Spirala zła - Bernard Minier - ebook + audiobook + książka

Spirala zła ebook

Bernard Minier

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Największa zagadka w karierze Martina Servaza.

Pirenejach mieszka, ukryty przed światem, kultowy reżyser filmów grozy Morbus Delacroix. To uwielbiany przez rzesze fanów mizantrop i ekscentryk. Judith, studentka filmoznawstwa, znawczyni i miłośniczka jego dzieł, pisze pracę poświęconą jego twórczości. Ku jej zdziwieniu mistrz, który unika kontaktów z ludźmi, zgadza się na spotkanie, a nawet zaprasza ją do swojej górskiej samotni.

Tymczasem w Tuluzie zostaje zamordowany specjalista od efektów specjalnych, który współpracował przy produkcji wielu obrazów Delacroix; ktoś przywiązał go do szpitalnego łóżka i uśmiercił. Wszystko wskazuje na to, że to zabójstwo ma związek z pewnym zakazanym filmem. Spirala śmierci nakręca się niepowstrzymanie…

Dla komendanta Martina Servaza jest to być może największa zagadka w karierze. Za jej rozwiązanie przyjdzie mu zapłacić ogromną cenę…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 393

Oceny
4,3 (206 ocen)
117
57
19
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdaExLibris

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała!!! A przeczytana przez Piotra Grabowskiego tak, że mam ciarki na plecach. Mistrzostwo!
20
Hanka173

Nie oderwiesz się od lektury

Martin Servaz na tropie ucieleśnionego zła. Już nie jest tak elegancko jak na początku. Nie ma Mahlera, filozoficznych wywodów, rozmów o literaturze, sztuce, posiadówek przy dobrym winie i eleganckich potrawach kuchni francuskiej. Teraz jest pośpiech, ciemność, deszcz, zimno, bezsenność a chwilami rozpacz i bezradność. W dziwnych okolicznościach, w szpitalu psychiatrycznym Camelot w Tuluzie, ginie człowiek powiązany zawodowo z reżyserem Morbusem. A potem umierają następni. Jego twórczość jest bardzo kontrowersyjna a on sam jest dziwakiem i odludkiem. Studentka filmoznawstwa Judith Tallandier, zauroczona dziełem twórcy i nim samym zafascynowana, jedzie na spotkanie z mistrzem. Wszystkich bardzo ciekawi film Morbusa, który nie wszedł na ekrany, „Orfeusz albo spirala zła” podobno będący samym złem, dostarczającym ekstremalnych wrażeń, będący orgią polaną krwią. Martin Servaz , Samira Cheung i Vincent Esperandieu tropią mordercę a nam rytm czytania zaburza częsta zmiana miejsca i czasu akc...
Puella52

Z braku laku…

Przeczytałam większość książek Minera,wszystkie z dużym zainteresowaniem. Ta podobała mi się najmniej,może ze względu na dominującą tematykę- nie jestem fanką horrorów.
00
Maadlenm

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa
00
Yv_onn

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo lubię Miniera, a szczególnie serię z Servazem. Autor wprowadza nas w świat filmowych horrorów. Jak wiecie nawet w rzeczywistości pojawiały się filmiki z podejrzeniem nagrywania prawdziwych zdarzeń. O tym dowiadujemy się mnóstwo, a zaczyna się od wyprawy studentki filmoznawstwa w góry do takiego właśnie reżysera. Dodatkowo ktoś morduje ludzi powiązanych z filmami. Jak zwykle ciekawie, mroczno i krwawo. Jedno co ważne autor sam zastanawia się czy taki rozwój agresji w tv, filmach, grach służy ludziom. Jego zdaniem nie, ale sam tak pisze. Hipokryzja? Pieniądze? No nic, trzeba czekać na następną część bo niewątpliwie będzie.
00

Popularność




Dedykacja

Dla Ambre, Car­losa, Émilie i Isa­belle:oni wie­dzą dla­czego

Motto

Tam, gdzie nie pra­cuje wyobraź­nia, nie ma i grozy1.

Arthur Conan Doyle

A. Conan Doyle, Stu­dium w szkar­ła­cie, przeł. E.S., s. 23, cytat za https://wol­ne­lek­tury.pl/media/book/pdf/doyle-stu­dium-w-szkar­la­cie.pdf, dostęp 5.08.2023. [wróć]

Prolog

– Ja umie­ram, pro­szę księ­dza.

Pacjent wpa­try­wał się w kapłana. Mru­gnął i jego oczy żywo zalśniły w pół­mroku pokoju.

Męż­czy­zna miał pięć­dzie­siąt osiem lat, był sce­no­gra­fem fil­mo­wym w sta­nie spo­czynku i rze­czy­wi­ście umie­rał.

Na zewnątrz pano­wała burzowa noc. Raz po raz bły­skało, a znad gór dobie­gały odle­głe jesz­cze grzmoty. Pokój wypeł­niał mia­rowy, przy­tłu­miony szum apa­ra­tury. A z kory­ta­rza mimo póź­nej pory docho­dziły typowe dla nie­wiel­kiego szpi­tala odgłosy otwie­ra­nych i zamy­ka­nych drzwi oraz echo kro­ków.

Kapłan się pochy­lił. Jego twarz zna­la­zła się w pla­mie świa­tła.

– To raczy­sko jest wszę­dzie – wyar­ty­ku­ło­wał Mat­thias Lau­gier. – Prze­rzuty, tak to nazy­wają. Ja mówię na niego Wróg. Bo to jest wojna. Którą prze­gra­łem. Swoją drogą nie mia­łem żad­nych szans.

Na twa­rzy księ­dza Daniela Eyengi malo­wało się głę­bo­kie sku­pie­nie. Pacjent sam popro­sił o spo­tka­nie z nim. O jego sta­nie zdro­wia kapłan dowie­dział się od per­so­nelu medycz­nego. Rak opłuc­nej, faza ter­mi­nalna. Z prze­rzu­tami do otrzew­nej, osier­dzia, jąder, krtani. A wszystko to przez azbest; do chwili wyda­nia zakazu powszech­nie wyko­rzy­sty­wany pod­czas pro­duk­cji fil­mów, w sce­no­gra­fii i sprzę­cie.

– To azbest – powie­dział Mat­thias Lau­gier, jakby czy­tał w jego myślach. – W tam­tych cza­sach było go dużo w deko­ra­cjach fil­mo­wych, w prze­wo­dach wen­ty­la­cyj­nych, nawet w sztucz­nym śniegu. Wszę­dzie. Teraz jest zaka­zany. Ale ta cho­lerna cho­roba ujaw­nia się dopiero po trzy­dzie­stu latach.

Duchowny ski­nął głową. Przed nim, na bla­cie szpi­tal­nego sto­lika, stało pla­sti­kowe pude­łeczko z odro­biną oleju pobło­go­sła­wio­nego pod­czas ostat­niej mszy krzyżma. Zanim dotknął cho­rego, wło­żył ręka­wiczki. W poświa­cie lampy widział wąską twarz o ostrych kościach nie­mal prze­bi­ja­ją­cych się przez skórę – szarą, jakby ktoś natarł ją popio­łem – i głę­boko zapad­nię­tych oczach.

Omiótł wzro­kiem słabo oświe­tlony pokój w poszu­ki­wa­niu kosza na śmieci. Zgod­nie z pro­to­ko­łem anty­co­vi­do­wym nie miał prawa niczego stąd wynieść. I tak ręka­wiczki, pude­łeczko i zapie­czę­to­wana pipeta z kro­plą kon­se­kro­wa­nego wina, którą umie­ści na języku cho­rego – miały tra­fić do kosza, a następ­nie zostać spa­lone. Wino pocho­dziło z ostat­nio odpra­wio­nej mszy, a pipetę kupił w aptece.

– Wezwa­łem księ­dza nie tylko po to, żeby otrzy­mać namasz­cze­nie – oświad­czył męż­czy­zna bar­dzo dziw­nym tonem.

Eyenga prze­niósł uwagę na pacjenta.

– Gdy­bym powie­dział, co widzia­łem, nie mógłby ksiądz zasnąć, słowo daję! Stra­ciłby ksiądz wiarę.

Pacjent wpa­try­wał się w kapłana nie­ru­cho­mym wzro­kiem. W jego oczach Eyenga dostrzegł błysk, od któ­rego prze­szedł go dreszcz.

– Co masz na myśli, synu?

– Pie­kło, pro­szę księ­dza… Byłem jed­nym z pie­kiel­nych demo­nów.

Duchowny poczuł na karku lodo­waty powiew.

– Niech się pan opa­mięta i nie wyga­duje takich rze­czy – powie­dział zdu­szo­nym gło­sem.

Usły­szał char­czący oddech i pomy­ślał o dotknię­tych mar­twicą płu­cach.

– Nie ma ksiądz poję­cia, co tam widzia­łem. Co robi­li­śmy… Jeśli ist­nieje jakieś świa­tełko na końcu tego tunelu, to dla nas jest to blask pie­kiel­nych pło­mieni.

W tych sło­wach było coś prze­ra­ża­ją­cego, ale i komicz­nego zara­zem. Po pobruż­dżo­nym policzku spły­nęła łza. Nagle ręką, w któ­rej tkwił wenflon, męż­czy­zna ści­snął otu­loną ręka­wiczką dłoń księ­dza. Eyenga się wzdry­gnął. Po chwili pacjent się­gnął do szu­flady w szafce noc­nej po dru­giej stro­nie łóżka. Na jej dnie spo­czy­wała zakle­jona koperta. Zła­pał ją sęka­tymi pal­cami i podał roz­mówcy.

– Ksiądz wie, że przez ten pie­przony COVID nie można stąd niczego wyno­sić, a nie mogę tego zro­bić oso­bi­ście. Bar­dzo pro­szę…

Eyenga nie­pew­nie zer­k­nął na drzwi.

– Synu, wiesz, że mi nie wolno. – Ni­gdy nie przy­zwy­czai się do nazy­wa­nia „synem” czło­wieka star­szego od sie­bie, w dodatku z wyro­kiem śmierci. – Wszyst­kie rze­czy, któ­rych tutaj uży­wam, wylą­dują w koszu.

– Księże, pro­szę. To ważne.

Dłoń z kopertą drżała. Na sza­rym papie­rze wid­niały orna­ment w kształ­cie spi­rali oraz imię i nazwi­sko.

– Co to jest? – zapy­tał.

– Pro­szę. Niech ksiądz to dla mnie zrobi. Nale­gam, żeby prze­syłka została dostar­czona do rąk wła­snych. To moja ostat­nia wola.

Przez twarz cho­rego prze­biegł gry­mas bólu. Męż­czy­zna wyglą­dał na zroz­pa­czo­nego. Kapłan odczy­tał nazwi­sko na koper­cie. Ken­neth Zorn. Cie­kawe, pomy­ślał.

– Kto to jest?

– Bez trudu znaj­dzie go ksiądz w Inter­ne­cie. Nie znam jego aktu­al­nego adresu. To naprawdę ważne. Pro­szę…

Duchowny zer­k­nął na zega­rek. Godziny odwie­dzin już dawno minęły, ale miał pozwo­le­nie na drobne odstęp­stwa, zwłasz­cza w takich sytu­acjach jak ta. Od czasu do czasu pół­mrok szpi­tal­nej sali roz­ja­śniał blask bły­ska­wicy. Czer­wiec był w tym roku wyjąt­kowo upalny i ciemne czoło kapłana zro­sił pot.

– Synu, ale ja…

– Księże, pro­szę, ja bar­dzo pro­szę – bła­gał Lau­gier. – Jeśli chce ksiądz ura­to­wać duszę… Jeżeli to w ogóle jesz­cze moż­liwe.

Eyenga się zawa­hał. Zaschło mu w ustach. Był nowo­cze­snym kapła­nem, obe­zna­nym z tech­niką i nauką, nie­zbyt prze­sąd­nym, a jed­nak w jego gło­wie zro­dziła się pewna irra­cjo­nalna myśl. Miał wra­że­nie, jakby tutaj, w tym pokoju, dzia­łała jakaś zła siła.

Znowu zadrżał, jakby było mu zimno. Chciał teraz tylko jed­nego: czym prę­dzej uciec z tego miej­sca. Wziął kopertę. Kim jest ten Zorn? Poma­cał ją i wsu­nął do kie­szeni kurtki. Co to za ważny przed­miot? Coś z biżu­te­rii? Pen­drive? Się­gnął do pla­sti­ko­wego pojem­niczka z ole­jem i nama­ścił czoło oraz dło­nie pacjenta, recy­tu­jąc słowa, które powta­rzał tak czę­sto, że w końcu stra­ciły dla niego sens:

– „Panie Jezu, Odku­pi­cielu wszyst­kich ludzi, w swo­jej męce wzią­łeś na sie­bie nasze cier­pie­nia i zno­si­łeś nasze sła­bo­ści, pokor­nie Cię bła­gamy za naszego cho­rego brata…”

Dzie­sięć minut póź­niej pośpiesz­nie prze­mie­rzał kory­tarz. Z ulgą wyszedł wprost w obję­cia gorą­cej nocy. Ponad dachami Ax-les-Ther­mes trza­skały bły­ska­wice podobne nie­wi­dzial­nym dło­niom roz­dzie­ra­ją­cym czarne płótno. Wciąż jed­nak nie padało.

Przy­śpie­szył kroku i dotarł do place du Bre­ilh, gdzie wcze­śniej zapar­ko­wał volvo. Kawiar­nie były poza­my­kane, świa­tła w hote­lo­wej restau­ra­cji poga­szone, na par­kingu stał tylko jego samo­chód. Pośród ciszy uśpio­nego mia­steczka na tle gór odci­nała się dzwon­nica kościoła Świę­tego Win­cen­tego. Po chło­sta­nym roz­bły­skami noc­nym nie­bie prze­ta­czało się dud­nie­nie burzy.

Serce kapłana rów­nież dud­niło. Odczu­cie, jakie miał w szpi­tal­nym pokoju, przy­po­mniało mu prze­ży­cie z dzie­ciń­stwa, kiedy brał udział w rytu­ale bwiti w swo­jej wio­sce na brzegu Zatoki Gwi­nej­skiej. Nagle wszystko do niego wró­ciło. Nie­ru­chome wody delty, zgiełk afry­kań­skiej nocy, blask świec, tykwy i misy wypeł­nione kolo­ro­wymi prosz­kami, cza­row­nik into­nu­jący rytu­alne for­muły. Kiedy uczest­ni­czył w tej cere­mo­nii, miał osiem lat. Tego wie­czoru poczuł tę samą ciemną, sil­niej­szą od śmierci moc. I ten sam pier­wotny lęk. Dla­czego? To, czego doświad­czał, było nie­do­stępne dla jego umy­słu. Co to było?

Nagle czerń nieba prze­szyła wyjąt­kowo jasna bły­ska­wica. Na mgnie­nie oka na nawierzch­nię par­kingu padł gigan­tyczny cień krzyża sto­ją­cego na szczy­cie kościoła. Odwró­cony krzyż skie­ro­wany w jego stronę. Eyenga był na placu sam; sam na końcu ogrom­nego krzyża roz­cią­ga­ją­cego się u jego stóp.

Zdjęty ata­wi­stycz­nym stra­chem czym prę­dzej otwo­rzył samo­chód i usiadł za kie­row­nicą.

„Pie­kło, pro­szę księ­dza… Byłem jed­nym z pie­kiel­nych demo­nów”. Z ser­cem walą­cym jak młot odpa­lił sil­nik, wyje­chał z par­kingu i ruszył uśpio­nymi uli­cami mia­steczka, prze­kra­cza­jąc dozwo­loną pręd­kość. „Pie­kło, pro­szę księ­dza… Byłem jed­nym z pie­kiel­nych demo­nów…”

Dopiero po prze­je­cha­niu dobrych kilku kilo­me­trów zdo­łał wyrów­nać oddech.

WTOREK, 21 CZERWCA

1

We śnie przez jego głowę prze­my­kały kolejne obrazy. Koń bez głowy wiszący na prze­wo­dach kolejki lino­wej pośród lodo­wa­tej zamieci. Grupa stu­den­tów ota­cza­ją­cych basen, w któ­rym uno­szą się lalki o nie­ru­cho­mych nie­bie­skich oczach. Owcza­rek nie­miecki boha­ter­sko bro­niący swo­jego pana przed pożar­ciem przez wilki w pol­skim lesie. Pło­nąca jak pochod­nia gór­ska willa, a wraz z nią dwie stra­cone, prze­klęte dusze. Dwie sio­stry w sukien­kach komu­nij­nych trzy­ma­jące się za ręce w bla­sku księ­życa. Pokryta sko­rupką lodu postać na tafli zamar­z­nię­tego jeziora. Młody męż­czy­zna z głową jele­nia potrą­cony przez samo­chód na pustej dro­dze. I wiele innych scen. Ujrzał ojca sie­dzą­cego przy biurku z pianą na ustach. I mar­twe dziecko, jego dziecko. Ujrzał wiele mar­twych osób – kobiet, męż­czyzn, dzieci… Ujrzał mor­der­stwa, tor­tury, rze­zie, nie­na­wiść, zemstę, żądzę zysku, żałobę, głu­potę. I wie­dział, że nikt nie może tego zmie­nić. Bo tak jest od zara­nia dzie­jów.

Ostry dźwięk spra­wił mu ból niczym wbi­ja­jący się w śro­dek ucha szty­let. Obu­dził się. Pomy­ślał, że ile­kroć jego tele­fon dzwoni o świ­cie, ozna­cza to, że ocean nocy wła­śnie wyrzu­cił na brzeg dnia nowe zwłoki.

2

Tablica przy wjeź­dzie do oka­za­łego szpi­tala psy­chia­trycz­nego infor­mo­wała, że na lewo znaj­dują się pawi­lony dla cho­rych, kawiar­nia i audy­to­rium, na prawo zaś część admi­ni­stra­cyjna, par­kingi, sto­łówka dla per­so­nelu i dział koor­dy­na­cji opieki.

Nie musiał jed­nak szu­kać. Na wprost niego obra­ca­jące się koguty radio­wo­zów rzu­cały nie­bie­ski blask, oświe­tla­jąc monu­men­talne arkady zwień­czone wieżą kaplicy.

Zapar­ko­wał, wysiadł z samo­chodu i zapy­tał znu­dzo­nego ochro­nia­rza o drogę – męż­czy­zna naj­wy­raź­niej nie widział miej­sca zbrodni, w prze­ciw­nym razie z pew­no­ścią nie byłby tak zre­lak­so­wany – po czym prze­szedł przez bramę, skrę­cił w prawo i ruszył otwar­tym kruż­gan­kiem.

Oto archi­tek­tura ubie­głego wieku w peł­nej kra­sie: ciężki kamienny okręt, mroczny, a prze­cież stwo­rzony do napra­wia­nia dusz, pomy­ślał, prze­cho­dząc przez kolejne plamy ostrego poran­nego świa­tła i pasy cie­nia pod arka­dami. Ale duszy, w prze­ci­wień­stwie do przed­miotu, nie da się napra­wić. Co naj­wy­żej można pró­bo­wać zapo­biec jej auto­de­struk­cji, pomóc prze­trwać. I nie ranić innych.

A jed­nak wła­śnie w tym miej­scu ktoś ode­brał komuś życie.

– Cześć, Servaz, prze­pra­szam, że cię budzę – powi­tał go wcze­śniej nowy nad­ko­mi­sarz po dru­giej stro­nie słu­chawki. – Mie­li­śmy mor­der­stwo.

– Mor­der­stwo? – powtó­rzył nie cał­kiem jesz­cze przy­tomny Mar­tin.

Został wyrwany z kosz­mar­nego snu. Zoba­czył w nim wszyst­kich zmar­łych, któ­rych zosta­wił na pobo­czu drogi, wszyst­kich, któ­rzy przed­wcze­śnie poże­gnali się z życiem, wszyst­kich, któ­rych spo­tkał w swo­jej poli­cyj­nej karie­rze.

– Naj­le­piej by było, gdy­byś przy­je­chał.

W końcu otwo­rzył oczy i zer­k­nął na drugą połówkę łóżka: była pusta i zimna. Kiedy pod prysz­ni­cem zasta­na­wiał się, czy jego sąsiad Rado­mil, buł­gar­ski muzyk, który przed kil­koma laty przy­je­chał z córką do Tuluzy, już wstał i czy dziew­czyna mogłaby się zająć Gusta­vem, jego tele­fon znowu się ode­zwał. Tym razem dzwo­nił Vin­cent Espérandieu, jego zastępca.

– Jedziesz już?

– Jesz­cze nie.

– Masz kogoś do opieki nad Gusta­vem?

– Zamie­rza­łem zatrud­nić Ana­sta­się, córkę sąsiada. Cią­gle szuka jakiejś roboty.

– Nie musisz. Popro­si­łem Charlène, żeby po niego pod­je­chała. Młody zje śnia­da­nie z Fla­vie­nem i Megan.

Charlène: piękna mał­żonka jego zastępcy1. Gustav będzie szczę­śliwy, mogąc zjeść w towa­rzy­stwie swo­ich „kuzy­nów”. Tak ich nazy­wał. A Vin­cent był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem i naj­lep­szym zastępcą Mar­tina. Może nawet jedy­nym przy­ja­cie­lem. Oczy­wi­ście oprócz Samiry, innej wybit­nej człon­kini jego grupy. Ale Samira była tak bar­dzo inna, nie­za­leżna. Po raz kolejny pomy­ślał, że jeśli chce nacie­szyć się synem, musi to zro­bić teraz. Wie­dział, że im Gustav będzie star­szy, tym mniej będzie chciał spę­dzać czas z ojcem. Znał roz­wią­za­nie: zosta­wić kry­mi­nal­nych, zna­leźć sobie spo­kojną posadkę w poli­cji z regu­lar­nym gra­fi­kiem i wol­nymi week­en­dami i olać całą resztę.

Chciał też poświę­cić wię­cej czasu Léi, jeśli ona kie­dy­kol­wiek wróci z Afryki. Léa… Poczuł ukłu­cie w sercu.

Kawa­łek dalej zauwa­żył umun­du­ro­wa­nego poli­cjanta, któ­remu poka­zał legi­ty­ma­cję. Męż­czy­zna wska­zał mu drogę. Kilka metrów dalej stał jesz­cze jeden. Oprócz poli­cji nie było tu nikogo.

W pew­nej odle­gło­ści pod innym rzę­dem arkad nowy nad­ko­mi­sarz pro­wa­dził oży­wioną roz­mowę z pro­ku­ra­to­rem oraz dwoma męż­czy­znami w bia­łych far­tu­chach – praw­do­po­dob­nie pie­lę­gnia­rzami albo psy­chia­trami.

Herve­lin – szczu­pły, około czter­dziestki, ale wyglą­da­jący na dzie­sięć lat mniej, zawsze w dobrze skro­jo­nym gar­ni­tu­rze i jedwab­nym kra­wa­cie – był naj­młod­szym sze­fem wydziału kry­mi­nal­nego w całej jego histo­rii. Jego droga na fir­ma­ment tulu­skiej poli­cji była godna rakiety Spa­ceX. Przy­czyna owego bły­sko­tli­wego awansu była pro­sta: do pracy w tere­nie nie nada­wał się zupeł­nie, był jed­nak eks­per­tem od sta­ty­styki, regu­la­cji, gadki, a wkrótce – Servaz był o tym prze­ko­nany – miał się stać eks­per­tem od otwie­ra­nia para­sola. Naj­słyn­niej­szego detek­tywa w fir­mie Herve­lin od razu zaczął postrze­gać nie jako atut, lecz jako zagro­że­nie dla wła­snej kariery. Wszy­scy bowiem mieli świa­do­mość, że Servaz to zara­zem naj­bar­dziej nie­sub­or­dy­no­wany poli­cjant w wydziale. Nowy nad­in­spek­tor kątem oka dostrzegł, że ktoś nad­cho­dzi, i odwró­cił się. Nie wyglą­dał na szcze­gól­nie zado­wo­lo­nego z obec­no­ści cele­bryty.

– To jest komen­dant Servaz – oświad­czył krótko, z twa­rzą bez wyrazu. – Będzie kie­ro­wał grupą pro­wa­dzącą to śledz­two.

– Tak, tak, wszy­scy znają komen­danta – odparł urzęd­nik.

Servaz przy­ła­pał się na tym, że się zasta­na­wia, czy to, co przed chwilą usły­szał, było kom­ple­men­tem czy kpiną. Zda­wał sobie sprawę, że zarówno w poli­cji kry­mi­nal­nej, jak i w pro­ku­ra­tu­rze ucho­dzi za swo­istą legendę, ale rów­nież za ano­ma­lię, że krążą na jego temat naj­prze­róż­niej­sze plotki oraz praw­dziwe i zmy­ślone opo­wie­ści i że każdy nowy pra­cow­nik poli­cji i tulu­skiego sądu prę­dzej czy póź­niej o nim usły­szy. W związku z tymi pogło­skami otrzy­my­wał też wiele pytań. Jak to robi, że ma tak spek­ta­ku­larne wyniki? Dla­czego wciąż służy w stop­niu komen­danta? Dla­czego nie poprosi o inny przy­dział?

– Komen­dan­cie, to jest dok­tor Rol­lin. – Nad­in­spek­tor strzą­snął z mary­narki nie­wi­dzialny pyłek. – Jest dyrek­to­rem tej pla­cówki. A to pan Joubert, pie­lę­gniarz.

Servaz przyj­rzał się obu męż­czy­znom. Psy­chia­tra – około pięć­dzie­siątki, w oku­la­rach, o siwej czu­pry­nie i pocią­głej twa­rzy, z dłońmi głę­boko wbi­tymi w kie­sze­nie o dwa roz­miary za dużego far­tu­cha, który wisiał na jego ramio­nach jak na wie­szaku. I pie­lę­gniarz, lat na oko trzy­dzie­ści, z długą, przy­ciętą pro­sto brodą, modną w dzi­siej­szych cza­sach wśród panów przed czter­dziestką – ulice pełne są osob­ni­ków, któ­rzy przy­wo­dzą na myśl istoty poza­ziem­skie prze­brane za świę­tych miko­ła­jów. Na twa­rzy mło­dego pie­lę­gniarza malo­wało się napię­cie, na twa­rzy leka­rza – osłu­pie­nie. Servaz zasta­na­wiał się, na ile traf­nie odga­duje jego stan ducha.

– Muszę przy­znać, że w mojej karie­rze widzia­łem wiele szo­ku­ją­cych rze­czy i wielu agre­syw­nych pacjen­tów – zaczął dok­tor Rol­lin, wyraź­nie poru­szony. – Ale to… to, co się tam stało… to prze­cho­dzi wszel­kie poję­cie.

Servaz spoj­rzał na szefa, który natych­miast odwró­cił wzrok.

– Kto zna­lazł ciało? – zapy­tał.

– Ja – powie­dział pie­lę­gniarz. – W trak­cie poran­nego obchodu. Od razu zawia­do­mi­łem pana dyrek­tora.

Co tu się stało? Dwaj męż­czyźni, zapra­wieni prze­cież w bojach, spra­wiali wra­że­nie wstrzą­śnię­tych.

– To był pana pacjent? – Servaz zwró­cił się do psy­chia­try.

Lekarz ski­nął głową.

– Stan Du Welz. Czter­dzie­ści pięć lat. Pra­co­wał w branży fil­mo­wej. Wra­cał tu regu­lar­nie co jakiś czas. Psy­cho­tyk, z dia­gnozą schi­zo­fre­nii para­no­idal­nej. Ale był usta­bi­li­zo­wany far­ma­ko­lo­gicz­nie i korzy­stał z odpo­wied­niego pro­to­kołu lecze­nia.

– Drugi pacjent, hmm… uciekł – dodał Herve­lin. – Miesz­kał po sąsiedzku z ofiarą.

Servaz spoj­rzał na psy­chia­trę. Twarz męż­czy­zny była nie­mal tak biała jak jego far­tuch. Nie bez powodu. Nie był to pierw­szy pacjent, który samo­wol­nie opu­ścił mury Came­lotu. Od początku roku lokalna i regio­nalna prasa już kilka razy dono­siła o uciecz­kach tutej­szych pacjen­tów. W pla­cówce zwięk­szono nad­zór, wzmoc­niono dyżury i zaczęto sto­so­wać środki przy­musu bez­po­śred­niego, a w week­endy zamy­kano budynki szpi­talne, co spo­tkało się z kry­tyką Związku Zawo­do­wego Pra­cow­ni­ków Służby Zdro­wia, któ­rzy pomsto­wali, że szpi­tal to nie wię­zie­nie i że przy takich środ­kach ostroż­no­ści zmieni się on we wrzący kocioł.

– Porucz­nik Cheung i kapi­tan Espérandieu są już w środku. – Herve­lin wska­zał pod­bród­kiem na otwarte drzwi, wyraź­nie się nie kwa­piąc, by prze­kro­czyć próg.

Servaz przyj­rzał się dokład­nie. Solidne białe meta­lowe skrzy­dło. W ścia­nie duży przy­cisk, dzięki któ­remu można było je otwo­rzyć z zewnątrz.

Wszedł do środka. Jego oczom uka­zał się kory­tarz. Po obu stro­nach drzwi z okien­kami, przez które per­so­nel mógł zaj­rzeć do pomiesz­cze­nia, nie prze­szka­dza­jąc pacjen­tom. Do zda­rze­nia doszło w sali po pra­wej – wska­zy­wały na to bły­ski fle­szy i dobie­ga­jący stam­tąd zna­jomy głos:

– Męż­czy­zna wyglą­da­jący na Euro­pej­czyka leży na ple­cach – mówiła Samira. – W ustach kne­bel z jakiejś tka­niny. Kostki i nad­garstki unie­ru­cho­mione pasami sta­bi­li­zu­ją­cymi o dłu­go­ści metr dzie­sięć, z meta­lo­wymi klam­rami przy­mo­co­wa­nymi do łóżka. Liczne rany cięte na twa­rzy, klatce pier­sio­wej, koń­czy­nach, pod­brzu­szu, pachwi­nach, narzą­dach płcio­wych. Dużo krwi, jed­nak mor­derca omi­jał tęt­nice. Ciało jest zimne, początki stę­że­nia pośmiert­nego, krew zaschła i stward­niała. Nie żyje od kilku godzin.

Prze­kro­czył próg. W noz­drza ude­rzył go smród. Wymio­ciny, pot, odchody. Vin­cent i Samira stali ple­cami do drzwi, podob­nie jak tech­nicy w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach, nie­bie­skich ręka­wicz­kach i ochra­nia­czach na buty. Samira mówiła do tele­fonu.

Jeden z tech­ni­ków trzy­mał w ręku notat­nik i zgod­nie ze starą szkołą robił szkic. Servaz zauwa­żył, że dzia­ła­nia prze­bie­gają w dziw­nym spo­koju. Atmos­fera przy­wo­dziła na myśl czu­wa­nie przy zmar­łym. Nawet Samira dyk­to­wała wyniki wstęp­nych oglę­dzin gło­sem cich­szym niż zazwy­czaj. Kiedy patrząc ponad gło­wami swo­ich zastęp­ców, zoba­czył łóżko, zro­zu­miał dla­czego. Obser­wo­wał całą scenę od progu – bez ruchu, czuj­nie, z abso­lut­nie jasną głową, jak zawsze, kiedy zna­lazł się na miej­scu zbrodni.

Miał przed sobą prze­ra­ża­jący obraz – w pokoju o wymia­rach trzy na cztery metry mor­derca doko­nał praw­dzi­wej rzezi.

Przez zakra­to­wane okno wpa­dały pierw­sze pro­mie­nie słońca. Kła­dły się na łóżku, mie­sza­jąc się z potęż­nym halo­ge­no­wym bla­skiem reflek­to­rów oświe­tla­ją­cych ofiarę. Mar­twy męż­czy­zna był nagi, miał na sobie jedy­nie slipy. Nie­bie­skawe zabar­wie­nie twa­rzy i plamy opa­dowe na ciele, ściem­niała w pro­ce­sie utle­nia­nia, zakrze­pła krew, którą obfi­cie nasiąkł mate­rac – wszystko wska­zy­wało na to, że Samira miała rację. Ofiara nie żyła od kilku godzin.

Ostre świa­tło reflek­to­rów przy­da­wało całej sce­nie maka­brycz­nej inten­syw­no­ści, a blask poranka zabar­wiał ją per­wer­syjną nutą poezji. Uwagę Servaza przy­kuły jed­nak obra­że­nia. Nacię­cia i rany szar­pane, krzy­żu­jące się i rów­no­le­głe, odci­nały się od bia­łej skóry. Kon­ste­la­cja czer­wo­nych smug oraz bru­nat­no­czar­nych plam na ciele i łóżku wyglą­dała jak abs­trak­cyjne malo­wi­dło. Oprawca wybrał szcze­gól­nie wraż­liwe miej­sca: sutki, policzki, palce, boki, a także wysta­jący z opusz­czo­nych sli­pów penis, u któ­rego nasady bie­gło głę­bo­kie nacię­cie. Baweł­niane majtki, kie­dyś białe, były prze­siąk­nięte krwią.

Do ust ofiary zabójca wci­snął zwi­niętą, pru­jącą się gazę, która teraz ubru­dzona była wymio­ci­nami. Na pod­bródku i klatce pier­sio­wej rów­nież wid­niały ślady wymio­cin, co ozna­czało, że napast­nik w któ­rymś momen­cie wyjął kne­bel. Chciał, żeby ofiara coś powie­działa? A może upa­jał się jej krzy­kiem, bo lubi, kiedy ktoś go błaga go o litość? I nikt niczego nie sły­szał?

Samira kon­ty­nu­owała nagry­wa­nie:

– Obfite krwa­wie­nia z ran. Z całą pew­no­ścią ante mor­tem…

Servaz przyj­rzał się łóżku i solid­nym skó­rza­nym pasom z meta­lo­wymi klam­rami słu­żą­cym do unie­ru­cho­mie­nia zbyt pobu­dzo­nego pacjenta. Zasta­na­wiał się, czy wszyst­kie łóżka na tym oddziale są iden­tyczne, czy też Stan Du Welz cie­szył się tu szcze­gól­nym trak­to­wa­niem.

Jak­kol­wiek było, mor­derca wyko­rzy­stał to wypo­sa­że­nie: uło­żone wzdłuż tuło­wia ręce Du Welza były przy­pięte, podob­nie jak roz­ło­żone na kształt litery V nogi. To, co miało go chro­nić przed nim samym – albo chro­nić przed nim innych – obró­ciło się prze­ciwko niemu.

Nie było widać żad­nych śla­dów walki. Dla­czego? – zasta­na­wiał się Mar­tin. Czuł się wyczer­pany. Zbyt wiele już widział, zbyt wiele sły­szał. Gliny, sędzio­wie – wszy­scy oni spę­dzają czas na zasy­py­wa­niu dziury, która i tak nie prze­staje się powięk­szać. Jaki to ma sens? Im wię­cej spraw roz­wią­żesz, tym wię­cej poja­wia się nowych. Czasy, w któ­rych myślał, że to, co robi, cze­mu­kol­wiek służy, dawno minęły.

Poczuł, że jego mózg zaraz eks­plo­duje. Zaka­słał.

– O, jesteś – zauwa­żyła Samira, odwró­ciw­szy się w jego stronę. – Nie­faj­nie, co? Jak sądzisz, co może skło­nić czło­wieka do zro­bie­nia cze­goś podob­nego?

Wypo­wie­działa te słowa takim tonem, jakby mówiła o pogo­dzie. To go otrzeź­wiło. Wystar­czyły dystans i zimna krew Samiry Cheung, by mógł zacząć dzień pracy. Zupeł­nie ina­czej przed­sta­wiała się strona wizu­alna; Samira tak przy­po­mi­nała poli­cjantkę, jak hal­lo­we­enowa dynia chiń­ską wazę. Z oczami pod­kre­ślo­nymi grubą czarną kre­ską wyglą­dała tyleż fascy­nu­jąco, co nie­po­ko­jąco. Byle jak obcięte czarne włosy i ubiór – latek­sowe spodnie, nabita ćwie­kami skó­rzana kurtka i czarna koszulka bar­dziej przy­wo­dziły na myśl kochankę sado-maso niż śled­czą z poli­cji kry­mi­nal­nej.

– Straszne – stwier­dziła lako­nicz­nie, strze­la­jąc balo­nówką.

– Gdzie pato­log?

– Pato­lożka. W dro­dze – odparł Espérandieu.

W Wydziale Medy­cyny Sądo­wej Szpi­tala Uni­wer­sy­tec­kiego w Tulu­zie pra­co­wała tylko jedna kobieta: dok­tor Fatiha Djel­lali. Kom­pe­tentna, dosko­nała w swoim fachu. Naresz­cie jakaś dobra wia­do­mość.

Vin­cent był blady. Nim rów­nież wstrzą­snął ten widok.

Jeden z tech­ni­ków pochy­lał się nad zakrwa­wio­nym mate­ra­cem. Zwil­żał frag­ment tka­niny kro­pel­kami soli fizjo­lo­gicz­nej, by następ­nie za pomocą wacika pobrać próbkę. Servaz schy­lił się obok niego. Zauwa­żył coś obok nie­ru­cho­mej dłoni nie­bosz­czyka.

Dziwny, nie­zro­zu­miały detal. Spi­rala. Wyglą­dało to tak, jakby ofiara – mimo że jej nad­gar­stek tkwił w skó­rza­nej obrę­czy – paznok­ciem palca wska­zu­ją­cego nary­so­wała spi­ralę w świe­żej krwi wsią­ka­ją­cej w mate­rac. Mimo­wolny odruch czy wia­do­mość pozo­sta­wiona śled­czym?

Servaz wstał. Czuł, że coś się dzieje. Że ta sprawa jest abso­lut­nie wyjąt­kowa. Ski­nął na foto­grafa i poka­zał mu swoje odkry­cie. Bły­snął flesz.

Espérandieu rów­nież pochy­lił się nad nie­zwy­kłym moty­wem odci­na­ją­cym się na tle bru­nat­nej krwi. Per­fek­cyj­nie wykre­ślona spi­rala.

– Kurwa, a to co za hor­ror? – rzu­cił.

Zob. Biel­szy odcień śmierci, przeł. Monika Szewc-Osiecka, Dom Wydaw­ni­czy REBIS, Poznań 2012. [wróć]

3

– Cho­lera – rzu­ciła Fatiha Djel­lali.

Tylko tyle. Servaz zauwa­żył jed­nak chwilę zawa­ha­nia, kiedy pato­lożka wcho­dziła do pokoju. Led­wie dostrze­gal­nie zmarsz­czyw­szy brwi, wyjęła tele­fon i uru­cho­miła nagry­wa­nie – tak jak zro­biła to wcze­śniej Samira.

Zer­k­nęła na zega­rek.

– Dwu­dzie­sty pierw­szy czerwca dwa tysiące dwu­dzie­stego dru­giego roku, godzina siódma trzy­na­ście, Szpi­tal Psy­chia­tryczny Came­lot, route d’Espa­gne, Tuluza – powie­działa.

Obser­wo­wali, jak powoli obcho­dzi łóżko i nie pomi­ja­jąc niczego, opi­suje wszystko, co widzi, doda­jąc szcze­góły fizjo­lo­giczne i ana­to­miczne do wcze­śniej­szych obser­wa­cji Samiry.

Była wysoką kobietą o brą­zo­wych oczach i dłu­gich, lśnią­cych wło­sach czar­nych jak węgiel. Roz­ta­czała wokół sie­bie aurę takiej żywot­no­ści, że zda­niem Servaza musiała wku­rzać zmar­łych, z któ­rymi miała do czy­nie­nia. Odwró­ciła się do męż­czyzn w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach i wska­zała na palce lewej dłoni denata.

– Kto pobrał odci­ski? – zapy­tała ostro.

Jeden z tech­ni­ków wska­zał na sie­bie.

– Trzeba było zacze­kać na mnie – powie­działa z wyrzu­tem. – Niech pan włoży jego dło­nie w papie­rowe saszetki.

Servaz się uśmiech­nął. Cała Fatiha. Nagle stwier­dził, że ma ochotę na papie­rosa. Dla­czego zawsze chce mu się palić w jej towa­rzy­stwie? Czyżby po to, żeby mógł się upew­nić, że on sam jesz­cze nie umarł?

– Zwa­żyw­szy na ilość krwi, żył, kiedy mor­derca się nad nim pastwił – stwier­dziła.

– Ciało jest zimne i sztywne, musi tak leżeć od kilku godzin.

– Utrata krwi mogła przy­śpie­szyć spa­dek tem­pe­ra­tury – zauwa­żyła. – Ale tak, zga­dzam się.

– A kim jest ten drugi gość, to jego sąsiad? – zwró­cił się Servaz do zastępcy.

– Ten, który zwiał? Miesz­kał po dru­giej stro­nie kory­ta­rza. Nie­jaki Jonas Résimont.

– Mar­tin! – Pato­lożka lekko pod­nio­sła głos.

Odwró­cił się. Fatiha stała pochy­lona nad twa­rzą zmar­łego. Pęsetą wyjęła z jego ust kne­bel i umie­ściła go w prze­zro­czy­stej torebce pod­su­nię­tej przez Espérandieu, który odpo­wia­dał za zabez­pie­cze­nie śla­dów. Uży­wa­jąc latarki medycz­nej, zaglą­dała dena­towi do ust. Mar­tin pod­szedł bli­żej i rów­nież zaj­rzał do środka. Obrzmiały język wypeł­niał pra­wie całą jamę ustną.

– Zer­k­nij do gar­dła, tam gdzie języ­czek.

Wyko­nał pole­ce­nie. Języ­czek, podob­nie jak mig­dałki, był dwu­krot­nie lub trzy­krot­nie powięk­szony.

– Co tu się stało?

– To wynik wstrząsu ana­fi­lak­tycz­nego – odparła. – Przyj­rzyj się dokład­niej.

Skon­cen­tro­wał się. Na ślu­zówce widać było małe białe punkty. Ukłu­cia… Zro­zu­miał. Wstrząs wywo­łała reak­cja aler­giczna.

Wsu­nęła pęsetę mię­dzy zęby zmar­łego. Servaz się cof­nął, by uła­twić jej zada­nie. Kiedy wyjęła szczyp­czyki, jego oczom uka­zał się owad w czarno-żółte prążki. Psz­czoła.

– Zwa­żyw­szy na to, ile jest tych użą­dleń, założę się, że nie jest jedyna.

4

– Okej, doszło do reak­cji aler­gicz­nej. A to zna­czy, że kiedy ktoś wło­żył mu do gar­dła te psz­czoły i zatkał gazą, gość jesz­cze żył, tak?

– Ist­nieje taka moż­li­wość.

– A krew?

– Krwa­wie­nie z ran było obfite. Czyli zostały zadane ante mor­tem. Nie było jed­nak krwa­wie­nia z tęt­nic: napast­nik je omi­nął. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że ofiara była tor­tu­ro­wana. Nie sądzę jed­nak, żeby uby­tek krwi był na tyle duży, żeby dopro­wa­dził do śmierci. Żaden z waż­nych narzą­dów nie został uszko­dzony. Moim zda­niem zmarł przez te psz­czoły. Bada­nie gar­dła i apa­ratu odde­cho­wego nam to potwier­dzi.

– O kurwa – szep­nął Espérandieu. – Udu­sze­nie z powodu użą­dleń. Śmierć z kłę­bią­cym się rojem psz­czół w gar­dle. Naprawdę trzeba być miło­śni­kiem przy­rody.

– A wymio­ciny na klatce pier­sio­wej? – spy­tał Servaz.

– Ten, kto go tor­tu­ro­wał, musiał w rów­nych odstę­pach czasu wyj­mo­wać gazę. Oczy­wi­ście zanim wepchnął mu do gar­dła psz­czoły.

– I nikt nie sły­szał, jak facet wrzesz­czy?

Mar­tin się zasta­na­wiał, czy krzyk w szpi­talu psy­chia­trycz­nym nie działa jak alarm samo­cho­dowy w mie­ście. W końcu wszy­scy się przy­zwy­cza­jają i prze­stają zwra­cać na niego uwagę.

– Wygląda na to, że mor­derca wpu­ścił psz­czoły, a potem defi­ni­tyw­nie wci­snął kne­bel – cią­gnęła pato­lożka. – Na pod­nie­bie­niu mięk­kim, o tutaj, jest więk­sza rana. – Skie­ro­wała w to miej­sce świa­tło latarki. – Moż­liwe, że powstała w wyniku zadra­pa­nia pojem­ni­kiem z psz­czo­łami, który wło­żono mu do ust.

– Skąd ten Résimont, jeśli to on jest zabójcą, wziął psz­czoły? – gło­śno myślał Servaz. Zwró­cił się do Vin­centa i Samiry: – Zorien­tuj­cie się, czy na tere­nie pla­cówki są jakieś ule.

Opu­ścił pokój i wszedł do sali naprze­ciwko, w któ­rej uwi­jali się inni tech­nicy. Była podobna do pierw­szej. Łóżko, nie­wiel­kie biurko, krze­sło. Kilka ksią­żek, szafa. Z tą róż­nicą, że łóżko nie miało zamon­to­wa­nych pasów.

Rów­nież tutaj okno było zakra­to­wane. Servaz przez chwilę się zasta­na­wiał. Jedy­nym wyj­ściem były drzwi.

– A zatem gość, który tutaj leżał, ten… Résimont, wszedł do pokoju naprze­ciwko, znę­cał się nad jego miesz­kań­cem, po czym wło­żył mu do gar­dła psz­czoły i zwiał. – Czuł, że coś tu nie gra. To się nie trzyma kupy, pomy­ślał. – A gdzie je wcze­śniej trzy­mał? – zapy­tał. – Jak długo psz­czoły mogą prze­żyć w pojem­niku, nawet takim z dziur­kami? Będziemy potrze­bo­wać spe­cja­li­sty psz­cze­la­rza. – Wró­cił na kory­tarz i przyj­rzał się drzwiom: nie było w nich zam­ków. Wyszedł na kruż­ga­nek. – Sale nie są zamy­kane na noc? – zapy­tał.

– Nasi pacjenci mają zakaz wcho­dze­nia do poko­jów innych pacjen­tów – odparł psy­chia­tra. – Ale nie są izo­lo­wani. Izo­la­cja to zawsze śro­dek osta­teczny, ogra­ni­czony w cza­sie, sto­so­wany pro­por­cjo­nal­nie do ryzyka.

Pro­por­cjo­nal­nie do ryzyka… Servaz zasta­na­wiał się, co na temat tego okre­śle­nia powie­działby Stan Du Welz.

– Na wnio­sek regio­nal­nej agen­cji zdro­wia po stycz­nio­wych uciecz­kach uru­cho­mi­li­śmy śledz­two admi­ni­stra­cyjne i od razu prze­pro­wa­dzi­li­śmy kon­trolę – uspra­wie­dli­wiał się psy­chia­tra.

Servaz przy­po­mniał sobie, że zbie­gów ujęto po kilku godzi­nach od ucieczki. Jeden z nich zdą­żył jed­nak napaść na jakąś star­szą panią w cen­trum mia­sta.

– I jakie były wnio­ski z kon­troli?

– Jesz­cze ich nie otrzy­ma­li­śmy.

– Po pół roku? – zdzi­wił się.

– Ponie­waż sprawę roz­dmu­chały media, zabez­pie­czy­li­śmy drzwi i wzmoc­ni­li­śmy ochronę – kon­ty­nu­ował Rol­lin.

Servaz nie pod­jął wątku. Pod skle­pie­niem, w pobliżu jed­nej z kolumn, zauwa­żył kamerę. Była skie­ro­wana na meta­lowe drzwi.

– Te drzwi są na noc zamy­kane na klucz?

– Jak naj­bar­dziej – odparł pie­lę­gniarz. – W pla­ców­kach psy­chia­trycz­nych można sto­so­wać elek­tro­niczne zamki, pod warun­kiem że per­so­nel dys­po­nuje klu­czami. Aby wejść do tego pawi­lonu, wci­ska się guzik, ale wycho­dząc, trzeba użyć klu­cza. To powszechne roz­wią­za­nie.

Servaz spoj­rzał na Espérandieu.

– Kraty w oknach zostały spraw­dzone?

Vin­cent ski­nął głową.

– Są nie­tknięte – powie­działa Samira, pod­cho­dząc bli­żej. – Gość wyszedł drzwiami. Nie ma innej drogi. Spraw­dzi­łam wszyst­kie moż­li­wo­ści.

– To zna­czy, że jakimś spo­so­bem zdo­był klucz. Rozu­miem, że kra­dzieże klu­czy się tutaj nie zda­rzają? – zapy­tał Servaz.

Młody męż­czy­zna pokrę­cił głową.

– Nie do końca. Czę­sto bra­kuje jakie­goś klu­cza, zabez­pie­cze­nia też cza­sem nie dzia­łają. Tak bywa w tego typu pla­ców­kach.

Servaz zauwa­żył, że pie­lę­gniarz się poci.

– Pan się nazywa Joubert, tak?

– Tak. Ghi­slain Joubert. Wszystko, co wie­dzia­łem, powie­dzia­łem już pana kole­gom – wybeł­ko­tał męż­czy­zna, który naj­wy­raź­niej nie miał ochoty się powta­rzać.

– Wie pan, gdzie są nagra­nia z tej kamery?

– Tak. W pomiesz­cze­niu ochrony.

– Może nas pan tam zapro­wa­dzić? – Servaz rzu­cił nie­do­pa­łek na dzie­dzi­niec, po czym tknięty wyrzu­tami sumie­nia pod­niósł go i zaniósł do kosza kilka metrów dalej. – Niech pan włą­czy odtwa­rza­nie od osiem­na­stej – zwró­cił się do ochro­nia­rza sie­dzą­cego przed moni­to­rem, gdy zna­leźli się w biu­rze ochrony.

Męż­czy­zna roz­wi­nął kalen­darz po pra­wej stro­nie obrazu. Wybrał mie­siąc, dzień i godzinę: 20-06-2022. 18:00.

– W przy­śpie­szo­nym tem­pie – popro­sił Servaz.

Kilka sekund przed dzie­więt­na­stą na ekra­nie poja­wiła się syl­wetka psy­chia­try w uję­ciu z góry. Servaz zoba­czył, jak lekarz wci­ska guzik po pra­wej stro­nie drzwi, po czym znika w środku.

– Kiedy pan u niego był, nie spał?

Rol­lin przy­tak­nął.

– Wyglą­dał, jak na niego, nor­mal­nie?

Psy­chia­tra się zawa­hał.

– Mie­li­śmy z nim pewien kło­pot. W ciągu dnia wyka­zy­wał ner­wo­wość, pobu­dze­nie. Zosta­łem o tym poin­for­mo­wany przez dyżurną pie­lę­gniarkę. Kiedy go widzia­łem wie­czo­rem, wyda­wał się jed­nak spo­kojny. Ale i tak wola­łem mu coś zaapli­ko­wać.

– Podał mu pan śro­dek uspo­ka­ja­jący?

– Nasenny.

To dla­tego nie było śla­dów sza­mo­ta­niny. Spał, kiedy napast­nik go zwią­zał.

– To się czę­sto zda­rzało? Czę­sto dosta­wał środki nasenne?

Lekarz ski­nął głową.

– A ten jego sąsiad?

– Spał już. To nic dziw­nego przy lekach, które biorą. Nie było powo­dów, żeby go budzić.

– Czy oni mogą mieć swoje rze­czy w poko­jach?

– Oczy­wi­ście.

Na ekra­nie zoba­czyli, jak psy­chia­tra wycho­dzi i znika z pola widze­nia kamery po lewej stro­nie.

– Stop – powie­dział Servaz.

Ochro­niarz zatrzy­mał odtwa­rza­nie.

– Świet­nie. Damy panu pen­drive. Sko­piuje pan na niego to nagra­nie od dzie­więt­na­stej dzie­więć. Rozu­mie pan?

Męż­czy­zna potwier­dził ski­nie­niem głowy.

– Dzię­kuję. Idziemy dalej. Można przy­śpie­szyć?

Lekko drżący obraz bia­łych drzwi miał w sobie coś hip­no­ty­zu­ją­cego. Wszy­scy wpa­try­wali się w moni­tor. Cze­kali na moment, w któ­rym przej­dzie przez nie Jonas Résimont, sąsiad Stana Du Welza i główny podej­rzany.

Około 21.30 poja­wiła się pie­lę­gniarka w bia­łym far­tu­chu. Podob­nie jak psy­chia­tra wci­snęła guzik i znik­nęła w środku.

– Wie pan, kto to jest? – zapy­tał Espérandieu.

– To pie­lę­gniarka dyżurna. Robi obchód. Dowiem się, jak się nazywa. Mamy tu kil­ku­set pacjen­tów, któ­rymi opie­kuje się bar­dzo liczny per­so­nel.

Kobieta wyszła po zale­d­wie minu­cie. Krótko po dwu­dzie­stej trze­ciej guzik naci­snęła inna pie­lę­gniarka. Ta była w środku około dzie­się­ciu minut. Prze­su­wały się kolejne obrazy. A raczej jeden obraz – zamknię­tych drzwi.

Pół­noc… Servaz wes­tchnął. Atmos­ferę panu­jącą w nie­wiel­kim pomiesz­cze­niu można było kroić nożem. Wszy­scy stali pochy­leni nad ekra­nem. Nad­cho­dziła chwila prawdy.

Godzina pierw­sza. Druga, trze­cia i czwarta. Servaz zer­k­nął na Samirę. Jej twarz zdra­dzała kon­ster­na­cję. On czuł to samo. Śmierć Du Welza nie mogła nastą­pić tak bli­sko świtu, to abso­lut­nie nie­moż­liwe – krew nie zdą­ży­łaby skrzep­nąć, a ciało stę­żeć. Widział tylko jedno roz­wią­za­nie: Jonas Résimont spę­dził przy zwło­kach kilka godzin i dopiero póź­niej zde­cy­do­wał się uciec. A to zna­czyło, że wkrótce się pojawi.

Piąta… Od schy­la­nia się Serva­zowi zesztyw­niał kark. Piąta czter­dzie­ści… Przed bia­łymi drzwiami sta­nęła kolejna osoba. Zoba­czyli, jak wci­ska guzik. Servaz zmarsz­czył brwi.

– To ja – oświad­czył Ghi­slain Joubert, który stał za nimi.

Po krót­kiej chwili pie­lę­gniarz poja­wił się z powro­tem w drzwiach, spa­ni­ko­wany, z tele­fo­nem przy uchu.

– Dzwo­nię do pana dyrek­tora – wyja­śnił.

– To nie­moż­liwe – szep­nął Vin­cent.

Servaz odwró­cił się do Rol­lina.

– Czy jest pan pewien, że Stan Du Welz żył, kiedy pan u niego był?

Psy­chia­tra spio­ru­no­wał go wzro­kiem.

– Oczy­wi­ście!

– Nic z tego nie rozu­miem – rzu­cił nad­in­spek­tor, wsta­jąc i pocie­ra­jąc gładko ogo­lone policzki. – Któ­rędy wyszedł mor­derca?

– Oso­bi­ście spraw­dza­łam kraty – wtrą­ciła się Samira. – Jedyne wyj­ście pro­wa­dzi przez te drzwi.

Servaz się wypro­sto­wał. On rów­nież nic z tego nie rozu­miał. Jak ten cho­lerny Résimont to zro­bił? Co to za sztuczki pod okiem kamery?

– Macie spraw­dzić sufity pod­wie­szane, ściany, pod­łogi. Wszystko. A pana popro­szę o plany szpi­tala – zwró­cił się do Rol­lina. – Będziemy oglą­dać to nagra­nie do skutku. I roze­ślemy list goń­czy za Jona­sem Résimontem wraz z wnio­skiem o reje­stra­cję w FPR. Dowiedz­cie się, czy ma rodzi­ców, przy­ja­ciół, rodzinę. I prze­trzą­śnij­cie ten budy­nek. Gdzieś prze­cież, do cho­lery, musi być.

FPR, baza osób poszu­ki­wa­nych: ponad 620 tysięcy rekor­dów, 39 milio­nów wejść w ubie­głym roku. Spraw­dza­nie jej to jak szu­ka­nie igły w gigan­tycz­nym stogu siana. Espérandieu zaklął pod nosem, nie prze­sta­jąc się wpa­try­wać w obraz zamknię­tych drzwi.

– Szlag, co tu się dzieje?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Un œil dans la nuit

Copy­ri­ght © XO Éditions 2023

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Michał Paw­łow­ski/www.kre­ska­ikropka.pl

Foto­gra­fie na okładce

© Snowblind6 Pho­to­gra­phy/Getty Ima­ges

© Umberto/unsplash

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Spi­rala zła, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-828-1

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer