Noc - Bernard Minier - ebook + audiobook + książka

Noc ebook

Bernard Minier

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wyczekiwany powrót komendanta Servaza i jego przerażające starcie z Hirtmannem.

Kirsten Nigaard, inspektor norweskiej policji, prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa kobiety zatrudnionej na platformie wiertniczej na Morzu Północnym. Na zbiórce personelu brakuje jednego mężczyzny. W jego kabinie Kirsten trafia na plik zdjęć. Kilka dni później odwiedza Martina Servaza w jego biurze w Tuluzie. Nieobecny pracownik nazywa się Julian Hirtmann, tak samo jak nieuchwytny psychopatyczny morderca, którego komendant ściga od kilku lat. Ku swemu zaskoczeniu na zdjęciach Servaz rozpoznaje siebie. Norweska policjantka pokazuje mu jeszcze inną fotografię. Przedstawia ona dziecko, a na odwrocie widnieje imię: Gustav.

Dla dwójki policjantów oznacza to początek mrożącej krew w żyłach podróży. U jej celu, w mrokach nocy, czeka na nich bezlitosny wróg, który zamierza zmienić ich życie w piekło.

Od czasu wydania debiutanckiego Bielszego odcienia śmierci (Rebis 2012), nagrodzonego Prix Polar na festiwalu w Cognac za najlepszą francuską powieść 2011 roku i zekranizowanego w 2016, Bernard Minier święci sukcesy. Kolejnymi powieściami – Kręgiem (REBIS 2013), Nie gaś światła (REBIS 2014) i Paskudną historią (REBIS 2015) – wypracował sobie niekwestionowaną pozycję na scenie francuskiego kryminału. Jego powieści przetłumaczono do tej pory na czternaście języków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 532

Oceny
4,4 (91 ocen)
57
19
12
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Trudno oderwać się od każdej części serii. Bardzo dobry lektor. Powieści autora wciągające i uzależnić się można już od pierwszej książki. Fabuła powolnie prowadzona co dodaje jedynie smaczku i zagadki dłużej czekają na rozwiązanie
10
Adella60

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra. Świetny lektor
00
Duda1234

Całkiem niezła

czy tylko ja mam wrażenie że komisarz servez przez większość książki niewie co robi ? błądzi jak dziecko we mgle,wszyscy przestępcy robią go w konia a on w każdej kolejnej książce popełnia te same błędy,tylko blizn mu przybywa a rozsądku i rozumu ni w ząb.
00
Truskawka2

Nie oderwiesz się od lektury

Mroczna, pełna tajemnic... doskonała. Lektor idealny ! Gorąco polecam !!!
00
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00

Popularność




Dedy­kuję Lau­rze Muñoz.

To także jej książka.

Dla Jo.

Czyj galop tak tętni w wichrze i ćmie?

To ojciec z swym synem na koniu w cwał rwie.

Johann Wol­fgang Goethe, Król Olch,

przeł. Jadwiga Gam­ska-Łem­picka

Innym razem. Była jesz­cze noc.

Yves Bon­ne­foy, Rodzinny dom,

przeł. Adam Wod­nicki

Preludium

Patrzy na zega­rek. Nie­długo pół­noc.

Jedzie noc­nym pocią­giem. Nocne pociągi są jak uskoki w cza­so­prze­strzeni, światy rów­no­le­głe: życie, które nagle zostaje zawie­szone, cisza, bez­ruch. Zdrę­twiałe ciała; drzemki, sny, pochra­py­wa­nia… I ten mia­rowy tętent kół na szy­nach, pręd­kość, która unosi ciała – ist­nie­nia, wraz z ich „przed” i ich „po” – ku skry­wa­ją­cemu się jesz­cze pośród mroku „gdzie indziej”.

Bo kto wie, co się może zda­rzyć mię­dzy punk­tem A i punk­tem B? Drzewo prze­wró­cone na tory, kło­po­tliwy pasa­żer, przy­sy­pia­jący maszy­ni­sta… Takie myśli przy­cho­dzą jej do głowy, ale spe­cjal­nie się nad nimi nie zasta­na­wia, to raczej z braku zaję­cia niż z lęku. Od Geilo jest sama w wago­nie i na ile była w sta­nie to oce­nić, nikt w tym cza­sie nie wsiadł do pociągu. A pociąg zatrzy­muje się wszę­dzie. Asker. Dram­men. Hønefoss. Gol. Ål. Perony nie­któ­rych sta­cji wkrótce znikną pod śnie­giem i będzie je można roz­po­znać tylko po jed­nym czy dwóch sym­bo­licz­nych bara­kach – jak w Usta­oset, gdzie wysia­dła jedna osoba. W oddali widzi świa­tła. Wyglą­dają śmiesz­nie pośród bez­kre­snych nor­we­skich ciem­no­ści. Kilka samot­nych domów, w któ­rych na całą noc pozo­sta­wiono zapa­lone lampy nad wej­ściem.

Jest środa i wagon świeci pust­kami. Zimą od czwartku do ponie­działku pociąg nie­mal pęka w szwach, głów­nie za sprawą mło­dzieży i azja­tyc­kich tury­stów, ponie­waż obsłu­guje ośrodki nar­ciar­skie. Latem mająca czte­ry­sta osiem­dzie­siąt cztery kilo­me­try linia Oslo–Ber­gen, ze stu osiem­dzie­się­cioma dwoma tune­lami, wia­duk­tami, prze­bie­ga­jąca wśród jezior i fior­dów, ucho­dzi za jedną z naj­bar­dziej malow­ni­czych tras kole­jo­wych na świe­cie. Ale w środku skan­dy­naw­skiej jesieni, w noc mroźną jak ta, w tygo­dniu, na pokła­dzie nie ma żywej duszy. Cisza, jaka panuje na całej dłu­go­ści przej­ścia mię­dzy rzę­dami foteli, jest oczy­wi­ście odro­binę przy­tła­cza­jąca. Jakby pociąg opu­sto­szał po jakimś sygnale alar­mo­wym, któ­rego ona nie usły­szała.

