Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Największa zagadka w karierze Martina Servaza.
Pirenejach mieszka, ukryty przed światem, kultowy reżyser filmów grozy Morbus Delacroix. To uwielbiany przez rzesze fanów mizantrop i ekscentryk. Judith, studentka filmoznawstwa, znawczyni i miłośniczka jego dzieł, pisze pracę poświęconą jego twórczości. Ku jej zdziwieniu mistrz, który unika kontaktów z ludźmi, zgadza się na spotkanie, a nawet zaprasza ją do swojej górskiej samotni.
Tymczasem w Tuluzie zostaje zamordowany specjalista od efektów specjalnych, który współpracował przy produkcji wielu obrazów Delacroix; ktoś przywiązał go do szpitalnego łóżka i uśmiercił. Wszystko wskazuje na to, że to zabójstwo ma związek z pewnym zakazanym filmem. Spirala śmierci nakręca się niepowstrzymanie…
Dla komendanta Martina Servaza jest to być może największa zagadka w karierze. Za jej rozwiązanie przyjdzie mu zapłacić ogromną cenę…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
Dla Ambre, Carlosa, Émilie i Isabelle:oni wiedzą dlaczego
Tam, gdzie nie pracuje wyobraźnia, nie ma i grozy1.
Arthur Conan Doyle
A. Conan Doyle, Studium w szkarłacie, przeł. E.S., s. 23, cytat za https://wolnelektury.pl/media/book/pdf/doyle-studium-w-szkarlacie.pdf, dostęp 5.08.2023. [wróć]
– Ja umieram, proszę księdza.
Pacjent wpatrywał się w kapłana. Mrugnął i jego oczy żywo zalśniły w półmroku pokoju.
Mężczyzna miał pięćdziesiąt osiem lat, był scenografem filmowym w stanie spoczynku i rzeczywiście umierał.
Na zewnątrz panowała burzowa noc. Raz po raz błyskało, a znad gór dobiegały odległe jeszcze grzmoty. Pokój wypełniał miarowy, przytłumiony szum aparatury. A z korytarza mimo późnej pory dochodziły typowe dla niewielkiego szpitala odgłosy otwieranych i zamykanych drzwi oraz echo kroków.
Kapłan się pochylił. Jego twarz znalazła się w plamie światła.
– To raczysko jest wszędzie – wyartykułował Matthias Laugier. – Przerzuty, tak to nazywają. Ja mówię na niego Wróg. Bo to jest wojna. Którą przegrałem. Swoją drogą nie miałem żadnych szans.
Na twarzy księdza Daniela Eyengi malowało się głębokie skupienie. Pacjent sam poprosił o spotkanie z nim. O jego stanie zdrowia kapłan dowiedział się od personelu medycznego. Rak opłucnej, faza terminalna. Z przerzutami do otrzewnej, osierdzia, jąder, krtani. A wszystko to przez azbest; do chwili wydania zakazu powszechnie wykorzystywany podczas produkcji filmów, w scenografii i sprzęcie.
– To azbest – powiedział Matthias Laugier, jakby czytał w jego myślach. – W tamtych czasach było go dużo w dekoracjach filmowych, w przewodach wentylacyjnych, nawet w sztucznym śniegu. Wszędzie. Teraz jest zakazany. Ale ta cholerna choroba ujawnia się dopiero po trzydziestu latach.
Duchowny skinął głową. Przed nim, na blacie szpitalnego stolika, stało plastikowe pudełeczko z odrobiną oleju pobłogosławionego podczas ostatniej mszy krzyżma. Zanim dotknął chorego, włożył rękawiczki. W poświacie lampy widział wąską twarz o ostrych kościach niemal przebijających się przez skórę – szarą, jakby ktoś natarł ją popiołem – i głęboko zapadniętych oczach.
Omiótł wzrokiem słabo oświetlony pokój w poszukiwaniu kosza na śmieci. Zgodnie z protokołem antycovidowym nie miał prawa niczego stąd wynieść. I tak rękawiczki, pudełeczko i zapieczętowana pipeta z kroplą konsekrowanego wina, którą umieści na języku chorego – miały trafić do kosza, a następnie zostać spalone. Wino pochodziło z ostatnio odprawionej mszy, a pipetę kupił w aptece.
– Wezwałem księdza nie tylko po to, żeby otrzymać namaszczenie – oświadczył mężczyzna bardzo dziwnym tonem.
Eyenga przeniósł uwagę na pacjenta.
– Gdybym powiedział, co widziałem, nie mógłby ksiądz zasnąć, słowo daję! Straciłby ksiądz wiarę.
Pacjent wpatrywał się w kapłana nieruchomym wzrokiem. W jego oczach Eyenga dostrzegł błysk, od którego przeszedł go dreszcz.
– Co masz na myśli, synu?
– Piekło, proszę księdza… Byłem jednym z piekielnych demonów.
Duchowny poczuł na karku lodowaty powiew.
– Niech się pan opamięta i nie wygaduje takich rzeczy – powiedział zduszonym głosem.
Usłyszał charczący oddech i pomyślał o dotkniętych martwicą płucach.
– Nie ma ksiądz pojęcia, co tam widziałem. Co robiliśmy… Jeśli istnieje jakieś światełko na końcu tego tunelu, to dla nas jest to blask piekielnych płomieni.
W tych słowach było coś przerażającego, ale i komicznego zarazem. Po pobrużdżonym policzku spłynęła łza. Nagle ręką, w której tkwił wenflon, mężczyzna ścisnął otuloną rękawiczką dłoń księdza. Eyenga się wzdrygnął. Po chwili pacjent sięgnął do szuflady w szafce nocnej po drugiej stronie łóżka. Na jej dnie spoczywała zaklejona koperta. Złapał ją sękatymi palcami i podał rozmówcy.
