14,99 zł
Pewnego razu w Piekarach...
Trzynaście opowieści.
Różnej długości, o różnej tematyce, w różnej stylistyce.
Niketóre są wspomnieniami osobistych doświadczeń, inne stanowią wycinek historii, kolejne zostały całkowicie zmyślone.
Łączy je jedno: wszystkie dzieją się w jednym mieście.
Kilkunastu twóców:
Różnią się płcią, wiekiem, obraną drogą życiową. Występują pod prawdziwym nazwiskiem, używają pseudonimu bądź zachowują anonimowość.
Łączy ich jedno: są związani z Piekarami Śląskimi.
Zanurz się w tych osobliwych opowieściach i poczuj klimat wyjątkowego miasta na Górnym Śląsku.
Antologia opowiadań z miastem Piekary Śląskie w roli głównej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 115
MÓJ OJCIEC
Irena Rak i Aleksandra Zajonc
.
PUNKT NAPRAWY TELEWIZORÓW
Ewelina Muszalska
.
PRZYJACIELE I…
Bernadeta Kowalska
.
WSPOMNIENIA ZE SZKOLNEJ ŁAWKI -
Zygmunt Schaefer
.
JAK TO W PIEKARACH KOŚCIÓŁ BUDOWALI -
Anna Wiltosz
.
MAGICZNA STUDZIENKA -
Justyna Rut-Thiam
.
IZDEBKA -
Karol H.
.
NIEMEN W PIEKARACH -
Autor anonimowy
.
MIŁOŚĆ NOCY LETNIEJ -
Marcin Halski
.
NIEZNOŚNA LEKKOŚĆ BUTÓW -
Teresa Kudra
.
BAJKI BIBLIOTECZNE -
Kornelia Bugdoł
- I WYPOŻYCZALNIA KSIĄSZEK
.
SZEŚĆ MINUT -
Aldona Ruice
.
MIŁE ZŁEGO POCZĄTKI -
Jacek Trashy
.
DZIĘKUJEMY
PEWNEGO RAZU w Piekarach…
Kornelia Bugdoł
Karol H.
Marcin Halski
Bernadeta Kowalska
Teresa Kundra
Ewelina Muszalska
Irena Rak i Aleksandra Zajonc
Aldona Ruice
Justyna Rut-Thiam
Zygmunt Schaefer
Jacek Trashy
Anna Wiltosz
Autor anonimowy
Niniejsza książka stanowi zbiór opowiadań wybranych spośród historii nadesłanych (lub opowiedzianych) przez mieszkańców Piekar Śląskich. Odpowiedzią na hasło „Pewnego razu w Piekarach” było kilkanaście opowieści, których akcja toczy się w naszym mieście. Staraliśmy się nie ingerować w teksty, dokonując jedynie niewielkich skrótów i korekt w sytuacjach, w których uznaliśmy to za konieczne dla całokształtu.
NIE ZRAŻAJCIE SIĘ po przeczytaniu jednego opowiadania; drugie możecie polubić, przy trzecim zasnąć, a kolejne zachwyci lub rozzłości (nie dotyczy kolejności w tej książce). Podobne emocje może wywołać po przeczytaniu całość. No bo jak można w jednej książce umieścić historię o bohaterach z przeszłości, kibolskiej bijatyce, budowie kościoła i horrorze z supermarketu?!
Można.
Bo tacy jesteśmy – utkani ze wspomnień, marzeń, niekontrolowanych snów i tłumionych emocji. Takie też są opowieści – zawsze prawdziwe, bo wyssane z najprawdziwszej pamięci i/lub wyobraźni.
Miłego czytania :)
Jacek Trashy i Jakub Müller
MÓJ OJCIEC HISTORIA PRAWDZIWA
Irena Rak i Aleksandra Zajonc
Ta historia ma swój początek dużo, dużo wcześniej, ale dla mnie zaczęła się we wrześniu 1939 roku, gdy miałam 13 lat. Do Kozłowej Góry, gdzie mieszkałam z rodzicami i rodzeństwem, zaczęli wjeżdżać samochodami i motorami niemieccy żołnierze. Mieszkańcy wylegli na ulicę, niektórzy z nich witali najeźdźców kwiatami, ściskali ich i całowali, pokazując, jak cieszą się z ich przyjazdu.
A ja? Ja wróciłam do domu z płaczem, bo dzięki mojemu ojcu, Franciszkowi Zającowi, byłam wychowana w ogromnym poszanowaniu do Ojczyzny. Mój tatuś był wielkim patriotą, walczył w pierwszej wojnie światowej, brał udział w powstaniach śląskich, był oficerem, który z rąk samego marszałka Józefa Piłsudskiego otrzymał krzyż Virtuti Militari. W naszej rodzinie szacunek do Polski, duma z niej i potrzeba walki w obronie jej niepodległości były wpajane dzieciom od najmłodszych lat.
Tata wiedział, że ze względu na swoją przeszłość nie będzie mógł żyć spokojnie, gdy przybędą Niemcy. Już pod koniec sierpnia, gdy wieści o wojnie stawały się coraz bardziej prawdopodobne, kazał mamie naszykować nasze rzeczy, aby w każdej chwili móc opuścić dom i udać się w miejsce, gdzie okupanci nas nie znajdą, a on będzie mógł z nimi walczyć. Jak każdy ówczesny Polak wierzył, że dzięki naszym sprzymierzeńcom wojna potrwa najwyżej kilka miesięcy i wkrótce będą mogli wrócić do Piekar Śląskich.
Moja matka, Agnieszka, kobieta bardzo odważna i zdecydowana, nie chciała się na to zgodzić. Mówiła, że na poniewierkę z dziećmi nie pójdzie, a jak ma zginąć, to woli tutaj, na swojej ziemi. Ojciec jednak nie miał wyjścia – żeby nas nie narażać, opuścił dom. To jednak okupantom nie wystarczyło.
Już po kilku dniach oddział żołnierzy wpadł do naszego domu, wywracając wszystko do góry nogami, grzebiąc w szafach, łóżkach, kuchennych rzeczach, a nawet w sianie na strychu, krzycząc po niemiecku: „Gdzie jest Franciszek Zając?”. My tego nie wiedzieliśmy, bo tata nam nie powiedział, gdzie się zatrzyma.
W odwecie Niemcy zamknęli restaurację, z której się utrzymywaliśmy, a nasz dom rodzinny upaństwowili. Zaczęła się gehenna; nie było ojca, nie mieliśmy z czego żyć, utrzymywaliśmy się z niewielkiej renty inwalidzkiej po dziadku, a było nas wtedy sześcioro: mama, babcia, ja Irena (lat 13), młodszy brat Czesław (lat 11), starszy brat Henryk (lat 15) i starsza siostra Wanda (lat 17). Żyliśmy w ciągłym strachu, stale obserwowani, za naszymi plecami wciąż szeptano, nawet w domu nie byliśmy bezpieczni, bo co rusz ktoś zaglądał nam do okien.
Po dwóch tygodniach w naszym domu zjawił się ojciec, któremu zaproponowano ucieczkę za granicę, ale on nie wyobrażał sobie, że mógłby zostawić nas i swoją ukochaną, znów zniewoloną Polskę. Nie była to jednak mądra decyzja, gdyż już następnego ranka przybył wóz z uzbrojonymi po zęby żołnierzami i gestapowcami. Wpadli do domu i kazali się ojcu ubierać. Matka ojca, nasza babcia, podeszła do jednego gestapowca i zapytała: – Panocku, kaj go bydziecie prowadzić?
Wtedy z tej hitlerowskiej bandy wyskoczył jakiś cywil i krzyknął do niej:
– Deutsch sprechen!
Babcia miała wtedy prawie 90 lat – ojciec był jej najmłodszym synem – i ta biedna, kochana kobieta skuliła się pod nienawistnym spojrzeniem mężczyzny i odeszła na bok. Mnie ogarnęła taka złość na krzyczącego potwora, który tak wystraszył moją babcię, że postanowiłam sobie po zakończeniu wojny, gdy będziemy już żyć w wolnej Polsce, poszukać tego łotra, aby się zemścić (nie musiałam tego robić, bo po wojnie ten człowiek chciał uciec za granicę, ale wcześniej ktoś go zastrzelił).
Gestapowcy zabrali tatę do więzienia w Tarnowskich Górach, był tam trzy miesiące, wrócił w grudniu, w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Cieszyliśmy się ogromnie, że jest z nami, ale to, co opowiadał o pobycie tam, poruszyło moje serce i na zawsze zostało w mojej pamięci.
W więzieniu od razu wrzucili go do celi o wymiarach metr na metr zwanej korcem, nie było tam okna, a z góry nieustannie kapała woda, było strasznie zimno, nie można się było położyć, a nawet usiąść z wyprostowanymi nogami. Dzień w dzień go przesłuchiwano, bito i dręczono za to, że był patriotą, walczył o odłączenie Śląska od Niemiec i działał na rzecz Polski. Niestety, fakt, że go wypuszczono, nie oznaczał końca reperkusji dla mojego taty, dał nam tylko złudną nadzieję, że już zostanie z nami. Po kilku miesiącach spokoju na nasze podwórko wpadła kuzynka Helenka, wołając: „Wujku, uciekaj, jadą po ciebie”. Mieszkała ona na początku uliczki i słyszała, jak Niemcy pytają, gdzie mieszka Franciszek Zając, więc przybiegła opłotkami go ostrzec. Ojciec, zamiłowany ogrodnik, w tym momencie ogradzał podwórko, z którego chciał zrobić dodatkowy ogród. Słysząc Helenkę, rzucił trzymany w ręce młotek, zrobił krok do tyłu, ale auto, które po niego przyjechało, stało już przed domem i nie zdążył uciec. Niemcy wpadli na podwórko i nie zważając na patrzące dzieci, pomagając sobie kopniakami, zabrali go.
Wtedy widzieliśmy go ostatni raz. Moja mama także była wtedy na podwórku, bo wyszła z domu, żeby zawołać nas na obiad. Do dziś pamiętam talerze z parującym krupnikiem – stały na stole, wypełniając kuchnię cudnym aromatem, ale nikt nie jadł…
Wiosną 1940 roku kończyłam siódmą klasę. Chodziła do niej ze mną pewna dziewczyna, z którą uczyłam się jeszcze przed wojną w polskiej szkole. Gdy odezwałam się do niej po polsku, odpowiedziała mi po niemiecku, że nie rozumie. Mój Boże, co za fałsz był w tych ludziach, którzy w jednym momencie stawali się „prawdziwymi” Niemcami, mimo iż przed wojną byli zadeklarowanymi Polakami. A ja tak kochałam Polskę – moją Ojczyznę. Wieczorami pisałam wiersze o niej, bardzo smutne, ale osnute nadzieją, że będzie kiedyś wolna, a my razem z nią.
O ojcu nic nie wiedzieliśmy przez kilka miesięcy, aż wreszcie przyszedł pierwszy list od niego, z którego dowiedzieliśmy się, że został wywieziony do Mauthausen-Gusen w Austrii. Był to pierwszy, a zarazem najcięższy obóz koncentracyjny utworzony poza granicami III Rzeszy, który służył do eksterminacji polskiej inteligencji. List był bardzo krótki, bo ilość linijek była ograniczona, zaś zwroty, które niemieckiej cenzurze się nie podobały, zostały usunięte. Raz w miesiącu mogliśmy pisać do niego, bardzo uważając na słowa, gdyż nasze listy były cenzurowane i gdyby się coś Niemcom nie spodobało, to ojciec mógłby w ogóle listu nie dostać, a wiedzieliśmy, że to dla niego ogromna, być może nawet jedyna radość, gdy może czytać nasze słowa.
W październiku wypadały urodziny taty, a ja wysłałam mu kolorową kartkę urodzinową, co było zabronione i zazwyczaj kończyło się tym, że więzień jej nie dostawał, tym razem jednak się udało! O wielkiej radości ojca na widok kartki oraz moich życzeń dowiedziałam się dopiero po wojnie od współwięźniów, którzy przeżyli i po powrocie opowiedzieli nam o tej chwili.
W 1941 roku tata napisał do mamy, żeby poszła do pewnego pana, z którym przyjaźnił się przed wojną. Był on Niemcem, a ojciec bardzo mu pomógł, gdy chcieli go wydalić z Polski. Wstawił się za nim, a jako zasłużony dla Polski obywatel miał wielki posłuch i dzięki temu załatwił mu dalszy pobyt w Polsce. Ów Niemiec piastował w czasie okupacji wysokie stanowisko, znał ważnych ludzi i miał wiele możliwości, aby załatwić różne sprawy, i ojciec wierzył, że pomoże mu odzyskać wolność. Mama poszła do niego, bardzo prosiła o wstawienie się za tatą, błagała go nawet na kolanach, niestety nic to nie dało, nie czuł się on zobowiązany do odwdzięczenia się ojcu.
Dwa miesiące później otrzymaliśmy dokument zgonu ojca, w którym było napisane, że zmarł na zawał serca 15.08.1941 roku. Miał 52 lata.
Po otrzymaniu zawiadomienia o śmierci męża mama została wezwana do Gestapo. Kazali jej wybrać sobie z góry łachmanów – brudnych, zawszonych, zakrwawionych i śmierdzących – ubranie mojego ojca, a za 20 marek chcieli sprzedać jej jego prochy. Moja mama – typowa Ślązaczka, odważna, dumna i niepokorna – powiedziała, że zabrali jej męża i ojca dzieci żywego i zdrowego, że jego prochy i brudne łachmany nie są jej potrzebne i niech sobie je zostawią. Mamę przed aresztowaniem uchroniło prawdopodobnie tylko to, że bardzo dobrze mówiła po niemiecku, bo gestapowcy grozili jej i straszyli, że wsadzą ją do więzienia, ale ona nie okazywała strachu i na wszystko miała odpowiedź.
Podczas mszy świętej pogrzebowej na katafalku stała pusta trumna przykryta tylko kirem żałobnym. Miałam 15 lat i płakałam na cały głos na myśl, że już nigdy nie zobaczę tego wspaniałego człowieka. Bardzo przeżyłam tę śmierć, byłam bowiem ulubienicą ojca; Bóg obdarzył mnie pięknym głosem, a tata uwielbiał, jak śpiewałam.
Ojciec był założycielem i pierwszym prezesem chóru „Halka” w Kozłowej Górze. Chór powstał 11.11.1911 roku w tajemnicy przed Niemcami, było to bowiem jeszcze przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości. Chórzyści spotykali się na próbach w starej chacie na końcu wsi, śpiewając polskie i śląskie pieśni. Kiedy po wojnie „Halka” się reaktywowała, zostałam w niej solistką i śpiewałam wiele lat, tym samym czcząc pamięć jej założyciela. Za każdym razem, gdy śpiewałam, wyobrażałam sobie, że gdzieś tam w górze on to słyszy, uśmiecha się i cieszy, że dobrze wykorzystuję dar boży.
Dziś, w roku 2022, skończyłam 96 lat i choć ciało mam schorowane, to pamięć mi nie szwankuje i doskonale pamiętam szczegóły różnych historii i swoje uczucia z tych jakże odległych czasów.
Bardzo ubolewam, że tata nie mógł poznać mojego męża i czwórki naszych dzieci, że zabrano mu możliwość bycia dziadkiem i pradziadkiem. Ja jakby w jego zastępstwie jestem babcią ośmiorga wnuków, prababcią dziesięciorga prawnuków i praprababcią dwojga praprawnuków.
Mam dużą, cudowną rodzinę, ale w sercu i pamięci zawsze będzie miejsce dla mojego tatusia, którego nić życia została tragicznie przerwana w tak młodym wieku. Wierzę jednak głęboko, że gdy pan Bóg zabierze mnie z tego świata, jeszcze się z nim spotkam.
PUNKT NAPRAWY TELEWIZORÓW
Ewelina Muszalska
Wychowałam się w stodole pani D. Ale jak to bywa z podobnymi deklaracjami, ich wiarygodność jest raczej kwestią umowną.
Powracam pamięcią do okresu dzieciństwa – na urokliwą, otoczoną polami kozigórską uliczkę, gdzieś na obrzeżach Piekar Śląskich. Niepozorna taka, łatwo przeoczyć. Niektórzy wiedzą o jej istnieniu, bo A., kuzyn mojej matki, prowadzi tam gospodarstwo. Wiosną uprawia truskawki, a latem sprzedaje ogórki i najlepsze pomidory w okolicy.
Pamiętam, że gdy skręcało się w drogę, od progu pozdrawiał wyblakły szyld „PUNKT NAPRAWY TELEWIZORÓW”, bo w czasach przedpotopowych mąż pani M. przywracał do życia radia i telewizory. Jadę tam, sprawdzam. Pordzewiały szyld nadal jest, chociaż męża pani M. już z nami nie ma. Pani M. i mieszkająca trzy domy dalej pani D. są siostrami. Pomiędzy nimi mieszka jeszcze trzecia, najstarsza siostra. Mogłabym przytoczyć ich niewiarygodne perypetie, ale tego nie zrobię, bo to przecież nie moja historia.
Moja historia toczyła się nieco dalej, na polu graniczącym z posesją pani D. Gdy trafiło ono w ręce Ryśka, ten dwudziestoparoletni marzyciel postanowił zbudować na nim dom. Legendy głoszą, że stawianie domu Rysiek rozpoczął od… dachu. Brzmi to co najmniej niedorzecznie, chociaż obserwując własne poczynania, dochodzę do wniosku, że może i coś w tym jest, może rzeczywiście jestem jego wnuczką. Ta sprawa nie daje mi spokoju, wypytuję babcię o szczegóły. Babcia wyjaśnia, że w siedemdziesiątym którymś roku zmieniły się przepisy, przez co dziadek nie otrzymał pozwolenia na budowę. A Rysiek był nieugięty, więc postanowił improwizować.
Znajomy doradził, by richtig ruszyć z budową, ale kurnika. Do kurnika nikt się nie doczepi, a najwyżej potem zrobi się mały lifting i chałpa jak malowana. Lecz Rysiek poszedł o krok dalej, wylał fundamenty, zebrał kolegów, sąsiadów i rodzinę i wspólnymi siłami zaczęli stawiać… stodołę. A właściwie coś, co miało stodołę przypominać. Od frontu pokryli budynek drewnem, a co w środku, nikt nie musiał wiedzieć. Tymczasem w piwnicy odbywała się domowa produkcja pustaków. Młody majster Rysiek opracował projekt oraz wykonał formę do odlewu, babcia zaś spędzała noce w kolejce po cement. Parę lat później, gdy miejscowi przywykli, że coś na polu stoi, dziadek ponownie zebrał swoją fachową ekipę budowlaną… I tym sposobem powstał pełnoprawny dom z gankiem.