Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza odsłona wciągającej fińskiej serii kryminalnej!
W Helsinkach zostaje odnaleziony kontener ze zwłokami. Posesja, na której go odkryto, należy do jednego z najbardziej znanych biznesmenów w Finlandii. Kiedy komisarz policji Paula Pihaja rozpoczyna śledztwo, ślady prowadzą do rodziny biznesmena, ujawniając dziesięciolecia podejrzanych przedsięwzięć biznesowych w Namibii.
Tymczasem życiem osobistym Pauli wstrząsają stare wspomnienia, które pojawiają się na skutek ostatnich wydarzeń. Kiedy była młodsza, musiała oddać dziecko do adopcji. Chłopiec, jej syn, ma już dwadzieścia lat i jest oskarżony o morderstwo. Paulę dręczy nie tylko poczucie winy związane z adopcją. Kobieta martwi się też o to, co stanie się z jej synem.
A.M. Ollikainen to pseudonim małżeństwa i duetu autorskiego Aki i Milli Ollikainenów.
Aki Ollikainen opublikował do tej pory trzy powieści i zdobył Helsingin Sanomat Literature Prize w 2021 roku. Był też nominowany do Man Booker Prize i Prix Femina w 2016 roku. Milla Olliainen opublikowała trzy powieści kryminalne i zdobyła nagrodę Like Publishing oraz nagrodę w konkursie literackim Fińskiego Towarzystwa Detektywistycznego w 2012 roku.
Kontener to ich pierwsza wspólna powieść i zwycięzca National Crime Novel Competition, ogólnokrajowego konkursu na najlepszą powieść kryminalną. A.M. Olliainen pracują nad drugą książką z serii, pt. Kiikku (ang. Swing), która w Finlandii ukaże się w 2022 roku. Para mieszka w fińskim mieście Lohja z dwójką dzieci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 314
Poranne słońce zabarwia samochodowe spaliny i rzuca brudne żółtawe światło na domy pobliskiego kwartału. Wypycha niechlujnego mężczyznę zza rogu centrum handlowego na główną ulicę.
Jak na tak ostry i szczypiący mróz jest on ubrany stanowczo zbyt lekko. Na pogniecionej popielatej marynarce i wymiętych spodniach widnieją mniejsze i większe plamy, odbierające ochotę do rozważania nad ich pochodzeniem. Uważny przechodzień nie domyśliłby się, że garnitur ten, nienadający się teraz nawet do lumpeksu, jakiś czas temu kosztował tysiące euro.
Mężczyzna chwieje się we mgle, która powoli się rozchodzi. Zdaje sobie sprawę, że znajduje się na nieznanej sobie ulicy. Ale poza tym nic do niego nie dociera. Umysł wypełnia mu mglista wata, więc ciężko oddychając, wyrzuca ją w postaci pary unoszącej się w mroźnym powietrzu, robiąc miejsce na myśli.
Przede wszystkim dręczą go pytania, na które nie zna odpowiedzi: gdzie jest, skąd przyszedł, jak długo już tak idzie – nie ma nawet pewności, kim jest. Świat wokół nie chce przybrać stałych kształtów, faluje i drży. Jakby ustawiony na automatyczne wyzwalanie migawki aparat fotograficzny nie mógł znaleźć stałego punktu.
Mężczyzna stoi oparty o zimną szybę okna marketu. Do nosa wdziera mu się odpychająca woń moczu, kwasów żołądkowych i alkoholu. W oknie widzi odbicie, które przyciska swoją dłoń do jego gołej dłoni. Ale odbicie to wydaje mu się obce.
Postać w oknie ma jego rysy twarzy, lecz białka pod opuchniętymi powiekami są tak zaczerwienione, jakby ktoś wtarł w nie okruchy szkła. Głowę odbijającej się w szybie sylwetki okrywa czapka reklamująca lata temu upadły bank.
Mężczyzna obudził się na kanapie w jakimś zaniedbanym dwupokojowym mieszkaniu. Przez otwarte drzwi sypialni dochodziły do niego niewyraźne odgłosy funkcji życiowych dwóch osób śpiących w podwójnym łóżku. Ludzie ci należeli do niższej klasy społecznej, więc ich nie rozpoznał. Na stole w kuchni znalazł do połowy opróżnioną butelkę wódki Suomi Viina, pociągnął z niej spory łyk, a potem włożył do kieszeni płaszcza.
Picie zaczął od calvadosu, koniaku X.O. i whisky z dymnym aromatem. Od tamtej chwili upłynęły dni, może tygodnie. Im czystszy stawał się alkohol, tym większa mgła zasnuwała poczucie czasu. O tym, że ma za sobą prawie dziewięciodniowy ciąg alkoholowy, mógł wywnioskować po zaroście.
Oparta na szybie dłoń jest zaczerwieniona od mrozu, stawy palców opuchnięte, nie chcą się prostować, nawet gdy mężczyzna wkłada w to całą swoją wolę. Nagle uświadamia sobie, jak bardzo mu zimno. I nic dziwnego, przed chwilą wyrzucił płaszcz do kosza na śmieci, kiedy zauważył, że strumień moczu zwilżył poły.
Mężczyzna próbuje nawiązać kontakt wzrokowy z przechodniami, prosić o pomoc, ale szybko się orientuje, że z jego ust nie płyną żadne zrozumiałe słowa, a co dopiero całe zdania. Dostrzega ludzi stojących na przystanku autobusowym i rusza w ich stronę, lecz nogi odmawiają posłuszeństwa. Prowadzą go w bok, każda w innym kierunku, i gdy prawie dociera pod wiatę, uginają się pod nim, sprawiając, że pada na kolana.
Ktoś podaje mu kwiaty w różnych, zbyt wielu kolorach, przez co bukiet wygląda krzykliwie. Mężczyzna czuje się tym nieco urażony, przecież kwestie estetyczne są dla niego ważne. Mimo to dziękuje szeptem młodej kobiecie ubranej w żakiet. Odkłada kwiaty na mównicę, nachyla się nad mikrofonem, ale wzrok kieruje ku publiczności i wypowiada magiczne słowo: Współczucie.
Ludzie na przystanku odsuwają się od niego na krok. Patrzą usilnie w innym kierunku i pozostawiają za sobą bezgłośny oddech ulgi, kiedy lokalny autobus ich zabiera.
Nazywam się Hannes Lehmusoja, przypomina sobie nagle. Jestem odnoszącym sukcesy biznesmenem, międzynarodowym filantropem. Jestem mecenasem sztuki współczesnej. W tej samej chwili zawodzi go zwieracz i czuje, jak spomiędzy pośladków wycieka mu gęsta, ciepła ciecz. Sprawia to, że wyrzuca z siebie pierwsze zrozumiałe słowo: „Cholera!”.
Dostrzega mały park po drugiej stronie ulicy, więc zbiera siły i się podnosi. Oparty dłońmi o uda próbuje tam dotrzeć.
Staje na środku pasa drogowego, jego zmysły się wyostrzają, słyszy pisk hamulców i w odległości dwóch metrów od niego zatrzymuje się ciężarówka. Zauważa markę Volvo na masce pojazdu. Ja też mam volvo, przypomina sobie. Odrywa dłonie od ud, prostuje się i szurając butami, rusza przed siebie. Gdy dociera na drugi pas, coś przelatuje przed nim ze świstem. Auto, oczywiście, że to auto, niemal otarło się o niego, jeszcze czuje zimny powiew przenikający cienką koszulę. Ktoś trąbi, to kierowca ciężarówki, który nie poprzestaje na tym, opuszcza szybę, wysuwa głowę na zewnątrz i zaczyna krzyczeć. Hannes nie rozumie ani jednego słowa. Chwieje się pochylony do przodu, niemal potykając się o bruk, ale dziwnym trafem udaje mu się zachować równowagę i zmierza w stronę ławki w parku, a potem pada na nią bokiem.
Współczucie. I drugie magiczne słowo, bliźniacza siostra współczucia: Solidarność.
Podczas wystąpienia ważne jest, żeby nawiązać kontakt wzrokowy, kierować słowa do kogoś wśród publiczności. W ten sposób tworzy się intymną atmosferę, wrażenie, że nie mówi się ogólnikami do szerokiej grupy ludzi, tylko do każdego obecnego na miejscu z osobna. Obiekt uwagi można zmieniać, byle nie za często.
Wielokrotnie słyszałem twierdzenie, że prawdziwą solidarność czuje się wyłącznie wobec ograniczonej liczby osób.
W trakcie przemówienia Hannes niechętnie używa strony biernej, ale teraz mu się wymsknęła. Błąd stylistyczny. Robi przerwę, patrzy słuchaczowi głęboko w oczy. Odpowiada mu pełne przestrachu spojrzenie spod dokładnie zawiązanej futrzanej czapki. Twarz dziecka. Cofa się ono, a ktoś dotyka ostrożnie jego ramienia.
– Dobrze się pan czuje? Może zadzwonić po karetkę?
Hannes unosi dłoń. Tym samym chce dać słuchaczom do zrozumienia, że przerwa w jego wypowiedzi była zamierzona, a nie wywołana urwanym wątkiem.
– Ktoś… ma po mnie przyjechać.
– Na pewno?
– To tylko krótka przerwa.
Matka i dziecko odchodzą, oglądając się za siebie. Kobieta wyciąga z torebki telefon, ale po chwili chowa go z powrotem.
Hannes patrzy za nimi. Przerwa się przeciąga, musi szybko podjąć temat. Czyżby przed momentem było mu zimno? Bo teraz już nie czuje chłodu. Chciałby sobie tutaj posiedzieć. Musi jednak kontynuować przemówienie, promować interdyscyplinarny projekt artystyczny Współczucie, którego sponsorem jest nosząca jego nazwisko fundacja. Udaje mu się uwięzić wzrokiem następną parę oczu wśród publiczności.
Do czego ogranicza się solidarność? – pyta Hannes okrytej zimowym futrem wiewiórki. – Do rodziny? Najbliższego otoczenia? Zatrzymuje się ona na granicy danego państwa? Czy prawdziwe doświadczenie solidarności dotyczy jedynie podobnych nam, tych, z którymi się utożsamiamy? Czyżby solidarność kończyła się na brzegu morza? A przecież to właśnie my, Finowie, ze względu na własną historię powinniśmy wiedzieć, że wody nie dzielą, a przeciwnie, łączą rzesze ludzi mieszkające daleko od siebie.
Wiewiórka przekrzywia głowę i Hannes instynktownie ją naśladuje.
Czyż w przypadku współczucia punktem wyjścia nie jest właśnie ten drobny wspólny czynnik? Fakt, że bez względu na narodowość, kolor skóry, wiek i płeć wszyscy jesteśmy ludźmi? Ty i ja jesteśmy tacy sami – mówi Hannes, patrząc uważnie w oczy zwierzęcia.
Wiewiórka podrywa się, wbiega na zaspę i w podskokach kieruje się ku pokrytej szronem brzozie.
Hannes odprowadza ją wzrokiem. Widzi wąską ścieżkę okrążającą drzewo. Wstaje i podąża w ślad za wiewiórką. Mija krzak róży, tak zasypany śniegiem, że przypomina wielki kalafior.
Teraz wcale nie jest mu zimno. Wprost przeciwnie, ciepło i przyjemnie. Uwielbia klimat po tej stronie równika. Uwielbia od chwili, gdy po raz pierwszy tu przyjechał. Zawsze kiedy jest gdzie indziej, tęskni za tym miejscem.
Mała małpa, którą obserwuje, kuca na gałęzi akacji i patrzy na niego z zaciekawieniem. Hannes siada w cieniu krzewu.
To jest jego duchowy dom, ukochany krajobraz. Ciemnoniebieskie niebo wiszące nad południowym Atlantykiem, cumulusy wędrujące powoli znad oceanu nad sawannę. Równomierny teren, tu i ówdzie piękne drzewa akacjowe. Tak chciałby zobaczyć teraz antylopę przechadzającą się pod nimi.
Spogląda w górę. Słońce, które jeszcze chwilę temu świeciło bladymi kolorami, jakby otulone dziwną gazą, teraz ma wyraźnie zarysowany kształt i czerwonożółtą barwę. Jego światło oślepia Hannesa.
Mężczyzna wyczuwa zbliżającą się do niego antylopę.
Wprawdzie nie widzi zwierzęcia, ale jest pewien, że tu jest. W końcu jego biało-czarny pysk się wyłania. Hannes zauważa, że opadła z niego sierść.
Widzi białą czaszkę antylopy, z której patrzą na niego wielkie czarne oczy wiewiórki.
Proces sądowy zaczął się o dziewiątej rano następnego dnia po pierwszym maja. Mimo to nikt na sali nie wyglądał na skacowanego.
Wiosna się spóźniała, tutaj też kazała na siebie czekać, a zapomniane przez nią miasto stawało się z dnia na dzień coraz smutniejsze, a nawet obrażone. Podczas pochmurnej pogody fasady domów wydawały się posępne niczym twarze ludzi wychodzących ze spotkań, na których omawiano zwolnienia pracowników.
Po zdradliwych przejaśnieniach w wigilię pierwszego maja zaczął padać deszcz ze śniegiem, a dodatkowy wolny dzień, który potem nastał, wcale nie okazał się ładniejszy. Urzędnicy lubią takie święta.
W każdym razie ci, którzy wtedy pracują.
Świeżo upieczony konstabl stał przy drzwiach z kciukami wsuniętymi w kieszenie spodni munduru. Drzwi były zamknięte, a jedyny fotograf, który się pojawił, został wyproszony z sali. Młody oskarżony siedział naprzeciwko sędzi pół metra niżej, przy pierwszym stole, przyciskając czoło do blatu, z naciągniętym na głowę kapturem bluzy.
Mina sędzi, kobiety w średnim wieku, była niezwykle opanowana, podobnie jak jej zwinięty na karku kok. Osoba na tym stanowisku nie mogła sobie pozwolić na współczujący wyraz twarzy.
Kaptur zakrywał oskarżonemu nos, ale jego jasny, gładki podbródek sugerował dziecięce rysy.
Nikt ze zgromadzonych nie oczekiwał zaskakujących zwrotów sytuacji podczas rozprawy. W grę wchodziło raczej niepozorne zabójstwo – nie było ono interesujące ani w żaden sposób niespotykane – zwykłe tuzinkowe morderstwo bez takich szczegółów, którym popołudniówki miałyby poświęcić całą stronę albo o których zamieszczano by aktualne wpisy na Twitterze.
Z tyłu sali siedzieli dziennikarz śledczy lokalnej gazety i asystent redaktora wieczornego wydania, sprawiający wrażenie zainteresowanych z obowiązku. Na temat wyroku napiszą być może artykuł na dwie kolumny, bo proces potrwa najwyżej dwa dni.
Oskarżony nie przyznał się do winy, ale jak zeznał, nie pamiętał niczego, co robił w trakcie zabójstwa, ani nie mógł udowodnić, że przebywał gdzie indziej. Zamordowany był znanym drobnym rzezimieszkiem, kilka razy skazanym za przestępstwa narkotykowe. Prokurator twierdził, że kryjący się pod kapturem młody, dwudziestojednoletni mężczyzna ugodził ofiarę nożem, by ukraść amfetaminę, którą policja znalazła później w jego bocznej kieszeni. Na miejscu zbrodni, w wynajętym przez zabitego mieszkaniu, znaleziono ostre narzędzie, nóż z odciskami palców oskarżonego, który ponadto miał na sobie ubranie poplamione krwią ofiary.
Odnalezienie sprawcy nie wymagało żadnej większej operacji, ponieważ leżał on nieprzytomny w sypialni. Ranny, który upadł na podłogę w salonie, zdążył zadzwonić na numer alarmowy, ale zmarł przed pojawieniem się karetki.
Wtem oskarżony ściągnął kaptur, jakby ktoś kazał mu odkryć głowę i ukorzyć się przed sądem.
Odsłonięte oczy należały do dziecka przyłapanego na złym uczynku, któremu wstyd się przyznać do winy, chociaż zdaje sobie sprawę, że dorośli o niej wiedzą.
Nikt wśród nielicznie zgromadzonej publiczności nie wyglądał na ojca, matkę albo dziewczynę mordercy. Na sali siedziała natomiast była partnerka ofiary, która pojawiła się tu już wcześniej, gdy zabity występował jako pozwany. Zakochana w złym chłopaku dziewczyna próbowała wszelkimi siłami zrobić z obiektu swojej nastoletniej miłości porządnego ojca dwojga dzieci chodzących teraz do pierwszych klas szkoły podstawowej. Kiedy niemożliwe do wykonania zadanie pochłonęło jej wszystkie siły, młoda kobieta wybrała łatwiejszą drogę samotnej matki, choć utrzymywała dobry kontakt z dawnym partnerem, chciała, żeby dzieci miały ojca.
Teraz go straciły. Pozostało po nim jedynie nazwisko wygrawerowane na kamiennym nagrobku w kącie cmentarza, na którym pochowano go dwa tygodnie wcześniej.
Obok niej siedziała siostra ofiary. Obie kobiety, z zapuchniętymi od płaczu oczami, trzymały się za ręce. Dzieci nie przyprowadzono do sali sądowej, nie pojawiła się też matka zabitego.
Matki zamordowanych można było poznać po tym, jak żałoba zjadała ich ciało i pozostawiała pod oczami głębokie cienie, które niekoniecznie znikały z biegiem czasu. Wszyscy ci narkomani mieli prawie zawsze jakichś bliskich, kogoś, kto za nimi tęsknił.
Promienie słońca przebiły się z umiejscowionych wysoko w bocznej ścianie okien i odbite od sufitowych lamp rzuciły na przeciwległe panele cienie przypominające statki kosmiczne. Nagle wszystko wydało się inne, nawet ludzie, jakby światło dało im długo oczekiwany znak.
W lewym kącie sali siedziała jakaś kobieta w ogromnych, tanich okularach przeciwsłonecznych. Garbiła się mocno, jakby chciała stać się niewidoczna. Jej obcięte na pazia czarne włosy wydawały się zbyt grube i gęste, aby były prawdziwe. Peruka także sprawiała wrażenie taniej, kupionej w sklepie z akcesoriami erotycznymi. Kobieta tkwiła nieruchomo i nawet pozycja jej głowy nie wskazywała, w którą stronę patrzy.
Sędzia spojrzała na dokumenty i uderzyła młotkiem o stół. Młody prokurator przybrał oficjalny wyraz twarzy: niedługo nadejdzie jego kolej, by zabrać głos.
Kobieta w peruce drgnęła na dźwięk młotka. Otworzyła oczy dopiero wtedy, gdy brzuchaty fotograf w średnim wieku zaczął pracować. Przysłuchiwała się trzaskom migawki jego aparatu, w sali sądowej brzmiały one zawsze podobnie, jak dźwięk sztyletów uderzających w niczym nieosłoniętych oskarżonych.
Widziała plecy oskarżonego okryte ciemnoszarą bluzą i pochyloną głowę z włosami w kolorze zmoczonej deszczem ziemi. Leżąca dotąd na stole prawa ręka młodego mężczyzny uniosła się w pewnej chwili i naciągnęła z powrotem kaptur w obronnym geście. Spod rękawa wyłonił się fragment niebieskiego tatuażu. Grzbiet dłoni był czysty i gładki.
Prokurator rozpoczął swoją mowę, kobieta przysłuchiwała się mu tak, jak słucha się pastora na pogrzebie, niczego nie zapamiętując. Poza nią i tą istotą w kapturze ludzie na sali sądowej byli tylko odprawiającymi rytuał osobami z zewnątrz, jedynie tu pracującymi, lub żałobnikami niosącymi innego rodzaju ciężar niż ona i głowa w kapturze. Sala miała typowy, fiński, oszczędny, ale zarazem dyskretnie dystyngowany wystrój, przypominający pomieszczenia parafialne, a osoby odprawiające rytuał wypowiadały się w sposób opanowany nawet wtedy, gdy zbrodnia była szczególnie brutalna, wstrząsająca bądź obrzydliwa. W ten sposób wszystko trzymano w ryzach, zło umieszczano na stelażu, oceniano, a następnie przenoszono do segregatorów. Osobiste tragedie stawały się w tej sali typowymi sprawami pośród innych spraw, zadaniami, które wykonuje się w ramach urzędowania.
Kobieta poczuła, że skóra głowy ją swędzi, ale nie miała odwagi się podrapać. Jej długie gęste włosy gotowały się pod peruką. Wiedziała, że wygląda śmiesznie, lecz nie zamierzała nawet odrobinę ryzykować, że zostanie rozpoznana. Albo chciała po prostu zmienić się w kogoś innego, żeby ciężar, z którym się borykała, nie zaczął jej dusić.
Mimo wszystko nie mogła się powstrzymać przed przyjściem tutaj.
Znów spojrzała z ukosa na gładki wierzch dłoni oskarżonego, wyobraziła sobie, że jest mała i pulchna i leży w jej własnej dłoni. Tak jak to zapamiętała.
Od tamtej pory minęło dwadzieścia jeden lat.
Uświadomiła sobie, że z tej sali wyjdzie już jako inny człowiek.
Gdzie ja jestem?
To pytanie przyszło jej do głowy, zanim otworzyła oczy, gdy znajdowała się na granicy snu i jawy.
Właściwie było to raczej wrażenie niż pytanie, jakby udało się jej wypchnąć z myśli coś nieprzyjemnego, po czym pozostało tylko uczucie.
Stopniowo, oddychając powoli przez nos, zaczęła uświadamiać sobie, gdzie się znajduje. Początkowo panowała zupełna cisza. Potem wydało się jej, że słyszy głosy mew rozlegające się blisko i jednocześnie daleko, jakby dochodzące z innego świata. Z trudem wyławiała te ptasie dźwięki, nie mając pewności, czy ich sobie nie wyobraża.
Otworzyła oczy. Instynktowny strach ścisnął jej żołądek.
Panowała zupełna ciemność.
Uniosła dłoń na wysokość oczu, poruszyła nią i z wysiłkiem próbowała dojrzeć zarówno ruch, jak i zarys tego, co mogło być jej ręką. Podniosła głowę z posłania: leżała na czymś w rodzaju materaca bez poduszki.
Wiedziała, że w tym kraju panuje nienaturalna jasność, a teraz było nienaturalnie ciemno. Czy to noc, czy dzień? Na chwilę przestraszyła się, że oślepła, ale zorientowała się, że otacza ją ciemność, unosząca się niczym morze, głęboka i bezdenna.
Być może jeszcze spała i tylko śniła, że się obudziła. Od czasu do czasu miewała podobne sny: najpierw śniło się jej, że zrobiła nieodwołalnie coś złego, coś tak strasznego, że nawet po przebudzeniu sądziła, że to się naprawdę wydarzyło: w rzeczywistości budziła się z kolejnego koszmaru i zapadała w następny. Zawsze ogarniało ją po tym przerażenie, a na jawie uświadamiała sobie z ulgą, że w gruncie rzeczy wszystko było tylko snem.
Znów położyła głowę na posłaniu i starała się przywołać coś, co odwiodłoby jej myśli od tej sytuacji, dzięki czemu wpadłaby ponownie w senny świat, z którego obudzi się w swoim łóżku, gdy promienie słońca będą wisiały nad podłogą, sięgając jej twarzy. Ale bezpieczny upadek nie następował i nie mogła skupić myśli na niczym.
To nie był sen, lecz jawa.
Starała się znaleźć wzrokiem jakiś stały punkt w ciemności, ale na próżno. Nie widziała bladej smugi nad drzwiami, fosforyzujących wskazówek budzika ani charakterystycznego światełka telefonu.
Komórka, gdzie ona jest?
Kobieta dotknęła ostrożnie swojego ciała. Leżała na plecach, kompletnie ubrana, w cienkim swetrze nałożonym na top, dżinsach i płóciennych butach na gołych stopach.
Telefon powinien być w torebce, w niedużym skórzanym woreczku, w którym oprócz tego ledwie mieściły się mały portfel i papierosy. Pomacała posłanie wokół siebie. Był to wąski, jednoosobowy materac, więc jej dłoń szybko osunęła się na podłogę.
Wydała się jej zaskakująca, za zimna. Dziwna mieszanka chłodu i duchoty wprawiła ją w przygnębienie. Przesunęła dłoń dalej, a potem dotknęła podłogi po drugiej stronie materaca. Nie była zrobiona z betonu, jak początkowo sobie to wyobraziła, tylko z jakiegoś metalu pokrytego wykruszonym miejscami lakierem.
Torebki nie znalazła i po tej stronie materaca. Wyczuwała jedynie odpychającą powierzchnię, śliską i jakoś tak brudną.
Teraz już całkiem się rozbudziła. Czuła, że swędzi ją skóra na piersi, a w gardle ma gulę. Oczy wcale nie przywykły do ciemności, żaden przedmiot nie wyłaniał się powoli z mroku. Po prostu do tego pokoju światło w ogóle nie docierało. Czyżby znajdowała się w jakiejś piwnicy?
Starała się wyrównać oddech i skupić na sprawie, którą zapamiętała, zanim się obudziła.
Spotkanie w zacienionym kącie parku.
Wszystkie wypowiedziane słowa i okazane zdjęcia. Przejrzała je w myślach. Pamiętała dokładnie każde z nich.
Przypomniała sobie doznaną ulgę i ogromne zmęczenie, które po niej nastąpiło.
Wdzięczność, z jaką przyjęła butelkę wody.
Była pełna, ale czy otwarta?
Powinna była słuchać matki. Jeżeli odejdzie za daleko, to już nie będzie wiedziała, kim jest.
Będzie samotna jak statek kosmiczny, który za bardzo oddalił się od macierzystego pojazdu.
Can you hear me, major Tom?
Dlaczego ta piosenka przyszła jej na myśl właśnie teraz? W każdym razie dodała jej siły.
Może nie taki diabeł straszny, jak go malują, i zbytnio demonizuje tę ciemność. Może tylko zemdlała i przyniesiono ją tutaj, by odpoczęła w spokojnym miejscu.
Z trudem usiadła, omal nie tracąc przytomności. Przed oczami pojawiły się jej błyski, w głowie porządnie szumiało, jakby ktoś ćwiczył ciosy szablą w jej mózgu. Łapała powietrze w ciemności.
To nie był zwykły ból głowy, zrozumiała to od razu.
Panika wdarła się do jej świadomości. Stanęła chwiejnie, zaczęła wymachiwać rękami na oślep i zrobiła kilka niepewnych kroków, aż stopa trafiła poza materac.
Tum.
Zastygła, próbując zrozumieć, co oznacza ten głuchy dźwięk.
Jednocześnie stuknęła ponownie nogą w podłogę, teraz już znacznie silniej.
Tum.
Tum tum tum.
Tum tum tum.
Tum tum tum tum.
Echo ostatniego uderzenia rozchodziło się po sali, gdy piłka spoczywała w prawej dłoni Pauli, między ułożonymi w kielich palcami.
Lewa ręka sięgnęła do góry i podparła piłkę z boku. Potem lekki skłon, uniesienie, wyprost ramion, przechył nadgarstka i wykończenie ruchem spiralnym. Paula nie musiała się zastanawiać nad poszczególnymi fazami rzutu, miała je wdrukowane w pamięć mięśni.
Piłka ruszyła zza łuku trzech punktów i wsunęła się w obręcz, nie dotykając jej.
– Idealnie – skwitował z zachwytem Karhu, stojący na skraju boiska i zawiązujący sznurówki w butach do gry.
Pozostali się spóźniali, chociaż uważali, że wystarczy dotrzeć do przebieralni dopiero na umówioną godzinę.
– Trening nie zaczyna się w przebieralni, tylko na boisku – oświadczyła pewnego razu Hartikainenowi Paula. To tylko zachęciło go do opowiedzenia jakiegoś wojskowego żartu, dowcipu o przegniłej drewnianej protezie, który nawet nie był śmieszny. Trudno uwierzyć, że taki facet zajmował się skomplikowanymi przestępstwami gospodarczymi.
Potrafił jednak grać, czego nie można było powiedzieć o innych członkach drużyny. Paula już lata temu zrezygnowała z organizowania ćwiczeń w technice albo trenowania kolegów należących do drużyny. Większość z nich bardziej niż upokorzenia w grze przez kobietę nienawidziła tego, że im się coś doradzało.
Paula poszła po piłkę przesadnie ociężałymi krokami koszykarza i kozłując oburącz, wycofała się za linię rzutów wolnych. Uderzenia dłoni odbijały się w pozbawionej okien sali sportowej, w ponadczasowym świetle rzucanym przez jarzeniówki, sprawiającym, że kolory wydawały się mdłe, a ludzkie twarze – szare.
W takich salach spędziła prawie całą swoją młodość: grała pod różnokolorowymi świetlówkami w ciasnych pomieszczeniach zniszczonych szkolnych budynków na wsi. Podczas turniejów zamieniała je na sale dużych szkół miejskich, w których początkowo nie zdawała sobie sprawy z wielkości boiska, jakby nieograniczonego ścianami.
Chociaż światło słoneczne tu nie docierało, klimatyzacja budynku nie była w stanie zamaskować panującego na zewnątrz upału. Trwał już od kilku dni i według prognozy pogody miał się utrzymać przez weekend.
Upalny juhannus oznaczał wzrost w statystykach utonięć, pomyślała Paula, przygotowując się do nowego rzutu.
Tum tum tum.
Tum tum tum tum.
Siedem uderzeń piłką o podłogę przed wolnym rzutem. Zawsze siedem. To był jej zwyczaj, którego nie mogła się pozbyć. Tak głęboko tkwił w jej rdzeniu kręgowym.
Zrobiła skłon, podniosła tułów i wyciągnęła rękę.
– Gwendoline!
To krzyczał Hartikainen.
Zawołanie przecięło powietrze właśnie wtedy, gdy wypuszczała z uchwytu piłkę. Ta zakołysała się przy starcie jedynie lekko, ale to wystarczyło, bo trafiła w obręcz i odbiła się na bok.
– Winter is coming – odpowiedziała Paula, kryjąc niezadowolenie, i odwróciła się do niego.
Wyskoczył z niepasującym do sytuacji zawołaniem.
– Mogłaby nadejść. Nie wytrzymuję tego upału. Tutaj można się chociaż na chwilę ukryć przed słońcem. Niech zacznie padać i popada aż do urlopu – powiedział Hartikainen i wytarł nieistniejący pot z mocno opalonego czoła.
Przezywał ją imieniem wysokiej aktorki grającej w jego ulubionym serialu. Paula próbowała oglądać Grę o tron, ale nie potrafiła wzbudzić w sobie zainteresowania fantastyką. Nigdy nie rozumiała tego, jak wymyślone światy mogą ciekawić kogoś bardziej niż świat rzeczywisty. Nawet najgorsze fikcyjne okrucieństwa nie wzruszały jej tak jak prawdziwe cierpienie, które się wydarzyło albo mogło się wydarzyć.
W ślad za Hartikainenem do sali weszli pozostali gracze, policjanci z różnych wydziałów Komendy Policji w Helsinkach. Tym razem byli to wyłącznie mężczyźni, chociaż do drużyny należały też inne kobiety.
Paula znała każdego z nazwiska, wiedziała, jakie ma słabości na boisku; kto jest szybki, a kto nie radzi sobie z piłką, kto zawsze pierwszy biegnie do kosza, ale nie umie wykończyć rzutu, komu można odebrać piłkę jak dziecku.
Ostatni z przebieralni wyszedł Aki Renko. Paula ledwie się powstrzymała, żeby nie jęknąć.
Poza tym, że był on beznadziejnym graczem, to jeszcze do tego – jak dla niej – okropnym gadułą. Szczególnie wkurzało ją, że nie przestawał paplać nawet na boisku. Teraz zmierzał wprost do niej.
Paula odwróciła się, żeby chwycić piłkę, ale ktoś już ją przejął i nad jej głową posłał łukiem na drugi koniec, do Hartikainena, który wykonał rzut za trzy punkty.
– Brawo, Hartsu! – zawołała.
– Niezły rzut – pochwalił Renko. – Nigdy mi się nie udało rzucić za trzy punkty.
– Tak? Masz jeszcze szansę.
– Mogłabyś kiedyś dać mi lekcje koszykówki.
– Może.
– Teraz, gdy jesteśmy partnerami.
– Dobra – potwierdziła, nie zdając sobie początkowo sprawy z sensu jego wypowiedzi. – Jak to?
– Załatwiamy juhannusa.
– We dwójkę?
– Tak – oświadczył Renko.
Paula pokornie zgodziła się pracować podczas święta lata, ponieważ właśnie wróciła z dwumiesięcznego bezpłatnego urlopu. Ale szef, prosząc ją o dyżur, nic nie wspominał o Renku.
Ten wydawał się rozumieć, że wiadomość nie sprawiła jej przyjemności. Nie wyglądał jednak na speszonego, a Paula skorygowała swoją minę na tak pozytywną, jak tylko się dało.
– Fajnie. No to do zobaczenia – powiedziała i pobiegła na drugi koniec sali, żeby złapać piłkę, którą Hartikainen właśnie umieścił w koszu.
– To tylko przejściowe rozwiązanie – rzucił Renko i pobiegł za nią. – Jest za mało ludzi.
Tego akurat się domyśliła, gdyż pracowali w różnych zespołach i wcześniej nie prowadzili razem żadnego śledztwa.
– Wątpię, żeby w juhannusa coś się działo – ciągnął Renko. – Zapowiada się dobra pogoda, mundurowi na pewno będą mieli co robić, ale nie sądzę, żeby ktoś szykował jakieś morderstwo w taki upał…
Czy on sobie wyobraża, że mam usta w tyle głowy?, pomyślała.
Pot zaczął spływać jej po ciele, w sali było naprawdę gorąco. Może klimatyzacja się popsuła? Podniosła piłkę i się obróciła. Renko stał przed nią, uśmiechając się szeroko.
– Czarni grają przeciwko reszcie – rzuciła ponad jego głową.
Pięć osób miało na sobie czarne podkoszulki, a pięć w innych kolorach. Był to więc sensowny podział i pasował jej, ponieważ sama nosiła czarny, a Renko jasnoniebieski.
– Czterech na czterech, jeden na zmianę – zaproponowała.
Renko potruchtał potulnie na bok i usiadł na ławce.
– Dobrze – powiedziała instynktownie Paula. – To znaczy, dobrze, gramy! Czarni zaczynają w tamtym kierunku. Obrona, wybierajcie tych, których będziecie kryć. Ja biorę Karhu.
Wcześniej, na początku grania w zespole prowadzonym przez Paulę, Karhu należał do jednostki specjalnej noszącej właśnie nazwę „Karhu”. Kiedy przeszedł do wydziału zabójstw, Hartikainen natychmiast nadał mu taką ksywkę.
Paula go lubiła i zabiegała o to, by skierowano go do jej zespołu.
Miał prawie dwa metry wzrostu, był wyższy od niej o dziesięć centymetrów – i mimo to sprawiał wrażenie jeszcze potężniejszego niż w rzeczywistości. Ruchy tego wielkiego mężczyzny wydawały się przemyślane. Przy zbiórce niekoniecznie pierwszy wyciągał ręce, ale w odpowiednim czasie zawsze potrafił przejąć piłkę.
Paula była zadowolona, że należał do przeciwnej drużyny. Zwiększało to poziom trudności i udane rzuty mogły sprawiać jej autentyczną radość.
Ubrany w czarną koszulkę Hartikainen podał jej piłkę. Paula przeszła na koniec i oddała mu ją, a on zaczął prowadzić atak. Biegnąc, minęła go i skierowała się na ukos pod kosz. W chwili podania stała we właściwym miejscu, wystarczyło, że uniosła piłkę i wrzuciła ją do kosza.
– Dzięki! – krzyknęła do Hartikainena i pobiegła na linię obrony. Karhu szybko przeniósł piłkę za linię środkową, a Paula uniosła ręce, ale on podał na bok i ruszył w przeciwnym kierunku. Paula przykleiła się do niego i za jego plecami patrzyła mu na ręce, próbując odgadnąć, co zrobi.
Czuła, jak skutecznie działają jej mięśnie. Wynikało to z pamięci ruchowej nabytej wtedy, gdy po okresie przyśpieszonego wzrostu zaczęła znów panować nad swoim ciałem, odważyła się prostować na całą swoją wysokość, wyciągać dłonie i podskakiwać. Rozciągnięty tułów, dziwacznie długa sylwetka wyróżniająca się wśród innych nagle przestały wydawać się jej wrogiem. Poczuła, że jest to jej własne, silne ciało. Podczas gry zapomniała o wszelkich niewygodach, nawet przez chwilę się nie zastanawiała, jak wygląda, a świat zewnętrzny, przeszły i przyszły, znikał. Nadal bardzo chciała grać, chociaż z kariery sportowej musiała zrezygnować już w młodości.
Karhu próbował ją ominąć i udał, że skacze w drugą stronę. Paula wyczuła to i zdążyła wybiec przed niego. Ten zaplątał się we własne nogi, zachwiał i wykrzywił wargi, ale na szczęście się nie przewrócił. Piłka trafiła w ścianę.
– Zmiana! – krzyknął i poszedł w kierunku ławki rezerwowych, utykając lekko na nogę.
Na jego miejscu pojawił się Renko, którego Paula miała blokować, a on prawdopodobnie ją. W każdym razie stanął obok niej, jakby się do tego przymierzał, ale nie zrobił nawet jednego ruchu, żeby powstrzymać ją od przejęcia piłki podanej przez Hartikainena, tylko cofnął się ochoczo za linię środkową. Jego zdaniem gra zaczynała się dopiero na własnym polu obrony; byłoby przecież niegrzecznie przeszkadzać przeciwnikowi przed dotarciem tam.
Paula odbijała piłkę o ziemię, a Renko stał w odległości półtora metra przed nią, machając rękami, jakby tańczył zumbę i udawał drzewo chwiejące się na wietrze.
Ona miała jednak wrodzony instynkt do kierowania grą. Nie musiała wykrzykiwać poleceń, wykonywała jedynie drobne gesty, a inni robili to, co chciała. Marzyła o czymś takim już w zespole juniorów i ku swojej radości, choć także zdziwieniu, zauważyła, że sprawdza się w amatorskim zespole złożonym z glin.
Hartikainen oderwał się od kryjącego go obrońcy i zrobił zasłonę na Renku. Pauli udało się ich minąć i podać piłkę pod koszem do młodszego konstabla, ale rzut zakończył się na obręczy. Konstabl zaliczył jednak zbiórkę i zrobił podanie z powrotem do Pauli.
Renko znów pojawił się przed nią i teraz przypominał trzęsący się krzak. Policjantka zamierzała pobiec pod kosz, zrobiła mały zwód na prawo, próbując minąć kolegę z lewej strony. Lecz Renko nie zareagował na zmyłkę, niechcący ruszył w odwrotnym kierunku i przejął piłkę, dotykając jej lekko palcami. Hartikainen ogłosił błąd, a Renko posłusznie się poddał.
Pauli było szkoda tej sytuacji, bo chciała kontynuować grę. Dotknięcie wydawało się jej bez znaczenia, lubiła rywalizację, w której balansowano na granicy przepisów. Była gotowa wyrazić uznanie dla Renka za to, że udało mu się ją zaskoczyć.
Kiedy podawał piłkę, specjalnie zrobiła mu miejsce. Renko wykonał szybki rzut, jakby chciał uniknąć sytuacji, w której musiałby podjąć błyskawiczną decyzję i czegoś spróbować. Po chwili piłka znów znalazła się w jego rękach. Stał przy linii rzutów wolnych, ale nie mógł znaleźć wolnego zawodnika.
Paula zauważyła wyraz zdenerwowania na jego twarzy, gdy posyłał w powietrze piłkę, która uderzyła w tarczę i odbijając się od niej, wpadła przez obręcz do kosza. Renko zachichotał.
Uśmiechnęła się, przypomniała sobie, jak czasami pod wpływem endorfin jej umysł i ciało stają się jednością, a fizyczny wysiłek zmienia się w rozkosz. Ale najlepsza była zawsze ta chwila, gdy rzucała celnie do kosza w ważnym meczu. Kipiące uczucie, krążące gdzieś w okolicach brzucha.
W miarę jak robiła się coraz starsza, uczucie to zanikało, pozostawiając po sobie niewyraźne echo.
Kobieta krzyczała. Jej głos odbijał się i krążył w trójwymiarowej ciemności, aż zanikł, zderzywszy się wystarczająco wiele razy z tymi samymi niewidocznymi ścianami.
Zrobiła kilka kroków w bok, ostrożnie, nie chcąc usłyszeć ponownie głuchego dźwięku. Potem uniosła rękę i wyciągnęła ją przed siebie. Natrafiła na ścianę.
Najpierw poczuła ulgę. Pomieszczenie nabrało jakichś wymiarów, nie znajdowała się w nieograniczonej ciemności. Ale gdy tak przesuwała rękę, strach znów zaczął wyciekać.
Ściana wydawała się, tak jak podłoga, zrobiona z metalu.
Powiodła po niej palcami i szybko natrafiła na kąt. Odwróciła się i poszła dalej, następny kąt znajdował się w odległości tylko pięciu kroków. Znów obrót i teraz szła już szybciej, gdzieś muszą być drzwi, niedługo wydostanie się z tego dziwnego miejsca i wszystko się wyjaśni.
Kąt, obrót w prawo. Niemal natychmiast palce wyczuły jakieś spojenie w ścianie.
Przesunęła po nim dłonią w górę i w dół, a potem w bok. Żadnej klamki, niczego. Poszła dalej, być może drzwi znajdują się po przeciwnej stronie. Obmacywała ścianę obiema rękami, sprawdzając zdecydowanymi i metodycznymi ruchami możliwie jak największy obszar. Była to chyba blacha falista.
Ręka znów natrafiła na spojenie. Obmacując je, stwierdziła, że obeszła całe pomieszczenie. Spojenie wydawało się takie samo i nie było w nim nic, czym można by otworzyć drzwi.
Starała się jakoś sensownie wytłumaczyć sobie to, co zauważyła.
Dudniąca podłoga.
Ściany z blachy falistej.
Drzwi, których nie można otworzyć od środka.
Drzwi, których nie można otworzyć.
Przecież to naprawdę niebezpieczne, tak zamknąć ją w pomieszczeniu, w którym drzwi nie otwierają się od środka. Kto tak robi?
Gdyby było gorąco, mogłaby umrzeć w krótkim czasie z pragnienia. Jak dziecko pozostawione w samochodzie, albo pies, albo…
Albo jak zamknięci w kontenerze uchodźcy.
Myśl ta wydała się jej tak nieprawdopodobna, że trwało dłuższą chwilę, zanim przeniknęła do jej świadomości.
Jestem w kontenerze.
Została zamknięta w metalowym pudełku.
Cofnęła się ostrożnie kilka kroków. Trafiła na materac i usiadła, by pomyśleć, próbując ze wszystkich sił opanować panikę.
Here am I sitting in a tin can.
Czy została porwana? Wywożą ją do innego kraju, żeby sprzedać do burdelu, trzymać za kratami, a w końcu zabić?
W głowie jej łomotało i poczuła mdłości. Umysł rozpaczliwie starał się znaleźć jakieś lepsze wytłumaczenie sytuacji.
Coś uderzyło w ścianę od zewnątrz.
Kobieta zerwała się i zaczęła nasłuchiwać. Rozległo się drugie uderzenie, tym razem bliżej drzwi.
Jeśli to porywacz, powinna zachować całkowitą ciszę, stanąć w kącie przy drzwiach i czekać na ich otwarcie. A jeżeli to jakiś przechodzień? Jeśli ona znajduje się wśród setek innych kontenerów w porcie i to jest jej jedyna szansa na ratunek?
Chęć wydostania się z zamkniętego pomieszczenia stawała się nie do zniesienia, pochłaniała całą zdolność rozumowania. Zaczęła uderzać w ścianę przy drzwiach i krzyczała, a raczej wyła bezskładnie; chciała po prostu wyjść na zewnątrz, na światło.
Chciała zobaczyć słońce, to samo, które świeciło w domu, chociaż zupełnie inaczej.
Wyjąc, usłyszała dobiegający z dołu szczęk, a potem w środku zrobiło się jaśniej. Dotarła tam po omacku. W podłodze niedaleko kąta znajdował się właz. Uklękła i zajrzała do środka. Właz był mały i okrągły, przysunęła do niego twarz i chociaż światło raziło ją w oczy, to jednocześnie obudziło w niej dziką nadzieję. Znów krzyknęła, teraz już artykułując słowa wyraźniej:
– Tu jest człowiek, human, proszę otworzyć drzwi, chcę wyjść, tutaj jest człowiek!
Nagle światło zgasło. Właz został zamknięty. Przez chwilę kobieta nic nie widziała i zrozpaczona wyciągnęła dłoń. Palce natrafiły na coś okrągłego i metalowego, coś, co wystawało z otworu.
Była to końcówka rury. Gdy tylko o tym pomyślała, zaczęła z niej wypływać woda. Mocnym strumieniem.
Krzyknęła chrapliwie i przestraszona usiadła obok. Woda natychmiast zalała podłogę, jej buty i spodnie przemokły całkowicie.
Woda była zimna, napływała bez ustanku. Kobieta czuła, jak wiruje wokół jej nóg.
Wiedziała tylko jedno: że wkrótce umrze.
Kontener wypełni się wodą, a gdy to się stanie, ona będzie już nieżywa.
Będzie unosiła się w środku niczym zaplątany w więcierzu szczur.
Nigdy już nie zobaczy słońca.
Słońca ani matki.
And I’m floating in a most peculiar way.
And the stars look very different today.
Słońce leżało całym swoim ciężarem na ramionach miasta. Ludzie poruszali się powoli, jakby się obawiali, że upał zwali im się na karki i przygniecie wszystko.
Aki Renko czekał na przystanku autobusowym. Miał na sobie dłuższe szorty dżinsowe, tenisówki i czarny podkoszulek z napisem „System of a Down”.
Z lekko zmierzwionymi włosami i w okularach przeciwsłonecznych nie wyglądał na policjanta, ale raczej na obiekt działań organów władzy.
– Wybierasz się na koncert? – zapytała Paula, gdy wskoczył do samochodu, który ledwo zdążył się zatrzymać.
– Wczoraj w Parikkali zanotowano rekordową temperaturę tego lata – odparł.
Paula pogazowała z powrotem na autostradę, zaciskając mocno wargi, chociaż w rzeczywistości ani trochę nie przeszkadzał jej nieformalny ubiór partnera. Zauważyła, że Renko jej się przypatruje i pewnie się zastanawia, czy poważnie potraktować jej komentarz. Pilnowała się, żeby niczego mu nie sugerować, i z obojętnym wyrazem twarzy obserwowała drogę. Takich typów jak Renko należało trzymać w lekkiej niepewności. Inaczej pozwalali sobie na różne rzeczy i przekraczali granice dozwolone w pracy.
– Byliśmy z żoną w sklepie, gdy zadzwoniłaś. Musiałabyś czekać, gdybym poszedł do domu się przebrać. Wolałabyś, żebym się spóźnił czy był ubrany nieodpowiednio?
Pytanie zabrzmiało tak szczerze, że Paula postanowiła się zlitować.
– Lepiej, żebyś był na czas – powiedziała.
Renko od razu się rozluźnił, odsunął okulary przeciwsłoneczne na czoło i rozprostował nogi.
– Niezłego masz saaba, teraz takich już nie robią. Szkoda, że Szwedzi sprzedali produkcję Chińczykom, chociaż nie mam nic przeciwko Chińczykom. Właściwie to mam więcej przeciwko Szwecji niż Chinom. Czy to dziewięć pięć drugiej generacji?
– Ma ponad dziesięć lat – oświadczyła Paula wykrętnie, gdyż nie znała odpowiedzi na pytanie.
Samochody nigdy jej nie interesowały, nawet na tyle, by wymienić swój na nowszy model. Ten egzemplarz sprzedał jej za śmieszną cenę ojciec, gdy po ostatnim rozstaniu z chłopakiem przeprowadziła się na swoje.
– Co masz przeciwko Szwedom? – zapytała.
– Mats Sundin. Ostatnia minuta. Pierwszy mecz w hokeja, jaki pamiętam. Ojciec płakał, ja byłem przerażony – odparł Renko.
Pauli zachciało się śmiać. Ona także oglądała ten mecz z ojcem, który akurat miał dobry humor i do końca powtarzał ironicznie, że nic z tego nie będzie. Próżne nadzieje. I co? Nie mówiłem? Łzy w oczach miał dopiero lata później, gdy Finowie zdobyli złoto.
Szczyt natężenia ruchu samochodowego związany z juhannusem już minął. Paula skręciła ostro, przejeżdżając przez dwa pasy i kierując się na zjazd z autostrady, a potem na obwodnicę prowadzącą na zachód.
– Z zawiadomienia wynika, że ciało znajduje się pod adresem należącym do Fundacji Lehmus. Wiesz, gdzie to jest? – spytała.
– Nie mam bladego pojęcia – odparł Renko.
– To wygugluj.
Policjant wyciągnął z kieszeni szortów telefon i otworzył przeglądarkę.
– Fundacja Lehmus jest organizacją pożytku publicznego, bla, bla, bla – zaczął, znalazłszy właściwą stronę. – Udziela dotacji artystom oraz naukowcom prowadzącym badania nad krajami rozwijającymi się i wspiera projekty międzynarodowe. Fundacja realizuje również własne projekty artystyczne i społeczne – recytował z ekranu komórki. – Chcemy budować lepszy świat, bla, bla, bla…
– Czy możesz przeczytać także te bla, bla? – przerwała mu Paula.
– Okej, przepraszam. Chcemy budować lepszy świat, powiększając wiedzę i zrozumienie problemów krajów rozwijających się, a także przyczyn tych problemów, oraz brać udział w ich rozwiązywaniu. Krajów rozwijających się – powtórzył Renko powoli. – To słowo zawsze wydawało mi się dziwne. Ono świadczy nie tylko o tym, że te kraje są z tyłu za rozwojem, lecz także dyktuje z zewnątrz, co one powinny…
– Kto założył tę fundację? – spytała zniecierpliwiona Paula.
– Chwileczkę, dane kontaktowe… Prezesem zarządu fundacji jest Mai Rinne, a wiceprezesem Elina Lehmusoja.
– Lehmusoja? Słyszałam gdzieś to nazwisko – przypomniała sobie policjantka.
– Fundację Lehmus założył w dwutysięcznym roku Hannes Lehmusoja. Chciał przeznaczyć część zysków koncernu Lehmus na cele związane z użytecznością publiczną – wyczytał Renko.
– Lehmusoja, koncern Lehmus, Fundacja Lehmus – wyliczała Paula. – Wszystko się kręci wokół tej samej rodziny.
– Bo to spółka rodzinna, dyrektorem zarządzającym jest teraz Juhana Lehmusoja. To chyba syn Hannesa?
– Czym zajmuje się koncern?
– Tutaj jest link do firmowej strony… Budownictwem i infrastrukturą.
– Infrastrukturą.
– Tak. Czemu to słowo nie ma fińskiego odpowiednika? Infrastruktura nie leży Finowi na języku. Ale właściwie jakim słowem można zastąpić coś, co oznacza wszystko to, po czym i czym porusza się cokolwiek dokądkolwiek, samochody, ludzie, płynne odpady, informacja, prąd, pociągi, statki, ciężarówki, towary, no i jest jeszcze infrastruktura społeczna…
– Infrastrukturą. Czy mam skręcić na następnym w lewo? – zapytała Paula, przerywając koledze monolog.
Po zjeździe z obwodnicy trafili na dobrą, ale wąską drogę wijącą się przez pola spalone słońcem. Zakręcała ostro w prawo, nurkując w mroku gęstego liściastego lasu. Skrzyżowanie z odnogą wiodącą do willi należącej do Fundacji Lehmus można było zauważyć dopiero wtedy, gdy się podjechało bliżej.
Nieco dalej od skrzyżowania, po drugiej stronie, stał ciągnik siodłowy ciężarówki, a za nim pusta naczepa. Blokowała niemal całkowicie jeden pas i gdyby ktoś chciał ją wyminąć, to musiałby wjechać na drugi, nie widząc, czy z naprzeciwka nie zbliża się jakiś samochód.
– Zapisz numery tej ciężarówki – powiedziała Paula do całkiem zatopionego w telefonie kolegi.
Renko oprzytomniał, pochylił się do przodu, żeby przyjrzeć się numerowi rejestracyjnemu, i powtarzał go na głos tak długo, aż udało mu się zapisać w komórce.
– Lipy! – zawołał uradowany, gdy Paula skręciła na żwirową drogę.
Rzeczywiście, po obu stronach rosły stare, sękate drzewa lipowe.
– Jesteś pewien? – spytała Paula.
– Czego?
– Że to lipy.
– Raczej tak – odparł Renko, niemal przyciskając twarz do przedniej szyby. – W parku trzeba na nie uważać, bo spadają z nich odchody mszyc.
– Fe, ohyda – stwierdziła ironicznie Paula.
– Te tutaj są tak stare, że nawet dawny patron firmy nie mógł ich sam zasadzić. Może one rosły tu jeszcze przed Lehmusojami1.
Za zakrętem ujrzeli krótki odcinek drogi kończący się pod willą Fundacji Lehmus. Był to wielki biały drewniany budynek; po jego prawej stronie połyskiwało morze. Lipy otaczające drogę kończyły się w jej połowie, przy metalowej bramie i ogrodzeniu. Dalej droga prowadziła przez zadbany ogród do głównego wejścia wokół zasadzonych w okręgu kwiatów.
Przy zamkniętej bramie stał lśniący w słońcu niebieski kontener morski. Za nim parkował radiowóz. Obok bramy, na wydzielonym placyku, stały dwumiejscowy czerwony kabriolet oraz czarna potężna miejska terenówka.
Paula zatrzymała się w sporej odległości od policyjnego wozu.
– Ja się zajmę mówieniem – rzuciła do Renka, zanim otworzyła drzwi.
Pod ostatnią lipą przy bramie stało dwóch mundurowych w samych koszulach z podwiniętymi rękawami. Dotrzymywał im towarzystwa sześćdziesięcioletni mężczyzna w niebieskim kombinezonie ogrodnika.
– Klub miłośników mszyc i ich odchodów – mruknął Renko stojący za plecami Pauli.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Lehmus po fińsku oznacza lipę. [wróć]