Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Grudzień 2008 roku, dolina w Pirenejach. Wczesnym rankiem pracownicy elektrowni wodnej znajdują na górnej stacji kolejki linowej okaleczone ciało konia.
Tego samego dnia młoda absolwentka psychologii obejmuje posadę w ściśle strzeżonym zakładzie psychiatrycznym dla przestępców, położonym w tej samej dolinie.
W ciągu kilku dni okolicą wstrząsają kolejne zbrodnie. Śledztwo prowadzi komendant Martin Servaz, czterdziestoletni policjant z Tuluzy, znany ze swej przenikliwości i intuicji. Tym razem przyjdzie mu się jednak zmierzyć z wyjątkowo okrutnym i przebiegłym mordercą. Wkrótce się okaże, że bajkowe górskie miasteczko kryje mrożące krew w żyłach tajemnice. Czy będzie to dla Servaza początek koszmaru?
Zapierająca dech w piersi atmosfera.
Intryga trzymająca w napięciu do granic możliwości.
Wyjątkowa podróż w krainę najgłębiej skrywanych ludzkich lęków.
Pierwsza powieść Miniera to prawdziwe objawienie!
„Bielszy odcień śmierci cechuje chłodna, pełna napięcia atmosfera, która z pewnością przyciągnie fanów skandynawskiego kryminału, a także tych, którzy cenią francuskie wyrafinowanie. Powieść trzyma w napięciu i sprawia, że nie można się od niej oderwać, a Bernard Minier to nowy wielki talent na scenie powieści kryminalnych”.
Ruth Tross, Mulholland Books
Bernard Minier dorastał u stóp Pirenejów. Jest laureatem wielu konkursów na opowiadania. Bielszy odcień śmierci to jego pierwsza powieść.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 720
Pamięci mojego ojca. Mojej żonie, córce i synowi.
Jean‑Pierre’owi Schamberowi i Dominique Matos Venturze,
Diane Berg
Genewa
Doktor Wargnier
Instytut Psychiatryczny Doktora Wargniera
Saint-Martin-de-Comminges
CURRICULUM VITAE
Diane Berg
Psycholog FSP
Specjalista psychologii sądowej SSPL
Data urodzenia: 16 lipca 1976
Narodowość: Szwajcarska
WYKSZTAŁCENIE:
2002: Magisterium z psychologii klinicznej (DES), Uniwersytet Genewski. Temat pracy dyplomowej: „Gospodarka popędami, nekrofilia i rozczłonkowanie zwłok u kompulsywnych zabójców”.
1999: Licencjat z psychologii, Uniwersytet Genewski. Temat pracy dyplomowej: „Niektóre aspekty lęków dziecięcych u dzieci w wieku 8–12 lat”.
1995: Matura: profil klasyczny i łacina
1994: First certificate of English
DOŚWIADCZENIE ZAWODOWE:
2003 – Prywatny gabinet psychoterapii i psychologii sądowej, Genewa
2001 – Asystentka doktora P. Spitznera na Wydziale Psychologii i Nauk o Wychowaniu (FSPE), Uniwersytet Genewski
1999–2001 – Staż w Uniwersyteckim Instytucie Psychologii Sądowej, Genewa
Staż w więziennym zakładzie opieki zdrowotnej w Champ Dollon
CZŁONKOSTWO W ORGANIZACJACH ZAWODOWYCH:
International Academy of Law and Mental Health (IALMH) Genewskie Stowarzyszenie Psychologów-Psychoterapeutów (AGPP)
Szwajcarska Federacja Psychologów (FSP)
Szwajcarskie Towarzystwo Psychologii Sądowej (SSPL)
ZAINTERESOWANIA:
Muzyka poważna (10 lat gry na skrzypcach), jazz, czytanie
Sport: pływanie, bieganie, nurkowanie, speleologia, spadochroniarstwo
Dgdgdgdgdgdg – taktaktak – ddgdgdgdgdgdg – taktaktak
Ilekroć ślizgacz wagonika przejeżdżał przez umieszczony na podporze blok, do miarowego terkotania liny dołączał łoskot koła, a kabina wpadała w drgania. Dochodziło do tego wszechobecne, świszczące zawodzenie wiatru, przypominające nieutulony szloch dziecka. Oraz głosy pasażerów kabiny, którzy się przekrzykiwali, by zagłuszyć płynące z zewnątrz wycie. Razem z Huysmansem było ich pięciu.
Dgdgdgdgdgdg – taktaktak – ddgdgdgdgdgdg – taktaktak
– Cholera! Nie znoszę tam wjeżdżać przy takiej pogodzie! – powiedział jeden z mężczyzn.
Huysmans milczał. Przez śnieżną zamieć, która otaczała kabinę, wypatrywał tafli leżącego tysiąc metrów niżej dolnego jeziora. Kable wyglądały na dziwnie luźne, jak dwie łukowate linie leniwie zagłębiające się w szarość.
Chmury się rozstąpiły i ukazało się jezioro. Na krótko. Przez chwilę wyglądało jak kałuża pod sklepieniem nieba, zwykła dziura wypełniona wodą pośród górskich szczytów i poszarpanych skrawków chmur.
– Do diabła z pogodą – powiedział inny. – Tak czy siak, będziemy siedzieli tydzień pod tą pieprzoną górą!
Elektrownia wodna Arruns: ciąg komór i sztolni wydrążonych siedemdziesiąt metrów pod ziemią na wysokości dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza. Najdłuższy z kanałów miał jedenaście kilometrów. Woda płynęła nim z górnego zbiornika do biegnącego w dół rurociągu ciśnieniowego złożonego z rur o średnicy półtora metra, a następnie spadała na spragnione turbiny generatorów leżących u podnóża. Do położonej w sercu góry nastawni prowadziła tylko jedna droga: najpierw windą umieszczoną w szybie, którego wlot znajdował się tuż pod szczytem góry, zjeżdżało się do głównego korytarza; następnie, przy zamkniętych śluzach, dwuosobowym traktorkiem trzeba było pokonać jeszcze osiem kilometrów. Godzinna podróż w zupełnych ciemnościach.
Innym sposobem był helikopter, ale używano go tylko w razie niebezpieczeństwa. W pobliżu górnego jeziora przygotowano lądowisko, dostępne przy sprzyjającej pogodzie.
– Joachim ma rację. W taką pogodę helikopter nie dałby rady nawet wylądować – powiedział najstarszy.
Wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Gdy śluzy zostaną otwarte, tysiące metrów sześciennych wody z górnego zbiornika runą z hukiem do korytarza, od którego teraz dzieli ich kilkanaście minut. W razie wypadku trzeba będzie dwóch godzin na opróżnienie korytarza z wody, godziny na dotarcie do szybu, piętnastu minut na wydostanie się na powietrze, dziesięciu na zjazd kolejką do rozdzielni i jeszcze trzydziestu na dojazd do Saint-Martin-de-Comminges – przy założeniu, że droga nie zostanie odcięta.
Gdyby zdarzył się wypadek, znaleźliby się w szpitalu nie prędzej niż po jakichś czterech godzinach. A elektrownia się starzała... Działała od 1929 roku. Każdej zimy, przed roztopami, spędzali tu, odcięci od świata, cztery tygodnie, naprawiając pochodzącą z ubiegłego wieku maszynerię. Ciężka, niebezpieczna praca.
Huysmans obserwował orła, który szybował unoszony wiatrem jakieś sto metrów od kabiny.
Cisza.
Odwrócił wzrok ku rozciągającym się w dole mroźnym przepaściom.
Trzy ogromne rury przyklejone do zbocza opadały ku otchłani. Dolina już dawno znikła z pola widzenia. Trzysta metrów niżej ostatnia podpora, ustawiona w miejscu, w którym zbocze tworzyło wybrzuszenie, przebijała się samotnie przez warstwę mgły. Wagonik wspinał się teraz prosto do wylotu szybu. Gdyby lina się zerwała, spadłby z wysokości kilkudziesięciu metrów i roztrzaskał się o skalną ścianę jak orzeszek. Kołysał się wśród zamieci niczym koszyk na ramieniu gosposi.
– Hej, kucharzu! Co tym razem będzie do żarcia?
– Na pewno żadnej zdrowej żywności.
Huysmans jako jedyny się nie roześmiał. Śledził wzrokiem żółtego busa jadącego drogą do rozdzielni. Był to samochód dyrektora. Potem auto zniknęło mu z oczu, pochłonięte przez kłębiące się chmury jak dyliżans pochwycony przez Indian.
Za każdym razem, kiedy wjeżdżał na górę, miał wrażenie, jakby docierał do jakiejś podstawowej prawdy swojej egzystencji. Nie był jednak w stanie powiedzieć do jakiej.
Huysmans spojrzał na szczyt.
Końcowa stacja kolejki – metalowe rusztowanie wmurowane w betonowe wejście do szybu – była coraz bliżej. Gdy wagonik się zatrzyma, mężczyźni ruszą systemem kładek i stopni prowadzących do betonowego bunkra.
Porywy wiatru były gwałtowne. Na zewnątrz musiało być około dziesięciu stopni poniżej zera.
Huysmans zmrużył powieki.
Rusztowanie wyglądało jakoś dziwnie.
Jakby było tam coś jeszcze...
Coś jakby cień między stalowymi belkami i poprzecznicami kołysanymi podmuchami wiatru.
Orzeł, pomyślał. Orzeł wpadł w sidła lin i bloczków.
Nie, nonsens. A jednak właśnie tak to wyglądało: wielki ptak z rozpostartymi skrzydłami. Może sęp, uwięziony w górnej części konstrukcji, zakleszczony wśród prętów i krat.
– Hej, patrzcie tam!
Głos Joachima. On też zauważył. Pozostali odwrócili się w stronę peronu.
– Boże! Co to jest?
W każdym razie nie ptak, pomyślał Huysmans.
Narastał w nim nieokreślony niepokój. To coś wisiało nad platformą, tuż pod linami i belkami, jakby w powietrzu. Przypominało gigantycznego ciemnego motyla, odcinającego się złowieszczo od bieli śniegu i nieba.
– Jasny szlag! Co to ma być?
Kolejka zwolniła bieg. Dobijali do celu. Wiszący kształt był teraz większy.
– Matko Boska!
To nie był motyl. Ani ptak.
Wagonik stanął, drzwi automatycznie się otworzyły.
Lodowaty podmuch niosący płatki śniegu uderzył ich prosto w twarz. Nikt nie wysiadł. Zostali wewnątrz, patrząc na dzieło szaleństwa i śmierci. Wiedzieli, że nigdy nie zapomną tego widoku.
Wiatr wył wokół peronu. Nie brzmiało to już jak płacz dziecka, teraz Huysmans słyszał straszliwe odgłosy innych tortur, które zagłuszał skowyt wiatru. Cofnęli się o krok w głąb wagonika.
Strach uderzył w nich jak rozpędzony pociąg. Huysmans rzucił się w stronę słuchawek i wcisnął je na głowę.
– ROZDZIELNIA? TU HUYSMANS! WEZWIJCIE ŻANDARMERIĘ! SZYBKO! POWIEDZCIE IM, ŻEBY SIĘ POŚPIESZYLI! NA GÓRZE JEST TRUP! JAKAŚ CHORA SPRAWA!
Pireneje wyłoniły się przed Diane Berg, gdy przejeżdżała przez jedno ze wzniesień.
O białą, odległą jeszcze zaporę, zajmującą cały horyzont, rozbijały się fale pagórków. Drapieżny ptak kreślił kręgi na niebie.
Była dziewiąta rano, 10 grudnia.
Według mapy samochodowej rozłożonej na desce rozdzielczej Diane powinna opuścić autostradę na najbliższym zjeździe i skierować się na południe, w stronę Hiszpanii. W wiekowej lancii nie było GPS-u ani komputera pokładowego. Zobaczyła tablicę nad autostradą: „Zjazd nr 17, Montréjeau/Hiszpania, 1000 m”.
Zatrzymała się na nocleg w Tuluzie: tani hotel, maleńki pokój z odlaną w plastiku łazienką i minitelewizorem. W nocy obudziło ją jakieś wycie. Z walącym sercem siadła w głowach łóżka i nasłuchiwała. Hotel był pogrążony w absolutnej ciszy. W pierwszej chwili Diane pomyślała, że się jej przyśniło, jednak po jakimś czasie wycie znów się rozległo, nawet jeszcze głośniejsze. Żołądek podszedł jej do gardła. Wreszcie uświadomiła sobie, że za oknem biją się koty. Trudno jej było ponownie zasnąć. Dzień wcześniej była jeszcze w Genewie i świętowała swój wyjazd w gronie znajomych i przyjaciół. Patrzyła na swój pokój na uczelni i zastanawiała się, co przyniesie przyszłość.
Kiedy na hotelowym parkingu otwierała drzwi swojej lancii, wśród mokrego śniegu, który wolno opadał na samochody, uświadomiła sobie nagle, że właśnie zostawia za sobą młodość. Wiedziała, że za tydzień czy dwa zapomni o dawnym życiu, a w ciągu kilku miesięcy przejdzie gruntowną przemianę. Zważywszy na otoczenie, w którym miała spędzić najbliższe dwanaście miesięcy, nie mogło być inaczej. „Pozostań sobą” – radził jej ojciec. Wyjeżdżając z niewielkiego placu, by włączyć się do ruchu na zapchanej już autostradzie, zastanawiała się, czy te zmiany będą pozytywne. Ktoś powiedział, że czasem adaptacja oznacza amputację – mogła tylko mieć nadzieję, że w jej przypadku te słowa się nie potwierdzą.
Nie mogła przestać myśleć o instytucie.
O tych, którzy byli tam zamknięci...
Przez cały poprzedni dzień Diane prześladowała jedna myśl: Nie dam rady. To mnie przerasta. Mimo że się przygotowywałam i że mam doskonałe kwalifikacje na to stanowisko, nie mam absolutnie żadnego pojęcia, co mnie czeka. Ci ludzie będą we mnie czytać jak w otwartej książce.
Myślała o nich jak o ludziach, o mężczyznach – nie jak o potworach. A jednak nimi byli: jednostkami naprawdę potwornymi, istotami, które różnią się od niej, jej rodziców i wszystkich, których zna, tak jak tygrys różni się od kota.
Tygrysy... W ten sposób należało na nich patrzeć: nieprzewidywalni, niebezpieczni, zdolni do niewyobrażalnego okrucieństwa. Uwięzione w górach tygrysy.
W punkcie opłat zorientowała się, że pochłonięta myślami zapomniała, gdzie włożyła bilet. Gorączkowo przetrząsała schowek, potem torebkę. Kontrolerka mierzyła ją wzrokiem z groźną miną. A przecież nie było pośpiechu: prócz nich w zasięgu wzroku nie było nikogo.
Na następnym rondzie skręciła w kierunku Hiszpanii i gór. Po kilku kilometrach równina nagle się skończyła i z podłoża wyrosły pierwsze zbocza przedgórza Pirenejów. Droga biegła teraz wśród porośniętych drzewami, zaokrąglonych pagórków, nie miały one jednak nic wspólnego z wysokimi, postrzępionymi szczytami, które widać było w głębi. Pogoda także się zmieniła: śnieg padał gęściej.
Za zakrętem droga zaczęła ostro wspinać się ponad krajobraz białych łąk, rzek i lasów. Na szczycie jednego ze wzgórz Diane zauważyła gotycką katedrę otoczoną zabudowaniami miasteczka. Pejzaż widoczny przez pracujące miarowo wycieraczki zaczął przypominać starą akwafortę.
Spitzner uprzedzał ją: „Pireneje to nie Szwajcaria”.
Zaspy po obu stronach drogi były coraz wyższe.
Przez sypiący śnieg dostrzegła najpierw światła kogutów, a następnie blokadę. Opady były coraz gęstsze. Żandarmi machali świetlnymi sygnalizatorami. Diane zauważyła, że są uzbrojeni. W brudnym śniegu na poboczu, pod okazałymi jodłami stała furgonetka i dwa motocykle. Gdy Diane opuściła szybę samochodu, wielkie płatki śnieżnego puchu natychmiast zmoczyły jej fotel.
– Poproszę panią o dokumenty.
Schyliła się do schowka, by wyjąć papiery. Usłyszała strzępy wiadomości dobywających się z trzeszczących krótkofalówek żandarmów zmieszane z szumem szybko pracujących wycieraczek i oskarżycielskim hałasem rury wydechowej. Zimna wilgoć owionęła jej twarz.
– Jest pani dziennikarką?
– Psychologiem. Jadę do Instytutu Wargniera.
Żandarm, potężny blondyn, na oko metr dziewięćdziesiąt wzrostu, schylił się do otwartego okna samochodu i zmierzył ją wzrokiem. Od strony lasu Diane słyszała pomruk rzeki przebijający się przez głosy krótkofalówek.
– Co panią sprowadza w te strony? Szwajcaria to kawał drogi stąd.
– Instytut to szpital psychiatryczny, a ja jestem psychologiem. Dostrzega pan związek?
Oddał jej papiery.
– W porządku. Może pani jechać.
Ruszając, zastanawiała się, czy francuska policja zawsze w ten sposób kontroluje samochody, czy może coś się stało. Droga raz po raz skręcała, równolegle do meandrów rzeki (według przewodnika rzeka w Pirenejach to nie rzeka, lecz gave) płynącej między drzewami. Następnie las zniknął, ustępując miejsca równinie, która miała co najmniej pięć kilometrów szerokości. Długa, prosta aleja, po obu stronach puste kempingi z banerami trzepoczącymi smutno na wietrze, stacje benzynowe, urokliwe domki przypominające alpejskie schroniska, parada billboardów wychwalających zalety pobliskich ośrodków narciarskich.
W tle – SAINT-MARTIN-DE-COMMINGES, 20 863 MIESZKAŃCÓW, jeśli wierzyć wymalowanej w żywych kolorach tablicy. Górujące nad miastem szczyty tonęły w szarych chmurach. Przebijające się gdzieniegdzie słońce jak snop światła latarni wydobywało z cienia górskie granie i zbocza. Na pierwszym rondzie Diane porzuciła kierunek „centrum” i skręciła w prawo za budynkiem z krzyczącą neonowymi literami witryną „Sport & Natura”. Na ulicach było sporo pieszych i wiele zaparkowanych samochodów. „Niezbyt zabawne miejsce dla młodej kobiety” – przypomniała sobie słowa Spitznera, gdy przemierzała ulice miasta sam na sam z dobrze znanym, uspokajającym szuraniem wycieraczek.
Droga pięła się wyżej. Przez krótką chwilę Diane widziała w dole zbocza skupisko dachów. Przy gruncie śnieg zmieniał się w ciemnoszare błoto, które obryzgiwało podwozie samochodu. „Jesteś pewna, że chcesz tam jechać? To nie to samo co Champ-Dollon”. Champ-Dollon to nazwa szwajcarskiego więzienia, w którym po obronie licencjatu z psychologii robiła ekspertyzy prawne i zajmowała się przestępcami seksualnymi. Zetknęła się tam z seryjnymi gwałcicielami, pedofilami i sprawcami przemocy seksualnej w rodzinie (tak w eufemistycznym języku administracji nazywa się kazirodcze gwałty). Przeprowadzała też jako współekspert ocenę wiarygodności nieletnich, którzy uważali się za ofiary wykorzystywania seksualnego, i była przerażona odkryciem, jak bardzo – często ze szkodą dla obiektywizmu – określone założenia ideologiczne czy moralne specjalisty mogą wpływać na osąd w tej dziedzinie.
– Dziwne rzeczy opowiadają o tym Instytucie Wargniera – powiedział Spitzner.
– Rozmawiałam z doktorem Wargnierem przez telefon. Zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie.
– Tak, Wargnier jest bardzo dobry – przyznał Spitzner.
Wiedziała jednak, że to nie Wargnier będzie ją przyjmował, lecz pochodzący z Quebecu doktor Xavier, który przyjechał z Instytutu Pinela w Montrealu. Poprzedni dyrektor pół roku wcześniej przeszedł na emeryturę. To on opiniował jej kandydaturę i zaakceptował ją przed odejściem ze stanowiska. Podczas licznych rozmów telefonicznych uprzedzał ją o trudnościach, jakie mogły ją spotkać w nowej pracy.
– To nie jest łatwe miejsce dla młodej kobiety, doktor Berg. Nie mówię tylko o Instytucie, mówię o całej okolicy. Ta dolina... Saint-Martin... To są Pireneje. Zimy są długie, rozrywek mało. Chyba że lubi pani sporty zimowe, ma się rozumieć.
– Niech pan nie zapomina, że jestem Szwajcarką – odpowiedziała, śmiejąc się.
– W takim razie, jeśli mogę dać pani pewną radę, proszę nie pozwolić, by praca za bardzo panią pochłonęła. Niech pani zadba o przestrzeń dla siebie i spędza wolny czas na zewnątrz. To miejsce na dłuższą metę może być... szkodliwe.
– Postaram się o tym pamiętać.
– I jeszcze jedno: nie będę miał przyjemności pani przywitać. Zajmie się tym mój następca, doktor Xavier z Montrealu. To bardzo dobry lekarz. Ma przyjechać w przyszłym tygodniu. Jest pełen zapału. Jak pani wie, oni są trochę lepsi od nas w leczeniu agresywnych pacjentów. Myślę, że wymiana poglądów z nim może być ciekawa.
– Ja też tak uważam.
– W każdym razie asystent dyrektora od dawna jest w tej placówce potrzebny. Ja oddawałem za mało obowiązków.
Diane znowu jechała wśród drzew. Droga wciąż pięła się w górę, aż zanurzyła się w wąskiej, zalesionej dolinie, która wydała się jej wręcz niezdrowo, przygniatająco ustronna. Diane uchyliła szybę. W nozdrza uderzył ją przenikliwy zapach liści, mchów, igliwia i mokrego śniegu. Hałas płynącego w pobliżu potoku prawie zagłuszał warczenie silnika.
– Oto miejsce pustynne – powiedziała głośno, by dodać sobie odwagi.
Diane prowadziła ostrożnie w szarówce zimowego poranka. Reflektory lancii ślizgały się po korze jodeł i buków. Wzdłuż drogi biegła linia elektryczna. Gałęzie drzew wspierały się o nią, jakby nie mogły się już utrzymać o własnych siłach. Miejscami las się cofał, ustępując miejsca zamkniętym, opuszczonym stodołom o pokrytych łupkiem dachach, które porastał mech.
Kawałek dalej, za zakrętem dostrzegła jakieś zabudowania, które wyłoniły się znowu, za następnym skrętem. Kilka budynków z betonu i drewna, z dużymi oknami na parterze. Od drogi prowadziła do nich ścieżka – najpierw żelaznym mostkiem przekraczała potok, a następnie biegła przez zaśnieżone pola. Na widok tych wyraźnie opuszczonych i zrujnowanych budynków zagubionych w głębi doliny Diane zadrżała. Nie wiedziała dlaczego.
OŚRODEK KOLONIJNY LES ISARDS, głosiła zardzewiała tablica na początku ścieżki. Nadal nie było śladu szpitala ani nawet informacji na jego temat. Najwyraźniej Instytut Wargniera nie szukał reklamy. Diane zaczęła się zastanawiać, czy aby nie pomyliła drogi. Obok niej, na miejscu pasażera leżała rozpostarta mapa w skali 1:25 000 wydana przez Narodowy Instytut Geofizyczny. Po przejechaniu kilometra i pokonaniu kilkunastu zakrętów Diane dostrzegła parking otoczony kamienną balustradą. Zwolniła i skręciła. Lancia zatrzęsła się, przejeżdżając przez wypełnione wodą doły i wzbijając fontanny błota. Diane sięgnęła po mapę i wysiadła. Wilgoć od razu ją oblepiła jak mokre, lodowate prześcieradło.
Mimo sypiącego śniegu rozłożyła mapę. Budynki, które przed chwilą minęła, były zaznaczone trzema małymi prostokątami. Spojrzała na trasę, którą już miała za sobą, przebiegając wzrokiem sinusoidę powiatowej drogi. Kawałek dalej zaznaczono dwa inne prostokąty, zbiegające się w kształt litery T. Nie było informacji na temat charakteru tego budynku, nie mogło jednak chodzić o nic innego, ponieważ w tym miejscu kończyła się droga i na mapie nie było żadnych innych symboli.
Była już blisko.
Odwróciła się, podeszła do murku i zobaczyła je.
W górze rzeki, na przeciwnym brzegu, wyżej na stoku stały dwa długie budynki z ciosanego kamienia. Pomimo znacznej odległości Diane domyślała się ich rozmiarów. Architektura olbrzymów. Ten typ budownictwa można było spotkać w górach na każdym kroku: od elektrowni, poprzez zapory wodne, aż po ubiegłowieczne hotele. To było właśnie to: grota cyklopa. Z tą różnicą, że w głębi tej jaskini siedział nie jeden Polifem, lecz wielu.
Diane nie należała do osób, które można łatwo przestraszyć. Podróżowała w miejsca, które odradzano turystom, a ryzykowne sporty zaczęła uprawiać jako nastolatka. W dzieciństwie i w wieku dorosłym nie należała do lękliwych. A jednak coś w tym widoku sprawiło, że ścisnął jej się żołądek. Nie, nie chodziło o jakieś fizyczne zagrożenie. To było co innego. Skok w nieznane...
Wyjęła telefon i wybrała numer. Nie wiedziała, czy w okolicy jest maszt, który umożliwi jej połączenie, ale po trzech sygnałach w słuchawce odezwał się znany głos.
– Spitzner.
Od razu poczuła ulgę. Ten ciepły, zdecydowany i spokojny głos zawsze działał na nią kojąco i sprawiał, że znikały wszelkie wątpliwości. To był Pierre Spitzner, jej mentor na wydziale. To za jego sprawą zainteresowała się psychologią sądową. Dzięki prowadzonemu przez niego intensywnemu kursowi SOKRATES na temat praw dziecka, odbywającemu się pod egidą europejskiej sieci międzyuczelnianej o nazwie „Children’s Rights”, Diane zbliżyła się do tego dyskretnego i czarującego mężczyzny, dobrego męża i ojca siedmiorga dzieci. Znany psycholog przygarnął ją pod swoje skrzydła na Wydziale Psychologii i Nauk o Wychowaniu i pozwolił, by z larwy zmieniła się w motyla – choć wymagający umysł Spitznera z pewnością uznałby tę metaforę za zbyt konwencjonalną.
– Mówi Diane. Nie przeszkadzam?
– Oczywiście, że nie. I jak idzie?
– Jeszcze nie dojechałam. Jestem na drodze. Widzę stąd Instytut.
– Czy coś się stało?
Ach ten Pierre. Nawet przez telefon potrafił rozpoznać najmniejsze drżenie jej głosu.
– Nie, wszystko w porządku. Tylko że... oni postanowili odizolować tych facetów od zewnętrznego świata. Wepchnęli ich w najdalszy i najbardziej ponury kąt, jaki mogli znaleźć. Ta dolina sprawia, że dostaję gęsiej skórki.
Od razu pożałowała, że to powiedziała. Zachowuje się jak nastolatka, która pierwszy raz w życiu jest zdana sama na siebie. Albo jak sfrustrowana studentka zakochana w swoim promotorze, która robi wszystko, żeby przyciągnąć jego uwagę. Pomyślała, że pewnie Pierre właśnie zaczął się zastanawiać, jak ona sobie poradzi, skoro sam widok budynków wywołuje w niej taki lęk.
– Poczekaj. Miałaś już na tapecie przestępców seksualnych, paranoików i schizofreników, prawda? Powiedz sobie, że tutaj będzie to samo.
– Ale nie wszyscy byli mordercami. Prawdę mówiąc, tylko jeden był.
Nie potrafiła nie przywołać w myśli jego postaci: szczupłej twarzy, miodowych tęczówek, którymi wpatrywał się w nią z łapczywością drapieżnika. Kurtz był prawdziwym socjopatą. Jedynym, jakiego do tej pory spotkała. Zimny, niezrównoważony manipulator. Bez najmniejszych oznak wyrzutów sumienia. Zgwałcił i zabił trzy matki, z których najmłodsza miała czterdzieści sześć, a najstarsza siedemdziesiąt pięć lat. To była jego specjalność – dojrzałe kobiety. A do tego sznury, więzy, kneble, węzły samozaciskowe. Im bardziej usiłowała o nim nie myśleć, tym natarczywiej pojawiał się w jej wyobraźni ze swym przewrotnym uśmieszkiem i spojrzeniem dzikiego zwierzęcia. Przypomniał jej się napis, który Spitzner wywiesił na drzwiach swojego gabinetu, na pierwszym piętrze w gmachu psychologii: NIE MYŚL O SŁONIU.
– Diane, już trochę za późno na zadawanie sobie takich pytań, nie sądzisz?
Zaczerwieniła się, słysząc tę uwagę.
– Dasz radę, jestem tego pewien. Jesteś wymarzoną kandydatką na to stanowisko. Nie mówię, że będzie łatwo, ale zapewniam cię, że sobie poradzisz.
– Masz rację – odpowiedziała. – Jestem śmieszna.
– Ależ nie. Każdy na twoim miejscu zareagowałby tak samo. Wiem, jakie słuchy krążą o tym miejscu. Nie skupiaj się na tym. Skoncentruj się na swojej pracy. Gdy do nas wrócisz, będziesz największą specjalistką od niezrównoważonych psychopatów we wszystkich kantonach. Muszę już kończyć. Czeka na mnie dziekan, chce rozmawiać o pieniądzach. Wiesz, jaki on jest. Będę musiał użyć wszystkich moich zdolności. Powodzenia, Diane. Dawaj znać, jak leci.
Sygnał. Spitzner się rozłączył.
Zapanowała cisza. Zakłócał ją jedynie szum potoku, który spadał na nią jak mokra plandeka. Śnieżna czapa zsunęła się z gałęzi i plasnęła o ziemię. Diane podskoczyła. Schowała telefon do kieszeni puchowej kurtki, złożyła mapę i wsiadła do samochodu.
Wykonała kilka manewrów i opuściła parking.
Tunel. Światła reflektorów odbijały się od czarnych, ociekających wodą ścian. Żadnego oświetlenia. Zakręt przy wyjeździe. Niewielki mostek na potoku po lewej. I wreszcie pierwsza tablica przybita do białej barierki: OŚRODEK PSYCHIATRII PENITENCJARNEJ DR. CHARLES’A WARGNIERA. Skręciła powoli i przejechała przez most. Droga gwałtownie i stromo pięła się pod górę, kreśląc zygzaki wśród jodeł i zasp, aż Diane przestraszyła się, że jej gruchot zacznie się ślizgać na oblodzonym zboczu. Nie miała opon zimowych ani łańcuchów. Po chwili jednak zrobiło się bardziej płasko.
Jeszcze jeden zakręt i będzie po wszystkim.
Ledwie zdążyła poprawić się na fotelu, gdy zza lasu, śniegu i mgły wyłoniły się budynki.
Była jedenasta piętnaście, środa, 10 grudnia.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Glacé
Copyright © XO Éditions 2011
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2015
Informacja o zabezpieczeniach W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Elżbieta Bandel
Projekt okładki © Dominique Ventura
Projekt i opracowanie graficzne polskiej wersji okładki: Michał Pawłowski / www.kreskaikropka.pl
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego:Bielszy odcień śmierci, wyd. I, dodruk, Poznań 2014)
ISBN 978-83-7818-914-5
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com