– Ksiądz wie, że przez ten pieprzony COVID nie można stąd niczego wynosić, a nie mogę tego zrobić osobiście. Bardzo proszę…
Eyenga niepewnie zerknął na drzwi.
– Synu, wiesz, że mi nie wolno. – Nigdy nie przyzwyczai się do nazywania „synem” człowieka starszego od siebie, w dodatku z wyrokiem śmierci. – Wszystkie rzeczy, których tutaj używam, wylądują w koszu.
– Księże, proszę. To ważne.
Dłoń z kopertą drżała. Na szarym papierze widniały ornament w kształcie spirali oraz imię i nazwisko.
– Co to jest? – zapytał.
– Proszę. Niech ksiądz to dla mnie zrobi. Nalegam, żeby przesyłka została dostarczona do rąk własnych. To moja ostatnia wola.
Przez twarz chorego przebiegł grymas bólu. Mężczyzna wyglądał na zrozpaczonego. Kapłan odczytał nazwisko na kopercie. Kenneth Zorn. Ciekawe, pomyślał.
– Kto to jest?
– Bez trudu znajdzie go ksiądz w Internecie. Nie znam jego aktualnego adresu. To naprawdę ważne. Proszę…
Duchowny zerknął na zegarek. Godziny odwiedzin już dawno minęły, ale miał pozwolenie na drobne odstępstwa, zwłaszcza w takich sytuacjach jak ta. Od czasu do czasu półmrok szpitalnej sali rozjaśniał blask błyskawicy. Czerwiec był w tym roku wyjątkowo upalny i ciemne czoło kapłana zrosił pot.
– Synu, ale ja…
– Księże, proszę, ja bardzo proszę – błagał Laugier. – Jeśli chce ksiądz uratować duszę… Jeżeli to w ogóle jeszcze możliwe.
Eyenga się zawahał. Zaschło mu w ustach. Był nowoczesnym kapłanem, obeznanym z techniką i nauką, niezbyt przesądnym, a jednak w jego głowie zrodziła się pewna irracjonalna myśl. Miał wrażenie, jakby tutaj, w tym pokoju, działała jakaś zła siła.
Znowu zadrżał, jakby było mu zimno. Chciał teraz tylko jednego: czym prędzej uciec z tego miejsca. Wziął kopertę. Kim jest ten Zorn? Pomacał ją i wsunął do kieszeni kurtki. Co to za ważny przedmiot? Coś z biżuterii? Pendrive? Sięgnął do plastikowego pojemniczka z olejem i namaścił czoło oraz dłonie pacjenta, recytując słowa, które powtarzał tak często, że w końcu straciły dla niego sens:
– „Panie Jezu, Odkupicielu wszystkich ludzi, w swojej męce wziąłeś na siebie nasze cierpienia i znosiłeś nasze słabości, pokornie Cię błagamy za naszego chorego brata…”
Dziesięć minut później pośpiesznie przemierzał korytarz. Z ulgą wyszedł wprost w objęcia gorącej nocy. Ponad dachami Ax-les-Thermes trzaskały błyskawice podobne niewidzialnym dłoniom rozdzierającym czarne płótno. Wciąż jednak nie padało.
Przyśpieszył kroku i dotarł do place du Breilh, gdzie wcześniej zaparkował volvo. Kawiarnie były pozamykane, światła w hotelowej restauracji pogaszone, na parkingu stał tylko jego samochód. Pośród ciszy uśpionego miasteczka na tle gór odcinała się dzwonnica kościoła Świętego Wincentego. Po chłostanym rozbłyskami nocnym niebie przetaczało się dudnienie burzy.
Serce kapłana również dudniło. Odczucie, jakie miał w szpitalnym pokoju, przypomniało mu przeżycie z dzieciństwa, kiedy brał udział w rytuale bwiti w swojej wiosce na brzegu Zatoki Gwinejskiej. Nagle wszystko do niego wróciło. Nieruchome wody delty, zgiełk afrykańskiej nocy, blask świec, tykwy i misy wypełnione kolorowymi proszkami, czarownik intonujący rytualne formuły. Kiedy uczestniczył w tej ceremonii, miał osiem lat. Tego wieczoru poczuł tę samą ciemną, silniejszą od śmierci moc. I ten sam pierwotny lęk. Dlaczego? To, czego doświadczał, było niedostępne dla jego umysłu. Co to było?
Nagle czerń nieba przeszyła wyjątkowo jasna błyskawica. Na mgnienie oka na nawierzchnię parkingu padł gigantyczny cień krzyża stojącego na szczycie kościoła. Odwrócony krzyż skierowany w jego stronę. Eyenga był na placu sam; sam na końcu ogromnego krzyża rozciągającego się u jego stóp.
Zdjęty atawistycznym strachem czym prędzej otworzył samochód i usiadł za kierownicą.
„Piekło, proszę księdza… Byłem jednym z piekielnych demonów”. Z sercem walącym jak młot odpalił silnik, wyjechał z parkingu i ruszył uśpionymi ulicami miasteczka, przekraczając dozwoloną prędkość. „Piekło, proszę księdza… Byłem jednym z piekielnych demonów…”
Dopiero po przejechaniu dobrych kilku kilometrów zdołał wyrównać oddech.
We śnie przez jego głowę przemykały kolejne obrazy. Koń bez głowy wiszący na przewodach kolejki linowej pośród lodowatej zamieci. Grupa studentów otaczających basen, w którym unoszą się lalki o nieruchomych niebieskich oczach. Owczarek niemiecki bohatersko broniący swojego pana przed pożarciem przez wilki w polskim lesie. Płonąca jak pochodnia górska willa, a wraz z nią dwie stracone, przeklęte dusze. Dwie siostry w sukienkach komunijnych trzymające się za ręce w blasku księżyca. Pokryta skorupką lodu postać na tafli zamarzniętego jeziora. Młody mężczyzna z głową jelenia potrącony przez samochód na pustej drodze. I wiele innych scen. Ujrzał ojca siedzącego przy biurku z pianą na ustach. I martwe dziecko, jego dziecko. Ujrzał wiele martwych osób – kobiet, mężczyzn, dzieci… Ujrzał morderstwa, tortury, rzezie, nienawiść, zemstę, żądzę zysku, żałobę, głupotę. I wiedział, że nikt nie może tego zmienić. Bo tak jest od zarania dziejów.
Ostry dźwięk sprawił mu ból niczym wbijający się w środek ucha sztylet. Obudził się. Pomyślał, że ilekroć jego telefon dzwoni o świcie, oznacza to, że ocean nocy właśnie wyrzucił na brzeg dnia nowe zwłoki.
Tablica przy wjeździe do okazałego szpitala psychiatrycznego informowała, że na lewo znajdują się pawilony dla chorych, kawiarnia i audytorium, na prawo zaś część administracyjna, parkingi, stołówka dla personelu i dział koordynacji opieki.
Nie musiał jednak szukać. Na wprost niego obracające się koguty radiowozów rzucały niebieski blask, oświetlając monumentalne arkady zwieńczone wieżą kaplicy.
Zaparkował, wysiadł z samochodu i zapytał znudzonego ochroniarza o drogę – mężczyzna najwyraźniej nie widział miejsca zbrodni, w przeciwnym razie z pewnością nie byłby tak zrelaksowany – po czym przeszedł przez bramę, skręcił w prawo i ruszył otwartym krużgankiem.
Oto architektura ubiegłego wieku w pełnej krasie: ciężki kamienny okręt, mroczny, a przecież stworzony do naprawiania dusz, pomyślał, przechodząc przez kolejne plamy ostrego porannego światła i pasy cienia pod arkadami. Ale duszy, w przeciwieństwie do przedmiotu, nie da się naprawić. Co najwyżej można próbować zapobiec jej autodestrukcji, pomóc przetrwać. I nie ranić innych.
A jednak właśnie w tym miejscu ktoś odebrał komuś życie.
– Cześć, Servaz, przepraszam, że cię budzę – powitał go wcześniej nowy nadkomisarz po drugiej stronie słuchawki. – Mieliśmy morderstwo.
– Morderstwo? – powtórzył nie całkiem jeszcze przytomny Martin.
Został wyrwany z koszmarnego snu. Zobaczył w nim wszystkich zmarłych, których zostawił na poboczu drogi, wszystkich, którzy przedwcześnie pożegnali się z życiem, wszystkich, których spotkał w swojej policyjnej karierze.
– Najlepiej by było, gdybyś przyjechał.
W końcu otworzył oczy i zerknął na drugą połówkę łóżka: była pusta i zimna. Kiedy pod prysznicem zastanawiał się, czy jego sąsiad Radomil, bułgarski muzyk, który przed kilkoma laty przyjechał z córką do Tuluzy, już wstał i czy dziewczyna mogłaby się zająć Gustavem, jego telefon znowu się odezwał. Tym razem dzwonił Vincent Espérandieu, jego zastępca.
– Jedziesz już?
– Jeszcze nie.
– Masz kogoś do opieki nad Gustavem?
– Zamierzałem zatrudnić Anastasię, córkę sąsiada. Ciągle szuka jakiejś roboty.
– Nie musisz. Poprosiłem Charlène, żeby po niego podjechała. Młody zje śniadanie z Flavienem i Megan.
Charlène: piękna małżonka jego zastępcy1. Gustav będzie szczęśliwy, mogąc zjeść w towarzystwie swoich „kuzynów”. Tak ich nazywał. A Vincent był najlepszym przyjacielem i najlepszym zastępcą Martina. Może nawet jedynym przyjacielem. Oczywiście oprócz Samiry, innej wybitnej członkini jego grupy. Ale Samira była tak bardzo inna, niezależna. Po raz kolejny pomyślał, że jeśli chce nacieszyć się synem, musi to zrobić teraz. Wiedział, że im Gustav będzie starszy, tym mniej będzie chciał spędzać czas z ojcem. Znał rozwiązanie: zostawić kryminalnych, znaleźć sobie spokojną posadkę w policji z regularnym grafikiem i wolnymi weekendami i olać całą resztę.
Chciał też poświęcić więcej czasu Léi, jeśli ona kiedykolwiek wróci z Afryki. Léa… Poczuł ukłucie w sercu.
Kawałek dalej zauważył umundurowanego policjanta, któremu pokazał legitymację. Mężczyzna wskazał mu drogę. Kilka metrów dalej stał jeszcze jeden. Oprócz policji nie było tu nikogo.
W pewnej odległości pod innym rzędem arkad nowy nadkomisarz prowadził ożywioną rozmowę z prokuratorem oraz dwoma mężczyznami w białych fartuchach – prawdopodobnie pielęgniarzami albo psychiatrami.
Hervelin – szczupły, około czterdziestki, ale wyglądający na dziesięć lat mniej, zawsze w dobrze skrojonym garniturze i jedwabnym krawacie – był najmłodszym szefem wydziału kryminalnego w całej jego historii. Jego droga na firmament tuluskiej policji była godna rakiety SpaceX. Przyczyna owego błyskotliwego awansu była prosta: do pracy w terenie nie nadawał się zupełnie, był jednak ekspertem od statystyki, regulacji, gadki, a wkrótce – Servaz był o tym przekonany – miał się stać ekspertem od otwierania parasola. Najsłynniejszego detektywa w firmie Hervelin od razu zaczął postrzegać nie jako atut, lecz jako zagrożenie dla własnej kariery. Wszyscy bowiem mieli świadomość, że Servaz to zarazem najbardziej niesubordynowany policjant w wydziale. Nowy nadinspektor kątem oka dostrzegł, że ktoś nadchodzi, i odwrócił się. Nie wyglądał na szczególnie zadowolonego z obecności celebryty.
– To jest komendant Servaz – oświadczył krótko, z twarzą bez wyrazu. – Będzie kierował grupą prowadzącą to śledztwo.
– Tak, tak, wszyscy znają komendanta – odparł urzędnik.
Servaz przyłapał się na tym, że się zastanawia, czy to, co przed chwilą usłyszał, było komplementem czy kpiną. Zdawał sobie sprawę, że zarówno w policji kryminalnej, jak i w prokuraturze uchodzi za swoistą legendę, ale również za anomalię, że krążą na jego temat najprzeróżniejsze plotki oraz prawdziwe i zmyślone opowieści i że każdy nowy pracownik policji i tuluskiego sądu prędzej czy później o nim usłyszy. W związku z tymi pogłoskami otrzymywał też wiele pytań. Jak to robi, że ma tak spektakularne wyniki? Dlaczego wciąż służy w stopniu komendanta? Dlaczego nie poprosi o inny przydział?
– Komendancie, to jest doktor Rollin. – Nadinspektor strząsnął z marynarki niewidzialny pyłek. – Jest dyrektorem tej placówki. A to pan Joubert, pielęgniarz.
Servaz przyjrzał się obu mężczyznom. Psychiatra – około pięćdziesiątki, w okularach, o siwej czuprynie i pociągłej twarzy, z dłońmi głęboko wbitymi w kieszenie o dwa rozmiary za dużego fartucha, który wisiał na jego ramionach jak na wieszaku. I pielęgniarz, lat na oko trzydzieści, z długą, przyciętą prosto brodą, modną w dzisiejszych czasach wśród panów przed czterdziestką – ulice pełne są osobników, którzy przywodzą na myśl istoty pozaziemskie przebrane za świętych mikołajów. Na twarzy młodego pielęgniarza malowało się napięcie, na twarzy lekarza – osłupienie. Servaz zastanawiał się, na ile trafnie odgaduje jego stan ducha.
– Muszę przyznać, że w mojej karierze widziałem wiele szokujących rzeczy i wielu agresywnych pacjentów – zaczął doktor Rollin, wyraźnie poruszony. – Ale to… to, co się tam stało… to przechodzi wszelkie pojęcie.
Servaz spojrzał na szefa, który natychmiast odwrócił wzrok.
– Kto znalazł ciało? – zapytał.
– Ja – powiedział pielęgniarz. – W trakcie porannego obchodu. Od razu zawiadomiłem pana dyrektora.
Co tu się stało? Dwaj mężczyźni, zaprawieni przecież w bojach, sprawiali wrażenie wstrząśniętych.
– To był pana pacjent? – Servaz zwrócił się do psychiatry.
Lekarz skinął głową.
– Stan Du Welz. Czterdzieści pięć lat. Pracował w branży filmowej. Wracał tu regularnie co jakiś czas. Psychotyk, z diagnozą schizofrenii paranoidalnej. Ale był ustabilizowany farmakologicznie i korzystał z odpowiedniego protokołu leczenia.
– Drugi pacjent, hmm… uciekł – dodał Hervelin. – Mieszkał po sąsiedzku z ofiarą.
Servaz spojrzał na psychiatrę. Twarz mężczyzny była niemal tak biała jak jego fartuch. Nie bez powodu. Nie był to pierwszy pacjent, który samowolnie opuścił mury Camelotu. Od początku roku lokalna i regionalna prasa już kilka razy donosiła o ucieczkach tutejszych pacjentów. W placówce zwiększono nadzór, wzmocniono dyżury i zaczęto stosować środki przymusu bezpośredniego, a w weekendy zamykano budynki szpitalne, co spotkało się z krytyką Związku Zawodowego Pracowników Służby Zdrowia, którzy pomstowali, że szpital to nie więzienie i że przy takich środkach ostrożności zmieni się on we wrzący kocioł.
– Porucznik Cheung i kapitan Espérandieu są już w środku. – Hervelin wskazał podbródkiem na otwarte drzwi, wyraźnie się nie kwapiąc, by przekroczyć próg.
Servaz przyjrzał się dokładnie. Solidne białe metalowe skrzydło. W ścianie duży przycisk, dzięki któremu można było je otworzyć z zewnątrz.
Wszedł do środka. Jego oczom ukazał się korytarz. Po obu stronach drzwi z okienkami, przez które personel mógł zajrzeć do pomieszczenia, nie przeszkadzając pacjentom. Do zdarzenia doszło w sali po prawej – wskazywały na to błyski fleszy i dobiegający stamtąd znajomy głos:
– Mężczyzna wyglądający na Europejczyka leży na plecach – mówiła Samira. – W ustach knebel z jakiejś tkaniny. Kostki i nadgarstki unieruchomione pasami stabilizującymi o długości metr dziesięć, z metalowymi klamrami przymocowanymi do łóżka. Liczne rany cięte na twarzy, klatce piersiowej, kończynach, podbrzuszu, pachwinach, narządach płciowych. Dużo krwi, jednak morderca omijał tętnice. Ciało jest zimne, początki stężenia pośmiertnego, krew zaschła i stwardniała. Nie żyje od kilku godzin.
Przekroczył próg. W nozdrza uderzył go smród. Wymiociny, pot, odchody. Vincent i Samira stali plecami do drzwi, podobnie jak technicy w białych kombinezonach, niebieskich rękawiczkach i ochraniaczach na buty. Samira mówiła do telefonu.
Jeden z techników trzymał w ręku notatnik i zgodnie ze starą szkołą robił szkic. Servaz zauważył, że działania przebiegają w dziwnym spokoju. Atmosfera przywodziła na myśl czuwanie przy zmarłym. Nawet Samira dyktowała wyniki wstępnych oględzin głosem cichszym niż zazwyczaj. Kiedy patrząc ponad głowami swoich zastępców, zobaczył łóżko, zrozumiał dlaczego. Obserwował całą scenę od progu – bez ruchu, czujnie, z absolutnie jasną głową, jak zawsze, kiedy znalazł się na miejscu zbrodni.
Miał przed sobą przerażający obraz – w pokoju o wymiarach trzy na cztery metry morderca dokonał prawdziwej rzezi.
Przez zakratowane okno wpadały pierwsze promienie słońca. Kładły się na łóżku, mieszając się z potężnym halogenowym blaskiem reflektorów oświetlających ofiarę. Martwy mężczyzna był nagi, miał na sobie jedynie slipy. Niebieskawe zabarwienie twarzy i plamy opadowe na ciele, ściemniała w procesie utleniania, zakrzepła krew, którą obficie nasiąkł materac – wszystko wskazywało na to, że Samira miała rację. Ofiara nie żyła od kilku godzin.
Ostre światło reflektorów przydawało całej scenie makabrycznej intensywności, a blask poranka zabarwiał ją perwersyjną nutą poezji. Uwagę Servaza przykuły jednak obrażenia. Nacięcia i rany szarpane, krzyżujące się i równoległe, odcinały się od białej skóry. Konstelacja czerwonych smug oraz brunatnoczarnych plam na ciele i łóżku wyglądała jak abstrakcyjne malowidło. Oprawca wybrał szczególnie wrażliwe miejsca: sutki, policzki, palce, boki, a także wystający z opuszczonych slipów penis, u którego nasady biegło głębokie nacięcie. Bawełniane majtki, kiedyś białe, były przesiąknięte krwią.
Do ust ofiary zabójca wcisnął zwiniętą, prującą się gazę, która teraz ubrudzona była wymiocinami. Na podbródku i klatce piersiowej również widniały ślady wymiocin, co oznaczało, że napastnik w którymś momencie wyjął knebel. Chciał, żeby ofiara coś powiedziała? A może upajał się jej krzykiem, bo lubi, kiedy ktoś go błaga go o litość? I nikt niczego nie słyszał?
Samira kontynuowała nagrywanie:
– Obfite krwawienia z ran. Z całą pewnością ante mortem…
Servaz przyjrzał się łóżku i solidnym skórzanym pasom z metalowymi klamrami służącym do unieruchomienia zbyt pobudzonego pacjenta. Zastanawiał się, czy wszystkie łóżka na tym oddziale są identyczne, czy też Stan Du Welz cieszył się tu szczególnym traktowaniem.
Jakkolwiek było, morderca wykorzystał to wyposażenie: ułożone wzdłuż tułowia ręce Du Welza były przypięte, podobnie jak rozłożone na kształt litery V nogi. To, co miało go chronić przed nim samym – albo chronić przed nim innych – obróciło się przeciwko niemu.
Nie było widać żadnych śladów walki. Dlaczego? – zastanawiał się Martin. Czuł się wyczerpany. Zbyt wiele już widział, zbyt wiele słyszał. Gliny, sędziowie – wszyscy oni spędzają czas na zasypywaniu dziury, która i tak nie przestaje się powiększać. Jaki to ma sens? Im więcej spraw rozwiążesz, tym więcej pojawia się nowych. Czasy, w których myślał, że to, co robi, czemukolwiek służy, dawno minęły.
Poczuł, że jego mózg zaraz eksploduje. Zakasłał.
– O, jesteś – zauważyła Samira, odwróciwszy się w jego stronę. – Niefajnie, co? Jak sądzisz, co może skłonić człowieka do zrobienia czegoś podobnego?
Wypowiedziała te słowa takim tonem, jakby mówiła o pogodzie. To go otrzeźwiło. Wystarczyły dystans i zimna krew Samiry Cheung, by mógł zacząć dzień pracy. Zupełnie inaczej przedstawiała się strona wizualna; Samira tak przypominała policjantkę, jak halloweenowa dynia chińską wazę. Z oczami podkreślonymi grubą czarną kreską wyglądała tyleż fascynująco, co niepokojąco. Byle jak obcięte czarne włosy i ubiór – lateksowe spodnie, nabita ćwiekami skórzana kurtka i czarna koszulka bardziej przywodziły na myśl kochankę sado-maso niż śledczą z policji kryminalnej.
– Straszne – stwierdziła lakonicznie, strzelając balonówką.
– Gdzie patolog?
– Patolożka. W drodze – odparł Espérandieu.
W Wydziale Medycyny Sądowej Szpitala Uniwersyteckiego w Tuluzie pracowała tylko jedna kobieta: doktor Fatiha Djellali. Kompetentna, doskonała w swoim fachu. Nareszcie jakaś dobra wiadomość.
Vincent był blady. Nim również wstrząsnął ten widok.
Jeden z techników pochylał się nad zakrwawionym materacem. Zwilżał fragment tkaniny kropelkami soli fizjologicznej, by następnie za pomocą wacika pobrać próbkę. Servaz schylił się obok niego. Zauważył coś obok nieruchomej dłoni nieboszczyka.
Dziwny, niezrozumiały detal. Spirala. Wyglądało to tak, jakby ofiara – mimo że jej nadgarstek tkwił w skórzanej obręczy – paznokciem palca wskazującego narysowała spiralę w świeżej krwi wsiąkającej w materac. Mimowolny odruch czy wiadomość pozostawiona śledczym?
Servaz wstał. Czuł, że coś się dzieje. Że ta sprawa jest absolutnie wyjątkowa. Skinął na fotografa i pokazał mu swoje odkrycie. Błysnął flesz.
Espérandieu również pochylił się nad niezwykłym motywem odcinającym się na tle brunatnej krwi. Perfekcyjnie wykreślona spirala.
– Kurwa, a to co za horror? – rzucił.
Zob. Bielszy odcień śmierci, przeł. Monika Szewc-Osiecka, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2012. [wróć]
– Cholera – rzuciła Fatiha Djellali.
Tylko tyle. Servaz zauważył jednak chwilę zawahania, kiedy patolożka wchodziła do pokoju. Ledwie dostrzegalnie zmarszczywszy brwi, wyjęła telefon i uruchomiła nagrywanie – tak jak zrobiła to wcześniej Samira.
Zerknęła na zegarek.
– Dwudziesty pierwszy czerwca dwa tysiące dwudziestego drugiego roku, godzina siódma trzynaście, Szpital Psychiatryczny Camelot, route d’Espagne, Tuluza – powiedziała.
Obserwowali, jak powoli obchodzi łóżko i nie pomijając niczego, opisuje wszystko, co widzi, dodając szczegóły fizjologiczne i anatomiczne do wcześniejszych obserwacji Samiry.
Była wysoką kobietą o brązowych oczach i długich, lśniących włosach czarnych jak węgiel. Roztaczała wokół siebie aurę takiej żywotności, że zdaniem Servaza musiała wkurzać zmarłych, z którymi miała do czynienia. Odwróciła się do mężczyzn w białych kombinezonach i wskazała na palce lewej dłoni denata.
– Kto pobrał odciski? – zapytała ostro.
Jeden z techników wskazał na siebie.
– Trzeba było zaczekać na mnie – powiedziała z wyrzutem. – Niech pan włoży jego dłonie w papierowe saszetki.
Servaz się uśmiechnął. Cała Fatiha. Nagle stwierdził, że ma ochotę na papierosa. Dlaczego zawsze chce mu się palić w jej towarzystwie? Czyżby po to, żeby mógł się upewnić, że on sam jeszcze nie umarł?
– Zważywszy na ilość krwi, żył, kiedy morderca się nad nim pastwił – stwierdziła.
– Ciało jest zimne i sztywne, musi tak leżeć od kilku godzin.
– Utrata krwi mogła przyśpieszyć spadek temperatury – zauważyła. – Ale tak, zgadzam się.
– A kim jest ten drugi gość, to jego sąsiad? – zwrócił się Servaz do zastępcy.
– Ten, który zwiał? Mieszkał po drugiej stronie korytarza. Niejaki Jonas Résimont.
– Martin! – Patolożka lekko podniosła głos.
Odwrócił się. Fatiha stała pochylona nad twarzą zmarłego. Pęsetą wyjęła z jego ust knebel i umieściła go w przezroczystej torebce podsuniętej przez Espérandieu, który odpowiadał za zabezpieczenie śladów. Używając latarki medycznej, zaglądała denatowi do ust. Martin podszedł bliżej i również zajrzał do środka. Obrzmiały język wypełniał prawie całą jamę ustną.
– Zerknij do gardła, tam gdzie języczek.
Wykonał polecenie. Języczek, podobnie jak migdałki, był dwukrotnie lub trzykrotnie powiększony.
– Co tu się stało?
– To wynik wstrząsu anafilaktycznego – odparła. – Przyjrzyj się dokładniej.
Skoncentrował się. Na śluzówce widać było małe białe punkty. Ukłucia… Zrozumiał. Wstrząs wywołała reakcja alergiczna.
Wsunęła pęsetę między zęby zmarłego. Servaz się cofnął, by ułatwić jej zadanie. Kiedy wyjęła szczypczyki, jego oczom ukazał się owad w czarno-żółte prążki. Pszczoła.
– Zważywszy na to, ile jest tych użądleń, założę się, że nie jest jedyna.
– Okej, doszło do reakcji alergicznej. A to znaczy, że kiedy ktoś włożył mu do gardła te pszczoły i zatkał gazą, gość jeszcze żył, tak?
– Istnieje taka możliwość.
– A krew?
– Krwawienie z ran było obfite. Czyli zostały zadane ante mortem. Nie było jednak krwawienia z tętnic: napastnik je ominął. Nie ulega wątpliwości, że ofiara była torturowana. Nie sądzę jednak, żeby ubytek krwi był na tyle duży, żeby doprowadził do śmierci. Żaden z ważnych narządów nie został uszkodzony. Moim zdaniem zmarł przez te pszczoły. Badanie gardła i aparatu oddechowego nam to potwierdzi.
– O kurwa – szepnął Espérandieu. – Uduszenie z powodu użądleń. Śmierć z kłębiącym się rojem pszczół w gardle. Naprawdę trzeba być miłośnikiem przyrody.
– A wymiociny na klatce piersiowej? – spytał Servaz.
– Ten, kto go torturował, musiał w równych odstępach czasu wyjmować gazę. Oczywiście zanim wepchnął mu do gardła pszczoły.
– I nikt nie słyszał, jak facet wrzeszczy?
Martin się zastanawiał, czy krzyk w szpitalu psychiatrycznym nie działa jak alarm samochodowy w mieście. W końcu wszyscy się przyzwyczajają i przestają zwracać na niego uwagę.
– Wygląda na to, że morderca wpuścił pszczoły, a potem definitywnie wcisnął knebel – ciągnęła patolożka. – Na podniebieniu miękkim, o tutaj, jest większa rana. – Skierowała w to miejsce światło latarki. – Możliwe, że powstała w wyniku zadrapania pojemnikiem z pszczołami, który włożono mu do ust.
– Skąd ten Résimont, jeśli to on jest zabójcą, wziął pszczoły? – głośno myślał Servaz. Zwrócił się do Vincenta i Samiry: – Zorientujcie się, czy na terenie placówki są jakieś ule.
Opuścił pokój i wszedł do sali naprzeciwko, w której uwijali się inni technicy. Była podobna do pierwszej. Łóżko, niewielkie biurko, krzesło. Kilka książek, szafa. Z tą różnicą, że łóżko nie miało zamontowanych pasów.
Również tutaj okno było zakratowane. Servaz przez chwilę się zastanawiał. Jedynym wyjściem były drzwi.
– A zatem gość, który tutaj leżał, ten… Résimont, wszedł do pokoju naprzeciwko, znęcał się nad jego mieszkańcem, po czym włożył mu do gardła pszczoły i zwiał. – Czuł, że coś tu nie gra. To się nie trzyma kupy, pomyślał. – A gdzie je wcześniej trzymał? – zapytał. – Jak długo pszczoły mogą przeżyć w pojemniku, nawet takim z dziurkami? Będziemy potrzebować specjalisty pszczelarza. – Wrócił na korytarz i przyjrzał się drzwiom: nie było w nich zamków. Wyszedł na krużganek. – Sale nie są zamykane na noc? – zapytał.
– Nasi pacjenci mają zakaz wchodzenia do pokojów innych pacjentów – odparł psychiatra. – Ale nie są izolowani. Izolacja to zawsze środek ostateczny, ograniczony w czasie, stosowany proporcjonalnie do ryzyka.
Proporcjonalnie do ryzyka… Servaz zastanawiał się, co na temat tego określenia powiedziałby Stan Du Welz.
– Na wniosek regionalnej agencji zdrowia po styczniowych ucieczkach uruchomiliśmy śledztwo administracyjne i od razu przeprowadziliśmy kontrolę – usprawiedliwiał się psychiatra.
Servaz przypomniał sobie, że zbiegów ujęto po kilku godzinach od ucieczki. Jeden z nich zdążył jednak napaść na jakąś starszą panią w centrum miasta.
– I jakie były wnioski z kontroli?
– Jeszcze ich nie otrzymaliśmy.
– Po pół roku? – zdziwił się.
– Ponieważ sprawę rozdmuchały media, zabezpieczyliśmy drzwi i wzmocniliśmy ochronę – kontynuował Rollin.
Servaz nie podjął wątku. Pod sklepieniem, w pobliżu jednej z kolumn, zauważył kamerę. Była skierowana na metalowe drzwi.
– Te drzwi są na noc zamykane na klucz?
– Jak najbardziej – odparł pielęgniarz. – W placówkach psychiatrycznych można stosować elektroniczne zamki, pod warunkiem że personel dysponuje kluczami. Aby wejść do tego pawilonu, wciska się guzik, ale wychodząc, trzeba użyć klucza. To powszechne rozwiązanie.
Servaz spojrzał na Espérandieu.
– Kraty w oknach zostały sprawdzone?
Vincent skinął głową.
– Są nietknięte – powiedziała Samira, podchodząc bliżej. – Gość wyszedł drzwiami. Nie ma innej drogi. Sprawdziłam wszystkie możliwości.
– To znaczy, że jakimś sposobem zdobył klucz. Rozumiem, że kradzieże kluczy się tutaj nie zdarzają? – zapytał Servaz.
Młody mężczyzna pokręcił głową.
– Nie do końca. Często brakuje jakiegoś klucza, zabezpieczenia też czasem nie działają. Tak bywa w tego typu placówkach.
Servaz zauważył, że pielęgniarz się poci.
– Pan się nazywa Joubert, tak?
– Tak. Ghislain Joubert. Wszystko, co wiedziałem, powiedziałem już pana kolegom – wybełkotał mężczyzna, który najwyraźniej nie miał ochoty się powtarzać.
– Wie pan, gdzie są nagrania z tej kamery?
– Tak. W pomieszczeniu ochrony.
– Może nas pan tam zaprowadzić? – Servaz rzucił niedopałek na dziedziniec, po czym tknięty wyrzutami sumienia podniósł go i zaniósł do kosza kilka metrów dalej. – Niech pan włączy odtwarzanie od osiemnastej – zwrócił się do ochroniarza siedzącego przed monitorem, gdy znaleźli się w biurze ochrony.
Mężczyzna rozwinął kalendarz po prawej stronie obrazu. Wybrał miesiąc, dzień i godzinę: 20-06-2022. 18:00.
– W przyśpieszonym tempie – poprosił Servaz.
Kilka sekund przed dziewiętnastą na ekranie pojawiła się sylwetka psychiatry w ujęciu z góry. Servaz zobaczył, jak lekarz wciska guzik po prawej stronie drzwi, po czym znika w środku.
– Kiedy pan u niego był, nie spał?
Rollin przytaknął.
– Wyglądał, jak na niego, normalnie?
Psychiatra się zawahał.
– Mieliśmy z nim pewien kłopot. W ciągu dnia wykazywał nerwowość, pobudzenie. Zostałem o tym poinformowany przez dyżurną pielęgniarkę. Kiedy go widziałem wieczorem, wydawał się jednak spokojny. Ale i tak wolałem mu coś zaaplikować.
– Podał mu pan środek uspokajający?
– Nasenny.
To dlatego nie było śladów szamotaniny. Spał, kiedy napastnik go związał.
– To się często zdarzało? Często dostawał środki nasenne?
Lekarz skinął głową.
– A ten jego sąsiad?
– Spał już. To nic dziwnego przy lekach, które biorą. Nie było powodów, żeby go budzić.
– Czy oni mogą mieć swoje rzeczy w pokojach?
– Oczywiście.
Na ekranie zobaczyli, jak psychiatra wychodzi i znika z pola widzenia kamery po lewej stronie.
– Stop – powiedział Servaz.
Ochroniarz zatrzymał odtwarzanie.
– Świetnie. Damy panu pendrive. Skopiuje pan na niego to nagranie od dziewiętnastej dziewięć. Rozumie pan?
Mężczyzna potwierdził skinieniem głowy.
– Dziękuję. Idziemy dalej. Można przyśpieszyć?
Lekko drżący obraz białych drzwi miał w sobie coś hipnotyzującego. Wszyscy wpatrywali się w monitor. Czekali na moment, w którym przejdzie przez nie Jonas Résimont, sąsiad Stana Du Welza i główny podejrzany.
Około 21.30 pojawiła się pielęgniarka w białym fartuchu. Podobnie jak psychiatra wcisnęła guzik i zniknęła w środku.
– Wie pan, kto to jest? – zapytał Espérandieu.
– To pielęgniarka dyżurna. Robi obchód. Dowiem się, jak się nazywa. Mamy tu kilkuset pacjentów, którymi opiekuje się bardzo liczny personel.
Kobieta wyszła po zaledwie minucie. Krótko po dwudziestej trzeciej guzik nacisnęła inna pielęgniarka. Ta była w środku około dziesięciu minut. Przesuwały się kolejne obrazy. A raczej jeden obraz – zamkniętych drzwi.
Północ… Servaz westchnął. Atmosferę panującą w niewielkim pomieszczeniu można było kroić nożem. Wszyscy stali pochyleni nad ekranem. Nadchodziła chwila prawdy.
Godzina pierwsza. Druga, trzecia i czwarta. Servaz zerknął na Samirę. Jej twarz zdradzała konsternację. On czuł to samo. Śmierć Du Welza nie mogła nastąpić tak blisko świtu, to absolutnie niemożliwe – krew nie zdążyłaby skrzepnąć, a ciało stężeć. Widział tylko jedno rozwiązanie: Jonas Résimont spędził przy zwłokach kilka godzin i dopiero później zdecydował się uciec. A to znaczyło, że wkrótce się pojawi.
Piąta… Od schylania się Servazowi zesztywniał kark. Piąta czterdzieści… Przed białymi drzwiami stanęła kolejna osoba. Zobaczyli, jak wciska guzik. Servaz zmarszczył brwi.
– To ja – oświadczył Ghislain Joubert, który stał za nimi.
Po krótkiej chwili pielęgniarz pojawił się z powrotem w drzwiach, spanikowany, z telefonem przy uchu.
– Dzwonię do pana dyrektora – wyjaśnił.
– To niemożliwe – szepnął Vincent.
Servaz odwrócił się do Rollina.
– Czy jest pan pewien, że Stan Du Welz żył, kiedy pan u niego był?
Psychiatra spiorunował go wzrokiem.
– Oczywiście!
– Nic z tego nie rozumiem – rzucił nadinspektor, wstając i pocierając gładko ogolone policzki. – Którędy wyszedł morderca?
– Osobiście sprawdzałam kraty – wtrąciła się Samira. – Jedyne wyjście prowadzi przez te drzwi.
Servaz się wyprostował. On również nic z tego nie rozumiał. Jak ten cholerny Résimont to zrobił? Co to za sztuczki pod okiem kamery?
– Macie sprawdzić sufity podwieszane, ściany, podłogi. Wszystko. A pana poproszę o plany szpitala – zwrócił się do Rollina. – Będziemy oglądać to nagranie do skutku. I roześlemy list gończy za Jonasem Résimontem wraz z wnioskiem o rejestrację w FPR. Dowiedzcie się, czy ma rodziców, przyjaciół, rodzinę. I przetrząśnijcie ten budynek. Gdzieś przecież, do cholery, musi być.
FPR, baza osób poszukiwanych: ponad 620 tysięcy rekordów, 39 milionów wejść w ubiegłym roku. Sprawdzanie jej to jak szukanie igły w gigantycznym stogu siana. Espérandieu zaklął pod nosem, nie przestając się wpatrywać w obraz zamkniętych drzwi.
– Szlag, co tu się dzieje?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Un œil dans la nuit
Copyright © XO Éditions 2023
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Elżbieta Bandel
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Michał Pawłowski/www.kreskaikropka.pl
Fotografie na okładce
© Snowblind6 Photography/Getty Images
© Umberto/unsplash
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Spirala zła, wyd. I, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-828-1
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer