Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa książka Emmy Lord – autorki „Tweet cute”, „Pasujemy do siebie” i „Gdy nadarzy się okazja”.
Wciągająca historia o miłości i rozpoczynaniu od nowa…
Andie Rose jak zwykle ma dokładny plan na przyszłość. Zamierza przenieść się z uczelni, na której obecnie się uczy, na bardziej prestiżowy uniwersytet, żeby studiować ze swoim chłopakiem, skończyć psychologię i stać się sławną specjalistką w dziedzinie rozwoju osobistego.
Idealna wizja przyszłości wali się jednak w gruzy, gdy tylko Andie przybywa do Blue RidgeState. Okazuje się, że chłopak też chciał zrobić jej niespodziankę i przeniósł się na uczelnię Andie, więc ich związek pozostanie związkiem na odległość. Do tego Shay, nowa współlokatorka Andie, odmawia przyjęcia jej pomocy w naprawieniu swoich problemów (mimo imponującego doświadczenia Andie w doradzaniu innym). A co najgorsze Milo – uzależniony od kawy, zrzędliwy opiekun mieszkańców akademika – nieustannie wypowiada kąśliwe uwagi, które zmuszają Andie do kwestionowania wszystkiego, co wie, o miłości i związkach.
Czy Andie uda się zrealizować cele? A może przekona się, że nawet najlepiej ułożone plany nie zawsze są właściwe?
Uwielbiasz wątek found family? Ta książka będzie dla Ciebie idealna! „Tego nie było w planie” to wspaniała powieść o miłości i o tym, że zawsze można zacząć od nowa…
O autorce:
Emma Lord – autorka bestsellerów „New York Timesa”: „TweetCute”, „Pasujemy do siebie” i „Gdy nadarzy się okazja”. Mieszka w Nowym Jorku, gdzie po prostu spędza czas, kiedy nie pisze, nie biega ani nie tworzy muzyki w teatrze amatorskim. Ukończyła psychologię na Uniwersytecie Wirginii ze specjalizacją w przechylaniu ekranu komputera, aby nikt nie zauważył, że aktualizuje swoje fanowskie powieści z tylnego rzędu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim najlepszym przyjaciołom (ex aequo!)
– kocham Was i z góry przepraszam
za spóźnienie na czat.
Już do Was biegnę!
ŻEBY BYŁA JASNOŚĆ: NIE WIERZĘ W BAJKI. Przeżywszy osiemnaście lat na tym łez padole, mam naprawdę więcej oleju w głowie. Wierzę za to w przeznaczenie. A konkretnie w naszą nad nim władzę.
To dzięki niemu – i na przekór wszystkiemu – stoję oto przed gmachem szkoły moich marzeń jako jedna z nielicznych świeżo upieczonych studentek, którym udało się przenieść na Blue Ridge State w połowie roku. Trzymałam to w tajemnicy do ostatniej chwili, próbując dopiąć budżet, ale dziś to już oficjalne. Wszystko wreszcie zaczyna się układać.
Ściskam zawieszkę w kształcie litery „A” na maminym łańcuszku, chowam ją z powrotem pod kurtkę i pukam trzy razy do drzwi mieszkania.
– Kto tam? – dobiega czyjś głos ze środka.
– Eee… – Rano tyle razy odgrywałam w głowie tę scenkę, że mój mózg wręcz się domaga, by w drzwiach stanął wniebowzięty Connor i z błyskiem w bursztynowym oku porwał mnie na ręce aż mi kedsy spadną. Zamiast tego moim oczom ukazuje się jakiś nieznajomy. – Jestem Andie... Czy jest Connor? – Powinnam dodać, że jestem jego dziewczyną, chociaż od sierpnia, gdy się tu przeniósł, a ja zostałam w miejscowym college’u, prawie się nie widujemy.
Chłopak uchyla drzwi, mrużąc podejrzliwie oczy.
– Yy… Dopiero się tu wprowadziłem. Ale nie znam żadnego Connora.
– To znaczy Whita – poprawiam się. Koledzy z drużyny zawsze mówili do niego po nazwisku i pewnie dawno już zapomnieli, jak ma na imię. Nawet jego instagramowy nick to dziś po prostu „Whit”.
– Ani Whita.
– Och. – Cofam się, by sprawdzić, czy nie pomyliłam adresu. Wydaje się zgodny z tym, pod który co miesiąc słałam paczki, ale może w chaosie pakowania aż dwóch walizek, w których mieści się cały mój dobytek, pokręciłam numery.
Wyciągam z kieszeni telefon, żeby zadzwonić do Connora.
– Przepraszam za… – drzwi zatrzaskują mi się przed nosem – kłopot – bąkam, cofając się o krok.
Przyciskam komórkę do ucha, ale po paru sygnałach włącza się poczta głosowa.
– Niech to dunder świśnie – syczę, zamiast porządnie rzucić mięsem. Zaraziłam się tym „dundrem” od babci Nell, która nie uznaje przekleństw i dramatyzuje, gdy ktoś bluzgnie dziesięć stóp od niej.
Liczyłam, że uda mi się go złapać przed uroczystym rozpoczęciem dorocznego polowania na wstążki dla pierwszoroczniaków, o którym marzyłam od… hmm, pomyślmy… urodzenia? Nocna Warta, programtutejszej undergroundowej stacji radiowej, startuje o dziesiątej z dziedzińca głównego. A dziś czekają mnie jeszcze masa rozpakowywania, pierwsze zajęcia i szukanie dorywczej pracy, więc może lepiej zaczekać z niespodzianką. W końcu teraz, gdy znów chodzimy do jednej szkoły, i tak będziemy mieć dla siebie mnóstwo czasu.
Wracam do auta, w którym czekają babcie, posyłając im swój telewizyjny uśmiech numer pięć, który doprowadziłam do takiej perfekcji, że sama zaczynam wierzyć w jego autentyczność.
– Zapomniałam – mówię, otwierając drzwi. – Ma dziś wcześniej trening.
Zza jaskraworóżowych okularów przeciwsłonecznych babci Maeve wyskakuje starannie narysowana brew.
– Czyżby? – rzuca, przekręcając kluczyk w stacyjce.
Obie wiemy, że kłamię przez wzgląd na babcię Nell, więc ściągam jej wzrok w lusterku i zaciskam zęby, paląc się ze wstydu. Ale lepsze to niż kolejna katastroficzna wizja Nell, która z „Connor nie odbiera telefonu” potrafi w sekundę zrobić „Connor został porwany przez gang handlarzy organów”.
– To do Cardinala, tak? – pyta Maeve, mając na myśli akademik, do którego dostałam przydział.
Babcia Nell robi nadąsaną minę, wlepiając we mnie okrągłe błękitne oczy sarenki, które odziedziczył po niej tata, a po tacie ja.
– Szkoda, że nie chcesz zaprosić nas na górę.
Nachylam się ku niej z tylnego siedzenia.
– Skoro tak bardzo wam zależy…
Babcia Maeve macha lekceważąco ręką.
– Żeby twoja reputacja u płci męskiej na starcie legła w gruzach przez dwie zasuszone staruszki?
– Mam chłopaka – przypominam cierpliwie.
Odpowiada mi prychnięcie. Babcia Maeve nie jest największą fanką Connora, odkąd w zeszłym semestrze zaproponował, żebyśmy zrobili sobie przerwę, bo związek na odległość dawał nam w kość. Ale na jego obronę muszę zaznaczyć, że Blue Ridge State słynie z jeszcze większego dawania w kość swoim studentom. Pewnie dlatego nie dostałam się za pierwszym razem; żadne z moich imponujących osiągnięć naukowo-wolontariackich nie było w stanie przykryć korowodu trój, które nałapałam w drugiej klasie. I tak oto trafiłam na listę odrzutów najbardziej obleganego uniwerku w stanie.
– A ja nie jestem zasuszoną staruszką – odparowuje urażona babcia Nell.
Babcia Maeve klepie ją wolną ręką w ramię.
– Ależ oczywiście, Nellie.
Tu należy wspomnieć, że moje babcie łączą dokładnie dwa zainteresowania: wieloletnie, graniczące z obsesją uwielbienie dla Ryana Reynoldsa oraz ja. Bo poza tym są jak dzień i noc. Babcia Maeve to kolorowy, wyszczekany ptak, który wali prawdę między oczy; Nell natomiast to uosobienie słodyczy w wełnianym sweterku, które woli owinąć w bawełnę, ale i tak zawsze znajdzie jakiś pasywno-agresywny sposób, by wyrazić swoje niezadowolenie. Jedyny powód, dla którego jeszcze nie wysadziły w powietrze naszego domu w Little Fells, jest taki, że siedem lat temu, gdy umarła moja mama, obie postanowiły się do nas wprowadzić i pomóc tacie w wychowaniu mnie.
No, „pomóc” to może trochę za dużo powiedziane. Trzeba jednak przyznać, że owdowiała przed laty Nell i seryjna rozwódka Maeve z miejsca zakasały rękawy, a po wyjeździe taty w związku z pracą praktycznie przejęły stery i nie wypuściły ich z rąk aż do mojego dyplomu. Szybko zyskały w okolicy taką sławę, że nie było dnia, by na naszej werandzie nie przesiadywali sąsiedzi, słuchając szokujących historii o tym czy innym tatuażu babci Maeve albo zajadając się słynnym dżemem wiśniowo-czekoladowym Nell.
Znów dopada mnie ten dziwny niepokój, który z takim powodzeniem udawało mi się tłumić, odkąd przed paroma tygodniami dostałam list gratulacyjny z Blue Ridge State. To było dziwne dzieciństwo, ale generalnie szczęśliwe. I choć babcie będą tylko dwie godziny drogi stąd, już mam wrażenie, że dzielą nas setki mil.
Podjeżdżamy pod drzwi Cardinala i serce podchodzi mi do gardła. Chcę powiedzieć coś pocieszającego, co podniesie nas wszystkie na duchu, ale Nell daje kuksańca Maeve i rzuca:
– Zapomniałaś.
Babcia Maeve marszczy brwi.
– O czym?
– Czemu mnie to nie dziwi! Wstąż…
– A, racja. Cholera.
W tym miejscu Nell oczywiście wzdryga się teatralnie.
– Zaczekaj, kurczaczku – mówi Maeve, sięgając do schowka.
Po chwili wciska mi w rękę trzy wstążki – czerwoną, żółtą i niebieską – z wyblakłym herbem rycerza Blue Ridge State. Czwartą, białą z inicjałami mamy, podaje mi osobno.
Czuję ucisk w gardle. Nie widziałam ich, odkąd tato oddał je do magazynu; nie sądziłam, że jeszcze je mamy.
– Wygrzebałam w starych rzeczach twojej mamy – wyjaśnia babcia. – Chciałaby, żebyś je miała.
Żadna z nas nie lubi rozmawiać o mamie przy innych. Gdy rozwinęła swoją małą rozgłośnię radiową na cały stan, stała się ulubienicą Little Fells i wszystkim przy każdej okazji zbiera się na wspominki. Ale my z babcią – i okazjonalnie z tatą w rzadkich chwilach słabości – zazdrośnie strzeżemy swoich wspomnień o niej.
Dlatego nie dziwi mnie, gdy Maeve momentalnie ucina temat, wciskając mi drobniaki na pralnię. Nell jak na zawołanie wyciąga z torby tonę ciastek i słodyczy, którymi dosłownie mnie zasypuje – mało brakuje, żeby garść ring dings i tastykakes w osobnych folijkach wylądowała na chodniku.
– To na wieczorki zapoznawcze! – woła radośnie.
Odwzajemniam uśmiech, przebierając nogami na samą myśl o tym. Gdy dostałam list gratulacyjny, obiecałam sobie, że to będzie nie tylko nowy rozdział w moim życiu akademickim, ale i towarzyskim. Gdy od urodzenia mieszka się w małym miasteczku, gdzie zna się praktycznie wszystkich, ciężko o nowe przyjaźnie. A łapówka w postaci słodyczy to świetny sposób na przełamanie pierwszych lodów.
Ściskają mnie na pożegnanie – Maeve prawie gruchocząc mi kości, Nell owiewając mnie delikatnym zapachem jabłek, które wstawiła rano do suszenia. Przełykam gulę strachu, która jak na złość staje mi w gardle.
– Dzwoń, jak już się zadomowisz – prosi babcia Maeve, gdy obie wsiadają z powrotem do auta.
– Codziennie! – dorzuca Nell.
Maeve posyła mi buziaka i wciska gaz do dechy przy wtórze pisków protestu Nell, która na próżno usiłuje mi zrobić zdjęcie przez szybę. Macham im ze sztucznym uśmiechem, gdy znikają za zakrętem, po czym otwieram sekretny schowek w walizce i chowam tam mamine wstążki.
CARDINAL LEŻY NA SKRAJU KAMPUSU, wciśnięty pomiędzy rząd akademików a rozciągający się za uczelnianą bramą las. Jest tu równie pięknie jak w mojej imponującej kolekcji broszurek i czuję przeszywające ukłucie w sercu. Nie tylko na widok wypłowiałej czerwonej cegły budynków, urokliwych alejek czy zapierającej dech w piersiach górskiej panoramy rozpościerającej się z najwyższego wzgórza. Po prostu znam to wszystko z fotografii rodziców, które znalazłam kiedyś w pudle pod łóżkiem taty. To tu się poznali.
Ściągam łopatki. To moja historia, nie ich. A jako że przede mną całe piętro potencjalnych nowych przyjaźni do zawarcia, pękający w szwach plan zajęć oraz gwiazda piłki nożnej z dołeczkami w policzkach do zaskoczenia, nie ma czasu do stracenia.
Zgodnie z przydziałem wjeżdżam windą na czwarte piętro. W korytarzu mijam grupkę roześmianych studentów z lśniącymi laptopami i podręcznikami pod pachą. Paru zerka na mnie z zaciekawieniem, ale wyglądają na tak zżytych, że chowam się pośpiesznie do swojej skorupki, totalnie zapominając o słodyczach.
Biorę głęboki wdech, obiecując sobie, że następnym razem na pewno się odważę zagadać, i pukam do drzwi opiekuna akademika.
– Nikogo nie ma w domu.
Śmieję się nerwowo.
– Andie Rose? Studentka z transferu?
Za drzwiami rozlega się szelest i gdy się otwierają, moim oczom ukazuje się nowoczesne logo Blue Ridge State. Mrugam, odrywając wzrok od koszulki, którą zdobi grafika, i zadzieram głowę, by spojrzeć w oczy przygarbionego, tyczkowatego chłopaka. To pewnie Milo Flynn, z którym wymieniałam mejle. Ma zamglone oczy i półprzytomną minę kogoś, kto od tygodnia nie zmrużył oka. Przestępując z nogi na nogę, gapi się na mnie bez zażenowania, więc oczywiście moja twarz płonie. W końcu odchrząkuje i oboje odwracamy wzrok.
– A tak, studentka z transferu – bąka bardziej do siebie niż do mnie i przeczesuje palcami ciemne włosy. – Cholera, już poniedziałek?
Jego głos jest na tyle znajomy, że już mam zapytać, czy nie chodził przypadkiem do szkoły w pobliżu Little Fells. Ale moją uwagę momentalnie przyciąga „wystrój” jego pokoju zastawionego kubkami po kawie, których większość tłoczy się wokół małego ekspresu robiącego za pseudoołtarzyk.
– Tak jest – potwierdzam. – Wszystko gra, Milo?
– Gra i buczy – rzuca pod nosem, pocierając sobie oczy kciukiem i palcem wskazującym, jakby próbował wrócić do żywych. – Okej, już mam. Dzielisz pokój z Shay.
Nareszcie! To jak spełnienie najskrytszych marzeń: idealna współlokatorka z poważnej uczelni. Zwłaszcza że moje dwie poprzednie – i jak dotąd jedyne – były, biedactwa, na stypendium socjalnym i całymi wieczorami wykłócały się o podział grządek w uczelnianym ogródku. Dawno temu straciłam dziecięce nadzieje na rodzeństwo, ale wreszcie zapaliło się światełko nadziei: rówieśnica! Ktoś, kto nie uważa oglądania Narzeczonego mimo woli po osiemnaście razy w miesiącu za cechę charakteru.
Najprawdziwsza bratnia dusza.
Długonogi Milo prowadzi mnie korytarzem, stawiając tak wielkie kroki, że ledwo za nim nadążam. W końcu zatrzymuje się pod 4A i puka. Zero odpowiedzi.
– Pewnie jest pod prysznicem – stwierdza, wskazując brodą korytarz. – Eee… łazienki są na lewo. Tuż za nimi mamy pokój cichej nauki, a tam na końcu świetlicę.
– Zapamiętam.
– Zasady. Eee… cisza nocna obowiązuje od dziewiątej. Jeśli chcesz się napić, błagam, tylko nie przy mnie. Nie mam ani czasu, ani chęci cię spisywać. To twój klucz. – Wyciąga go z tylnej kieszeni dżinsów i wciska mi do ręki. Ma ciepłą dłoń kogoś wyrwanego ze snu. – Nie zgub, dorabianie to droga zabawa.
Ściskam klucz w garści jak talizman.
– To wszystko?
Robi podejrzanie głęboki wdech.
– Chyba tak. Wybacz, ciężka noc. Masz jakieś pytania?
– Nie, dzięki. – Przeczytałam instrukcję od deski do deski i pewnie wiem o panujących tu zasadach więcej od niego. Półśrodki? Nie znam takiego słowa.
– To dobrze, bo jeszcze się nie obudziłem. – Wskazuje brodą zamknięte drzwi. – Poszczęściło ci się. Shay to moja ulubienica z piętra.
– Tak? A dlaczego? – pytam skwapliwie, chcąc dowiedzieć się o niej jak najwięcej. Jedynym źródłem informacji o Shay Gibbins, jakie udało mi się znaleźć, był jej Bookstagram, pękający w szwach od przepięknych, pastelowych fotek kubków kawy, dzierganych skarpetek, książek i półek uginających się pod ślicznymi bibelotami. Wiem, jak wygląda, tylko ze zdjęć jej siostry i przyjaciół, na których jest oznaczona – ma taki tajemniczy, konspiracyjny uśmiech, pyzate policzki i wydawałoby się nieskończoną kolekcję dzierganych swetrów, z której nawet babcia Nell byłaby dumna.
Milo się nachyla, by zajrzeć mi w oczy. Obudził się już na tyle, by zza mgły wyłoniła się intensywna zieleń jego tęczówek – a także wyraz stanowczości na twarzy.
– Szanuje ciszę nocną. Ponadto cisza nocna to dla mnie świętość. Jasne?
Śmieję się. Milo – nie.
– Jasne – potwierdzam, salutując mu po żołniersku.
Prostuje się na całą swoją imponującą długość, więc muszę zadrzeć głowę, by utrzymać z nim kontakt wzrokowy.
– To dobrze – mówi. – A, i powodzenia… z przenosinami.
– Eee… dzięki.
– Nie ma za… – zaczyna, ale gryzie się w język. – Tylko pamiętaj o ciszy nocnej.
Gdy w korytarzu pojawia się czarnoskóra dziewczyna w różowym szlafroku i klapkach, od razu rozpoznaję w niej Shay. Nie zatrzymując się, przybijają sobie z Milo piątkę, po czym on znika w swoim pokoju, a Shay wyjmuje z kieszeni klucz.
– Ty musisz być Andie – mówi z takim samym ciepłym uśmiechem, jaki ma na zdjęciach.
Prostuję plecy, starając się go odwzajemnić, choć ze strachu aż przewraca mi się w żołądku.
– A ty Shay.
– Na dobre i złe – rzuca, przekręcając klucz i otwierając drzwi. – Z góry przepraszam, moja strona pokoju jest trochę… eee…
– Wow.
Nie mam pojęcia, jak chciała skończyć to zdanie, ale jestem tak zachwycona, że pewnie i tak bym nie dosłyszała. Jej połowa pokoju jest od góry do dołu zastawiona świeczkami, książkami i poduszkami, na ścianach wiszą oprawione w ramki zdjęcia jej rodziny i przyjaciół, a meble są oblepione błyszczącymi naklejkami uczelnianego klubu książki i parad równości. Jest tu tak przytulnie, że przechodzi mi wszelka ochota rzucenia okiem na moją ziejącą pustkami część. Zapisuję sobie w pamięci, by zajrzeć do miejscowego sklepiku z rękodziełem, żeby za bardzo nie odstawać.
Oczywiście jeśli po wypłacie zostanie mi jakaś kasa, bo tutejsze czesne niskie nie jest.
– Moja biblioteczka stoi przed tobą otworem, częstuj się, kiedy tylko chcesz – mówi Shay.
– Ja cię kręcę – wyrywa mi się, gdy podchodzę bliżej, by przyjrzeć się jej kolekcji. Niezła mieszanka gatunków: romanse, YA, powieści historyczne, science fiction, fantasy, horrory… Odwracam wzrok tylko na widok niepokojącej czaszki zombie na jednym z grzbietów. – Pewnie czytasz jedną książkę na dzień, co?
– Czasami dwie – przyznaje.
– Tutaj? – pytam, stawiając torby na gołym materacu swojego nowego łóżka.
Wzrusza ramionami.
– Nie zdecydowałam się jeszcze na specjalizację, więc mam trochę czasu do zabicia. – Ściąga czepek kąpielowy, uwalniając koński ogon składający się z cieniutkich, misternie zaplecionych warkoczyków, i podnosi z szafki nocnej książkę o bardzo, ale to bardzo gorącej okładce. – A ty? Wybrałaś już kierunek?
– Psychologia – mówię z nadzieją, że po mojej minie nie połapie się, iż jedynymi książkami, jakie mam na własność, są dwa celebryckie poradniki lifestyle’owe, a do tego kilka książek kucharskich.
Krzywiąc się, zerka na mnie znad swojej powieści.
– Brawo ty. Dobry wybór, tutejsza psychologia to świetny kierunek. I wymagający. Mojej siostrze nieźle dała popalić, ale za to na magisterskich ma już luzy.
Sama próbuję się nie skrzywić, rozpakowując plecak, w którym mam wszystkie podstawowe przybory.
– Nieciekawa perspektywa.
Shay wzrusza ramionami.
– Skoro udało ci się przenieść w połowie pierwszego roku, to na pewno sobie poradzisz. To praktycznie niespotykany przypadek.
Tym razem się krzywię, odkręcając się na pięcie, by tego nie zobaczyła, i zabieram się do rozpakowania torby ze słodyczami. Poprawka: to nie „praktycznie”, ale „zupełnie niespotykany przypadek”. Jeśli wierzyć kierowniczce sekretariatu, jestem pierwszym takim transferem od wielu lat.
Nie żebym nie miała dobrych ocen. Podczas pierwszego semestru urabiałam się po łokcie, napisałam piętnaście wersji eseju aplikacyjnego i dostałam entuzjastyczne listy polecające od dwóch ulubionych wykładowców.
Ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że tak naprawdę jestem tu dzięki… jak by to ująć… swojej zmarłej mamie.
Bo gdy masz w rękawie takiego asa, wszystko w twoim świecie jest odrobinę skrzywione. Dzieciaki, z którymi się wychowywałaś, nagle przestają mówić przy tobie o własnych matkach, a nawet innych problemach, jakby według nich nie dorastały twoim do pięt. Dorośli są dla ciebie supermili: częstują ukradkiem gumą do żucia przy sklepowej kasie, zjawiają się tłumnie w twojej charytatywnej myjni samochodowej. I gdy dorastasz, pewnego dnia okazuje się, że wisi nad tobą jakiś nieokreślony, nieodłączny cień, który odciska piętno na wszystkim, co ci się przytrafia, naznaczając cię na całe życie. Uświadamiasz sobie, że jesteś inna od reszty swoich przyjaciół i wszędzie dostajesz fory, jakby cokolwiek było w stanie zrekompensować ci największy cios, jaki mógł na ciebie spaść.
To dlatego tak uwielbiałam prowadzić anonimową rubrykę porad w szkolnej gazetce, nie porzucając jej jeszcze długo po dyplomie. Nikt mnie nigdy nie zdemaskował. To był mój sposób na pomaganie przyjaciołom w przezwyciężaniu problemów, bo połowa była zbyt skrepowana moją sytuacją, by mi się zwierzać. Dzięki temu wiem, że zawdzięczam swoją „pomocną” reputację tylko i wyłącznie sobie, a nie temu, że jestem córką Amy Rose.
Ale co do Blue Ridge State nie mam już takiej pewności. Mama cieszyła się tu taką samą popularnością jak w Little Fells i choć skaczę z radości, że się dostałam, w głębi duszy nadal mam wątpliwości, komu tak naprawdę to zawdzięczam: sobie czy jej.
– Masz tu jakichś przyjaciół? – pyta Shay.
Odchrząkuję, z powrotem przyklejając sobie na twarz uśmiech.
– Tak, chłopaka, Connora – odpowiadam, trochę zbyt radośnie, niż chciałam.
– Masz chłopaka? – dopytuje Shay.
– No, jesteśmy ze sobą od trzech lat. Ale przyjaźnimy się od zawsze. – Odkładam bluzki, które wyciągnęłam z torby, i podchodzę do jej łóżka. – Tak między nami chcę mu zrobić niespodziankę, bo o niczym nie wie. Nie zdążyłam mu powiedzieć. Nadal szukam jakiejś romantycznej miejscówki.
Nie wiedzieć czemu, biegnę myślami do ogromnego ogrodu botanicznego na skraju kampusu, poprzecinanego wijącymi się ścieżkami, zagajnikami i ukrytymi zakątkami z mostkami, altankami i karmnikami dla ptaków. W centrum ogrodu leży otoczone ścieżką jezioro, równie malownicze jak to, nad które rodzice zabierali mnie w dzieciństwie. Wygrzebałam nawet swoje stare trapery, ale zdobiąca je grafika Hello Kitty przypomniała mi, że nie mam już dziesięciu lat i dawno z nich wyrosłam.
Zresztą Connora zawsze za bardzo nosiło jak na piesze wędrówki. Z zajęć na świeżym powietrzu woli grać w piłkę albo robić „coś produktywnego”. Biorąc pod uwagę, że w liceum nigdy nie udało mi się go wyciągnąć na szlak, szczerze wątpię, by spodobała mu się wyprawa nad jezioro, skoro równie dobrze moglibyśmy się spotkać gdzieś, gdzie nie ma tyle błota.
Shay przygląda mi się z zaciekawieniem.
– Ha – mówi w końcu. – No cóż, mam nadzieję, że nie porzucisz mnie dla jakiegoś reality show jak moja ostatnia współlokatorka.
Odrzucam kucyk na plecy.
– Postaram się nie odbierać telefonów od castingowców z MTV.
Shay parska cichym śmiechem, a potem uśmiechamy się do siebie nieśmiało. Co prawda przed moimi przenosinami wymieniłyśmy parę esemesów, ale głównie na tematy przeprowadzkowo-techniczne. Mimo nerwów czuję jednak, że się dogadamy.
– Ciastko marmurkowe? – pytam, wyciągając opakowanie z babcinej torby.
Shay robi wielkie oczy.
– No raczej! Zawsze!
Rzucam jej jedno, a ona łapie je w locie, po czym rozdziera folię. Otwieram swoje i podchodzę, by wznieść nim toast.
– Za nowe współlokatorki.
Z materaca dochodzi brzęczenie mojego telefonu. Przepraszam Shay i pośpiesznie podnoszę komórkę.
– Hej, Andie, wybacz, że nie odebrałem.
Na sam dźwięk głosu Connora ten wielki świat momentalnie się kurczy i przestaje być takim strasznym miejscem. Znamy się od przedszkola i czasami mam wrażenie, że w jego głosie słyszę swój.
– Nic się nie stało. Eee… jesteś w mieszkaniu? Czy między zajęciami?
Śmieje się lekko i niemal czuję te wibracje, jak wtedy, gdy kładę mu dłoń na piersi.
– Zabawne, że pytasz…
– Mów, gdzie jesteś – przerywam mu, sięgając po klucz. – I nigdzie się nie ruszaj.
– Stoję przed twoim wydziałem.
Zatrzymuję się w drzwiach. Czuję na sobie wzrok Shay.
– Wydziałem psychologii Blue Ridge State?
– Nie, Andie, przed twoim.
Klucz robi się nagle tak ciężki i masywny, że prawie upuszczam go na linoleum.
– Czemu miałbyś…
– Przeniosłem się do college’u przygotowawczego w Little Fells. Żeby być przy tobie.
Przenoszę wzrok na Shay, pewna, że wszystko słyszała przez mój lichy, stary telefon, i obu nam opadają szczęki.
– Niech to dunder świśnie – wyrywa się jej cichym, współczującym tonem.
GDY JAKO NASTOLATKA oznajmiasz wszem wobec, że w niedalekiej przyszłości napiszesz pół poradnik, pół wspomnienia, drwiące uśmieszki masz jak w banku. Ale mnie to nigdy nie zniechęciło do napisania wymarzonego dzieła o roboczym tytule Przez różowe okulary, będącego małym ukłonem w stronę moich okularów do czytania. Poza tym jestem niepoprawną optymistką i nigdy się tego nie wstydziłam.
Sęk w tym, że aby napisać książkę o poszukiwaniu szczęścia, należałoby być ekspertem w tym zakresie. Nie sprzedasz czytelnikom szczęśliwego zakończenia, jeśli sama go nie doświadczysz. A to kosztuje.
I zamierzam zapłacić tę cenę. Daleko mi do najinteligentniejszej osoby, jaką znam, ale jestem pracowita jak mrówka. Zrobię licencjat i w ogóle wszystko, by dostać się na studia magisterskie. Znajdę sobie mentorów z prawdziwego zdarzenia, a potem „pójdę na swoje” i sama zostanę mentorką. A wisienką na torcie będzie dowód, że miłość zwycięża wszystko.
– Connor…
– Tak?
Sznuruję usta, przyciskając telefon do policzka.
– Przeniosłam się na Blue Ridge.
Shay znów się krzywi – i wcale jej się nie dziwię. Wiem, jak to brzmi: zakochana dziewczynka przewraca swoje życie do góry nogami dla chłopaka jak jakaś Elle Woods. Ale to wcale nie tak. Marzyłam o studiach na Blue Ridge, praktycznie odkąd byłam w matczynym łonie, a w opowieściach mojej mamy ten kampus jawił się niczym magiczne miejsce. Inne dzieci marzyły o Narnii, Śródziemiu czy innych baśniowych krainach, a ja wpatrywałam się w mapki kampusu na kubku taty i zwijałam się w kłębek na sofie, opatulona uczelnianym szalikiem mamy.
A poza tym nawet gdyby tak było – Connor nie jest pierwszym lepszym chłopakiem. To nić biegnąca przez całą tkaninę mojego życia. Dzieciak, który zaprowadził mnie do szkolnej pielęgniarki, gdy zdarłam sobie kolano, bawiąc się na podwórku w ziemia to lawa, z którym opowiadaliśmy sobie przy ognisku historie o duchach, w którym jako piętnastolatka zakochałam się z wzajemnością i bez pamięci, z którym poszłam na pierwszy w życiu bal absolwentów – to dopiero sztampa! Zapraszał mnie z babciami na wszystkie imprezy rodzinne, od urodzin po Wigilie. Gdy po śmierci mamy zdystansowałam się od przyjaciół, on twardo wciągał mnie do swojego świata.
Nawet teraz, setki kilometrów stąd, praktycznie widzę, jak zszokowany przymyka oczy i wypuszcza powietrze.
– Przeniosłaś się? – powtarza cicho.
Odwracam się plecami do Shay na wypadek, gdyby łzy stanęły mi w oczach. Zwykle panuję nad sobą, ale sytuacja jest totalnie bezprecedensowa.
– No – potwierdzam udręczonym głosem. – Czy…
– Da się to jeszcze odkręcić? – pyta.
Czuję ucisk w żołądku.
– Ja…
– Nie. Oczywiście. Wybacz – mówi szybko przepraszającym tonem. – I pewnie poszły na to wszystkie twoje oszczędności, co? – Sam może nie musi martwić się czesnym, ale widział, jak urabiałam się po łokcie, odkładając wszystkie pieniądze. – Nie zasługuję na ciebie.
Kręcę głową, wciąż czując ucisk w żołądku. „Nie zrobiłam tego tylko dla ciebie” – chcę powiedzieć, ale jestem zbyt zajęta wychodzeniem z szoku, by uczepić się tej myśli.
– Nie wierzę… Gdybym tylko wiedziała, że…
– Ciii, Andie, stop. To tylko dowód na to, jak bardzo się kochamy.
„Kocham”. Od miesięcy mi tego nie powiedział. Nie żebym miała o to pretensję, bo nie wierzę w liczenie wyznań. Ale na dźwięk tego słowa czuję taką ulgę, jakby wszystkie moje obawy nagle wyparowały.
– Zobaczę, co da się zrobić – mówię, czepiając się resztek nadziei.
– Ja też. Będzie… będzie dobrze, prawda? – dopytuje. – Oboje zaczynamy dziś zajęcia, więc… po kolei. Najpierw nauka, potem główkowanie.
Jakbym była teraz w stanie z lekkim sercem iść na zajęcia. Gdybym tylko mu powiedziała! Gdybym nie uparła się na tę niespodziankę! Komedia pomyłek rodem z telewizyjnego romansu – z tą różnicą, że jeszcze długo nie będzie nam do śmiechu.
– W najgorszym razie czeka nas jeszcze jeden semestr osobno – dodaje. – Coś wymyślimy, jak zawsze.
– Jak zawsze – powtarzam tępo.
Po tym, jak się rozłączamy, przez chwilę jeszcze stoję jak wryta. W gimnazjum czytałam pewien artykuł o tym, jak zatamować napływające do oczu łzy. Wdech, przytrzymać cztery sekundy, wydech. Sięgam teraz po tę technikę, wpatrując się w ścianę.
– Cholera – mówi Shay. – Będziesz płakać?
Jej rozbrajająco szczere, choć ociekające współczuciem pytanie niechcący mnie rozbawia i ochota na płacz od razu mi przechodzi. Chowam telefon do kieszeni sukienki i się odwracam. Poważne spojrzenie mojej współlokatorki mówi, że nie takiej reakcji się spodziewała.
– Nie – mówię. – Ale mogę, jeśli nie zjemy szybko tych ciastek.
Kiwa głową, sięgając po swoje, i wstaje z łóżka.
– Dobry pomysł. Zwłaszcza że muszę zaraz lecieć do pracy.
– Krakersy z serem.
Co dziwne, przyjmuje moje gadanie od rzeczy bez mrugnięcia okiem.
– Dzięki za info. – Sięga po szarą pluszową czapeczkę. – Masz dziś zajęcia?
– Statystykę, ale dopiero o jedenastej. I muszę jeszcze zlokalizować dziedziniec – mówię, przeglądając się w lusterku. Jakimś cudem wcale nie wyglądam jak kupka nieszczęścia: kręcony kucyk nadal idealny, eyeliner nierozmazany, różowy błyszczyk nienaruszony. Biorąc pod uwagę tutejsze zastępy dzieciaków uzbrojonych w fundusze powiernicze i stuprocentowe wyniki egzaminów, nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać, więc chociaż wyglądem chciałam wtopić się w tłum.
– Idę tamtędy do pracy. – Shay dźwiga torbę pełną książek mniej więcej połowy swojej wagi. Sądząc po grzbietach, dziewięćdziesiąt procent z nich nie ma nic wspólnego z programem nauczania Blue Ridge State. – Zaprowadzę cię.
– Dzięki – mówię, poprawiając kucyk i zabierając ciastko na drogę.
Gdy wychodzimy na rześkie styczniowe powietrze, kampus tętni życiem, a chodniki i kręte alejki są pełne studentów śpieszących na zajęcia. Little Fells to przy tym wyludnione miasteczko. A wszędzie same dzieciaki, zupełnie jakby wszyscy dorośli gdzieś wsiąkli. Nie mogę przestać się gapić i po chwili ludzie zaczynają dyskretnie nas omijać.
– Wyglądasz, jakbyś wylądowała w obcym kraju – stwierdza Shay, stukając mnie w ramię przed każdym skrętem.
Kręcę głową.
– Little Fells to małe miasteczko. Nie przywykłam do tylu…
– Skacowanych studenciaków w piżamach? – podsuwa Shay.
To by było na tyle, jeśli chodzi o wtapianie się w tłum. Bo w tym wydaniu przypominam bardziej wykładowczynię niż studentkę. Ale zanim mam szansę otworzyć usta, z pobliskiego budynku wysypuje się grupka dzieciaków z niebieskimi kubkami, prawie nas taranując. W ostatniej chwili Shay odciąga mnie na trawnik.
– Chyba właśnie życie przeleciało mi przed oczami – mówię, gdy już jesteśmy bezpieczne.
– I co, było piękne? – pyta Shay.
– Szczerze to większość scen rozgrywała się na Instagramie.
Mruży oczy, odprowadzając wzrokiem dziki tłumek, który prawie nas porwał.
– A, racja, Błękitni Rycerze. To cię sprowadza na dziedziniec, prawda? Chcesz dołączyć do jednego z tajnych bractw?
Przyspieszam, żeby nie stracić ich z oczu, ale po chwili znów zwalniam, czekając na Shay, której nigdzie się nie spieszy.
– No, a ty nie?
– E, raczej nie – mówi. – Mam co robić. Poza tym polowanie na wstążki może zakończyć się gorzkim rozczarowaniem.
Myślę o schowanych w walizce pamiątkach po mamie i nagle się cieszę, że ich jej nie pokazałam.
– Tego nie wiesz.
– A ty tak? – Shay unosi brew z rozbawieniem.
Otwieram usta, żeby bronić polowania, tajnych bractw i swojego wewnętrznego przymusu, by do nich dołączyć, ale tak naprawdę niewiele o nich wiem. Oprócz tego, że są częścią maminej historii, która we mnie wrosła.
– Cóż, skoro wiesz o polowaniu, rozumiem, że słuchałaś Nocnej Warty – mówi Shay, nie doczekawszy się odpowiedzi.
Kiwam głową, wdzięczna za tę zmianę tematu.
– Tak.
„Słuchałam” to mało powiedziane. Bardziej pasowałoby „spijam każde słowo”. Od dziecka nie przepuściłam żadnego ich livestreamu ani podcastu.
– I jak ci się podoba? – pyta Shay.
Docieramy na skraj dziedzińca i kątem oka widzę grupkę studentów na trawniku przed betonowym podestem.
– Mówisz o audycji?
Odwracam się do Shay i jej tajemniczego uśmiechu, którego nijak nie potrafię rozgryźć.
– No. I tegorocznym Rycerzu – dodaje.
Czerwienię się z płonną nadzieją, że tego nie zauważy. „Rycerz”, czyli anonimowy prowadzący Nocnej Warty, który tradycyjnie po zrobieniu dyplomu żegna się z rozgłośnią i jest zastępowany przez nowego z młodszego rocznika. Ich znakiem rozpoznawczym jest genialne poczucie humoru, ale głównie relacjonują bieżące wydarzenia, w tym wiosenne polowanie na wstążki. Za zrealizowanie przedstawianych na antenie wyzwań, pierwszoroczniaki dostają żółtą, czerwoną albo niebieską wstążkę. Każda symbolizuje inne bractwo i gdy na koniec semestru zbierze się ich wystarczająco dużo, dostaje się zaproszenie do klubu.
Sęk w tym, że nikt nie wie, ile dokładnie wstążek trzeba zebrać. Stąd powszechna gorączka złota i spijanie każdego słowa z ust Rycerza.
– Jest super – mówię szybko, próbując siłą woli zgasić rumieniec. – Jego poprzednik też był świetny, ale ten nowy jest po prostu przekomiczny. Nie mogę go słuchać w miejscach publicznych, bo co chwila wybucham śmiechem.
Shay przekrzywia głowę, nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Zaraz, słuchałaś Warty jeszcze przed przenosinami?
Parskam nerwowym śmiechem.
– Mogłaś zauważyć, że lubię być przygotowana.
– Więc idealnie się tu odnajdziesz – mówi, obejmując wzrokiem kampus. – Za każdym rogiem czai się nerd.
Czepiam się jej słów jak koła ratunkowego. Skoro tak, to może nawiązywanie znajomości będzie łatwiejsze, niż sądziłam. I może nawet zacznę pisywać do gazetki bez chowania się za maską anonimowości.
Ale moje zamiłowanie do przygotowań nie ma tak naprawdę nic wspólnego z wieloletnią obsesją na punkcie Nocnej Warty, sięgającą początków audycji.
Bo widzicie, pierwszym Rycerzem była moja mama.
PAMIĘTACIE, JAK PODCZAS OGLĄDANIA Footloose wszystkim nam nasuwało się jedno pytanie. Dorośli zabraniają dzieciakom tańczyć, serio? Ale tak właśnie wyglądał Blue Ridge State w latach dziewięćdziesiątych, kiedy to wyjęto spod prawa wszelkie nowe organizacje studenckie, zasłaniając się brakami kadrowymi. Jednak według mojej mamy, wyszczekanej studentki dziennikarstwa z zacięciem śledczym, prawdziwym powodem była defraudacja funduszy na stowarzyszenia studenckie, której dopuścił się ówczesny rektor. Ogłosiła to wszem i wobec na antenie rozgłośni uczelnianej, z której, jak można się domyślić, dziesięć minut później z hukiem wyleciała. Ale zamiast się poddać, skrzyknęła paru przyjaciół, z którymi obmyśliła, jak wrócić na antenę, i tak oto narodziła się Nocna Warta – buntownicza i bezkompromisowa audycja informacyjna dla braci studenckiej.
Po tych wszystkich latach „złagodniała” i dziś jest po prostu niezależnym, alternatywnym źródłem kampusowych wiadomości, nieautoryzowanym, aczkolwiek tolerowanym przez władze. Wszyscy Rycerze zaś słyną z ciętego języka i krytycznych wypowiedzi na temat uczelnianej polityki.
Obecny tak często psioczy na wyśrubowane czesne i brak przyzwoitych programów pracy dla studentów, że zaczynam się bać bezrobocia. Ale tradycyjnie każdy ma swojego konika: jeden był początkującym stand-uperem, inny wyszukiwał i promował miejscowe kapele.
Konikiem mojej mamy było pierwsze w historii polowanie na wstążki. Uczelnia zdelegalizowała studenckie organizacje, ale nie imprezy, więc gdy grupka studentów wymyśliła sobie tajne stowarzyszenie i rekrutację w formie gry miejskiej dla zamydlenia oczu władzom, mama udostępniła im swoją platformę, ogłaszając na antenie datę i godzinę polowania, w którym sama zresztą wzięła udział.
Dlatego właśnie darzę te wstążki wielkim sentymentem. Mama była ze swoich tak dumna, że zajmowały centralne miejsce na jej komodzie obok rodzinnych fotografii. Zebrała ich tyle, że mogła przebierać w stowarzyszeniach, ale zawsze, gdy próbowałam wyciągnąć z niej, które wybrała, dawała mi pstryczka w nos, mówiąc, że to sekret dla wtajemniczonych. I że dowiem się, jak podrosnę. Między innymi dlatego postanowiłam nie czekać do przyszłego roku i spróbować dostać się na Blue Ridge w tym semestrze. Po tych wszystkich latach mam wreszcie szansę się dowiedzieć, w którym bractwie była i ile dla niej znaczyło. I co mogłoby znaczyć dla mnie.
Oczywiście jeśli uda mi się zdobyć wszystkie trzy zaproszenia.
Rozmowę przerywa nam brzęczenie telefonu – odpowiedź Connora na mojego esemesa, że będę na inauguracji, a potem na zajęciach, ale zadzwonię później.
Cholera, ominie mnie polowanie, co?
Czuję ukłucie w sercu.
– Oho – rzuca Shay. – Co to za smutna mina?
Nic takiego, zwykła reakcja na zjadające mnie od środka wyrzuty sumienia.
– Mój chłopak też ostrzył sobie zęby na te wstążki – tłumaczę.
– A – kwituje Shay. Obie dobrze wiemy, że w polowaniu mogą brać udział tylko pierwszoroczniacy, więc przepadło na wieki. – To pech.
Ożywiam się tak nagle, że aż ogląda się za siebie, sprawdzając, czy za węgłem nie czai się jakiś drapieżnik.
– Mogłabym zbierać wstążki dla nas obojga, prawda? – oświeca mnie.
Shay marszczy nos.
– Chyba nie sprawdzają, skąd je masz – potwierdza.
Kiwam głową, bardziej do siebie niż do niej, zarysowując na głos swój plan, jakbym zaklinała rzeczywistość:
– Wezmę udział w tylu wyzwaniach, w ilu tylko się da, i nazbieram wstążek dla nas obojga. A gdy Connor wróci w przyszłym semestrze, wszystko będzie tak, jak sobie wymarzyliśmy.
Gdy docieramy do tłumku zebranego na środku dziedzińca, Shay odbija w lewo, w stronę głównej ulicy miasteczka. Przyciskam do siebie torbę, zawstydzona swoimi wynurzeniami. To by było na tyle, jeśli chodzi o pozytywne pierwsze wrażenie.
Ale Shay tylko wzdycha.
– Posłuchaj, ostrzegłabym cię przed uzależnianiem swoich planów od chłopaka, ale chyba musisz przekonać się na własnej skórze. – Wzdryga się. – Jak ja w liceum, gdy dla swojej byłej przeniosłam się na fakultet z WOS-u. Mam nadzieję, że człowiek, który wymyślił ten przedmiot, smaży się w piekle.
– Nie uzależniam od niego swoich planów – mówię szybko, wdzięczna za szansę, by się wytłumaczyć. Dumnie prostuję swoje liche metr pięćdziesiąt pięć. – Mam już zaplanowane całe życie. Po prostu tak się składa, że jest jego częścią.
Shay wygląda na rozbawioną.
– Okej, łyknęłam przynętę. To jak wygląda ten plan?
Robię niebezpiecznie głęboki wdech i streszczam jej następne dwie dekady mojego życia:
– Zostanę psychoterapeutką. Po licencjacie zrobię magistra z psychologii klinicznej, a po siedmiu do dziesięciu latach praktyki i budowania wizerunku w social mediach za pomocą stronki z poradami spiszę swoje wspomnienia w formie książki.
O dziwo, w płucach zostaje mi jeszcze sporo powietrza, więc po prostu je wypuszczam. Bo to mocno okrojona wersja moich marzeń. Kiedyś chciałam być jak moja sławna mama i wykorzystywać swoją popularność w szczytnych celach. Może trochę zbyt ambitnie jak na jedenastolatkę, ale jak by nie patrzeć, miałam matkę „w branży”, więc wtedy plan był prosty: występy w roli eksperta w podcastach i tym podobnych, znalezienie agenta i mozolna praca nad marką, dopóki nie stanę się osobowością medialną z prawdziwego zdarzenia. Potem to już z górki: wywiady dla telewizji śniadaniowej, rozwijanie działalności w mediach społecznościowych, a wreszcie, przy odrobinie szczęścia, własny talk show.
Ale porzuciłam te marzenia dawno, dawno temu.
– Wow – kwituje Shay, gdy milknę. – Wszystko sobie przemyślałaś, hm? Nie to co ja.
To była tylko wersja skrócona, ale nie chcę jej przestraszyć już pierwszego dnia. Za słabo się znamy, żeby tak ryzykować. Na razie.
Shay przenosi rozbawiony wzrok na dziedziniec.
– Ja nie potrafię nawet wybrać specjalizacji.
– Mamy jeszcze czas, prawda?
Kręci pośpiesznie głową.
– Jeśli nie chcemy wylecieć z pracy dla studentów, musimy się zadeklarować do końca semestru.
Racja, zapomniałam. Byłam tak zajęta dobijaniem się do tego programu, że rzuciłam tylko okiem na warunki. Zwłaszcza że ja nigdy nie musiałam się zastanawiać nad wyborem kierunku.
Ściągam łopatki, próbując zmusić ją uśmiechem, żeby się rozchmurzyła.
– W takim razie wieczorem musimy zacząć specjalizacyjną burzę mózgów.
Kąciki ust delikatnie się jej unoszą.
– Serio?
– Serio! – potwierdzam radośnie. Jeśli jestem w czymś dobra, tym czymś jest rozwiązywanie problemów. A Shay będzie moim pierwszym wyzwaniem z krwi i kości. – Po kolacji. Przygotuję tablicę na pomysły.
– Tablicę? – powtarza z rozbawieniem, jakby podejrzewała mnie o lekką przesadę. Nagle przerywa nam bicie dzwonów kampusowego kościółka, przypominające, że dochodzi dziesiąta. – Muszę lecieć. Powodzenia u Hutchison.
Fakt, że zna nazwisko mojej profesorki od statystyki, mimo że nigdy nie była u niej na kursie, nie wróży dobrze mojej karierze akademickiej.
– Dzięki – bąkam ze ściśniętym żołądkiem.
JESTEM TAK NABUZOWANA PO INAUGURACJI, że drogę na zajęcia pamiętam jak przez mgłę. Wreszcie zaczyna do mnie docierać, że naprawdę tu jestem. Studiuję na wymarzonej uczelni i po raz pierwszy w życiu czuję smak prawdziwej niezależności. Mogę wziąć udział w nadchodzących wyzwaniach, nie pytając nikogo o zgodę. Wybrać stołówkę, nie oglądając się na plany innych osób. A jeśli po południu zechcę zajrzeć do ogrodu botanicznego, wystarczy wziąć torbę i w drogę!
Od tak dawna zastanawiałam się, jak się tu dostać, że nigdy nie pomyślałam, co potem, i teraz zachłystuję się tym miejscem, jego potencjałem. Mam ochotę biec i połknąć kampus w całości.
Ale na razie robię głęboki wdech na uspokojenie, ścierając z twarzy szeroki uśmiech, gdy chowam do torby białą startową wstążkę, taką samą, jaką przed laty podpisywała mama. Reszta wyzwań odbędzie się w weekendy: styczniowe dla niebieskich wstążek, lutowe dla czerwonych i marcowe dla żółtych. Ale białą można dostać tylko na inauguracji, a bez niej ani rusz.
Dlatego też jestem gotowa bronić jej za cenę życia.
Sęk w tym, że można wziąć tylko jedną, więc nie mam pojęcia, jak zdobędę drugą dla Connora. Cóż, muszę spróbować, chociaż tyle jestem mu winna. Ściągam łopatki i z mocą naciskam klamkę sali wykładowej.
Zamkniętej na trzy spusty sali wykładowej.
Cofam się o krok i otwieram plan zajęć, który zapisałam sobie w telefonie, na komputerze i dla pewności jeszcze na kartce, która spoczywa obecnie gdzieś na dnie mojej torby. Nie, wszystko się zgadza.
Naciskam klamkę jeszcze raz, bo może coś się stało z zamkiem, jednak wciąż bez skutku, więc cicho pukam. Zza drzwi dochodzi jakiś szelest; pewnie ktoś z tylnego rzędu wstaje, by mnie wpuścić. Ale nie, po chwili staję twarzą w twarz ze starszą kobietą w kwiecistej bluzce wpuszczonej w proste czarne chinosy. Profesor Hutchison we własnej osobie.
– Spóźniła się pani.
Jej słowa odbijają się echem od ścian przepastnej sali. Nie muszę zaglądać do środka, by poczuć na sobie setkę par oczu.
I nagle znów jestem dwunastolatką stojącą ze ściśniętym gardłem przed mikrofonem na szkolnym apelu. Mrugam, by pozbyć się tego obrazu, spoglądając w bardzo, ale to bardzo zniecierpliwione oczy profesor Hutchison.
– Yyy… przepraszam, byłam…
– W tej hałaśliwej grupie na dziedzińcu? – pyta z pogardą.
Wędruję za jej wzrokiem do białej wstążki, która wystaje mi z plecaka.
– Tak – przyznaję.
Mój telefon się rozświetla, potwierdzając, że istotnie jest już parę minut po jedenastej. Tak bardzo zachłysnęłam się wolnością, że kompletnie straciłam poczucie czasu.
– Pierwszego dnia, którego, jak zapewne wie pani z moich wyczerpujących mejli, piszecie państwo test kwalifikacyjny.
– Ja… ja nie… – Mój mózg omija szerokim łukiem słowa „test kwalifikacyjny”. – Ja się przeniosłam. Mam uczelniany adres mejlowy dopiero od wczoraj.
Serce bije mi z zawrotną prędkością. Jeśli chcę zrobić tę specjalizację, nie mogę oblać jej kursu. Bo cały misterny plan diabli wezmą.
Profesor Hutchison mruży oczy, przyglądając mi się, i w końcu odsuwa się na bok, żeby mnie przepuścić.
– Tym razem pani daruję. Ale najpierw proszę to oddać. – Patrzy na wstążkę.
– Ale ja…
– W tej chwili, młoda damo.
Muskam palcami gładki materiał. Czekam na jakąś puentę, ale gdy moich uszu dobiega stłumiony śmiech, zdaję sobie sprawę, że jej nie będzie.
Z bólem serca oddaję wstążkę.
– Naprawdę… eee… bardzo przepraszam. – Mój głos odbija się echem, jakbym rzuciła bumerang, który wrócił, by walnąć mnie w zadek.
Profesor Hutchison bez słowa zabiera wstążkę i chowa ją do kieszeni. Gdy wchodzę i siadam w tylnym rzędzie, mam wrażenie, jakby moja dusza uleciała z ciała. Hutchison kładzie przede mną test i biorę wdech. Cztery sekundy, wydech. Później ją udobrucham. Zaliczę go i odzyskam wstążkę. Ale gdy spoglądam na kartkę, stwierdzam, że równie dobrze mogłaby być po chińsku. W naszym liceum nie było statystyki, tylko algebra i wstęp do rachunku różniczkowego, a w college’u przygotowawczym zrezygnowałam z niej, bo i tak nie przepisaliby mi zaliczenia.
Podnoszę wzrok, szukając innych załamanych, i wszędzie dostrzegam kalkulatory. Przymykam powieki i oczami wyobraźni widzę wyraźnie swój, upchnięty na dnie torby leżącej obecnie w akademiku. Innymi słowy – totalna katastrofa.
Mija dziesięć minut. Dziesięć minut gapienia się w test i zastanawiania, co zrobić: udawać, że go rozwiązuję, poprosić o kalkulator czy też u góry strony napisać wielkimi literami „PRZEPRASZAM” i uciec gdzie pieprz rośnie.
Okej. Oddychaj. Ściągam łopatki, przygotowując się psychicznie do opcji numer dwa, gdy nagle moim oczom ukazuje się wyryte na ławce „A” z charakterystycznym zawijasem. Mimowolnie dotykam zawieszki na łańcuszku. Identyczny kształt. Jestem pewna, że gdybym ją teraz zdjęła i położyła na wyrytym w drewnie inicjale, przykryłaby go idealnie. Mama wszystko tak podpisywała: czeki, autografy dla fanów. Tata zamówił dla niej tę zawieszkę jeszcze przed moimi narodzinami i mama ma ją na każdym zdjęciu, jakie widziałam.
To niemożliwe, żeby to był jej podpis – a zarazem jak najbardziej możliwe. Momentalnie ściska mnie w gardle i muszę odchrząknąć, żeby się nie udusić. Od tak dawna jestem zła na tatę, że chowa przede mną wszystkie pamiątki po mamie, ale nawet teraz, gdy jestem bliżej niej niż przez te wszystkie lata, myślę tylko o tym, że ją zawiodłam.
Wstaję.
– Ten test stanowi lwią część oceny końcowej – warczy z katedry profesor Hutchison. – Jeśli pani teraz wyjdzie, proszę nie fatygować się z powrotem.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
Begin Again
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik
Wydawczyni: Agnieszka Nowak
Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta: Katarzyna Sarna
Ilustracje w książce: Mickie Mueller
Projekt okładki: Vi-An Nguyen
Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski
Begin Again
Text Copyright © 2023 by Emma Lord
Published by arrangement with St. Martin’s Publishing Group.
All rights reserved.
Copyright © 2024 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Edyta Świerczyńska, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-076-1
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz