Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość, „nowa” siostra i lato, którego nie zapomni.
Abby od zawsze wiedziała kim jest. Ambitną fotografką. Miłośniczką wspinania się na drzewa. Przyjaciółką Leo i Connie. Kiedy po wysłaniu (dla żartu) swojej próbki DNA do badania dowiaduje się, że ma siostrę, jej świat obraca się o 180 stopni. Ma siostrę, o której nie wiedziała. I która jest gwiazdą Instagrama.
Trudno uwierzyć, że pochodzą z tej samej planety, a tym bardziej że mają tych samych rodziców – zwłaszcza że Savannah jest tylko półtora roku starsza od Abby.
Jaki jest jej kolejny krok? Spotkać się z siostrą na obozie letnim (oczywiście) i dowiedzieć, dlaczego jej rodzice oddali Savvy do adopcji. Niestety pojawiają się komplikacje…
Savannah sztywno przestrzega zasad i jest totalnym narcyzem. Abby coraz więcej czasu spędza z Leo, co sprawia, że zaczyna żywić do niego coraz większe uczucia. A jej rodzice skrywają tajemnicę, która może wszystko zniszczyć.
Ale może się też okazać, że najtrudniejsze rzeczy mogą być tymi najlepszymi...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:
You Have a Match
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik
Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk
Redakcja: Ida Świerkocka
Korekta:Małgorzata Denys
Projekt okładki: Anna Gorovoy
Opracowanie graficzne okładki: Ewa Popławska
You Have a Match
Text Copyright © 2020 by Emma Lord
Published by arrangement with St. Martin’s Publishing Group.
All rights reserved
Copyright © 2022 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece sp. z o.o.
Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Bażyńska-Chojnacka, 2022
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2022
ISBN 978-83-8321-144-2
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Dla Evana, Maddie i Lily,
bandy nieczułych łosiów,
którym jestem wdzięczna za to, że są częścią
każdego dnia mojego ludzkiego żywota.
Zaczyna się od zakładu.
– Na sto procent jestem bardziej Irlandką niż ty, Abby. – Connie, która jest niewiarygodnie ruda, rzuca mi wyzwanie przy stole podczas lunchu.
– Irlandzkość to nie tylko rude włosy – wytykam jej z ustami pełnymi pikantnych cheetosów. – Moi dziadkowie ze strony ojca byli tak bardzo irlandzcy, że wysysali sok z ziemniaków.
– Ale ani ty nie jesteś ruda, ani żaden z tych trzech gremlinów, których nazywasz młodszymi braćmi – zauważa Connie i prawie wylewa chili na stos podręczników, który ułożyła na stole.
– Mało brakowało, co? – drażnię się z nią.
Connie lekko kopie mnie w nogę. Poczułabym się z tym gorzej, gdyby nie była tak oszałamiająco piękna, że brano ją za aktorkę, która grała Sansę Stark, więcej razy niż można policzyć na palcach jednej ręki – szczególnie imponujący wyczyn, jeśli weźmiemy pod uwagę, że mieszkamy na przedmieściach Seattle, kilka trylionów kilometrów od każdej sławnej osoby, która nie jest Billem Gatesem.
– Nie żebym popierał te anglosaskie bzdury…
Wzdrygam się, a wtedy chili Connie ląduje na stosie jej podręczników. To, że wyciera fasolkę z podręcznika, którego przerobiony tytuł krzyczy (Jebać) WOS – zakres rozszepieprzony!, nie grożąc mi śmiercią, świadczy o tym, jak bardzo stara się udawać, że między mną i Leo wszystko jest w porządku.
– …ale chcę sobie zrobić wysyłkowy test DNA – dopowiada niewyraźnie Leo, przeżuwając, i siada z pudełkiem śniadaniowym obok Connie.
– Och, doprawdy? – pytam, przechylam się nad stołem i rozmyślnie nawiązuję z nim kontakt wzrokowy.
Leo, fundament naszego trio, zna nas obie od małego: mnie, bo mieszkamy obok siebie, a Connie z drużyny piłki nożnej. Obie więc znamy go na tyle długo, żeby wiedzieć, jak bardzo sprawa jest poważna. Leo z siostrą zostali adoptowani z Filipin i nie wiedzą nic o swoich biologicznych rodzicach, i jak dotąd nie wykazywali najmniejszych chęci, żeby się czegokolwiek dowiedzieć.
Ale wszyscy chodzimy na dodatkowe zajęcia z antropologii i właśnie uczymy się, jak we właściwy sposób prześledzić swoje korzenie i narysować drzewo genealogiczne. Stąd nasza irlandzka przepychanka z Connie i pewnie zainteresowanie Leo kwestią pochodzenia.
– Taa. – Leo wzrusza ramionami. – To znaczy bardziej chodzi mi o sprawy zdrowotne, można się wiele dowiedzieć.
Obie wiemy, że to tylko połowiczna prawda, ale Connie się z niego nabija, więc ja już nie muszę.
– Sprawy zdrowotne?
– Można też ustalić biologicznych członków rodziny, jeśli oni też zrobią sobie test – mówi Leo pośpiesznie, bardziej do swojego ogromnego pojemnika z jambalayą niż do nas. Po czym dodaje szybko, zanim zdążymy zadać następne pytania: – Nieważne. Jest rabat, jeśli się kupi więcej niż jeden. Jak chcecie, wam też mogę kupić, a wy mi oddacie kasę.
Connie przesuwa stos podręczników, żeby zrobić na stole więcej miejsca na jedzenie Leo, przepyszną mieszaninę resztek po jego weekendowych przygodach kulinarnych.
– No wiecie, zaoszczędziłem trochę z pracy w lodziarni.
Marszczę nos. Wszyscy wiemy, że mam pieniądze uzbierane za pilnowanie wyżej wymienionych „gremlinów” podczas piątkowych randek rodziców, ale zbieram na nowe obiektywy do Kitty, mojego aparatu, i obsesyjnie poluję na zniżki w internecie.
Tyle że Leo szuka mojego wzroku, czego nie robił tak naprawdę od paru miesięcy. Nareszcie, po raz pierwszy od Wysoce Wstydliwego Wyskoku – nazywanego WWW – który nadal intensywnie próbuję wyprzeć z pamięci. Jednak cokolwiek wyraża ten wzrok, natychmiast to ukrywa i rozumiem od razu, że wcale nie chodzi o rabat.
– Tak. Tak zróbmy.
Connie uśmiecha się szeroko.
– Przegrany musi upiec zwycięzcy irlandzki chlebek sodowy.
Leo, który jako jedyny z nas ogarnia gotowanie, podrywa głowę.
– Pomogę temu, kto przegra.
Ściskamy sobie z Connie ręce na znak zgody, a Leo zaczyna gadać o tym, że do chleba na sodzie pasują wiśnie z czekoladą i cynamonem, a kiedy rozlega się dzwonek kończący przerwę na drugie śniadanie, zakład jest przypieczętowany.
Szczerze mówiąc, parę godzin po tym, jak napluliśmy do probówek i odesłaliśmy materiał, zapominam o całej tej sprawie. Mam niebezpiecznie niskie stopnie do poprawy, niekończące się zajęcia dodatkowe do zniesienia i zmartwionych, ale pełnych dobrej woli rodziców do unikania. Plus Leo zafiksowany na skończeniu szkoły i Connie skupiona na większej liczbie zajęć ponadprogramowych, niż mogę policzyć na palcach rąk i nóg – cała nasza trójka wirująca na różnych orbitach.
Ale oto jest, miesiąc później: mejl w skrzynce z odnośnikiem do strony, która najwyraźniej wie o mnie więcej, niż ja sama dowiedziałam się o sobie przez szesnaście lat.
Scrolluję tekst, szaleńczo zafascynowana szczegółami. Dowiaduję się, że najprawdopodobniej jestem brunetką (prawda), mam kręcone włosy (prawda jak cholera) i mam skłonność do monobrwi (nieuprzejme, ale również prawda). Dowiaduję się, że prawdopodobnie nie toleruję laktozy i zapewne nie mam problemów ze snem, za to istnieje szansa, że będę bardziej niż inni czerwona na gębie po wypiciu alkoholu (zanotowane, przyda się na studenckie wyczyny). No i dowiaduję się, że jestem Irlandką w 35,6 procent i fakt ten niezwłocznie magazynuję w pamięci, żeby we właściwym momencie rzucić go Connie w twarz.
Dalsze zgłębianie wiedzy o sobie przerywa mi buczenie telefonu. To Leo pisze na wspólnym czacie: „Są wyniki DNA. Jedno wielkie nic”.
To tego rodzaju wiadomość, że nie muszę czekać, aż ktokolwiek odpowie: po prostu wiem, że teraz obie idziemy do Leo. Mimo to odczekuję parę minut, wkładam Kitty do futerału, wsuwam do ust gumę balonową i daję Connie szansę, by mnie mogła dogonić i żebyśmy dotarły na miejsce jednocześnie.
– A ty dokąd, mała?
Trzeba wyjaśnić, że ponieważ przez ostatnie kilka miesięcy tata wysiadywał więcej w pracy niż w domu, trochę wyszłam z wprawy w obchodzeniu się z nim. W tym przypadku: „A ty dokąd, mała?”, należało interpretować tak: „Z całą pewnością nie skończyłaś przepisywać wypracowania na angielski, które zawaliłaś, a ja ewidentnie wykorzystuję ten uroczy, ale totalnie pasywno-agresywny sposób, żeby ci to wypomnieć”.
Zaciskam ręce na kasku i z całych sił utrzymuję gałki oczne w bezruchu, chociaż powstrzymywanie się przed przewracaniem oczami mogło doprowadzić do pęknięcia jakiejś żyłki w mózgu.
– Do Leo.
Tata wykrzywia twarz w jednym z tych swoich przepraszających uśmiechów, a ja zbieram siły na zwyczajowe niezauważalne przejście do rutynowego zagrania, które udoskonalili z mamą od czasu, kiedy poszłam do pierwszej klasy liceum, a moja średnia ocen spadła na łeb na szyję.
– A co ze starym dobrym Absurdalnym Abbygrafikiem?
Ach, tak. Niesławny „Absurdalny Abbygrafik”. Ta kiepska nazwa obejmuje, choć wcale się do nich nie ogranicza, wszystkie wyczerpujące korepetycje, na które rodzice mnie pozapisywali, spotkania uczniów w sprawie testu przygotowawczego do egzaminów, na które kazali mi chodzić, oraz gigantyczną listę bieżących prac domowych spisanych na białej tablicy w kuchni (nazywaną przeze mnie Tablicą Wstydu). Dorzucę im parę punktów za kreatywność, chociaż nie za subtelność.
– Tato, jest pięć dni do wakacji, wszystko mam ogarnięte.
Unosi brwi i tak jak zamierzał, wywołuje u mnie świeżą falę poczucia winy – nie dlatego, żeby mi aż tak bardzo zależało na którymkolwiek punkcie w Absolutnie Abstrakcyjnym Abbygrafiku, ale ponieważ wygląda na totalnie wyczerpanego.
– To znaczy wszystko będzie ogarnięte – poprawiam się. – Ale jest sobota. A prawo zakazuje rozmów o szkole w soboty.
– I mówi to dziecko dwójki prawników.
Uśmiecha się krzywo, ale to nie oznacza, że mam problem z głowy.
Zdmuchuję z twarzy zbłąkany kosmyk włosów.
– No dobra, napisałam już drugie wypracowanie? Siedziałam nad tym pół dnia. A teraz, czy mogłabym, proszę, wyjść trochę na słońce, zanim wchłonie ziemię?
Kiwa głową z uznaniem.
– Zajmiemy się tym po twoim powrocie.
Co za ulga. Udało mi się wyrwać z więzienia. Kiedy pędzę do Leo, moja deskorolka dosłownie wybija dziury w ulicy. W chwili gdy zdejmuję kask i uwalniam burzę loków, przychodzi esemes od Connie, której znów przeciągnęło się spotkanie samorządu szkolnego i zostawiła mnie tu na śmierć.
– Masakra.
Jeszcze kilka miesięcy temu sobotnie popołudnie sam na sam z Leo byłoby czymś zwyczajnym. Ale nie jest kilka miesięcy temu. Jest obrzydliwie tu i teraz, stoję jak kretynka na podjeździe, a cień WWW skrada się za mną jak niezwykle upokarzający, napędzany feromonami duch.
Zanim się zdecyduję, co robić, Leo mnie zauważa i otwiera drzwi.
– O, Abby – mówi. – ZAbbyójczo dziś wyglądasz.
Przy powitaniu Leo zwykle wplata moje imię w jakieś swoje dziwaczne gry słów. Zaczynam przewracać oczami jak zwykle, ale przestaję, kiedy staje w tych drzwiach: słońce zaczyna zachodzić i ciepłymi kolorami oświetla jego twarz, rozjaśnia brąz oczu i połyskuje na ciemnych włosach. Korci mnie, żeby sprawdzić, jak by to wyglądało w obiektywie aparatu, a przecież prawie nigdy nie fotografuję ludzi.
Właściwie ostatnio rodzice tak bardzo dają mi w kość, że praktycznie wcale nie robię zdjęć.
Wyraz twarzy Leo zaczyna się zmieniać, pewnie patrzę za długo. Gwałtownie odwracam wzrok i wskakuję na tylnych kółkach na ganek.
– Szpanerka – mówi.
Opieram deskorolkę przy drzwiach i pokazuję mu język. Czuję ulgę, że znów potrafimy sobie dokuczać, ale Leo natychmiast niszczy nastrój.
– Gdzie Connie?
Krzywi się od razu, gdy pada to pytanie, a ja robię to, co najlepiej umiem, czyli zagaduję.
– Zajęta, wyskoczyły jej obowiązki przy jutrzejszym charytatywnym myciu klawiatur.
– Mycie klawiatur? – Leo, uczeń ostatniej klasy, razem ze swoimi kumplami, którzy nie są Connie ani Abby, wypadł z obiegu i nie ogarnia połowy rzeczy, które się dzieją. – Coś jak myjnia samochodowa dla klawiatur?
– Widziałam, że ze swojej jesz lunch, więc cię zapisałam.
Wchodzę za nim do domu, wdycham zapach ciepłego masła, przypalonego sera i, jak zawsze, delikatną nutę cynamonu.
Leo zapala światło w holu, ujawniając niebezpiecznie przechyloną wieżę patelni, garnków i rozmaitych bzdetów stłoczonych na małym kuchennym blacie. Jego laptop stoi otwarty na stole i po wyświetlanych treściach na pierwszy rzut oka widać, że rodziców i siostry, Carli, na pewno nie ma w domu.
Już mam spytać o wyniki testów DNA, kiedy Leo stawia przede mną talerz.
– Kulkę z lazanii?
Wyjmuję sreberko z kieszeni i wypluwam do niego gumę.
– O tak.
– Uważaj tylko, bo jest… gorąca – mówi Leo z westchnieniem, ponieważ już widzi, że jawnie ignorując jego ostrzeżenie, wkładam widelec do ust.
Natychmiast pali mnie w podniebienie, ale nie na tyle, by nie docenić, jak absurdalnie pyszna jest ta legendarna kulka z lazanii, jeden wielu sposobów Leo, żeby coś faktycznie przyrządzić w domu. Stał się czymś w rodzaju piekarnikowego snoba, a ponieważ nie ufa, że jego piecyk utrzyma stałą temperaturę, kupił sobie wysokiej klasy minipiekarnik elektryczny – to stąd te miniaturowe potrawy na jeden ząb, przy których zawsze czuję się jak w jakiejś wypasionej gastromiejscówce, podczas gdy tkwię jak zwykle na przedmieściu Seattle.
– Wszystko gra? – pyta, z typowym dla siebie pomieszaniem irytacji i troski.
– Mogłeś po prostu przyjść – mówię, a gorąca ricotta dymi mi z ust.
Po części właśnie dlatego moja rodzina w zasadzie wchłonęła Leo – nasza kuchnia jest gigantyczna. I chociaż doceniamy kilometry blatów, bo przydają się, żeby odkładać na nie pudełka po pizzy Domino’s w ramach kulinarnych szaleństw, to właściwie u mnie w domu nikt nie gotuje. Leo natomiast jest Iną Garten naszego liceum i potrzebuje miejsca, żeby z rozmachem manifestować swoje marzenia o Gastronomicznej Sieciówce (plus, bądźmy szczerzy, łechtać swoje ego, gdy bracia Day piszczą na całe niewielkie gardła nad jego pizzą sześć serów).
Nie żeby Leo ostatnio przychodził zbyt często. Bycie sam na sam już nam tak świetnie nie wychodzi. I chociaż staram się być pozytywnie nastawiona, nie mogę powstrzymać nerwowych spojrzeń na drzwi. Ciągle czekam w takt chwil ciszy, które zwykle zapełnia Connie.
– Czy to Kitty? – pyta Leo, wskazując na pokrowiec.
I znów to samo – ten przytłaczający cykl paniki na zmianę z ulgą. Wahanie od „między nami okej?” do „między nami nie bardzo okej”.
– W pełnej krasie swoich dziewięciu żyć.
– Teraz to już pewnie jej szóste – mówi Leo.
Wie, co mówi – był przy tym, gdy aparat dostał imię, przy tym, jak przetrwał co najmniej kilka spektakularnych upadków i prawie utonął, a także wtedy, kiedy uznałam, że fajnie będzie zawisnąć do góry nogami na drabince gimnastycznej, żeby uchwycić zachód słońca między szczebelkami, i zaryłam zębami w gumowe podłoże placu zabaw.
– Mogę? – pyta.
Opieram podbródek na piersi, żeby ukryć uśmiech, i wyjmuję Kitty z pokrowca. Leo sięga mi nad głową do szafki, wyjmuje eleganckie białe talerze i zaczyna wykładać na nie kulki z lazanii. Przez chwilę tkwimy w niewymuszonej ciszy, jak dawniej, i prawie zapominam, że żałuję nieobecności Connie: robię kilka ujęć dzieła Leo, on je sobie pobiera i wrzuca na Instagram, a ja szybko pożeram wszystkie kulki.
Leo zwykle ściąga wszystkie zdjęcia, które robię. Nie spodziewam się jednak, że dziś też to zrobi, więc zaskakuje mnie, gdy sięga po Kitty. Staram się nie patrzeć na niego, gdy niezmordowanie przewija widoczki z dachu biurowca mamy w Seattle, rozległą panoramę tuż przed zmierzchem, przekłutą przez Space Needle z wyraźnymi i ciężkimi chmurami.
Staję na palcach i spoglądam na wyświetlacz. Głową prawie dotykam ramienia Leo, jestem tak blisko, że mocny zapach cynamonu całkiem wypełnia powietrze, nagrzewa się w moich płucach.
To wizytówka Leo – cynamon we wszystkim. W muffinach, w burrito, w puddingu, w grillowanym serze. Nawet jeśli teoretycznie nie pasuje, Leo znajdzie sposób, żeby go wykorzystać. Już kiedy byliśmy dziećmi, zawsze pachniał, jakby się przypadkiem wytarzał w cynamonie.
Zatrzymuje się na zdjęciu, przechyla aparat, żebym lepiej widziała. Leo twierdzi, że nie ma zielonego pojęcia o fotografii, ale jak zwykle z kilkudziesięciu zdjęć, które zrobiłam, zawsze wybiera moje ulubione – to, na którym cienie są trochę ostrzejsze, na sekundę przed tym, gdy słońce wyłoni się zza chmury.
Podnoszę wzrok, żeby kiwnąć głową z aprobatą, ale on już na mnie patrzy. Nasze spojrzenia się spotykają i jest coś łagodnego w tym, jak patrzy – i nagle bez ostrzeżenia czuję ciepło jego palców pod brodą. Oddech ucieka mi gdzieś bezlitośnie z piersi, zawieszam się na chwilę, w oczach Leo coś się czai.
– Masz, no… masz ser – mówi. – Ser na…
Dotykam twarzy, tam, gdzie była jego ręka. Wydaje się, że to miejsce pulsuje.
– Och.
– Hm, no więc, tak. Mogę wrzucić?
Znów próbuję spojrzeć mu w oczy, a kiedy mi się udaje, widzę znajomy miodowy brąz. Można pomyśleć, że mam dostateczne doświadczenie z aparatem, żeby wiedzieć, czy coś jest tylko grą świateł, ale nie potrafię zignorować ukłucia rozczarowania, które potrafię przeżywać doskonale.
– Tak, jeśli chcesz – mówię, odrywam się od niego, od tego jesiennego zapachu i pochylam nad stołem.
Leo odchrząkuje.
– To miło.
Przez chwilę ładuje zdjęcia na specjalne konto, które założył dla mnie na Instagramie, i sama myśl o tym sprawia, że wszystko w środku wywraca mi się do góry nogami. Powtarza zawsze, że konto pomaga zdobywać obserwatorów, służy za coś w rodzaju portfolio i pozwala nawiązywać kontakty z innymi fotografami, tak samo jak on i znajomi z obozu letniego wykorzystują własne konta na Instagramie. Ale prawda jest taka, że czuję paniczny opór na samą myśl, żeby pokazywać moje zdjęcia komukolwiek. Wizja tego, że jacyś ludzie oglądają moje prace, sprawia, że czuję się obnażona – nawet nie zaglądam na konto.
Do tego, nawet jeśli ktoś rzeczywiście je obserwuje, to pewnie jest śmiertelnie znudzony – większość zdjęć z ostatniego roku przedstawia non stop te same miejsca, odkąd szkolna smycz, na której trzymają mnie rodzice, z dnia na dzień skraca się coraz bardziej. Ale nawet gdyby nie smycz, i tak ostatnio nigdzie nie chodzę. Poza tym fotografią zajmowałam się z Poppym. Tym trudniej mi porzucać strefę komfortu bez wspólnika zbrodni.
Milion hasztagów i jedno mistrzowskie ujęcie kleksa z sera i nitki makaronu później instagramowa kulka z lazanii Leo jest zamieszczona, a duży jej procent zalega mi na żołądku. Leo siada na kanapie, obserwuje, jak lecą lajki, a ja siadam na oparciu i dopiero po krótkim wahaniu pozwalam sobie osunąć się między przetarte poduszki obok niego.
– To co, będziemy dalej podniecać się serem na twarzach czy pogadamy wreszcie o tych testach DNA?
Nie jestem dobra w dyplomatycznym zagajaniu. Właściwie żadne z nas nie jest. Ja jestem zbyt bezpośrednia, Leo zbyt szczery, a Connie – Connie po prostu nie ma na to czasu. Leo więc całym sobą czeka na pytanie, oczekiwanie wręcz się z niego wylewa.
Zapada cisza i następuje ten moment zawahania, niepewności, kiedy myślę, że może Leo spróbuje zbagatelizować całą sprawę, a ja będę miała problem, żeby nie potraktować tego zbyt osobiście. Ale wtedy odwraca się do mnie, mówi ze szczerością, od jakiej dawno odwykłam.
– Chodzi o to, że… Sam nie wiem. No, statystycznie rzecz ujmując, szanse, że nie ma innej formy życia w kosmosie są równe zero. – Łapie się za szew na dżinsach, który jeszcze się nie rozpruł, choć jest na dobrej drodze. – Bo czemu milczą? Czemu nie chcą nas poznać? A może po prostu jeszcze do nas nie dotarli?
Trącam ramię Leo, w pierwszej chwili lekko, ale po chwili on opiera się o mnie mocniej. Ulga, jaką czuję, jest prawie żenująca. To okropne, że jedno z nas musi się zdenerwować, żeby między nami znów było okej.
– Drzewo genealogiczne mojej rodziny jest jak paradoks Fermiego.
Czekam, na wypadek gdyby chciał rozwinąć tę myśl. Tak właśnie jest z Leo. Zawsze rozumiem go lepiej chwilę po tym, jak coś powie, niż wtedy, kiedy to mówi.
– Cokolwiek masz na myśli, jestem pewna, że do ciebie po prostu nie dotarli – stwierdzam. – Nie potrafię sobie wyobrazić, że ktoś mógłby nie chcieć cię znać.
Leo się najeża. Jadę trochę po bandzie, bo oboje tego potrzebujemy.
– Nawet jeśli jesteś głupkiem.
Śmieję się nerwowo.
– No weź.
– Fakty to fakty.
Klepie mnie po kolanie, trafiając w miejsce, gdzie mam rozdarcie w dżinsach. Jego oczy wędrują do starej blizny tuż nad rzepką. Nie pamiętam, skąd się wzięła, ale Leo wie wszystko. Zawsze odnotowuje tego typu rzeczy, jakby to była jego osobista porażka – od najwcześniejszego dzieciństwa ja byłam ryzykantką, a on siatką asekuracyjną. Ja właziłam tam, gdzie nie powinnam, skakałam z miejsc, z których nie powinnam, wychylałam się, skąd nie powinnam, a Leo trzymał się kilka kroków za mną i ostrzegał, i martwił się, i pewnie wyhodował sobie wrzody w kształcie Abby na wszystkich swoich organach.
Zanim coś powie, kładę głowę na jego ramieniu, jak wtedy, kiedy byliśmy dziećmi i drzemaliśmy oparci o siebie w autobusie – w jednym z tych nielicznych momentów, kiedy siedziałam spokojnie dłużej niż parę sekund. Tyle że teraz nie jest tak samo. W Leo pojawiła się jakaś nowa stanowczość i zrobił się taki wysoki, że moja głowa nie trafia w to miejsce co zwykle. Przez to musimy siedzieć bliżej siebie, próbuję się dopasować, a on przysuwa się jeszcze bardziej, żebym się zmieściła.
Serio, nie powinnam tego robić. Wiem doskonale. Ale czuję się, jakbym grała w cykora ze wszechświatem – jakbym mogła sprawić, że wszystko jest normalnie, chociaż ewidentnie nie jest.
Ponieważ normalnie serce nie bije mi w opuszkach palców i pod skórą policzka, który przyciska się do rękawka koszulki Leo. Normalnie nie zauważam tego, w jaki sposób zapach cynamonu wybija się z tła i oszałamia, nabiera słodszej nuty; jest tak głęboko zakodowany we mnie, że nie potrafię go wyodrębnić. Normalnie nie ma się wielkiego, głupiego, śmiechu wartego crusha na najlepszego przyjaciela, szczególnie że on pewnie zupełnie nie myśli o mnie w podobny sposób.
I oto jest: znów na powierzchnię wybija się WWW. Mój mózg odtwarza go tak dokładnie, że czasem cieszę się, że rodzice dają mi tyle zajęć – im bardziej staram się ogarnąć szkołę, tym mniej czasu zostaje na myślenie o tym, jak kolosalnie schrzaniłam wszystko z Leo i prawie rozbiłam nasze małe trio.
Podnoszę głowę z jego ramienia i patrzę mu w twarz.
– Ale wiesz, te ich bazy danych są aktualizowane na bieżąco – upieram się. – Sprawdzisz za parę miesięcy i może ktoś spokrewniony w tym czasie też zrobi test. Gra się jeszcze nie skończyła.
Leo bije się chwilę z myślami.
– Nie wiem, czy chcę, no wiesz, siedzieć i wyczekiwać.
– Więc daj mi hasło, będę co jakiś czas sprawdzać.
Parska śmiechem, w równym stopniu z wdzięcznością i lekceważeniem.
– Nadal będę wyczekiwać.
Zeskakuję z kanapy i sięgam do jego laptopa.
– W takim razie zmienię ci hasło. Zapiszę na maleńkiej karteczce, a potem ją zjem.
– Żartujesz.
– Mówię poważnie. – Układam ręce na klawiaturze. – Oprócz tej części z jedzeniem.
– Jaki w ogóle cel miałaby ta część z jedzeniem?
Zbaczamy z kursu, ale wyraźnie widzę, że jeszcze mu nie ulżyło. I chociaż pewnie nawet nie stanie się to dziś wieczorem, co Leo zamanifestuje kolejnym szałem gotowania i/lub pieczenia, którego rezultatami będzie nas z Connie karmił w porze lunchu przez następny tydzień, to możemy przynajmniej spróbować. Patrzę na niego i czekam.
– Nawet za bardzo o tym nie myślałem. To znaczy dopiero ostatnio. Ale zawsze myślałem, że gdybym chciał się dowiedzieć, tobym mógł.
– Nie możesz spytać rodziców?
Leo zerka na podjazd, jakby któreś z nich miało nagle objawić się w oknie od ulicy. – Adopcja była… no, zamknięta, więc…
– Myślisz, że by się przejęli, że szukasz?
– Nie, nie, oczywiście że nie – mówi i zatrzymuje wzrok na froncie domu.
I to jest właśnie sto procent Leo w Leo: zawsze stawia uczucia innych ludzi przed swoimi, zawsze próbuje zaprowadzić pokój. Kiedyś na Pike Place Market samochód prawie przejechał go na czerwonym, a kiedy kierująca wpadła w histerię, to Leo ją jeszcze przepraszał. Jest jak barometr ludzkich emocji i za każdym razem kiedy komuś się życie zachwieje, czuje się w obowiązku przechylić z powrotem szalę na jego korzyść.
Łagodzi to nieco fakt, że rodzice Leo są psychologami przekwalifikowanymi na nauczycieli i wiedzieli to o nim, zanim zaczął składać pierwsze zdania. Oboje bardzo dużo pracują, ale nadrabiają to wieczorami rodzinnych planszówek, weekendowymi wyjściami i morzem rodzicielskiej empatii, co sprawia, że rodzice z filmu Grunt to rodzinka wyglądają przy nich jak frajerzy. Jeśli ktoś jest gotowy dać sobie radę z takimi pytaniami, jakie zadaje Leo, to właśnie oni.
Ale to wcale nie oznacza, że Leo by z tych pytań nie zrezygnował dla ochrony ich dobrego samopoczucia.
– Chodzi o to, że nie ma tutorialu na Wikipedii, jak powiedzieć białym rodzicom, że szukasz swojej rodziny, która wygląda tak jak ty. – Po chwili dodał: – I o to, że Carla nie chce wiedzieć.
Ach. Carla i Leo zostali adoptowani razem, są biologicznym rodzeństwem w niemal jednym wieku, więc ludzie często biorą ich za bliźniaki. Ale to wszystko, co wiedzą o adopcji: że Leo miał wtedy rok, a Carla była noworodkiem.
– Uważam, że to w porządku – mówię ostrożnie.
– Tak. Ale… sam nie wiem. Nigdy mi nie wychodziło… niewiedzenie rzeczy.
Może i bardzo różniliśmy się z Leo, ale pod tym względem byliśmy aż za bardzo podobni: syndrom „fiksacji”.
„Wiedzenie” rzeczy nieodłącznie wiąże się z Leo, odkąd go znam. Zawsze stara się rozumieć, jak wszystko działa, bez względu na to, czy chodzi o paradoks Fermiego, czy o to, ile czasu trzeba ubijać białka, żeby wyszła idealnie sztywna piana. Od przedszkola doprowadzał nauczycieli do szału, gdy wszelkie wyjaśnienia podsumowywał pytaniem: „Ale dlaczego?”. Jego mama do dziś naśladuje jego piskliwy głosik – „Ale dlaczego? Ale dlaczego? Ale dlaczego?” – z figlarnym błyskiem w oku.
Ze mną dla odmiany wiąże się robienie rzeczy. Kiedy Leo zajmował się zadawaniem pytań, ja zajmowałam się ich niezadawaniem. W głowie zalęga mi się pomysł i nie mogę się go pozbyć: obcinam włosy, żeby sprawdzić, czy odrosną przez noc. Przeskakuję nad znakiem „przejścia nie ma” na szlaku, żeby mieć lepszy widok. Zagłębiam się w piekle, które musiało się rozgrywać w mojej głowie podczas niesławnego WWW.
Może właśnie dlatego od zawsze ciągnęło nas do siebie. Odciągam Leo od przepaści, w którą lecą jego galopujące myśli. On odciąga mnie od przepaści w sensie dosłownym. Możemy na sobie polegać.
– Masz. – Wyciągam moje wyniki. – Pokaż mi, jak ogarnąć tę część z przodkami, żebym mogła potem włamać się na twoje konto.
Leo sztywnieje. Furgonetka pokryta napisami w kolorach naszej szkoły zatrzymuje się na jałowym biegu przed domem Leo, ze środka wyskakuje Carla i macha pozostałym cheerleaderkom z pojazdu. Leo wstaje z kanapy tak szybko, jak gdyby poraził go prąd.
Potem ramiona mu opadają, jakby coś, co trzymał zbyt długo, zaczęło mu się rozkręcać w środku.
– To… no, to jest bardzo proste – mruknął. – Trzeba tylko kliknąć „Krewni” w zakładce „Pochodzenie”.
Carla widzi mnie w oknie i przyśpiesza kroku, plecak dynda jej na ramieniu, a kucyk podskakuje. Macham do niej, czekam, aż strona się załaduje, a Leo ciężko wzdycha.
– Może lepiej to odpuścić – mówi. – Pewnie się okaże, że to strata czasu, a ja muszę skupiać się na przyszłości.
Dodaje coś jeszcze, ale wszystko tonie w słowach z wyświetlacza mojego telefonu, które wystrzeliwują niemożliwie głośno.
– Abby?
Zrywam się na nogi tak gwałtownie, że potykam się o dywan. Leo łapie mnie, ratując przed upadkiem, i natychmiast czuję wstrząs od ciepła jego ręki na skórze. Przed totalnym paraliżem ratuje mnie stukot telefonu, który odbija się od dywanu i spada na wyblakły parkiet.
– Och, przeszkodziłam w czymś? – pyta Carla, przenosząc wzrok ze mnie na Leo ze złośliwym uśmieszkiem.
Leo puszcza mnie nagle, a ja czuję się jak balon, który ktoś przypadkiem wypuścił z ręki – zrywam się ze sznurka. Bez żadnego celu. Nie wiem, dokąd pójść, wiem tylko, że muszę jak najszybciej stąd wyjść, z dala od ścian i słów na ekranie, z dala od tego, jak Leo na mnie patrzy, jakby już dziesięć minut naprzód przewidywał, jaką głupotę strzelę za chwilę.
– Muszę… Właśnie sobie przypomniałam… Mam korki – rzucam.
Leo sięga po mój telefon, ale nurkuję w dół i chwytam go przed nim. Próbuje nawiązać ze mną kontakt wzrokowy, ale ja nie dam rady, inaczej wszystko się ze mnie wyleje, zanim nawet się zorientuję, co to oznacza.
– Abby, co się…
– W sobotę? – Carla marszczy brwi.
– No bo… – Oboje się we mnie wpatrują. Próbuję wymyślić jakiś przedmiot albo cokolwiek sensownego, czym można by się wykręcić, ale w mózgu mam teraz przestrzeń na tylko jedną jedyną myśl, która nadyma się jak balon. – Mam… muszę iść, napiszę później.
Leo rusza za mną do drzwi, ale jestem szybsza. W parę sekund mam kask na głowie, Kitty w ręku, telefon w tylnej kieszeni i odjeżdżam chodnikiem szybciej, niż moja rozklekotana stara deskorolka jechała kiedykolwiek wcześniej. W połowie drogi przydarza mi się coś, co Leo bez wątpienia by przewidział: najeżdżam na szczelinę w chodniku i wywijam orła jak manekin do testów wypadkowych. Kilka upokarzających sekund później mam bardzo potłuczony tyłek, a deskorolka leży na trawniku przed czyimś domem.
Siedzę tam, serce łomocze mi w uszach, a w ustach mam metaliczny posmak, jakbym przygryzła monetę, a nie język. Dokonuję szybkiego przeglądu i odkrywam, że chociaż wstyd może okazać się śmiertelny, reszta mnie pozostaje względnie nietknięta.
Dopiero później wyciągam telefon z kieszeni i odkrywam wielką rysę na wyświetlaczu. Aż się wzdrygam, ale nic to, odblokowuję smartfona, otwieram stronę, która stoi mi w oczach od chwili, kiedy ujrzałam wiadomość – prośbę o kontakt od dziewczyny, Savannah Tully. „Hej. Wiem, że to megadziwne. Ale chcesz się spotkać?”
Prośba o kontakt od dziewczyny, Savannah Tully, którą centrum badań DNA wskazuje jako moją biologiczną siostrę.
Kiedy odkrywasz, że rodzice ukrywali przed tobą istnienie starszej siostry przez całe szesnaście lat twojego pobytu na ziemi, ostatnią rzeczą, jaką zapewne powinnaś zrobić, jest nabrać powietrza w płuca i wrzasnąć z całych sił:
– Mamo!
Wchodzę jednak do domu głównym wejściem i dokładnie to robię. Mama zjawia się po dziesięciu sekundach, ale okazuje się jednocześnie, że to najdłuższe dziesięć sekund mojego życia. Wystarczająco długo, bym zrozumiała, że to, co się wydarzyło, radykalnie zmieni moje życie już na zawsze. Wystarczająco krótko, bym zdecydowała, że jeszcze tego nie chcę.
– Co się stało? – pyta. Patrzy szeroko otwartymi oczami na moje kolana. Spoglądam w dół i wtedy dopiero dostrzegam krwawe ślady dookoła dziur w dżinsach. Teraz rozdarcia powiększyły się tak bardzo, że wyglądają, jakbym próbowała wysłać nogi do innego wymiaru.
Otwieram usta.
– No…
Ramię ma wymazane zieloną farbą z jednego z projektów artystycznych moich braci, rozszalałe brązowe włosy związała wysoko w kucyk, na biodrze opiera kosz z bielizną, a na drugim skoroszyt z zeznaniami. Stoi tak w całej swojej mamowatości, marszczy brwi i przygryza dolną wargę, a mnie nagle cała ta historia wydaje się absurdalna.
Oto osoba, która opowiada mi makabryczne, śmieszne, intymne szczegóły prowadzonych spraw, wiedząc, że nie pisnę nikomu ani słowa. Oto osoba, która w trzeciej klasie opowiedziała mi szczerze o seksie, kiedy przerwałam rodzicom wieczór filmowy podczas sceny w aucie z zaparowanymi szybami z Titanica. Oto osoba, która płakała, kiedy mówiła mi o Świętym Mikołaju, ponieważ bardzo źle czuła się z kłamstwem.
Oto osoba, która nie miałaby żadnych sekretów, szczególnie przede mną.
– Wy… wywaliłam się na deskorolce.
– Nic ci się nie stało? – Oczy mamy już wędrują w stronę apteczki, która przy mnie i moich trzech braciach jest zaopatrywana częściej niż którekolwiek z naszych pudełek śniadaniowych.
Macham tylko ręką, nie patrzę jej w oczy.
– Nic mi nie jest. W porządku!
Co mogłoby nawet zabrzmieć wiarygodnie, gdybym przy próbie sprintu do mojego pokoju natychmiast nie potknęła się o stos świecących chłopięcych butów na rzepy, niechlujnie piętrzących się przy drzwiach.
– Na pewno?
– Aha!
Mija sekunda, jedna z tych, co to się przeciągają, jakby mama zamierzała jeszcze coś za mną zawołać. Waham się chwilę pod drzwiami pokoju, jestem na to przygotowana. „Wiem, że wiesz o tym, o czym nie chciałam, żebyś wiedziała!” Jakby wyczytała wszystko z mojej twarzy w chwili, kiedy weszłam do domu i poskładała sobie wszystkie fragmenty do kupy przy użyciu tajemnych psychicznych maminych mocy.
– Zostawiłam ci na łóżku ulotki, gdybyś miała… – mówi jednak tylko.
– Dzięki! – przerywam jej i szybko zamykam za sobą drzwi.
Rzucam się do laptopa, jakby otwarcie nowego okna miało sprawić, że to, co zobaczyłam na innym ekranie, zniknie. Ale żeby się do niego dostać, muszę odsunąć stos wspomnianych wcześniej błyszczących, do bólu kolorowych ulotek, wraz z umieszczoną na nich samoprzylepną karteczką: „Wygląda nieźle!”.
Wszystkie dotyczą Obozu Reynolds z tegorocznym programem na lato, o czym poinformował rodziców doradca ze szkoły. Mnie też próbował go wcisnąć, radośnie opowiadając mi o nim nad miską z cukierkami wielkości głowy dorosłego człowieka, którą trzyma w swoim gabinecie. Mówił, że to idealne miejsce dla „dzieciaków takich jak ja” – czyli tych, których szanse na college pomniejsza każdy spadek średniej ocen o jedną dziesiętną. Ma sprawić, żeby uczniowie przyśpieszyli z przygotowaniami do rekrutacji do college’u i wszystkiego, co spadnie na mnie w przyszłym roku.
Jeszcze dwie godziny temu moja życiowa misja polegała na wymiganiu się od tego. Ale teraz całe poczucie linearnego porządku w moim życiu rozpadło się na kawałki.
Odsuwam ulotki na materac, stukam w klawiaturę i czekam, aż laptop wybudzi się z uśpienia. Kimkolwiek jest ta Savannah, nie może być moją siostrą. Podmienili moją ślinę albo przysłali mi złe wyniki. To znaczy niby potwierdziły, że z większym prawdopodobieństwem od innych trafię w dźwięk, a mnie słoń nadepnął na ucho tak bardzo, że mój brat Brandon – najpewniej najmilszy dzieciak pod słońcem – wrzeszczał jak opętany, kiedy próbowałam mu śpiewać, gdy był malutki. To pewnie wyniki DNA jakiejś innej lekko irlandzkiej dziewczyny o skłonności do monobrwi pomyliły się z moimi, a za parę godzin wszyscy usiądziemy do kolacji i będziemy się z tego śmiać.
Mimo wszystko jednak klikam zakładkę „Krewni”, żeby wykazać się skrupulatnością, kiedy będę składać reklamację. „Savannah Tully” to nazwisko ze szczytu listy.
A potem serce kurczy mi się w piersi jak gąbka. „Georgia Day”, czytam. „Przewidujemy, że Georgia Day jest twoją siostrą cioteczną”.
I dalej: „Lisa McGinnis. Przewidujemy, że Lisa McGinnis jest twoją kuzynką drugiego lub trzeciego stopnia”.
Nazwiska pod spodem – kuzyni drugiego, trzeciego i nawet piątego stopnia – są nieznajome. Ale Georgia i ja urodziłyśmy się w tym samym miesiącu i chociaż mieszka w San Francisco, mamy ze sobą luźny kontakt, tagujemy się czasem nawzajem w memach na Tumblerze i esemesujemy, kiedy liczba ofiar w Riverdale staje się odrobinę absurdalna. A Lisa zaprosiła mnie do znajomych na Facebooku latem zeszłego roku godzinę po pogrzebie Poppy’ego.
Co oznacza, że…
– O mój Boże!
Uświadamiam sobie, że krzyknęłam to na głos, dopiero kiedy słyszę pukanie i tata wsadza głowę przez drzwi.
– Co tam?
Zmykam laptopa z trzaskiem.
– Wydawało mi się, że zobaczyłam pająka.
Mówię na tyle głośno, że mój głos dociera do pokoju chłopaków i wywołuje natychmiastowe poruszenie.
– Pająk? Gdzie? – piszczy Brandon, który okropnie się ich boi.
– Pająk? Gdzie? – pyta Mason, który właśnie przechodzi agresywną fazę Spider-Mana.
Zanim ktokolwiek zdąży dojść do słowa, w kuchni rozlega się brzęk patelni, co musi oznaczać, że Asher znów próbuje wziąć we własne ręce kwestie związane z makaronem. Tata puszcza do mnie oko, a mama krzyczy: „Ogarnę to!” typowym dla siebie zniecierpliwionym tonem i tak zaczyna się ekstremalnie znajomy numer na ścieżce dźwiękowej rodzinnego chaosu Dayów.
– Masz już to wypracowanie do przejrzenia?
Słyszę zmęczenie w jego głosie, jeszcze zanim całkiem wejdzie do pokoju, zmęczenie na poziomie „ojciec trzech chłopaków i jednej bardzo upartej nastolatki”. Od śmierci Poppy’ego wygląda to tak, jakby tata i mama nie przestawali być w ruchu. Tata wychodzi do pracy bladym świtem, a mama wraca do domu po nocy o jakichś horrendalnych godzinach, oboje rozpaczliwie starają się, żeby zawsze ktoś był w domu lub u sąsiadów, żeby pilnować nas na bieżąco, skoro dziadek już nie może.
I dlatego czuję się megaźle, że waham się z angielskiego między solidnym C a mocnym D, i megamegaźle, że tata nawet się nie wścieka, jak każdy normalny rodzic w takiej sytuacji, tylko czyta po raz kolejny brudnopis rozprawki, w której piszę o tym, dlaczego Benvolio z Romea i Julii jest totalnym sztywniakiem i ciągle psuje zabawę, dokuczając przyjaciołom.
Okej, faktycznie teza brzmi bardziej naukowo, ale sens jest dokładnie taki. Angielski nie jest moją mocną stroną. To nie tak, że nie lubię czytać albo że jestem złą uczennicą – tak naprawdę aż do tego roku radziłam sobie całkiem dobrze z edukacją – ale moja niechęć do angielskiego związana jest z tym, że nienawidzę dyskutować, a dyskusja zajmuje dziewięćdziesiąt procent lekcji. Jasne, jest to zorganizowane, nerdowate dyskutowanie, ale nadal dyskutowanie – o tezie rozprawki, motywacji bohatera albo o tym, co autor miał na myśli.
A ja mam osobowość typu B. Dyskutowanie zupełnie mnie nie interesuje ani konfrontacja w ogóle. Dostanę nie ten smak lodów? Zjem je. Ktoś zakradnie się do mojego pokoju i obetnie rękawy czerwonego swetra, bo były potrzebne do kostiumu Spider-Mana? Zdarza się.
Ktoś ukrywa, że mam siostrę, która od szesnastu lat mieszka w sąsiedniej dzielnicy?
Cóż.
– No – mówię jako najtchórzliwszy z tchórzy. Podaję mu wydruk rozprawki.
Tata marszczy brwi.
– Co ci przyszło do głowy?
– Nic.
Telefon mi brzęczy, a na ekranie wyskakuje zdjęcie Connie, która udaje, że liże witrynę cukierni. Nikt normalny już nie dzwoni, ale Connie jest tak zajęta permanentnym poprawianiem wyników ze wszystkiego, że nie ma czasu na pisanie, jak twierdzi.
– Wiem, że to nudne, ale za każdym razem wychodzi trochę lepiej, tak? – mówi tata i bierze wydruk.
Nic podobnego. Sięgam po telefon, a tata macha do mnie, energicznie wychodząc z piątą wersją mojej przeklętej rozprawki.
– Hej. Daj na głośny, niech Leo słucha. Mam gotową przemowę dopingującą.
– Nie jestem u Leo.
– Nie?
W pytaniu brzmi oskarżycielski ton i myślę, że zaraz coś powie na ten temat – dziwaczności tego, jak krążymy tanecznym krokiem wokół WWW. Ale Connie rozładowuje napięcie, zanim w ogóle mam szansę zdecydować, czy moje wrażenie jest słuszne, czy nie.
– No więc mam trzydzieści jeden koma osiem procent, przegrywie.
Jestem tak bardzo oderwana od rzeczywistości, że przez chwilę autentycznie nie mam pojęcia, o co jej chodzi.
– Wisisz mi chleb sodowy. I bez oszukaństwa, masz go zrobić sama, nie rękami Leo.
– Uch…
– No nieważne, zaraz zadzwonię do Leo. Jest w domu?
– Tak.
Connie milczy przez chwilę.
– Czemu jesteś taka dziwna?
Otwieram usta, ale przepływ powietrza między moimi płucami a światem zewnętrznym urywa się, jakby oddychała w plastikową torbę.
„Savannah Tully”.
– Hm.
Jakbym mogła wyduszać z siebie wyłącznie monosylaby. Jakby język spuchł mi w ustach, jakbym stała się zupełnie inną osobą od chwili fatalnego powrotu na deskorolce od Leo i nie jestem pewna, jak Connie zareaguje i co powie.
– Ja pieprzę. Czyżbyś była bardziej Irlandką niż ja? Jesteś jak zaginiona bliźniaczka Saoirse Ronan…
– Nie. To znaczy tak, jestem bardziej Irlandką, ale…
– Ale co? Jakieś choroby? Rany, powiedziałam coś nie tak? Jeśli ci to poprawi samopoczucie, mam totalnie oznaczony gen celiakii…
– Nie o to chodzi.
Słowa brzmią tak ostro, że obie milczymy zaskoczone. Nie bywam nigdy oschła wobec Connie ani w sumie wobec nikogo innego. Wściekam się, pewnie, bywam zniecierpliwiona, ale zawsze wobec siebie, nie innych.
Teraz nie jestem nawet pewna, o co mi chodzi.
– Abby?
Nie mogę. Jeśli jej powiem, to stanie się prawdziwe. A ja będę musiała coś z tym zrobić. Okej, nie będę musiała, ale ze mną już tak jest – syndrom „fiksacji”. Jeśli się do czegoś za mocno przyczepię, nie odpuszczę, nawet jeśli bardzo bym tego chciała.
Nie zafiksuję się na tym. Nie mogę.
– To nie to, to znaczy tak, jestem bardziej Irlandką niż ty. – Nawet w samym środku być może Pierwszego w Życiu Kryzysu Egzystencjalnego nie mogę się oprzeć, żeby jej tego nie wypomnieć. – Ale…
Może tego pożałuję, jednak wyczuwam, że narasta we mnie przymus. Zaraz wybuchnę, jeśli tego z siebie nie wyrzucę.
Zrywam się z krzesła i ponownie zamykam drzwi pokoju, możliwie najwolniej, by uniknąć trzasku. Zamykam drzwi drugi raz w ciągu dziesięciu minut. Prawie nigdy ich nie zamykam: bracia wpadają tu jak do drugiego pokoju dziennego i wypadają, więc będę musiała załatwić sprawę szybko.
– Wyniki mówią, że mam siostrę.
Connie milczy jak zaklęta.
– Co? – rzuca w końcu.
– No, prawdziwą biologiczną siostrę. Dziewczynę, która się nazywa Savannah Tully i mieszka pół godziny stąd, w Medinie.
– No nie, w Medinie, jak bogaczka?
Connie gubi główny wątek.
– Jak ktoś, kto ma tych samych rodziców. Jak ktoś, kogo moi rodzice mieli przede mną i o kim nic nie wiem. I, uważaj, ona ma osiemnaście lat.
Znów cisza.
– O mój Boże.
– Co?
– Abby… ona wygląda tak samo jak ty.
– Co? Skąd wiesz… jakim…
– No tak, ma pół miliona followersów na Instagramie.
– Dobra, skąd ty w ogóle…
– Bo naprawdę wygląda jak ty. Rzucam ci link.
Nie rób tego, chcę powiedzieć, ale jest za późno. Zaraz się zafiksuję. Już się zafiksowałam i doskonale o tym wiem.
Odsuwam telefon od ucha i klikam w link. Przenosi mnie na Instagram, na konto @howtostaysavvy. W bio czytam: „Maniaczka wellness, żywieniowy nerd, aspirująca syrena, jak być Savvy”.
Connie nie przesadzała, liczba obserwujących jest nieprzyzwoita.
Przewijam i oglądam pierwsze zdjęcia. Uśmiechnięta dziewczyna podskakująca na kamienistej plaży, ręce i nogi rozrzucone, bikini na ramiączkach, w tle połyskują wody Puget Sound. Kolejne przy stole z białym obrusem przed jakąś restauracją, kasztanowe włosy powiewają na wietrze, żartobliwie wysunięty język, widelec nad kolorową sałatką. Selfie z labradorem, z bliska widoczne piegi na zmarszczonym nosie, białe zęby w półuśmiechu, cera bez najmniejszej skazy.
Zamykam aplikację, ręce mi drżą.
– Wcale nie wygląda jak ja.
– Bzdura. Co zrobisz? Odezwiesz się do niej?
– Już do mnie napisała na Messengerze.
– No jasne, zostawmy najciekawsze na koniec! – Connie aż krzyknęła. – I co napisała?
Odczytuję jej wiadomość, chodząc po pokoju, jakbym chciała odejść jak najdalej od słów widocznych na ekranie, chociaż ciągle trzymam telefon w ręce.
– Odpiszesz jej?
– Nie. Tak. Nie wiem. – Robię to, co zwykle, kiedy staję przed trudnym wyborem: biorę wdech i oddaję Connie stery. – A co ty byś zrobiła?
Trzynastoletnia Connie odpowiedziałaby mi dwunastoetapowym planem działania w udostępnionym arkuszu Excela, tak agresywnie pozaznaczanym kolorami, że nawet Pinkie Pie wzdrygnęłaby się na ten widok. Siedemnastoletnia Connie jest niestety na to za mądra.
– Zróbmy listę przeciwko i za – proponuje zamiast tego.
Jęk wyrywa się ze mnie na samą wizję rzeczonej listy. Lista „przeciwko i za” różni się od typowej listy za i przeciw nie tym, że każdy jest przeciwko niej, lecz tym, że pytanie ramowe nie brzmi: „Co by się wydarzyło, gdybym to zrobiła?”. Connie nalega na spisanie odpowiedzi na pytanie: „Co by się wydarzyło, gdybym tego nie zrobiła?”. W ten sposób, upiera się, rzeczy przeciw nie są negatywami, tylko zimną prawdą. Słowo przeciwko bardziej pasuje do Connie, która jest brutalnie szczera.
Pierwsza rzecz za jest tak oczywista, że nie ma sensu jej zapisywać: nie rozwścieczyłabym rodziców. Zakładam, że byliby wściekli. Prawda? Ponieważ, o cokolwiek chodzi, to jest to nie tylko superdziwne, ale na dodatek wymagało sięgnięcia po zupełnie ekstremalne środki, żeby to przede mną ukryć.
Nie jestem w sytuacji, w której mogłabym sobie pozwolić na denerwowanie rodziców. W związku z nieustannymi zmianami korepetytorów, ciągłym wymienianiem rozbitych wyświetlaczy w telefonie i odbieraniem sygnałów od zaniepokojonych sąsiadów, którzy widzieli, że włażę tam, gdzie nie powinnam włazić, bycie moimi rodzicami jawi się jako fizycznie i psychicznie wyczerpujące.
Jednak jest coś, co odsuwa to poczucie winy: koncepcja sojusznika. Kogoś, z kim mogłabym pomówić o rzeczach, którymi nie mogę podzielić się z rodzicami ani nawet z Connie – rzeczach typu WWW. Albo jak czasem przytłacza mnie ten nadzór nad ocenami, jak bardzo pogarsza sytuację. Albo o tym, że nie mam pojęcia, jak dopasować się do świata po skończeniu liceum, skoro nigdzie nie ma nawet właściwego miejsca, do którego mogłabym się dopasować.
Kogoś, kto mógłby być dla mnie tym, kim był Poppy, zanim umarł. Kogoś, kto rozumiał mnie na tyle dobrze, że mogłam bez skrępowania opowiedzieć mu o najbardziej wstydliwych tajemnicach lub wymienić się zdjęciami. Pochodzę z rodziny ciągle zamartwiających się fanów planowania, ale on zawsze był taki jak ja – uwielbiał przygody, był trochę impulsywny, miał na koncie wstydliwe historie, które opowiadał, żeby przebić moje wyczyny. Mogłam mu się zwierzyć z najprawdziwszej prawdy o mnie – dobrej, złej oraz tej brzydkiej, typu: „Jestem pewna, że wyrzuciłam aparat do zębów i teraz leży w którymś z sześćdziesięciu worków na śmieci za szkolną salą gimnastyczną” – bez poczucia, że go rozczaruję.
To jest to. „Lista przeciwko”. Może znajdę osobę, która mnie zrozumie tak, jak nikt inny. Jeśli tego nie zrobię, stracę tę szansę na zawsze.
– Hej, Abby? Mam trochę uwag! – woła tata.
Przymykam oczy.
– Muszę iść. Ale… nie mów nikomu, dobra?
– Oczywiście. – Zanim się rozłączę, Connie pyta: – Zaraz, nawet Leo?
– Powiem mu. Tylko najpierw chcę…
Popłakać w poduszkę? Wparować do sypialni rodziców i wrzasnąć: „Wszystko wiem!”, jakbym żyła komiksie, a to zdanie wykwitło w dymku nad moją głową? Uciec, zatrudnić się w cyrku i nigdy, przenigdy już o tym nie myśleć?
– Rozumiem. Powodzenia. – Chwila ciszy. – Oraz czy to będzie bardzo dziwne, jeśli dodam ją do obserwowanych?
– Connie.
– No co? Inspiruje. Robi te obłąkane pozycje jogi ze staniem na rękach. I odwala mi na tle Rufusa.
– Kogo?
– Jej psa.
– Żegnam.
Rozłączam się i biorę porządny oddech, ten rodzaj oddechu, który jest mniej oddechem, a bardziej decyzją. Tego rodzaju, odkładając na bok listę przeciwko i za, której nie mogłam cofnąć, nawet gdybym chciała
Otwieram aplikację i odpisuję: „Co robisz jutro?”.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej