz­cie w stre­fie trze­ciej, na ubo­czu, zgro­ma­dziła się reszta per­so­nelu i funk­cjo­na­riu­sze wyż­szego szcze­bla.

Servaz pomy­ślał, że strefa pierw­sza musiała ucier­pieć wsku­tek inter­wen­cji służb ratun­ko­wych. Nie było to zresztą miej­sce zbrodni w ści­słym zna­cze­niu tego słowa. To, co naj­waż­niej­sze, było gdzie indziej: w lesie. Tam, gdzie roze­grał się pościg za chło­pa­kiem, nagonka – jeśli rze­czy­wi­ście mieli do czy­nie­nia z polo­wa­niem.

Tak czy ina­czej posta­rali się – z tym namio­tem, reflek­to­rami, potężną bry­gadą tech­ni­ków i funk­cjo­na­riu­szy. Poczuł, jak w żyłach buzuje mu adre­na­lina, a jego cie­ka­wość jesz­cze się wzmo­gła: musiało się tu wyda­rzyć coś wyjąt­ko­wego. Nie wyciąga się tylu osób z łóżek bez powodu.

Idąc w kie­runku grupy zło­żo­nej z żan­dar­mów i innych przed­sta­wi­cieli orga­nów ści­ga­nia, wśród postaci sto­ją­cych w bla­sku reflek­to­rów roz­po­znał nowego pro­ku­ra­tora z Tuluzy Guil­laume’a Dre­co­urta, który wcze­śniej pra­co­wał w Besançon. W wywia­dzie prze­pro­wa­dzo­nym nie­dawno przez jed­nego z lokal­nych dzien­ni­ka­rzy wyznał on, że w mło­do­ści wahał się mię­dzy pra­wem a karierą tre­nera spor­to­wego. I że w związku z tym ma ducha zespo­ło­wego. Cie­kawe, czy ten jego duch roz­ciąga się na poli­cję, pomy­ślał Mar­tin.

Pro­ku­ra­tor patrzył na zbli­ża­ją­cego się Servaza z nie­skry­wa­nym zain­te­re­so­wa­niem. Świ­dru­jące spoj­rze­nie sza­rych oczu. Okrą­głe oku­lary, maseczka.

– Komen­dan­cie – powi­tał go.

– Panie pro­ku­ra­to­rze.

– Panie pro­ku­ra­to­rze, zaczę­li­śmy już spo­rzą­dzać pro­to­kół z oglę­dzin, cze­kamy na pana decy­zję – ode­zwał się sto­jący obok ofi­cer żan­dar­me­rii.

Pro­ku­ra­tor spoj­rzał na niego, a następ­nie na Servaza.

– Dużo sły­sza­łem o panu i o pana gru­pie, komen­dan­cie.

– A to kapi­tan Espérandieu i porucz­nik Cheung – odparł Mar­tin. – Możemy pro­sić o krótki raport sytu­acyjny?

Odwró­cili się w stronę ofi­cera żan­dar­me­rii, który mach­nął ręką w kie­runku pobo­cza obok uszko­dzo­nego samo­chodu.

– Chło­pak wybiegł z lasu, tam – powie­dział przez maseczkę. – Kie­rowca – ofi­cer wska­zał na męż­czy­znę, który sie­dział na skła­da­nym krze­śle pod oświe­tlo­nym namio­tem i pił paru­jącą kawę z kubka – nie zdą­żył zaha­mo­wać. Ude­rzył w niego i ciało upa­dło na drogę. Ofiara miała na gło­wie… głowę jele­nia zapiętą z tyłu na zamek bły­ska­wiczny i przy­wią­zaną pod brodą rze­mie­niem.

Servaz się wzdry­gnął.

– Głowę jele­nia? Gdzie ona jest? – zapy­tał.

– Ratow­nicy musieli ją zdjąć, kiedy pró­bo­wali go reani­mo­wać. Na pewno przy oka­zji zosta­wili na niej ślady. Zabez­pie­czy­li­śmy ją. Jest jesz­cze tam, pod namio­tem. Zadep­tali też mocno pierw­szą strefę.

Jak na budo­wie, pomy­ślał Servaz, roz­glą­da­jąc się dookoła, po raz kolejny zasko­czony liczeb­no­ścią sił porząd­ko­wych. Na pewno zdjęli odci­ski pal­ców załogi karetki, żeby w odpo­wied­nim cza­sie wyeli­mi­no­wać je spo­śród śla­dów zebra­nych w pierw­szej i dru­giej stre­fie.

– Kiedy chło­pak wypadł mu przed maskę, kie­rowca w pierw­szej chwili pomy­ślał, że to zwie­rzę. Jest w szoku – cią­gnął ofi­cer.

– Co tutaj robił o tej porze?

– Miał nockę w szpi­talu. Jest pie­lę­gnia­rzem. Wra­cał do domu.

– Powie­dziano mi, że chło­pak ucie­kał. Wia­domo przed czym?

– Zoba­czy pan – powie­dział żan­darm. – W każ­dym razie to… deli­katna sprawa.

– Ach tak? Dla­czego?

– Zoba­czy pan – powtó­rzył tam­ten.

Servaz wyobra­ził sobie opi­saną scenę. Noc. Świa­tła samo­chodu. Las. Przed samo­chód wypada postać z głową jele­nia, niczym jakiś mito­lo­giczny stwór. Kie­rowcy nie udaje się jej omi­nąć. Na widok tego zja­wi­ska jest zasko­czony, ale też zafa­scy­no­wany. Mar­tin zadrżał. Nagle zachciało mu się palić, wyjął z kie­szeni paczkę papie­ro­sów i przy­po­mniał sobie, że ma na twa­rzy maseczkę. Era wirusa. Czas kary, śmierci, oczysz­cze­nia, któ­rego sym­bo­lem stała się maseczka. Noszona niczym kne­bel, znak roz­po­znaw­czy anty­sep­tycz­nego, zagu­bio­nego, zaszczu­tego spo­łe­czeń­stwa, któ­remu nało­żono kaga­niec.

– Panie pro­ku­ra­to­rze, co robimy? – nale­gał przed­sta­wi­ciel żan­dar­me­rii. – Czas ucieka. Moi ludzie są gotowi, żeby…

– Ponie­waż byli­ście tutaj pierwsi i zebra­li­ście zezna­nia od kie­rowcy, zle­cam wam śledz­two w spra­wie samego wypadku – odpo­wie­dział pro­ku­ra­tor. – Nato­miast grupę komen­danta Servaza ofi­cjal­nie pro­szę o zba­da­nie wszyst­kiego, co doty­czy ewen­tu­al­nych spraw­ców porwa­nia, uwię­zie­nia, tor­tur i usi­ło­wa­nia zabój­stwa tego chło­paka, gdy tylko zosta­nie ziden­ty­fi­ko­wany. Otwie­ram śledz­two. Liczę na dobrą współ­pracę mię­dzy wami.

Serva­zowi nie umknęła zachmu­rzona mina żan­darma.

– Vin­cent, sprawdź, czy tech­nicy wszystko dokład­nie foto­gra­fują. Samira, zaj­miesz się pro­ce­du­rami. Zbie­rasz zapie­czę­to­wane dowody, robisz album ze zdję­ciami z miej­sca zbrodni, spraw­dzasz czy pro­to­koły są w porządku.

– Będą – ofuk­nął go ofi­cer żan­dar­me­rii. – Moi ludzie nie mają w zwy­czaju fał­szo­wać pro­to­ko­łów, komen­dan­cie.

– Jestem tego pewien – odpo­wie­dział dyplo­ma­tycz­nie.

Spoj­rzał na uszko­dzony samo­chód. Przed maską przy zwło­kach kucała jakaś postać. Znał ją: dok­tor Fatiha Djel­lali. Pato­lożka z Wydziału Medy­cyny Sądo­wej Szpi­tala Uni­wer­sy­tec­kiego w Tulu­zie. Pro­fe­sjo­na­listka pod każ­dym wzglę­dem. Kom­pe­tentna. Oddana. Dobry znak.

Posta­wił koł­nierz płasz­cza. Tem­pe­ra­tura spa­dła w oko­lice zera. Wkrótce będzie listo­pad, mie­siąc zmar­łych i chry­zan­tem. Począ­tek sezo­no­wych depre­sji.

Wło­żył kom­bi­ne­zon, ręka­wiczki i ochra­nia­cze na buty, po czym wszedł do pierw­szej strefy i ruszył w stronę lekarki. Zmru­żył oczy; wciąż włą­czone świa­tła samo­chodu ośle­piały go, ale już zaczy­nał roz­róż­niać szcze­góły. Nagie ciało leżało na boku, wprost na asfal­cie. Fatiha Djel­lali kucała nad nim i badała jego plecy, przy­świe­ca­jąc sobie latarką do nur­ko­wa­nia – Servaz wie­dział, co to za przed­miot, ponie­waż widział już Fatihę przy pracy. Latarka była wodosz­czelna, ultra­mocna i bar­dzo eko­no­miczna. Nagle zro­zu­miał, dla­czego żan­darm powie­dział, że sprawa jest deli­katna. Nie, to nie była tylko gra świa­teł i cieni; młody czło­wiek miał czarną skórę.

– Cześć – przy­wi­tał ją.

– Cześć, Mar­tin.

Pochło­nięta pracą nawet nie pod­nio­sła głowy. Kie­dyś, zanim poznał Léę, mało bra­ko­wało, by zaczęli się spo­ty­kać. To on się wahał. Fatiha Djel­lali była jedną z naj­bar­dziej atrak­cyj­nych kobiet, jakie znał, i miała bar­dzo miły spo­sób bycia. Ale była też, jak nazy­wali ją nie­któ­rzy poli­cjanci, „bogi­nią umar­łych”. Podob­nie jak Mar­tin żyła w bli­sko­ści z nimi. Podob­nie jak on przy­no­siła do domu pewne obrazy. Nie był pewien, czy dzie­le­nie codzien­no­ści z tą kobietą byłoby dla niego naj­lep­szym spo­so­bem na walkę z wła­snymi demo­nami, czy pozwo­li­łoby mu trzy­mać je na dystans. A potem do jego życia wkro­czyła Léa – ze swoją weso­ło­ścią, ener­gią, czło­wie­czeń­stwem i pra­wo­ścią – i wszyst­kich pogo­dziła1.

– Co o tym sądzisz? – zapy­tał.

– Pew­nie się nie pomylę, jeśli powiem, że zgi­nął na miej­scu wsku­tek ude­rze­nia o jezd­nię. Ale naj­pierw został potrą­cony przez samo­chód: na masce i zde­rzaku jest krew. I ma pora­nione stopy, to zna­czy, że musiał dość długo biec przez las.

Mru­żąc oczy, spoj­rzał w stronę oświe­tlo­nego ostrym bla­skiem ciała. Zwró­cił uwagę na dło­nie chło­paka, które pato­lożka zapa­ko­wała w prze­zro­czy­ste torebki.

– Czy ktoś pobrał odci­ski linii papi­lar­nych?

Pokrę­ciła głową.

– Jesz­cze nie. Nie ma mowy o pobie­ra­niu pró­bek ani żad­nym innym dzia­ła­niu, które mogłoby spo­wo­do­wać przy­pad­kowe ska­że­nie, dopóki nie zba­dam opu­szek pal­ców i paznokci.

Wie­dział, jaka jest zasad­ni­cza i nie­prze­jed­nana w tych spra­wach.

– Ale jeśli nie znaj­dziemy ubrań ani papie­rów i tak trzeba będzie pobrać odci­ski – zaopo­no­wał. – Można by zasto­so­wać nie­in­wa­zyjną tech­nikę, jak proszki, które nie uszka­dzają DNA. Albo po pro­stu zro­bić zdję­cie…

– Mar­tin, na tym eta­pie nikt poza mną nie dotyka tego ciała – ucięła. – Odci­ski pobie­rzemy po sek­cji. Ale nikt nie tknie tych rąk, dopóki nie zba­dam pal­ców i paznokci, jasne? Żeby się nie oka­zało, że wsta­wa­łam w środku nocy na darmo.

Cała Fatiha. Miała wła­sny kodeks postę­po­wa­nia i nikomu nie pozwa­lała go naru­szać. Servaz spo­ty­kał już mniej skru­pu­lat­nych leka­rzy sądo­wych. Zdu­sił wes­tchnie­nie. Zasad­ni­czo cie­szył się z jej pro­fe­sjo­na­li­zmu, ale tym razem chęt­nie zyskałby na cza­sie.

– Peł­nia – powie­działa nagle.

– Tak, zauwa­ży­łem – odparł, wzno­sząc oczy ku noc­nemu niebu.

– Księ­życ myśli­wych.

– Co masz na myśli?

– Przy­pa­da­jąca dzi­siaj peł­nia to księ­życ myśli­wych. Tak się nazywa paź­dzier­ni­kową peł­nię, ponie­waż kie­dyś uła­twiała ona polo­wa­nie na wędrowne ptaki. Tra­dy­cyj­nie nastę­puje po wrze­śnio­wej pełni plo­nów. Ale rok dwa tysiące dwu­dzie­sty jest wyjąt­kowy pod każ­dym wzglę­dem: zamiast dwu­na­stu pełni mamy trzy­na­ście. Z czego dwie w paź­dzier­niku. Księ­życ myśli­wych – powtó­rzyła.

Przy­po­mniał sobie, że w mito­lo­gii grec­kiej Arte­mida, bogini łowów, była rów­nież bogi­nią księ­życa. Prze­szedł go dreszcz.

– Myślisz, że to zbieg oko­licz­no­ści? – zapy­tał.

– Ja tu nie jestem od myśle­nia, to wasza robota.

– Z tego, co sły­sza­łem, chło­pak przed czymś albo przed kimś ucie­kał. Czyli w sumie ktoś na niego… polo­wał. Wiesz, skąd się wzięła ta hipo­teza?

Ski­nęła głową.

– Patrz.

Skie­ro­wała snop świa­tła latarki na jedną z łopa­tek. Pod lewym oboj­czy­kiem widać było ranę: wysta­wał z niej meta­lowy szpi­ku­lec, który lśnił w potęż­nym bla­sku. Servaz przy­kuc­nął.

– Co to ma być? Strzała?

– Raczej bełt…

Poczuł, jak włosy na karku stają mu dęba.

– Nie­źle, co? A to jesz­cze nie wszystko – dodała. Odło­żyła latarkę i chwy­ciła ciało za ramiona. – Pomóż mi.

Razem powoli, ostroż­nie odwró­cili zwłoki. Poło­żyli je na ple­cach, na płach­cie roz­cią­gnię­tej bez­po­śred­nio na żwirku i asfal­cie. Fatiha naj­pierw skie­ro­wała snop świa­tła na twarz mimo że reflek­tory już ją oświe­tlały.

Servaz zamarł. Mar­twe źre­nice. Oczy, które led­wie zdą­żyły zoba­czyć życie, a już musiały się z nim poże­gnać: chło­pak nie miał nawet dwu­dzie­stu lat. Fatiha prze­su­nęła stru­mień świa­tła latarki po pod­bródku i gar­dle aż do klatki pier­sio­wej, która wyraź­nie odzna­czała się pod skórą, ponie­waż ofiara była bar­dzo szczu­pła.

Mar­tin poczuł się zasko­czony, a nawet oszo­ło­miony. Na tym eta­pie sta­rał się nie myśleć, nie snuć hipo­tez, nie wycią­gać pośpiesz­nych wnio­sków. Na piersi mło­dego czło­wieka ktoś wyrył słowo

SPRA­WIE­DLI­WOŚĆ.

Zob. Ber­nard Minier, Sio­stry (2018) i Dolina (2020), obie książki w prze­kła­dzie Moniki Szewc-Osiec­kiej, wydane przez Dom Wydaw­ni­czy REBIS. [wróć]

2

Powoli posu­wali się naprzód wśród zaro­śli i drzew. Samira dołą­czyła do niego i szli trasą wyzna­czoną w lesie przez tech­ni­ków, któ­rzy – aby oca­lić ślady przed zadep­ta­niem – od pnia do pnia, mniej wię­cej rów­no­le­gle, roz­cią­gnęli dwa pasy lśnią­cej żół­tej taśmy. Reflek­tory oświe­tlały znaj­du­jące się mię­dzy taśmami plamy krwi i poła­mane gałę­zie ozna­czone rów­nież żół­tymi, ponu­me­ro­wa­nymi tablicz­kami. Wszystko było wil­gotne; po przej­ściu trzy­dzie­stu metrów miał prze­mo­czone nogawki. Kawa­łek dalej zabra­kło prze­wodu do reflek­to­rów i ich miej­sce zajęły umiesz­czone na masz­tach, zasi­lane bate­riami sło­necz­nymi świe­tli­ste kule, które wisiały na tle czar­nego nieba jak mar­twe księ­życe.

Jesz­cze dalej, w odle­gło­ści około pię­ciu­set metrów, nie było już ani kul, ani taśmy. Tech­nicy, któ­rym skoń­czył się sprzęt, poroz­sta­wiali tylko pla­sti­kowe tabliczki w miej­scach, w któ­rych zna­leźli ślady; przez ciemny las wio­dła więc jaśniej­sza ścieżka zro­biona z żół­tych bojek, niczym z kamycz­ków Tom­cia Palu­cha.

Wkrótce doszli do stru­mie­nia, który pły­nął u stóp stro­mego zbo­cza i wśród zaro­śli dostrze­gli dwóch tech­ni­ków, któ­rzy latar­kami oświe­tlali drugi brzeg. Servaz zoba­czył odci­śnięte w bło­cie głę­bo­kie ślady. Bosych stóp, ale także butów. Tech­nicy foto­gra­fo­wali je i mie­rzyli. Jeden z nich pod­niósł się i prze­szedł obok Mar­tina i Samiry. Być może wra­cał po zestaw do robie­nia odle­wów.

Servaz poka­zał legi­ty­ma­cję.

– Tylko doro­śli męż­czyźni – oświad­czył drugi z tech­ni­ków, wska­zu­jąc na ślady. – Mniej wię­cej od sze­ściu do dzie­się­ciu. I jedna dużo lżej­sza osoba bez butów.

Miał na sobie biały kom­bi­ne­zon i białą maseczkę, ochra­nia­cze na buty i dwie war­stwy nie­bie­skich nitry­lo­wych ręka­wic: wyglą­dał jak zagu­biony nauko­wiec na nie­go­ścin­nej pla­ne­cie.

– Dalej też są ślady? – zapy­tał Servaz, odgar­nia­jąc gałąź i deli­kat­nie sta­wia­jąc stopę na pła­skim kamie­niu pośrodku stru­myka.

Woda śpie­wała i plą­sała, poły­sku­jąc w bla­sku latarki. Stru­mień wyżło­bił tunel wśród roślin­no­ści.

– Tak, cią­gną się jakiś kilo­metr.

Nagle na sąsied­nim kamie­niu Servaz dostrzegł kształt przy­po­mi­na­jący mar­twą żabę. Leżała nie­ru­chomo na brzu­chu, z wiel­kimi tyl­nymi odnó­żami roz­ło­żo­nymi pod kątem pro­stym. Poczuł dziwną fascy­na­cję, widok tego małego płaza go poru­szył. Jakby to nic nie­zna­czące stwo­rze­nie doma­gało się miej­sca w wiel­kim łań­cu­chu życia i śmierci.

Ruszyli dalej. Przez nie­mal nie­prze­nik­nione skle­pie­nie z gałęzi i listo­wia nad ich gło­wami prze­świ­ty­wało księ­ży­cowe świa­tło. Znaj­do­wali się poni­żej drogi i nie docho­dził tutaj żaden dźwięk. Ude­rzyła go ta cisza. Wresz­cie, kawa­łek dalej, zoba­czyli innych tech­ni­ków w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach.

Poło­żoną w środku lasu okrą­głą, otwartą na nocne niebo polanę zale­wał księ­ży­cowy blask. Pano­wał tu kli­mat nie­okre­ślo­nej grozy i Servaz poczuł, że ogar­nia go dziwny nie­po­kój.

– Co tam macie? – zapy­tał, znowu poka­zu­jąc legi­ty­ma­cję.

– Tutaj koń­czą się ślady – oznaj­mił jeden z astro­nau­tów. – Od tego miej­sca zaczął biec. Ucie­kał w kie­runku, z któ­rego przy­szli­ście – dodał, wska­zu­jąc na czarny las za ich ple­cami.

Następ­nie tech­nik zwró­cił ich uwagę na to, że trawa na pogrą­żo­nej w oni­rycz­nej, nie­bie­skiej poświa­cie pola­nie w nie­któ­rych miej­scach jest wgnie­ciona i wska­zał na alejkę wcho­dzącą w las po dru­giej stro­nie.

– Stało tu kilka samo­cho­dów. Ofiara musiała wysiąść z jed­nego z nich. Przy­je­chały stam­tąd. Ta ścieżka pro­wa­dzi do innej drogi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: La chasse

Copy­ri­ght © XO Éditions 2021

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Michał Paw­łow­ski/www.kre­ska­ikropka.pl

Foto­gra­fie na okładce

Unsplash/Artur Rut­kow­ski/@alie­no­wicz

Unsplash/Bruno Kel­zer

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Polo­wa­nie, wyd. I, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-889-9

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer