Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nieopowiedziane historie kobiet zamordowanych przez Kubę Rozpruwacza.
Wszyscy znamy legendę Kuby Rozpruwacza. Od ponad wieku domniemany, seryjny morderca kobiet jest przedmiotem badań historycznych, opracowań i analiz, a także bohaterem wielu książek, opowiadań, filmów, czy zwykłych strasznych historii opowiadanych sobie w nocy by się bać. Stał się wręcz elementem miejskiej kultury Londynu, jego śladami prowadzone są wycieczki, a jego „cień” zobaczyć można w Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud.
Hallie Rubenhold mówi: Kuba Rozpruwacz był tylko seryjnym, obrzydliwym mordercą. Nikim więcej.
W opozycji do mitologicznej wręcz postaci Rozpruwacza napisała książkę o jego ofiarach, a choć nie wiemy ile ich było na pewno, pięć z nich znamy z imienia: Polly, Annie, Elizabeth, Catherine i Mary-Jane. Pięć kobiet z różnych stron Londynu i Wielkiej Brytanii, o różnych historiach życiowych, pragnieniach, planach na przyszłość. Pisały ballady, prowadziły kawiarnie, żyły w starych, wiejskich posiadłościach... nigdy się nie spotkały, lecz w historii pozostaną zawsze razem, bo połączył je rok tragicznej śmierci – 1888 i domniemany zabójca, którego legenda obrosła w większą sławę, sławę o której one nie mogłyby nawet pomarzyć.
Hallie Rubenhold, która jest uznaną historyczką i twórczynią literatury faktu, napisała książkę właśnie o nich, o kobietach, które w powszechnej świadomości stały się jedynie ofiarami, dopełniającymi liczbę zabójstw Kuby Rozpruwacza, nad którymi nigdy nie pochyliła się historia. Autorka opowiada i zwraca im prawdziwe historię ich losów i ich śmierci, tworząc tym samym fascynujący portret różnorodnych bohaterek, a także mrocznego, wiktoriańskiego Londynu.
Książka zdobyła nagrodę Baillie Gifford, najbardziej prestiżową, brytyjską nagrodę dla autorów literatury faktu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 480
Dla
Mary Ann „Polly” Nichols, Annie Chapman, Elizabeth Stride, Catherine Eddowes i Mary Jane Kelly,
a także Sophie Christopher
(6 września 1990 – 3 czerwca 2019)
Piszę dla tych, które nie mówią, dla tych,
które z przerażenia nie potrafią dobyć głosu,
bo uczy się nas szanować lęk bardziej niż siebie.
Wpaja się nam, że milczenie nas ocali,
ale to nieprawda.
Audre Lorde
Wprowadzenie
Opowieść o dwóch miastach
Istnieją dwie wersje zdarzeń z 1887 roku. Pierwsza jest powszechnie znana, drugą zepchnięto w niepamięć.
Pierwszą podaje większość podręczników do historii, a i ówcześnie żyjący chętnie ją przywoływali i z nostalgicznym uśmiechem powtarzali wnukom. To opowieść o królowej Wiktorii i letnich miesiącach obchodów jej złotego jubileuszu. Wiktoria miała zaledwie kilkanaście lat, gdy na jej skronie włożono ciężką koronę Wielkiej Brytanii, lecz pół wieku później stała się uosobieniem imperium, co uczczono wystawnymi uroczystościami. 20 czerwca, dokładnie w pięćdziesiątą rocznicę jej wstąpienia na tron, do Londynu zjechały koronowane głowy z całej Europy, przybyli także hinduscy książęta, rozmaici dygnitarze i przedstawiciele wszystkich zakątków imperium – z królową Hawajów Lili’uokalani włącznie. Subiekci z West Endu przyozdobili witryny swoich sklepów proporczykami i flagami imperium w barwach błękitu, bieli i czerwieni, na posępnych kamiennych gmachach zawisły girlandy kwiatów. Po zapadnięciu zmroku we wszystkich klubach, ambasadach, hotelach i urzędach leżących przy Piccadilly Street i St James’s Street pogaszono lampy elektryczne i włączono gazowe, by rozświetlić zamocowane na elewacjach gigantyczne korony oraz litery „V” i „R”. Poddani Jej Królewskiej Mości skasowali bilety na peronach hrabstw Kent i Surrey, by pociągami lub piechotą, z przedmieść i czynszówek, przybyć do centrum miasta. Tłoczyli się i przepychali na ulicach w nadziei, że mignie im choćby królewski powóz lub jakaś obsypana diamentami księżniczka. Gdy długi letni wieczór dobiegł wreszcie końca, w oknach swoich domów ustawili świeczki i wypili zdrowie monarchini, wznosząc toasty piwem, szampanem i bordo.
Odprawiono mszę dziękczynną w opactwie westminsterskim, wydano uroczyste przyjęcie, zorganizowano paradę wojskową w Windsorze, a w Hyde Parku fetę dla dzieci, podczas której dwadzieścia kukiełek Puncha i Judy, osiem teatrzyków marionetkowych, dziewięć trup tańczących psów, małp i kucyków, zespoły muzyczne, balony napełnione gazem i osiemdziesiąt sześć rozkładanych niczym harmonijka papierowych makiet z cudnymi obrazkami zabawiało dwa i pół tysiąca chłopców i dziewczynek, które na koniec uczęstowano bułeczkami, pasztecikami, ciastem, cytrusami i lemoniadą. Aż do jesieni odbywały się niezliczone koncerty, wykłady, przedstawienia, pikniki, obiady, a nawet regaty upamiętniające jubileusz, a ponieważ świętowano w tradycyjnym londyńskim sezonie, towarzyszyły temu bale i przyjęcia ogrodowe, na które panie wkładały zdobne koronkami letnie suknie z tiurniurą, uszyte z białego i czarnego jedwabiu, lub stroje w odcieniach brzoskwiniowej żółci, morskiego błękitu i fiołka. W londyńskim ratuszu wyprawiono wystawny bal, podczas którego książę i księżna Walii zabawiali przybyłych z wizytą królewskich krewniaków, a także nuncjusza apostolskiego, księcia Persji, księcia Syjamu i maharadżę królestwa Holkaru z Indore. Cała arystokracja tańczyła pod sztandarami imperium i kaskadowymi kompozycjami perfumowanych kwiatów, w lustrach pobłyskiwały tiary i diamentowe spinki, młode debiutantki przedstawiano stosownym partiom. Tryby wiktoriańskiego życia obracały się w rytm bajecznej melodii porywającego walca.
Jest też druga wersja.
To opowieść o roku 1887, której większość stara się nie pamiętać. Podręczniki do historii przytaczają ją rzadko i ledwie garstka ludzi ma świadomość, że w ogóle się wydarzyła, choć tamtego roku wypełniła więcej gazetowych szpalt niż wszystkie opisy królewskich parad, bankietów i fet razem wzięte.
Jubileuszowe lato było wyjątkowo ciepłe i suche. Bezchmurne niebo sprzyjało beztroskim piknikom i ogrodowym przyjęciom, ale wypaliło pola na wiór i zbiory owoców były marne. Susza i brak pracy dla robotników sezonowych spotęgowały i tak już dotkliwe bezrobocie. Gdy zamożni, ukryci pod parasolkami lub w cieniu drzew otaczających podmiejskie wille, rozkoszowali się słoneczną pogodą, ubodzy i bezdomni skorzystali z niej, by rozbić się obozem na placu Trafalgarskim. Wielu przybyło do centrum miasta w poszukiwaniu zatrudnienia na rynku w Covent Garden, gdzie londyńczycy zaopatrywali się w owoce i warzywa, lecz klęska nieurodzaju oznaczała mniej skrzynek gruszek i śliwek, które należało przenieść lub zawlec na stragan. Nie mając pieniędzy na nocleg, rozłożyli się na pobliskim placu ramię w ramię z rosnącą grupą robotników bez zajęcia, którzy woleli spać na ulicy, niż pogodzić się z urągającymi ludzkiej godności warunkami panującymi w przytułkach. Obozujących widywano, jak – ku przerażeniu przechodniów – dokonywali w fontannach porannych ablucji i nieporadnie prali zawszone ubrania u stóp lorda Nelsona, który zerkał na nich ze szczytu kolumny. Wraz z jesienią nadeszli socjaliści, członkowie Armii Zbawienia i różnych organizacji dobroczynnych rozdający Biblię, bony do noclegowni, kawę, herbatę, zupę i chleb. Zaimprowizowane biwaki okryto brezentem, między wielkimi łapami brązowych lwów co dzień ktoś wygłaszał namiętną tyradę. Podniecenie, poczucie wspólnoty i darmowy wikt zwabiły na plac rzesze londyńczyków wyrzuconych na społeczny margines, za nimi zaś nadciągnęła policja – oraz dziennikarze, którzy kręcili się wśród tych brudnych lokatorów na dziko, gromadząc opowieści i nazwiska postaci całkowicie poza tym anonimowych.
„Pan Ashville” twierdził, że jest „z zawodu malarzem i szklarzem”. Od roku był bezrobotny. Trzydzieści trzy noce przespał na umocnionym brzegu Tamizy, lecz kiedy zrobiło się zimno, przeniósł się na plac Trafalgarski w nadziei, że tam będzie nieco cieplej. Przybity i wyraźnie wyczerpany, starał się z nadzieją patrzeć w przyszłość i nie tracić wiary, że pewnego dnia znajdzie pracę.
Wdowa po żołnierzu krążyła po placu i sprzedawała zapałki, by zarobić na utrzymanie siebie i synka. Kiedyś żyła inaczej, lecz gdy nie zdołała spłacić ostatniej raty kredytu wziętego na zakup maszyny do szycia, straciła źródło przychodów i eksmitowano ją z izby, w której mieszkała. Wiedziała, że jeśli przeniesie się do noclegowni, odbiorą jej dziecko. W tej sytuacji spanie na placu z synkiem, którego co noc otulała szalem, wydawało się lepszym wyjściem[1].
Na jednej z kamiennych ław ułożyła się obok siebie para starszych ludzi, którzy do tej pory nie mierzyli się z takimi trudnościami[2]. Mąż piastował stanowisko dyrektora muzycznego teatru, lecz wskutek wypadku stracił zdolność do pracy. Nie mając żadnych oszczędności, zaczęli zalegać z czynszem i wkrótce byli zmuszeni zadowolić się noclegiem pod gwiazdami. Myśl o tym, by zdać się na łaskę miejscowego przytułku, była zbyt wstydliwa i przerażająca, by w ogóle ją rozważać.
Setki ludzi ściągały na plac Trafalgarski, by złożyć głowy na kamiennym bruku, a każdy z przybyszy niósł podobną opowieść. Niedługo trwało, nim polityczni agitatorzy zorientowali się, że ta wspólnota uciemiężonych jest gotową armią gniewnych, którzy nie mają już nic do stracenia. Londyńczycy dawno pojęli, że plac Trafalgarski oddziela wschód od zachodu miasta, biedę od zamożności, że jest sztuczną granicą, niewidzialnym kneblem dławiącym tych, których pozbawiono głosu i praw. Kneblem, który łatwo można zerwać. W 1887 roku groźba rewolucji społecznej niektórym wydawała się niebezpiecznie bliska, innym zaś nie dość bliska. Codzienne przemowy wygłaszane na placu przez socjalistów i reformatorów społecznych, takich jak William Morris, Annie Besant, Eleanor Marx czy George Bernard Shaw, poderwały w końcu masy do buntu. Tysiące ludzi, skandując i powiewając transparentami, wylały się na ulice, co doprowadziło do nieuniknionych aktów przemocy. Londyńska policja i sąd magistracki przy Bow Street pracowały niemal bez przerwy, próbując powstrzymać protestujących i oczyścić plac z wichrzycieli i miejskiej biedoty, lecz ta, wypchnięta poza jego obręb, wracała nieubłaganie niczym fala przypływu.
Wielką nieroztropnością okazało się zarządzenie, wydane 8 listopada przez sir Charlesa Warrena, komendanta stołecznej policji, dotyczące zakazu wszelkich spotkań na placu Trafalgarskim. Ci, którzy zdążyli już dostrzec w tym miejscu bijące serce Londynu, agorę pospólstwa i arenę działań politycznych, uznali to za deklarację wojny. Na 13 listopada zaplanowano demonstrację. Formalnie żądano uwolnienia z więzienia irlandzkiego posła Williama O’Briena, ale zastrzeżenia protestujących do władz dalece wykraczały poza ten postulat. Ponad czterdzieści tysięcy kobiet i mężczyzn zgromadziło się, by wyrazić swój gniew. Naprzeciw stanęło dwa tysiące funkcjonariuszy policji, pojawili się także grenadierzy i Gwardia Królewska. Do starć doszło prawie od razu, policja ruszyła na protestujących z pałkami. Pomimo apeli o pokojową demonstrację wielu jej uczestników wystąpiło z ołowianymi rurkami, nożami, młotkami i odłamkami cegieł. Aresztowano czterdziestu protestujących, ponad dwustu odniosło obrażenia, zginęły co najmniej dwie osoby. Niestety krwawa niedziela, jak nazwano to wydarzenie, nie oznaczała końca konfliktu. Brzęk tłuczonego szkła towarzyszący wybuchom powszechnego gniewu słychać było jeszcze długo po Nowym Roku.
Przez te dwa tak różne obrazy przewijają się dwie kobiety, których życie i śmierć wpłynęły na kształt XIX wieku. Pierwszą z nich była królowa Wiktoria, od której imienia wzięła nazwę cała epoka 1837–1901. Drugą była bezdomna Mary Ann „Polly” Nichols, jedna z tych, którzy w 1887 roku obozowali na placu Trafalgarskim. Jej postać, w przeciwieństwie do osoby monarchini, zniknęła w pomroce dziejów, choć świat zapamiętał przydomek jej zabójcy – budzącego fascynację graniczącą z uwielbieniem Kuby Rozpruwacza.
Złoty jubileusz królowej dzieliło około dwunastu miesięcy od śmierci Polly Nichols. Zamordowana 31 sierpnia 1888 roku, była pierwszą z pięciu „kanonicznych” ofiar Kuby Rozpruwacza – pierwszą z pięciu kobiet, które wedle ustaleń policji poniosły śmierć z ręki jednego człowieka; wszystkie zginęły w dzielnicy Whitechapel we wschodnim Londynie. 8 września na podwórku przy Hanbury Street znaleziono zwłoki Annie Chapman. 30 września Kuba Rozpruwacz uderzył dwukrotnie. W ataku nazwanym później „podwójnym wydarzeniem” straciły życie Elizabeth Stride, znaleziona na Dutfield’s Yard przy Berner Street, oraz Catherine Eddowes, której zwłoki leżały na Mitre Square. Na kilka tygodni Kuba Rozpruwacz zawiesił swoją morderczą działalność, po czym 9 listopada popełnił ostatnią zbrodnię, potwornie okaleczając ciało Mary Jane Kelly, zaskoczonej we własnym łóżku w mieszkaniu przy Miller’s Court pod numerem trzynastym.
Brutalność zbrodni popełnionych w Whitechapel wywołała szok wśród mieszkańców całego Londynu i większości świata czytającego prasę codzienną. Wszystkie ofiary Kuby Rozpruwacza miały poderżnięte gardła, cztery kobiety z pięciu literalnie wypatroszono. Jeśli nie liczyć ostatniego zabójstwa, gwałtowną śmierć zadano im za każdym razem na ulicy, pod osłoną ciemności – i za każdym razem mordercy udawało się zbiec, nie pozostawiwszy śladów, które pozwoliłyby określić jego lub jej tożsamość. Zważywszy na przeludnienie Whitechapel, opinia publiczna, prasa, a nawet Scotland Yard uznały to za godne uwagi. Kuba Rozpruwacz był zawsze o jeden makabryczny krok przed władzami, co otaczało go przerażającą, niemal nadprzyrodzoną aurą.
Wydział H londyńskiej policji działający w Whitechapel próbował stanąć na wysokości zadania, lecz przy ograniczonych zasobach nigdy dotąd nie prowadził tak złożonego i rozbudowanego dochodzenia, więc funkcjonariusze szybko rozłożyli ręce. Przesłuchano okolicznych mieszkańców, zabezpieczono i przeanalizowano dowody i materiały znalezione na miejscu zbrodni. Policję zasypały listy i oświadczenia rzekomych świadków, deklaracje pomocy i niestworzone opowieści rozmaitych konfabulantów. Ogółem przesłuchano ponad dwa tysiące osób, a ponad trzysta brano pod uwagę jako potencjalnych podejrzanych. Mimo pomocy funkcjonariuszy City of London Police i śledczych Scotland Yardu dochodzenie nie pozwoliło wskazać mordercy. Obiecujące tropy przepadły w lawinie dokumentów, która zasypała zespół dochodzeniowy. Policjanci pospiesznie sporządzali notatki i zapuszczali się w poszukiwaniu potencjalnych podejrzanych w ciemne zaułki, tymczasem Rozpruwacz nie przerywał swojej morderczej pasji.
Wraz z upływem kolejnych dni „jesieni grozy” w Whitechapel zaroiło się od dziennikarzy, krążących wokół tego tematu – prawdziwej żyły złota – z ołówkiem w garści. Nieuchronne wmieszanie się prasy w dochodzenie prowadzone wśród mieszkańców East Endu, już i tak wystarczająco podenerwowanych, podziałało niczym detonator. Policja udzielała informacji bardzo skąpo, więc dzienniki zaczęły na wyścigi publikować własne teorie na temat zabójcy i jego metod działania. Gazety rozchodziły się jak świeże bułeczki, czytelnicy objawiali nienasycony apetyt na kolejne artykuły i jeszcze ciekawsze ujęcia. Raz po raz na łamy trafiały historie mocno podkoloryzowane lub zwyczajnie zmyślone. Publikowanie plotek i pochopnych komentarzy dyskredytujących działania śledczych nie osłabiło niepokoju mieszkańców dzielnicy. W połowie września byli już ponoć „spanikowani”; większość ogarnął lęk tak duży, że nocą nie wychylała nosa za drzwi. Przed posterunkiem przy Leman Street gromadziły się tłumy ludzi, „gwizdami i pokrzykiwaniem” domagających się aresztowania zabójcy, a miejscowi rzemieślnicy, którym spieszno było ująć go własnoręcznie, powołali straż obywatelską. Przez cały ten czas prasa snuła najdziksze domysły na temat tożsamości sprawcy. Podejrzewano, że był mieszkańcem Whitechapel, a może zamożną „szychą” z West Endu, Żydem, żeglarzem, rzeźnikiem albo chirurgiem, cudzoziemcem, wariatem, a nawet nie jednym człowiekiem, a gangiem specjalizującym się w wymuszeniach. Miejscowi zaczęli atakować wszystkich, którzy odpowiadali tym opisom. Ofiarami napaści padali lekarze z charakterystycznymi torbami, policję wzywano do ludzi niosących paczki. Zbrodnie budziły obrzydzenie, a przy tym przedziwnie intrygowały. Im bardziej gęstniał tłum pod posterunkiem na Leman Street, tym więcej ludzi krążyło wokół miejsc, w których dokonano zbrodni. Część przyglądała się im z nadzieją na rozwiązanie zagadki, innych fascynowała groza makabrycznego widowiska.
Jako że policja nie zdołała postawić przed sądem domniemanego sprawcy żadnego z pięciu zabójstw, potrzeba wymierzenia sprawiedliwości podczas procesu nigdy nie doczekała się zaspokojenia. Tym, co pozwoliło odpowiedzieć na kilka pytań i zamknąć sprawę przynajmniej częściowo, były kolejne dochodzenia koronera prowadzone po każdym morderstwie przy drzwiach otwartych w dzielnicach Whitechapel i City of London, a później obszernie omawiane na łamach prasy. W trakcie dochodzenia, podobnie jak w sprawie karnej, powoływano ławę przysięgłych, przed którą świadkowie składali zeznania, co miało na celu ustalenie jasnego obrazu okoliczności zgonu, przyjmowanego później za oficjalną wersję zdarzeń. Większość informacji na temat pięciu ofiar czerpano z zeznań złożonych podczas dochodzenia, układających się jednak w dość dyskusyjny zapis zdarzeń. Przesłuchujący nie byli zbyt dociekliwi, przysięgli rzadko zadawali pytania i nikt nie starał się wyjaśnić luk i niespójności w zeznaniach. Uczestnicy dochodzenia ślizgali się po powierzchni, nie schodząc w mętne głębiny, na których dnie mogło spoczywać rozwiązanie zagadki.
Jeśli bowiem morderstwa w Whitechapel ujawniły cokolwiek, to tylko niewyobrażalną potworność warunków życia biedoty. Obozowiska i zamieszki na placu Trafalgarskim były zaledwie widomą manifestacją chronicznych dolegliwości East Endu i innych zapuszczonych dzielnic Londynu. To była prawda nie tyle rzucona, ile wycharczana prosto w twarz establishmentu, któremu Kuba Rozpruwacz splunął pod nogi krwią.
Przez większą część panowania królowej Wiktorii dziennikarze, społecznicy i misjonarze próbowali nagłośnić okropności East Endu, ale w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XIX wieku sytuacja jeszcze bardziej się pogorszyła. Na gospodarce odcisnął się tak zwany długi kryzys. Dostępna w Londynie praca dla nieprzeliczonej armii wyrobników, którzy szyli, prali, nosili cegły, rozładowywali statki, handlowali na ulicach i dorabiali pracą chałupniczą, była niepewna i słabo opłacana. Najemnik w dokach zarabiał nie więcej niż piętnaście szylingów tygodniowo. Ludzie-reklamy, obnoszący po ulicach afisze wymalowane na tablicach, które mocowali na własnych piersiach i plecach, zarabiali najwyżej szylinga i osiem pensów dziennie. Co gorsza, systematycznie rosły czynsze. Zrównanie z ziemią ogromnych połaci najuboższych osiedli, by zrobić miejsce na nowe dworce, tory kolejowe i szerokie arterie w rodzaju Shaftesbury Avenue, stłoczyło stołeczną biedotę w nielicznych ubogich dzielnicach, które jej jeszcze pozostały.
Whitechapel była owiana najgorszą sławą, lecz zdecydowanie nie stanowiła jedynego zagłębia ubóstwa w Londynie. Jak dowiodły obszerne i szczegółowe badania londyńskich slumsów przeprowadzone w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku przez reformatora społecznego Charlesa Bootha, cała metropolia usiana była enklawami skrajnej nędzy, w których pleniła się przestępczość; można było trafić na takie miejsca nawet w dzielnicach stwarzających całkiem dogodne warunki życia. Niemniej w konkurencji o miano najpodlejszej dzielnicy Whitechapel wygrywała nawet z Bermondsey, Lambeth, Southwark i St Pancras. Pod koniec XIX wieku w tej dzielnicy targowisk, ubojni, magazynów, fabryk, fabryczek, noclegowni, „umeblowanych pokoi”, pubów i tancbud cisnęło się siedemdziesiąt osiem tysięcy mieszkańców. Stłoczeni ludzie tworzyli mieszankę niezwykle różnorodną kulturowo, językowo i wyznaniowo. Do Whitechapel od co najmniej dwustu lat zjeżdżali imigranci z całej Europy. Pod koniec XIX wieku sporą ich część stanowili Irlandczycy, rozpaczliwie pragnący wyrwać się z nędzy gniotącej irlandzką wieś. W latach osiemdziesiątych dołączyli do nich Żydzi uciekający z Europy Wschodniej przed pogromami. W epoce ogromnej podejrzliwości towarzyszącej ludziom innych ras, wyznania czy narodowości integracja nie przebiegała bez problemów nawet w slumsach. Mimo to badacze pracujący dla Charlesa Bootha uznali mieszkańców Whitechapel niezależnie od ich pochodzenia za przedstawicieli dość jednorodnej grupy społecznej. Pomijając nielicznych przedstawicieli klasy średniej, znaczący odsetek mieszkańców tej dzielnicy określono jako „ludzi ubogich”, „bardzo ubogich” lub „na bakier z prawem”.
Mroczne serce Whitechapel biło w Spitalfields. To tu, nieopodal targowiska i wysokiej, białej iglicy anglikańskiego kościoła Christ Church, znajdowały się najgorsze ulice i noclegownie w okolicy, a może nawet w całym Londynie. Dorset Street, Thrawl Street, Flower and Dean Street i przyległe zaułki budziły obawy nawet wśród policjantów. Stały przy nich głównie tanie noclegownie, gdzie szerzył się występek, oraz zrujnowane kamienice, w których zawilgocone pomieszczenia, gdzie tynk sypał się ze ścian, podzielono na pojedyncze umeblowane pokoje do wynajęcia. Te ulice i ich zdesperowani mieszkańcy ucieleśniali całą zgniliznę Anglii.
Ludzi zepchniętych w tę otchłań z bezpiecznego świata wiktoriańskiej klasy średniej ogarniało przerażenie. Popękane chodniki, lampy gazowe rzucające mdłe światło, przepełnione rynsztoki i kałuże, w których rozwijały się wszelkie zarazki, drogi zawalone odpadkami zwiastowały grozę wnętrz budynków, gdzie w zarobaczonych izbach dwa na trzy metry mieszkały całe rodziny. Inspektorzy sanitarni niejednokrotnie zastawali pięcioro dzieci śpiących w jednym łóżku z martwym braciszkiem oczekującym pochówku. W tych izbach z wytłuczonymi szybami ludzie spali na podłodze, na słomie lub na stertach szmat; niektórzy oddali do lombardu ostatnią koszulę i okrywali nagie ciało najpodlejszym łachem. W tym dziewiątym kręgu piekła pleniły się choroby, niedożywienie, pijaństwo i przemoc domowa, a właściwie wszystkie rodzaje przemocy. Dziewczęta tuż po wejściu w okres pokwitania zaczynały się prostytuować, by zarobić pieniądze. Chłopcy równie łatwo zaczynali kraść, a ich ofiarą padały nie tylko portfele i zegarki. Utrzymująca moralny pion angielska klasa średnia nabierała w tych warunkach przekonania, że wobec dotkliwego niedostatku zanikają wszelkie odruchy przyzwoitości zazwyczaj rządzące stosunkami międzyludzkimi.
Nigdzie nie przejawiało się to wyraźniej niż w nędznych noclegowniach oferujących schronienie ludziom zbyt biednym, by mogli sobie pozwolić choćby na „umeblowany pokój”. Ci nieszczęśnicy spali na zmianę na cuchnących pryczach noclegowni, w odstręczających schroniskach dla bezdomnych i pod mostem. W noclegowniach roiło się od żebraków, kryminalistów i prostytutek, pijaków, starców, kalek i weteranów na zasiłku, bezrobotnych i wyrobników imających się przypadkowych zajęć. Większość lokatorów należała do więcej niż jednej kategorii. Tylko w Whitechapel działały dwieście trzydzieści trzy noclegownie, zapewniające dach nad głową ośmiu tysiącom trzystu pięćdziesięciu ludziom niemającym własnego domu[3]. Najgorszą opinię miały noclegownie przy Dorset Street, Thrawl Street oraz Flower and Dean Street. Za cztery pensy za noc można było wynająć twarde i zapchlone pojedyncze łóżko w dusznym, śmierdzącym dormitorium. Osiem pensów kosztowało równie nędzne podwójne łóżko otoczone drewnianym przepierzeniem. Funkcjonowały noclegownie męskie, żeńskie i mieszane, choć te ostatnie uznawano za przybytki moralnego zwyrodnienia. Wszyscy lokatorzy mieli prawo korzystać ze wspólnej kuchni otwartej od rana do późnej nocy. Traktowali ją jak świetlicę, gotując tam skromne posiłki, popijając piwo i herbatę w towarzystwie tych, którzy akurat zajrzeli z wizytą. Badaczy i reformatorów życia społecznego zasiadających przy tych kuchennych stołach bulwersowały groteskowe maniery i potworny język, jakim posługiwały się nawet dzieci, lecz ich największy sprzeciw budziły przelewające się wychodki i potworny brud uwłaczający ludzkiej godności, nieskrywana nagość i swoboda stosunków seksualnych, przemoc, pijaństwo i zaniedbywanie dzieci. W noclegowniach cała ohyda slumsów skupiała się pod jednym dachem.
Policję i społeczników szczególnie niepokoił związek noclegowni z prostytucją. Lokatorom i lokatorkom nie zadawano zbyt wielu pytań, o ile tylko płacili cztery czy osiem pensów za łóżko, więc rzeczone przybytki szybko stały się siedliskiem nierządu. Wiele kobiet uznających prostytucję za swoje główne źródło utrzymania mieszkało lub pracowało w noclegowniach zwłaszcza po tym, jak w 1885 roku weszła w życie ustawa, która doprowadziła do przymusowego zamknięcia znacznej liczby burdeli, wskutek czego wiele prostytutek zmuszonych było uprawiać swoje rzemiosło poza miejscem zamieszkania. Noclegownia z podwójnym łóżkiem za osiem pensów okazywała się wygodnym lokalem, do którego można było przyprowadzić klienta z ulicy. Część prostytutek spała w tańszych pojedynczych łóżkach za cztery pensy, swoje usługi świadcząc w ciemnych zaułkach – szybkie numerki często nie obejmowały pełnego stosunku.
Do noclegowni trafiały różne kobiety, które znalazły się w pechowym położeniu. Część trudniła się dorywczo prostytucją, niemniej generalizowanie, że postępowały tak wszystkie, jest absolutnie nieuprawnione. Lokatorki wykazywały się niemałą pomysłowością, by uzbierać na opłatę za łóżko. Większość podejmowała się kiepsko opłacanych prac dorywczych, piorąc, sprzątając i handlując na ulicy, a dziurawy budżet łatały pożyczkami, żebraniną, oddawaniem przedmiotów pod zastaw, a w razie potrzeby kradzieżą. Jedną z najważniejszych strategii obniżania kosztów życia było związanie się z mężczyzną. Te relacje często były krótkotrwałe i utrzymywane z konieczności, choć zdarzały się związki niesakramentalne z wieloletnim stażem. Obserwatorów z klasy średniej przerażało, jak łatwo ubogie kobiety i biedni mężczyźni wchodzą w związki i jak szybko z nich rezygnują. I właściwie nie miało znaczenia, czy z takich związków urodziły się dzieci. Oczywiście ten kodeks moralny znacząco odbiegał od przyjętych norm i tym bardziej nie pozwalał ocenić faktycznego postępowania kobiet z podłych noclegowni.
W okresie rządów terroru Kuby Rozpruwacza prasa, chcąc zbulwersować cały kraj plastycznymi opisami życia w slumsach, regularnie zapewniała czytelników, że noclegownie w Whitechapel to „właściwie zwykłe burdele”, a większość zamieszkujących je kobiet, jeśli pominąć nieliczne wyjątki, trudni się prostytucją. Wobec potworności przedstawianych zdarzeń opinia publiczna chętnie w to uwierzyła. Hiperbola urosła do rangi niezbitego faktu, choć policja miała na tę kwestię zgoła odmienne spojrzenie, co potwierdzał list komendanta napisany w samym środku epidemii mordów. Po przeprowadzeniu zgrubnych wyliczeń sir Charles Warren oszacował, że dwieście trzydzieści trzy noclegownie działające w Whitechapel były zamieszkiwane przez tysiąc dwieście prostytutek. Twierdzenie to opatrzył, co istotne, następującym zastrzeżeniem: „Nie dysponujemy żadnymi metodami, które pozwoliłyby nam ustalić, które kobiety się prostytuują, a które nie”[4]. Innymi słowy, skoro nawet policja uznała, że odróżnienie prostytutek od zwykłych kobiet jest niemożliwe, tym bardziej nie mogli tego zrobić dziennikarze.
Liczby Warrena kreślą intrygujący obraz. Skoro liczba mieszkańców noclegowni wynosiła osiem tysięcy pięćset trzydzieści, z czego jedną trzecią, czyli dwa tysiące osiemset czterdzieści cztery, stanowiły kobiety, to gdyby faktycznie przyjąć, że tysiąc dwieście spośród nich parało się prostytucją, musielibyśmy uznać, że tysiąc sześćset czterdzieści cztery kobiety, czyli większość, w żadnym stopniu się nią nie trudniła[5]. Ofiary Kuby Rozpruwacza i ich biografie wplątano w sieć bezpodstawnych założeń, zasłyszanych pogłosek i nieuprawnionych spekulacji dotyczących wszystkich mieszkanek noclegowni działających w Whitechapel. Nici zaczęto rozsnuwać przed stu trzydziestu laty i, co ciekawe, aż dotąd nikt ich nie naruszył. Opowieść o Polly, Annie, Elizabeth, Kate i Mary Jane ukształtowały wartości wiktoriańskiego świata: męskie, autorytarne, typowe dla klasy średniej. Ta opowieść powstała w czasach, gdy kobiety nie miały praw ani głosu, a biedę uznawano za efekt lenistwa i demoralizacji, zatem połączenie ubóstwa i kobiecości było najgorszym z możliwych. Przez ponad sto trzydzieści lat trzymaliśmy w rękach zakurzoną paczkę, którą przekazały nam poprzednie pokolenia. Rzadko zdarzało nam się zerknąć do środka czy podjąć próbę pozbycia się grubego opakowania zasłaniającego te kobiety i ich prawdziwą historię.
Kuba Rozpruwacz zabijał prostytutki, tak w każdym razie powszechnie sądzono, lecz nie ma żadnych dowodów na to, by trzy z pięciu jego ofiar trudniły się prostytucją. Gdy w ciemnym zaułku lub na nieoświetlonej ulicy znajdowano ich zwłoki, policja bezrefleksyjnie zakładała, że to prostytutki zamordowane przez maniaka, który zwabił je tam, by uprawiać z nimi seks. Na to również nie ma dowodów i nigdy ich nie było. Przeciwnie, w toku dochodzenia koronera stwierdzono, że Kuba Rozpruwacz nie współżył z żadną ze swoich ofiar. Co więcej, ani razu nie natrafiono na ślady walki, a zabójstwa, jak się wydaje, odbywały się w kompletnej ciszy; nikt w okolicy nie słyszał żadnych krzyków. Autopsje dowiodły, że wszystkie ofiary zginęły w pozycji półsiedzącej. Wiadomo, że co najmniej trzy z tych kobiet sypiały na ulicy, a tej nocy, gdy zostały zabite, nie miały pieniędzy na opłacenie noclegu. Piątą ofiarę zamordowano w jej własnym łóżku. Policja była jednak tak niezbicie przekonana do swoich teorii na temat wspólnego mianownika wszystkich ofiar, że nie dostrzegła oczywistego faktu: Kuba Rozpruwacz obierał za cel kobiety pogrążone we śnie.
Niewiarygodny materiał źródłowy od początku stanowił przeszkodzę na drodze do odkrycia prawdy na temat tych morderstw. W policyjnych archiwach można odnaleźć niezbyt obszerne akta tych spraw, niemniej większości danych dostarcza dochodzenie koronera. Niestety, oficjalna dokumentacja dotycząca trzech z pięciu spraw zaginęła. Pozostały przekręcone, przeredagowane, podkoloryzowane i zreinterpretowane doniesienia prasowe, z których można wysnuć ogólny obraz zdarzeń. Podeszłam do nich z dużą rezerwą, w żadnej mierze nie traktując ich jako niepodważalnych. Nie zdecydowałam się również wykorzystać niepotwierdzonych informacji dostarczonych przez świadków, którzy nie znali ofiar osobiście.
Napisałam tę książkę nie po to, by wyśledzić mordercę i ustalić jego tożsamość. Chciałam przestudiować biografie pięciu kobiet, przyjrzeć się ich doświadczeniom w kontekście całej epoki, podążyć za nimi w świetle i w mroku. Są dla nas cenniejsze niż puste ludzkie skorupy, za jakie je dotychczas uznawaliśmy. Były dziewczynkami rozpaczającymi po śmierci matki, kobietami, które się zakochiwały, rodziły dzieci i grzebały rodziców, śmiały się i świętowały Gwiazdkę, kłóciły się z rodzeństwem, szlochały, marzyły, cierpiały i napawały drobnymi zwycięstwami. Ich koniec był szczególny, lecz ich losy odzwierciedlały życie wielu kobiet epoki wiktoriańskiej. Tę książkę napisałam dla nich – w nadziei, że ich historia wreszcie zostanie usłyszana, a jej bohaterkom oddamy to, co brutalnie im odebrano: godność.
Przypisy
Wprowadzenie: Opowieść o dwóch miastach