Ziewa. Mimo koca i maski na oczy udo­stęp­nio­nych przez prze­woź­nika nie potrafi porząd­nie zasnąć. Zawsze gdy prze­bywa poza domem, jest czujna. Tego wymaga jej zawód. A ten pusty pociąg by­naj­mniej nie pomaga się roz­luź­nić. Nasłu­chuje. Nie docho­dzą do niej żadne odgłosy. Nawet szmer poru­sza­ją­cego się ciała, popy­cha­nych drzwi czy prze­kła­da­nego bagażu. Prze­suwa wzro­kiem po nie­za­ję­tych fote­lach, sza­rych ścian­kach, głów­nym przej­ściu i ciem­nych oknach. Wzdy­cha i pró­buje zamknąć oczy.

W mroź­nym kra­jo­bra­zie czer­wony pociąg wyła­nia­jący się z czar­nego tunelu przy­po­mina język, który wysuwa się z ust. Łup­kowa sza­rość nocy, matowa czerń tunelu, nie­bie­skawa biel śniegu i odro­binę ciem­niej­szy odcień lodu. I nagle ten inten­syw­nie czer­wony obiekt, jak stru­mień krwi pod­pły­wa­jący do kra­wę­dzi peronu. Sta­cja Finse. Tysiąc dwie­ście dwa­dzie­ścia dwa metry nad pozio­mem morza. Naj­wyż­szy punkt trasy.

Zabu­do­wa­nia dwor­cowe były oble­pione śnieżno-lodową sko­rupą, a dachy okry­wała biała pie­rzyna. Na pero­nie, który przy­po­mi­nał oświe­tlony żół­tymi latar­niami tor nar­ciar­stwa bie­go­wego, cze­kała jakaś para oraz samotna kobieta. Kir­sten odkle­iła twarz od szyby i wszystko na zewnątrz z powro­tem pogrą­żyło się w ciem­no­ści, z którą kon­tra­sto­wało oświe­tle­nie w wago­nie. Usły­szała jęk drzwi i w kącie swo­jego pola widze­nia, na końcu głów­nego przej­ścia zauwa­żyła jakiś ruch. Kobieta około czter­dziestki, jak ona. Kir­sten wró­ciła do lek­tury. Zdo­łała się zdrzem­nąć zale­d­wie godzinę, choć już cztery godziny temu wyje­chała z Oslo. Wola­łaby podróż samo­lo­tem albo wago­nem sypial­nym, ale prze­ło­żeni wrę­czyli jej bilet na zwy­kłe miej­sce sie­dzące w noc­nym pociągu. Cię­cia budże­towe. Na ekra­nie jej tabletu wid­niały teraz notatki, które zro­biła pod­czas roz­mowy tele­fo­nicz­nej: ciało zna­le­zione w kościele w Ber­gen. Maria­kir­ken, kościół Naj­święt­szej Maryi Panny. Kobieta zma­sa­kro­wana na ołta­rzu, pośród przed­mio­tów litur­gicz­nych. Amen.

– Prze­pra­szam.

Pod­nio­sła wzrok. Obok niej stała kobieta, która przed chwilą wsia­dła. Z baga­żem w dłoni. Uśmie­chała się.

– Nie będzie ci1 prze­szka­dzać, jeśli usiądę naprze­ciwko? Nie będę ci zawra­cać głowy, ja tylko… cho­dzi o to, że nocny pociąg jest pusty. Nie wiem, będę się czuła bez­piecz­niej.

Ow­szem, prze­szka­dzało jej to. Bez prze­ko­na­nia odwza­jem­niła uśmiech.

– Nie, w porządku. Jedziesz do Ber­gen?

– Eee… tak, tak, do Ber­gen. Ty też?

Jesz­cze raz prze­czy­tała notatki. Facet z Ber­gen nie był zbyt roz­mowny przez tele­fon. Kasper Strand. Zasta­na­wiała się, czy do śledztw pod­cho­dzi tak samo nie­dbale. Powie­dział, że gdy zaczy­nało zmierz­chać, bez­domny, który prze­cho­dził obok Maria­kir­ken, usły­szał dobie­ga­jące ze środka krzyki. Zamiast zaj­rzeć, uznał za roz­sąd­niej­sze wziąć nogi za pas i nie­mal wpadł na prze­cho­dzący tam­tędy patrol. Gliny zapy­tały, dla­czego tak szybko ucieka, a on opo­wie­dział im o krzy­kach w kościele. Zda­niem Kaspra Stranda patro­lu­jący mu nie uwie­rzyli (z into­na­cji roz­mówcy i pew­nych alu­zji wywnio­sko­wała, że bez­domny był dobrze znany poli­cji), ale było zimno i wil­gotno, a oni potęż­nie się nudzili; osta­tecz­nie lep­sza lodo­wata kościelna nawa niż ten wiatr i deszcz „z otwar­tego morza” (tak wła­śnie wyra­ził się Kasper Strand. Poeta w poli­cji, skwi­to­wała w duchu).

Wahała się, czy odtwo­rzyć na table­cie nakrę­cony w kościele fil­mik, który prze­słał jej Strand. Naprze­ciw sie­działa ta kobieta. Kir­sten wes­tchnęła. Miała nadzieję, że sąsiadka utnie sobie drzemkę, ale tamta wyglą­dała na wyjąt­kowo oży­wioną. Kir­sten rzu­ciła jej ukrad­kowe spoj­rze­nie. Kobieta na nią patrzyła. Na jej ustach malo­wał się uśmie­szek – Kir­sten nie wie­działa, czy jest przy­ja­zny, czy kpiący. Miała zmru­żone oczy. Prze­nio­sła wzrok na ekran tabletu i zmarsz­czyła brwi, naj­wy­raź­niej usi­łu­jąc odczy­tać, co tam jest napi­sane.

– Pra­cu­jesz w poli­cji?

Kir­sten powstrzy­mała iry­ta­cję. W rogu ekranu zauwa­żyła zna­czek przed­sta­wia­jący lwa w koro­nie z pod­pi­sem POLI­TIET. Pod­nio­sła na kobietę obo­jętne spoj­rze­nie, a jej wąskie usta skrzy­wiły się w moż­li­wie naj­bar­dziej powścią­gli­wym, jed­nak nie­opry­skli­wym uśmie­chu. Na komi­sa­ria­cie w Oslo Kir­sten Niga­ard nie ucho­dziła za szcze­gól­nie cie­płą osobę.

– Tak.

– W jakim wydziale, jeśli to nie jest nie­dy­skretne pyta­nie?

Jest, pomy­ślała.

– Kri­pos2.

– Ach, rozu­miem. To zna­czy nie, nie rozu­miem… Cie­kawy zawód, co?

– Można tak powie­dzieć.

– I jedziesz do Ber­gen w spra­wie… w spra­wie…

Kir­sten posta­no­wiła nie uła­twiać jej zada­nia.

– W spra­wie… no wiesz, no… w spra­wie mor­der­stwa, tak?

– Tak – odparła sucho.

Kobieta chyba zro­zu­miała, że posu­nęła się zbyt daleko, ponie­waż pokrę­ciła głową, zaci­ska­jąc wargi.

– Wybacz, wła­ści­wie nic mi do tego. – Wska­zała na swój bagaż. – Mam kawę w ter­mo­sie. Chcesz?

– Zgoda – odpo­wie­działa Kir­sten po chwili waha­nia.

– To będzie długa noc. Mam na imię Helga.

– Kir­sten.

– A więc miesz­kasz sama i nikogo w tej chwili nie masz, tak?

Kir­sten rzu­ciła tam­tej ostrożne spoj­rze­nie. Powie­działa za dużo. Nie­opatrz­nie pozwo­liła, by kobieta wycią­gnęła ją na zwie­rze­nia. Ta cała Helga jest bar­dziej wścib­ska niż dzien­ni­karka. Jako wywia­dow­czyni Kir­sten wie­działa, że nawet w naj­zwy­klej­szych rela­cjach mię­dzy­ludz­kich słu­cha­nie dru­giego zawsze ma jakiś zwią­zek z szu­ka­niem prawdy. Prze­mknęło jej przez myśl, że Helga świet­nie nada­wa­łaby się do pro­wa­dze­nia prze­słu­chań. W pierw­szej chwili się uśmiech­nęła. Znała w Kri­pos śled­czych, któ­rzy mieli mniej­szy talent do tej roboty. Ale prze­stała się uśmie­chać. Nie­dy­skre­cja Helgi zaczęła jej dzia­łać na nerwy.

– Wiesz, Helgo, chyba się tro­chę zdrzemnę. Jutro czeka mnie długi dzień. A raczej dzi­siaj – popra­wiła się, spoj­rzaw­szy na zega­rek. – Do Ber­gen już tylko nie­całe dwie godziny. Muszę się prze­spać.

Helga popa­trzyła na nią z dziwną miną.

– Oczy­wi­ście. Jak chcesz.

Jej oschły ton zbił Kir­sten z tropu. Ta kobieta miała w sobie coś, czego poli­cjantka na początku nie zauwa­żyła, ale teraz było to widać jak na dłoni: nie lubiła, gdy ktoś się jej sprze­ci­wiał, sta­wiał opór. Niska tole­ran­cja na fru­stra­cję, wyraźna ten­den­cja do wzbu­rze­nia, mani­chej­ska wizja świata: oso­bo­wość histrio­niczna, wywnio­sko­wała. Przy­po­mniała sobie wykłady w szkole poli­cyj­nej na temat podej­ścia, jakie należy zasto­so­wać wobec poszcze­gól­nych typów oso­bo­wo­ści. Zamknęła oczy, z nadzieją, że w ten spo­sób prze­rwie dys­ku­sję.

– Przy­kro mi – ode­zwała się nagle Helga, nie zwa­ża­jąc na jej opusz­czone powieki.

Kir­sten otwo­rzyła oczy.

– Przy­kro mi, że ci prze­szko­dzi­łam – powtó­rzyła Helga. – Usiądę gdzie indziej. – Prych­nęła, uśmie­cha­jąc się z wyż­szo­ścią i patrząc na poli­cjantkę roz­sze­rzo­nymi źre­ni­cami. – Ty chyba nie masz wielu przy­ja­ciół.

– Słu­cham?!

– Z takim paskud­nym cha­rak­te­rem. To twoje odtrą­ca­nie ludzi, ta aro­gan­cja. Nic dziw­nego, że jesteś sama.

Kir­sten zesztyw­niała. Już miała zaopo­no­wać, gdy Helga szybko wstała i chwy­ciła bagaż, który leżał pod fote­lem.

– Prze­pra­szam, że ci prze­szko­dzi­łam – rzu­ciła raz jesz­cze ostrym tonem i ode­szła.

Świet­nie, znajdź sobie inny cel, pomy­ślała Kir­sten.

Zasnęła. Coś jej się śniło. Jakiś natar­czywy, jado­wity głos, który szep­tał jej do ucha: „szsz­mata, parsz­szywa szsz­mata”. Prze­szył ją dreszcz i obu­dziła się. Zadrżała po raz drugi, gdy tuż obok ujrzała Helgę. Kobieta sie­działa na sąsied­nim fotelu. Pochy­lała głowę nad twa­rzą Kir­sten i przy­glą­dała jej się okiem naukowca, który obser­wuje amebę pod mikro­sko­pem.

– A ty tu czego? – zapy­tała ostro.

Czy Helga naprawdę to powie­działa? Szmata? To słowo rze­czy­wi­ście padło czy Kir­sten usły­szała je we śnie?

– Chcia­łam ci tylko powie­dzieć, żebyś poszła się pie­przyć.

Kir­sten poczuła, że ogar­nia ją wście­kłość. Wście­kłość czarna jak burzowa chmura.

– Coś ty powie­działa?

O siód­mej zero jeden pociąg wje­chał na dwo­rzec w Ber­gen. Dzie­sięć minut opóź­nie­nia, dla NSB, kolei nor­we­skich, to tyle co nic, pomy­ślał Kasper Strand, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę na pero­nie. Było ciemno jak w nocy i zwa­żyw­szy na pogodę, miało tak pozo­stać aż do dzie­wią­tej. Kobieta zeszła po stop­niach wagonu i czub­kiem buta dotknęła twar­dego gruntu. Pod­nio­sła głowę i od razu go zauwa­żyła wśród nie­licz­nych osób, które o tej godzi­nie przy­szły na dwo­rzec.

„Glina”, wyczy­tał w spoj­rze­niu, które się na nim zatrzy­mało. Był świa­dom, co zoba­czyła: tro­chę muło­wa­tego poli­cjanta o łysej czaszce, nie­do­go­lo­nej bro­dzie i wyho­do­wa­nym na han­sie brzu­szy­sku, roz­py­cha­ją­cym się pod nie­modną skó­rzaną kurtką. Pod­szedł do niej. Sta­rał się nie przy­glą­dać zbyt­nio jej nogom. Był nieco zasko­czony jej stro­jem. Miała na sobie dość krótki zimowy płaszcz z kap­tu­rem obszy­tym futer­kiem, nie­na­ganną gar­sonkę, raj­stopy w cie­li­stym kolo­rze i kozaczki na obca­sie. Może taka moda obo­wią­zuje w poli­cji w Oslo tej jesieni? Wyobra­ził sobie, że w tym stroju mogłaby wycho­dzić z sali kon­fe­ren­cyj­nej hotelu Radi­son Plaza miesz­czą­cego się w pobliżu dworca głów­nego albo z budynku DnB NOR Banku. Jak­kol­wiek by było, bez dwóch zdań ładna. Sza­co­wał, że ma mię­dzy czter­dzie­ści a pięć­dzie­siąt lat.

– Kir­sten Niga­ard?

– Tak.

Podała mu dłoń w ręka­wiczce, a on zawa­hał się, czy ją uści­snąć, gdyż była dziw­nie miękka, jakby pozba­wiona kości. Jak gdyby ręka­wiczkę wypeł­niało powie­trze.

– Kasper Strand, poli­cja w Ber­gen – przed­sta­wił się. – Witaj.

– Dzień dobry.

– Podróż nie była zbyt długa?

– Ow­szem, była.

– Dałaś radę się prze­spać?

– Wła­ści­wie to nie.

– Chodź za mną. – Wycią­gnął czer­woną łapę w kie­runku uchwytu jej torby, ale Kir­sten ruchem pod­bródka dała mu do zro­zu­mie­nia, że nie trzeba, woli ponieść sama. – Na komen­dzie czeka na cie­bie kawa. Są też chleb, wędliny, soki owo­cowe i bru­nost. A potem do ataku.

– Wola­ła­bym naj­pierw zoba­czyć miej­sce zbrodni. To nie­da­leko, jeśli się nie mylę?

Prze­cho­dzili wła­śnie pod dużym świe­tli­kiem. Odwró­cił się do niej, uniósł brew i podra­pał się po sze­ścio­dnio­wym zaro­ście.

– Co? Tak od razu?

– Jeżeli nie masz nic prze­ciwko temu.

Kasper pró­bo­wał ukryć iry­ta­cję, ale był słaby w uda­wa­niu. Zoba­czył, że Kir­sten się uśmie­cha. Uśmie­chem bez ser­decz­no­ści i adre­so­wa­nym nie do niego. Z pew­no­ścią uśmie­chała się do wła­snych myśli, ponie­waż wła­śnie potwier­dziła się opi­nia, którą miała na jego temat od pierw­szej chwili. Cho­lera.

Wielki pod­świe­tlany zegar rekla­mu­jący „Ber­gens Tidende” zasła­niało rusz­to­wa­nie i ogromna plan­deka. Ten naj­waż­niej­szy dzien­nik zachod­niej Nor­we­gii na pewno zamie­ści na pierw­szej stro­nie infor­ma­cję o mor­der­stwie w kościele. W holu skrę­cili w prawo, minęli fast food Deli de Luca i skie­ro­wali się w stronę skle­pio­nego łuko­wato wietrz­nego i wil­got­nego wyj­ścia, przed któ­rym znaj­do­wał się postój taksi. Jak zwy­kle, mimo sze­ściorga klien­tów sma­ga­nych stru­gami zaci­na­ją­cego desz­czu, na hory­zon­cie nie było ani jed­nej tak­sówki. Zapar­ko­wał swo­jego saaba 9-3 na bruku po dru­giej stro­nie ulicy. Tutej­sze ogródki i skromne zabu­do­wa­nia miały w sobie coś nie­za­prze­czal­nie pro­win­cjo­nal­nego. W każ­dym razie tak musiała je postrze­gać miesz­kanka Oslo. Był głodny. Całą noc spę­dził na placu boju razem z resztą grupy docho­dze­nio­wej okręgu Hor­da­land.

Kiedy usia­dła obok niego, jej ciemny płaszcz się roz­chy­lił i w bla­sku sufi­to­wej lampki Kasper ujrzał śliczne kolana. Jasne włosy pasa­żerki ukła­dały się na koł­nie­rzu płasz­cza w nie­sforne fale, poza tym jed­nak były gład­kie, po lewej stro­nie głowy roz­dzie­lone wyraź­nym prze­dział­kiem. By­naj­mniej nie była natu­ralną blon­dynką; dostrzegł ciemną nasadę wło­sów i ciemne brwi, wyde­pi­lo­wane tak, by two­rzyły węż­szą kre­skę. Miała wręcz draż­niąco nie­bie­skie oczy, pro­sty, dość długi nos i wąskie, ale ład­nie zary­so­wane wargi. Na czubku pod­bródka, lekko z lewej strony, pie­przyk. Wszystko w tej twa­rzy świad­czyło o deter­mi­na­cji. Kobieta kon­tro­lu­jąca, spo­kojna, bez­kom­pro­mi­sowa.

Znał ją dopiero od dzie­się­ciu minut, ale przy­ła­pał się na myśli, że nie chciałby takiej part­nerki. Nie był pewien, czy na dłuż­szą metę zniósłby jej cha­rak­ter ani czy potra­fiłby cią­gle odwra­cać wzrok od jej nóg.

Nor­we­go­wie zwra­cają się do sie­bie w dru­giej oso­bie liczby poje­dyn­czej nawet wtedy, gdy się nie znają. [wróć]

Nor­we­ska poli­cja kry­mi­nalna zaj­mu­jąca się zwal­cza­niem prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej i innych prze­stępstw. [wróć]

KIRSTEN

1

Mariakirken

Nawa była słabo oświe­tlona. Kir­sten zdzi­wiła się, że w pobliżu miej­sca zbrodni, za poma­rań­czowo-bia­łym sznu­rem odgra­dza­ją­cym wej­ście do pre­zbi­te­rium, pozo­sta­wiono zapa­lone świece. Zapach cie­płego wosku draż­nił jej noz­drza. Z kie­szeni płasz­cza wyjęła pła­skie meta­lowe pudełko; w środku znaj­do­wały się trzy skrę­cone wcze­śniej papie­rosy. Wetknęła sobie jed­nego w usta.

– Tutaj nie wolno palić – ode­zwał się Kasper Strand.

Uśmiech­nęła się do niego bez słowa i tanią zapal­niczką przy­pa­liła koniec cien­kiego, nie­rów­nego wałeczka. Omio­tła spoj­rze­niem nawę i zatrzy­mała wzrok na ołta­rzu. Ciało już zabrano. Został tylko biały obrus, naj­pew­niej słu­żący jako nakry­cie ołta­rza – wyobra­ziła sobie brą­zowe ślady i wiel­kie plamy wsią­ka­jące w tka­ninę, która po wyschnię­ciu stała się gruba i sztywna.

Kir­sten prze­stała cho­dzić na mszę w dzie­ciń­stwie, ale pamię­tała jak przez mgłę, że kapłan, po wej­ściu do pre­zbi­te­rium, skła­niał się i cało­wał ołtarz i że po zakoń­cze­niu, zanim wyszedł z kościoła, powta­rzał ten gest.

Zamknęła oczy, poma­so­wała powieki, prze­klęła w duchu kobietę z pociągu, zacią­gnęła się papie­ro­sem i otwo­rzyła oczy. Krew try­ska­jąca z tęt­nicy nie dosię­gła dużego kru­cy­fiksu na górze, ochla­pała jed­nak Matkę Boską z Dzie­ciąt­kiem i taber­na­ku­lum znaj­du­jące się niżej. Kir­sten zauwa­żyła kon­ste­la­cje małych, czer­wo­no­bru­nat­nych pla­mek i dłu­gich czar­nia­wych smug na zło­ce­niach i obo­jęt­nym obli­czu Maryi. Pra­wie trzy metry: na taką odle­głość try­snęła krew.

Wikin­go­wie palący swo­ich zmar­łych nocą na łodziach pogrze­bo­wych, Loki, bóg ognia i kłamstw, Jezus obok Odyna i Thora, chrze­ści­ja­nie, któ­rzy prze­mocą ewan­ge­li­zo­wali pogan z Pół­nocy, obci­na­jąc im dło­nie i stopy, wyłu­pia­jąc oczy i oka­le­cza­jąc, wikiń­scy ksią­żęta nawró­ceni na chrze­ści­jań­stwo wyłącz­nie z przy­czyn poli­tycz­nych. Koniec pew­nej cywi­li­za­cji. O tym wła­śnie roz­my­ślała w ciszy kościoła.

Mia­sto jesz­cze spało, zale­wane stru­gami desz­czu. Podob­nie jak port, przy któ­rego nabrzeżu, naprze­ciw drew­nia­nych domów Bryg­gen, cumo­wał olbrzymi maso­wiec, naje­żony ante­nami i żura­wiami, poma­lo­wany na szaro jak statki wojenne. Czy powinno się przy­wo­ły­wać ducha tego miej­sca? Histo­ria Maria­kir­ken sięga cza­sów znacz­nie odle­glej­szych niż dzieje zabu­do­wań Oslo. W Ber­gen nie ma Teatru Naro­do­wego, Pałacu Kró­lew­skiego, poko­jo­wej Nagrody Nobla ani parku Vige­landa. Począ­tek XII wieku. Dzi­kość daw­nych dzie­jów zawsze była tu obecna. Każ­dej oznace cywi­li­za­cji towa­rzy­szy sym­bol bar­ba­rzyń­stwa, każde świa­tło zwy­cięża jakąś noc, każde drzwi, przez które wcho­dzi się do zala­nej świa­tłem izby, kryją drzwi pro­wa­dzące do innego wnę­trza, pogrą­żo­nego w ciem­no­ściach.

Miała dzie­sięć lat, gdy razem z sio­strą spę­dzała ferie zimowe u dziadka w mia­steczku nie­da­leko Tron­dheim. Mie­ścina nazy­wała się Hell. Uwiel­biała dziadka. Był nie­sa­mo­wity, opo­wia­dał im śmieszne histo­rie i lubił brać je obie naraz na kolana. Tam­tego wie­czoru popro­sił ją, by zanio­sła jedze­nie Heim­dal­lowi, owczar­kowi nie­miec­kiemu, który miesz­kał w sto­dole. Kiedy wyszła z dobrze ogrza­nego domu w mroźną gru­dniową noc, było tak strasz­li­wie zimno, że krew ści­nała się w żyłach. Ruszyła w kie­runku sto­doły. Jej ocie­plane botki skrzy­piały na śniegu, a wła­sny cień poprze­dzał ją jak wielki motyl. Kiedy zna­la­zła się w środku, było zupeł­nie ciemno i dziew­czynka czuła się nie­swojo. To był sadyzm ze strony dziadka, że wysłał ją tam w środku nocy. Heim­dall powi­tał ją, uja­da­jąc i rzu­ca­jąc się na łań­cu­chu. Z wdzięcz­no­ścią przy­jął jej piesz­czoty, czule poli­zał Kir­sten po twa­rzy. Dziew­czynka przy­warła do cie­płego, pul­su­ją­cego ciała, wtu­la­jąc buzię w pach­nące futro. Pomy­ślała, że to okrutne kazać mu spać poza domem w taką noc. A potem usły­szała poszcze­ki­wa­nie. Tak ciche, że gdyby Heim­dall na chwilę nie umilkł, nie zwró­ci­łaby na nie uwagi. Docho­dziło z zewnątrz i zaczęła mieć porząd­nego stra­cha, ponie­waż bujna dzie­cięca wyobraź­nia pod­su­nęła jej myśl, że jakiś stwór udaje skom­le­nie, by wywa­bić ją na zewnątrz i się na nią rzu­cić. Wyszła jed­nak. Po lewej stro­nie, w kącie mię­dzy sto­dołą a dobu­dówką, zauwa­żyła poły­sku­jące słabo w ciem­no­ści pręty klatki. Kir­sten pode­szła bli­żej z walą­cym ser­cem. W miarę jak piskliwe szcze­ka­nie – pra­wie skom­le­nie – sta­wało się gło­śniej­sze, czuła nara­sta­jący nie­po­kój. Miała złe prze­czu­cia. Prze­szła kilka kro­ków po śniegu i jej palce tra­fiły na pręty. Zaj­rzała do środka. W głębi, pod beto­nową ścianą, znaj­do­wał się jakiś kształt. Zmru­żyła oczy, by lepiej widzieć. Młody pies, led­wie star­szy od szcze­niaka. Kun­de­lek o dłu­gim pyszczku, klap­nię­tych uszach i krót­kiej, pło­wej sier­ści. Jego łeb pra­wie przy­le­gał do ściany, ponie­waż obrożę przy­pięto do meta­lo­wego pier­ście­nia w murze. Sie­dział na przy­sy­pa­nej śnie­giem tra­wie i patrzył na nią, a jego cia­łem wstrzą­sały gwał­towne dresz­cze. Do dziś pamięta łagodne, czułe spoj­rze­nie pie­ska. Spoj­rze­nie, które mówiło: „Bła­gam, pomóż mi”. Była to naj­smut­niej­sza scena, na jaką kie­dy­kol­wiek przy­szło jej patrzeć. Poczuła, jak jej młode, nie­winne serce roz­pada się na tysiąc jeden kawał­ków. Kun­de­lek nie miał już siły szcze­kać, z tru­dem wyda­wał z sie­bie słabe, roz­dzie­ra­jące piski, a jego oczy to się otwie­rały, to zamy­kały ze zmę­cze­nia. Chwy­ciła lodo­wate pręty. Chcia­łaby otwo­rzyć klatkę, roz­bić ją i uciec z uwol­nio­nym zwie­rzę­ciem w ramio­nach. Już, teraz. Zata­cza­jąc się, oszo­ło­miona bólem i roz­pa­czą, dobie­gła do domu i bła­gała dziadka. Ale oka­zał się nie­prze­jed­nany. Pierw­szy raz nie uległ jej kapry­som. Powie­dział, że ten pies to włó­częga, bez­pań­ski kun­del i musi ponieść karę: ukradł mięso. Miała świa­do­mość, że jeśli nic nie zrobi, psiak umrze przed świ­tem, pomy­ślała o jego cier­pie­niu, smutku i samot­no­ści i zaczęła pła­kać, krzy­czeć, wydzie­rać się na oczach ogłu­pia­łej i prze­stra­szo­nej sio­stry, która także się roz­pła­kała. Bab­cia usi­ło­wała ją uspo­koić, ale gdy dzia­dek spoj­rzał na dziew­czynkę suro­wym wzro­kiem, ta w krót­kim prze­bły­sku ujrzała sie­bie na miej­scu pie­ska, zamkniętą w klatce, w obroży przy­twier­dzo­nej do sta­lo­wego pier­ście­nia w ścia­nie.

– Wsadź mnie do tej klatki! – zawo­łała. – Wsadź mnie razem z nim!

– Osza­la­łaś, biedne dziecko – pod­su­mo­wał twardo i bez­li­to­śnie dzia­dek.

Przy­po­mniała sobie to zda­rze­nie, gdy dowie­działa się, że nor­we­ski rząd powo­łał poli­cję do spraw walki z prze­mocą wobec zwie­rząt. Pierw­szą na świe­cie.

Kiedy z sio­strą i resztą rodziny odwie­dziła dziadka w szpi­talu krótko przed jego śmier­cią, zacze­kała, aż pozo­stali znajdą się tro­chę dalej od łóżka i zbli­żyła się, by szep­nąć mu coś do ucha. Gdy pochy­lała się nad star­cem, widziała jego kocha­jące spoj­rze­nie.

– Ty stary łaj­daku. Mam nadzieję, że pój­dziesz do pie­kła – wyszep­tała. Użyła angiel­skiego słowa Hell, nazwy mia­steczka, w któ­rym miesz­kał, ale była pewna, że dzia­dek zro­zu­miał.

Spoj­rzała na ambonę, nastawę ołta­rza, wielki krzyż powy­żej i ścienne malo­wi­dła, i przy­po­mniała sobie, że nawet Agnes Gonxha Baja­xhiu – bar­dziej znana jako Matka Teresa – przez więk­szość swo­jego życia pogrą­żona była w głę­bo­kiej nocy wiary, że pisała o „tunelu”, o tym, że ma w sobie „tak straszną ciem­ność, jak gdyby wszystko obumarło”1. Ilu wie­rzą­cych żyje w ten spo­sób, w naj­głęb­szej ciem­no­ści? Jak wielu idzie przez duchową pusty­nię, trzy­ma­jąc ten fakt w tajem­nicy?

– Wszystko w porządku? – zapy­tał Strand, który stał obok.

– Tak.

Dotknęła wyświe­tla­cza tabletu. Znowu poja­wiły się na nim obrazy sfil­mo­wane przez poli­cję z Ber­gen.

Ecce homo.

1° kobieta spo­czy­wa­jąca na ołta­rzu na wznak, wygięta w pałąk, jakby rażona łukiem elek­trycz­nym albo będąca u progu orga­zmu,

2° jej głowa zwisa z ołta­rza, usta są sze­roko otwarte, język wysta­wiony – wygląda, jakby w takiej odwró­co­nej pozy­cji miała przy­jąć hostię,

3° na bla­da­wym tle, które tech­nik musiał sfil­mo­wać, uży­wa­jąc dużego zbli­że­nia na kame­rze HD, widać, że twarz jest czer­wona i obrzmiała, pra­wie wszyst­kie kości twa­rzo­czaszki – nosowa, jarz­mowe, sitowa, kości gór­nej szczęki i żuchwy – zostały poła­mane, jest też głę­bo­kie, pro­sto­kątne zagłę­bie­nie na środku kości czo­ło­wej przy­po­mi­na­jące wydrą­żoną rynienkę, bez wąt­pie­nia powstałe w wyniku nie­zwy­kle sil­nego ude­rze­nia tępym, podłuż­nym przed­mio­tem, być może żela­znym prę­tem,

4° i wresz­cie, jej ubra­nia są czę­ściowo podarte, bra­kuje pra­wego buta, na pra­wej sto­pie biała, weł­niana skar­petka, brudna od spodu.

Chło­nęła każdy szcze­gół. Ta scena jest prze­po­jona głę­boką prawdą, pomy­ślała. Prawdą na temat ludz­ko­ści. Dwie­ście tysięcy lat bar­ba­rzyń­stwa i nadziei na hipo­te­tyczne niebo, w któ­rym ludzie niby to mie­liby być lepsi.

Według pierw­szych usta­leń kobieta została śmier­tel­nie ude­rzona – naj­pierw żela­znym prę­tem, któ­rym napast­nik prze­dziu­ra­wił jej klatkę pier­siową i czaszkę, a następ­nie mon­stran­cją. Ostatni wnio­sek nasu­nął się tech­ni­kom po zna­le­zie­niu na ołta­rzu tego prze­wró­co­nego i zakrwa­wio­nego przed­miotu, a zwłasz­cza na pod­sta­wie oso­bli­wego kształtu ran: mon­stran­cję ota­czały pro­mie­nie, na podo­bień­stwo słońca; pozo­sta­wiły one głę­bo­kie szramy na twa­rzy i dło­niach ofiary. Pod­cię­cie gar­dła, z któ­rego krew try­snęła w stronę taber­na­ku­lum na chwilę przed usta­niem akcji serca, musiało nastą­pić potem. Skon­cen­tro­wała się. W każ­dej sce­nie zbrodni jest jeden szcze­gół, który ma więk­sze zna­cze­nie od pozo­sta­łych.

But… But marki North Face do bie­ga­nia w tere­nie, czarny z bia­łym wzo­rem i odbla­skową żółtą pode­szwą, leżał prze­wró­cony u stóp pod­wyż­sze­nia, dobre dwa metry od ołta­rza. Dla­czego?

– Miała przy sobie doku­menty?

– Tak. Nazy­wała się Inger Paul­sen. Nie figu­ro­wała cen­tral­nym reje­strze spraw kry­mi­nal­nych.

– Wiek?

– Trzy­dzie­ści osiem.

– Mężatka, dzieci?

– Wolna.

Spoj­rzała na Kaspra. Nie nosił obrączki, ale może zdej­mo­wał ją do pracy. Zacho­wy­wał się jak żonaty męż­czy­zna. Pode­szła do niego bli­żej, zmniej­sza­jąc dystans z osob­ni­czego do intym­nego – poni­żej pięt­na­stu cen­ty­me­trów – i poczuła, jak zesztyw­niał.

– Dowie­dzie­li­ście się, czym się zaj­mo­wała?

– Pra­co­wała na plat­for­mie wiert­ni­czej na Morzu Pół­noc­nym. I, o, bada­nie krwi wyka­zało dużą zawar­tość alko­holu…

Kir­sten znała wszyst­kie sta­ty­styki na pamięć. Wie­działa, że liczba mor­derstw w Nor­we­gii jest zna­cząco niż­sza niż w Szwe­cji, pół­tora raza niż­sza niż we Fran­cji, pra­wie dwa razy niż­sza niż w Wiel­kiej Bry­ta­nii i sied­mio­krot­nie niż­sza niż w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Wie­działa, że nawet w Nor­we­gii, kraju, który według Orga­ni­za­cji Naro­dów Zjed­no­czo­nych ma naj­wyż­szy wskaź­nik roz­woju spo­łecz­nego, prze­moc sko­re­lo­wana jest z wykształ­ce­niem: że tylko trzy­dzie­ści cztery pro­cent zabój­ców nie było oso­bami bez­ro­bot­nymi, że osiem­dzie­siąt dzie­więć pro­cent było męż­czy­znami, a czter­dzie­ści sześć pro­cent w chwili popeł­nie­nia zbrodni było pod wpły­wem alko­holu. Ist­niało więc duże praw­do­po­do­bień­stwo, że mor­derca był męż­czy­zną i pięć­dzie­siąt pro­cent szans, że podob­nie jak ofiara był nie­trzeźwy. Ist­niało też inne praw­do­po­do­bień­stwo, nie mniej­sze, że był dla niej kimś bli­skim: współ­mał­żon­kiem, przy­ja­cie­lem, kochan­kiem, kolegą… Jed­nak błę­dem, któ­rzy popeł­niają wszy­scy począt­ku­jący poli­cjanci, jest ślepe zaufa­nie do sta­ty­styk.

– I co o tym sądzisz? – zapy­tała, wydmu­chu­jąc mu dym pro­sto w twarz.

– A ty?

Uśmiech­nęła się. Pomy­ślała chwilę.

– Bójka. Pota­jemne spo­tka­nie i bójka, która się źle skoń­czyła – powie­działa. – Popatrz na podarte ubra­nia, koł­nierz bluzki pod swe­trem jest pra­wie ode­rwany, a przede wszyst­kim ten but daleko od ołta­rza. Szar­pali się i tam­ten miał prze­wagę. A potem zabił ją w przy­pły­wie wście­kło­ści. Cała ta sce­no­gra­fia służy po pro­stu ucie­sze widowni. – Zdjęła z wargi dro­binkę tyto­niu. – A co oni według cie­bie robili w tym kościele? Nie powi­nien być zamknięty?

– Wygląda na to, że jedno z nich miało doro­bione klu­cze – potwier­dził. – Bo przez więk­szość czasu kościół jest zamknięty. I jesz­cze coś.

Dał znak, by szła za nim. Strzep­nęła popiół, który spadł jej na płaszcz, zapięła guziki, bo było zimno, i ruszyła za Kasprem. Wyszli bocz­nymi drzwiami – tymi samymi, któ­rymi weszli. Wska­zał na ślady na cien­kiej war­stwie śniegu – pierw­szego, spadł w tym roku bar­dzo wcze­śnie – które zmy­wał już deszcz. Zauwa­żyła je, gdy szła tu drogą mię­dzy nagrob­kami, którą wyty­czyła poli­cja. Podwójny ślad w jedną stronę i poje­dyn­czy w drugą.

– Mor­derca wszedł do kościoła za ofiarą – powie­dział, jakby czy­tał w jej myślach.

Przy­szli razem czy jedno po dru­gim? Rabu­sie, któ­rzy pokłó­cili się o łup? Dwie osoby, które umó­wiły się tu na spo­tka­nie? Nar­ko­manka i jej diler? Ksiądz? Kochan­ko­wie, któ­rych krę­ciło bzy­ka­nie się w kościele?

– Czy ta Paul­sen była prak­ty­ku­jącą chrze­ści­janką?

– Nie mam poję­cia.

– Na któ­rej plat­for­mie pra­co­wała?

Powie­dział jej. Zga­siła papie­rosa, pocie­ra­jąc nim o mur kościoła. Na kamie­niu pozo­stała czarna smuga. Ukryła nie­do­pa­łek w zagłę­bie­niu dłoni i rzu­ciła okiem na oświe­tlone okna budynku naprze­ciwko. Była dzie­wiąta rano i cią­gle pano­wały ciem­no­ści. Typowe dla dziel­nicy Bryg­gen osiem­na­sto­wieczne drew­niane budynki lśniły w desz­czu. Strugi wody poły­ski­wały w świe­tle latarń i moczyły jej włosy.

– Zakła­dam, że prze­słu­cha­li­ście sąsia­dów?

– Roz­py­ta­nie wśród sąsia­dów nic nie dało – przy­znał Kasper. – Poza bez­dom­nym nikt niczego nie widział i niczego nie sły­szał.

Zamknął drzwi kościoła na klucz i wró­cili do samo­chodu przez małą furtkę, która była otwarta.

– A pro­boszcz?

– Wycią­gnę­li­śmy go z łóżka. Prze­słu­cha­nie wła­śnie trwa.

Pomy­ślała o żela­znym prę­cie, który mor­derca miał z sobą. W jej gło­wie zro­dził się pewien pomysł.

– A jeśli było odwrot­nie?

Kasper spoj­rzał na nią, prze­krę­ca­jąc klu­czyk w sta­cyjce.

– Odwrot­nie niż co?

– Jeśli to mor­derca przy­szedł pierw­szy, a ofiara za nim?

– Pułapka? – Zmarsz­czył brwi.

Popa­trzyła na niego bez słowa.

Komenda poli­cji okręgu Hor­da­land, siódme pię­tro. Sze­fowa poli­cji kry­mi­nal­nej Bir­git Strøm lustro­wała Kir­sten małymi oczami osa­dzo­nymi w sze­ro­kiej i pła­skiej rybiej twa­rzy. Jej usta wyglą­dały jak szcze­lina, któ­rej kąciki upar­cie nie chciały się skie­ro­wać ani w górę, ani w dół.

– Bójka? – pod­chwy­ciła gło­sem, który przy­po­mi­nał dźwięk zardze­wia­łej rasz­pli. Za dużo papie­ro­sów, pomy­ślała Kir­sten. – W takim razie, skoro to nie było mor­der­stwo z pre­me­dy­ta­cją, dla­czego zabójca przy­niósł z sobą żela­zny pręt?

– Było, z całą pew­no­ścią – odparła. – Ale Paul­sen wal­czyła. Na dło­niach ma rany od mon­stran­cji. To znak, że się bro­niła. Bili się i w pew­nym momen­cie ona zgu­biła but.

Kir­sten dostrze­gła w rybich oczach roz­mów­czyni prze­lotny błysk. Sze­fowa poli­cji zer­k­nęła na Kaspra, by po chwili znowu sku­pić wzrok na niej.

– Świet­nie. Jak w takim razie wyja­śnisz fakt, że w kie­szeni ofiary zna­leź­li­śmy to?

Odwró­ciła się i pochy­liła, by z blatu biurka, na któ­rym spo­czy­wał jej obfity zadek, pod­nieść prze­zro­czy­stą torebkę. W wyniku tego manewru oczom zebra­nych uka­zał się jej rów­nie bujny biust. Kasper i pozo­stali ofi­ce­ro­wie z grupy śled­czej poli­cji okręgu Hor­da­land śle­dzili jej ruchy, jakby była Sereną Wil­liams i wła­śnie miała wyko­nać asa ser­wi­so­wego, który roz­strzy­gnie o jej zwy­cię­stwie w meczu.

Kir­sten wzięła do ręki wore­czek na dowody, który podała jej sze­fowa poli­cji. Wie­działa już, co jest w środku. To z tego powodu zadzwo­nili wła­śnie do niej, do Oslo. Wpro­wa­dzili ją do budynku komendy nie głów­nym wej­ściem od Alle­hel­gens gate, ale małymi pan­cer­nymi drzwiami otwie­ra­nymi na kod, znaj­du­ją­cymi się z tyłu, od strony Hal­fdan Kje­rulfs gate – jakby oba­wiali się, że ktoś ją zauważy.

Skra­wek papieru. Odręczne pismo. Dużymi lite­rami. Kasper obwie­ścił jej tę nowinę przez tele­fon poprzed­niego dnia, gdy znaj­do­wała się jesz­cze w sie­dzi­bie Kri­pos, nie­całą godzinę po zna­le­zie­niu ciała. Nie mogła być zasko­czona, wie­działa. Na kawałku papieru figu­ro­wało jej nazwi­sko.

KIR­STEN NIGA­ARD

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Matka Teresa, Pójdź, bądź moim świa­tłem. Pry­watne pisma Świę­tej z Kal­kuty, przeł. M. Roma­nek, Kra­ków 2008, s. 205 (przyp. tłum.). [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: La nuit

Copy­ri­ght © XO Edi­tions 2017

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2017

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2017, 2020, 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki Michał Paw­łow­ski/www.kre­ska­ikropka.pl

Foto­gra­fie na okładce © Xiao Yang

Wyda­nie III e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Noc, wyd. I, Poznań 2018)

ISBN 978-83-8062-872-4

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer