Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Kiedyś, żeby zarezerwować tu miejsce, trzeba było wysłać list - tradycyjnie, pocztą. Do skrzynek wpadały więc kartki i koperty opisane: "Schronisko w Pięciu Stawach Polskich. Tatry!".
"A gdzie adres?!", zżymali się urzędnicy Poczty Polskiej, dopytując o nazwę ulicy, numer budynku i kod pocztowy. „To dom bez adresu!”, tłumaczyli oczywistą oczywistość miłośnicy Tatr, rwąc włosy z głowy, że można nie wiedzieć, o jakie miejsce chodzi.
Do Pięciu Stawów nie dojedziesz. I nie zawsze dojdziesz! Tu wciąż warunki dyktuje natura. To najwyżej położone schronisko PTTK w polskich Tatrach, a jednak rezerwacje robi się z rocznym wyprzedzeniem… bo przecież to legendarna "Piątka".
Tu szarlotka od zawsze smakuje tak samo, czyli wyśmienicie; niedźwiedź co rusz zagląda do spiżarni, a Biała Dama ponoć nadal strąca taterników z Zamarłej Turni. I obowiązkowo zima na kilka tygodni odcina niekiedy dolinę od świata.
Od blisko stu lat schronisko prowadzi jedna rodzina - słynny ród Krzeptowskich. Z czym się mierzą, jak żyją, jak wychowują dzieci i jak tworzą miejsce, które stali bywalcy nazywają domem? Czy każdy znajdzie w nim miejsce? O codzienności, tej zwykłej i niezwykłej, opowiadają szefowe schroniska: Marychna i Marta (a w swoim pamiętniku ich babcia - Maria Krzeptowska) oraz ludzie przez lata z nim związani.
To nie tylko historia domu gdzieś na końcu świata z własnym duchem i tożsamością. To także opowieści o tym, co wszyscy kochamy w górach: o pasji, braterstwie i pokorze. I punkcie, gdzie krzyżują się szlaki górskie i ludzkie.
Beata Sabała-Zielińska - rodowita góralka, publicystka i dziennikarka radiowa, przez lata związana z Radiem ZET. Autorka i współautorka książek o Zakopanem. Zajmuje się głównie tematyką górską. Jej ostatnia książka "TOPR. Żeby inni mogli przeżyć", opisująca misję i pracę ratowników TOPR-u, szybko stała się bestsellerem. Pracuje na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie prowadzi studencką rozgłośnię UJOT FM.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 490
Copyright © Beata Sabała-Zielińska, 2020
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
www.panczakiewicz.pl
Zdjęcie na okładce
© Jan Wierzejski/Fotonova
Zdjęcia na wkładce
Jan Wierzejski/Fotonova;
archiwum Krzeptowskich;
archiwum Hanny Gąsienica-Daniel
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Dorota Koman
Korekta
Grażyna Nawrocka
Katarzyna Kusojć
ISBN 978-83-8234-563-6
Warszawa 2020
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Gdzieś na końcu świata...
– A może na początku? Ja bym powiedziała, że Pięć Stawów to początek świata. W każdym razie dla nas na pewno.
Zaskakuje mnie to proste stwierdzenie Marychny Krzeptowskiej, kierowniczki schroniska w Pięciu Stawach. Nigdy nie myślałam o Tatrach w ten sposób i pewnie dlatego należę do osób, które z denerwującą naiwnością pytają innych: „Po co chodzisz po górach?”, widząc w wędrówce głównie wysiłek. Tymczasem dla wielbicieli Tatr to przede wszystkim wyprawa w głąb siebie. Nie znoszę banalności tego stwierdzenia, a jednak to ono najtrafniej opisuje deklaracje typu:
Chcę pobyć sam ze sobą.
Odnaleźć w sobie najlepszą część.
Zapytać siebie, czego szukam w życiu i co jest dla mnie naprawdę ważne.
Spotkać ludzi, którzy myślą i czują podobnie.
Zakochać się.
Zaprzyjaźnić.
Sprawdzić się w boju.
Zmęczyć do granic możliwości.
Dotknąć nieba.
– W górach więcej spraw się zaczyna, niż kończy – mówi Marychna. – Zaczynają się miłości, poczynają dzieci, rodzą się uczucia i relacje nie tylko między ludźmi, ale też między człowiekiem a górami. To tu wiele osób zaczyna swoją górską aktywność, którą całe życie kontynuuje, a później tę miłość do gór przekazuje dzieciom. I my to tutaj widzimy. Do nas przychodzą całe pokolenia. To jest budujące, dlatego myślimy, że góry to początek. Dla nas Pięć Stawów jest początkiem wszystkiego. Tu łatwiej zrezygnować z bycia w centrum świata, dzięki temu cały świat przychodzi do ciebie – wraz z ludźmi.
O Pięciu Stawach mówi się:
Kultowe.
Jedyne w swoim rodzaju.
Niepowtarzalne.
Z atmosferą, jakiej nie ma w żadnym innym tatrzańskim schronisku.
„Piątka” – tak nonszalancko określają je stali bywalcy, dając tym samym do zrozumienia, że są w grupie wybrańców. Ci, którzy faktycznie wiedzą o dolinie wszystko, mówią „Pięcistawy”, jak Józef Krzeptowski, były kierownik schroniska.
– Moje uczucia do tego miejsca są bardzo głębokie, osobiste, rodzinne. To po prostu mój dom – wyznaje Marta Krzeptowska, druga szefowa Pięciu Stawów, młodsza siostra Marychny. – Na jego niepowtarzalność na pewno wpływa wyjątkowa przyroda i jej oddziaływanie na ludzi. To, co oni tu przeżywają dzięki urokowi doliny i jak się otwierają, jest naprawdę niezwykłe. Patrzę na to codziennie i z przyjemnością obserwuję, jak ludzie znajdują w górach spokój oraz przestrzeń na przemyślenia.
– To najpiękniejsza dolina w całych Tatrach – mówi Paweł Skawiński, przewodnik, ratownik TOPR-u, były dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego. – W Dolinie Pięciu Stawów jest sześć stawów, a najniżej położonym stawem nie jest, jak myśli większość, Przedni Staw, tylko Wielki Staw, z którego wypływa Siklawa. Pięć Stawów to moje ulubione miejsce w Tatrach. Nie szukam tu „wysokogórskości” w postaci strzelistych ścian, jak na przykład pod Mięguszami czy pod Małym Kieżmarskim Szczytem, gdzie czuje się ten kilometr w górę. W Pięciu Stawach ściany są oddalone, a zadziwia płaskie dno doliny. Owszem, wiemy, że jesteśmy wysoko w górach, bo granie odcinają część widnokręgu, ale pierwsze, co zachwyca w Pięciu Stawach, to wspaniałe, pełne różnorodnych form dno doliny. Garby, wygłady lodowcowe, skała o nazwie Niedźwiedź, podcięcia, które zostawił lodowiec nad Wielkim Stawem, ścianki, z których można wpaść wprost do wody – to wszystko jest niezwykłe i niespotykane w innych dolinach. Gdy stoimy nad Wielkim Stawem, mamy przed sobą dziewięćset metrów doliny! Nie znajdziemy w Tatrach drugiego tak płaskiego miejsca.
– Bardzo często szłam na środek doliny i kładąc się na mchu, myślałam, że jestem na Księżycu, bo te góry jakby się wyginały, tworząc koło. Trochę jak w obiektywie – wspomina Agnieszka Żuławska-Umeda, córka Juliusza Żuławskiego, przyjaciółka rodziny. – Zdawało się, że przyciągają mnie do siebie, a jednocześnie nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że obowiązuje tam inna miara odległości. Coś, co wydawało mi się dalekie, okazywało się bliskie, a to, co zdawało się być na wyciągnięcie ręki, w rzeczywistości majaczyło w oddali.
– Pięć Stawów jest niezwykłe, ale też dzikie i nieujarzmione. Tu przyroda dyktuje warunki i nadaje rytm naszemu życiu – mówi Marta Krzeptowska. – Jak sypnie śniegiem, jesteśmy odcięci od świata. Jak wyleją potoki, jesteśmy odcięci od świata. Jak potężny halny powali drzewa, jesteśmy odcięci od świata. Ale nam to niestraszne. Mamy własny prąd, wodę, zapasy żywności, które wystarczą na co najmniej dwa tygodnie, i, co ważne, mamy siebie. Pamiętam takie jedno Boże Narodzenie – schronisko pełne ludzi i zero możliwości zejścia na dół, bo wiatr łamał drzewa jak zapałki. I co? I było super! Oglądaliśmy filmy, graliśmy w gry, czytaliśmy książki, nawet powiesiliśmy hamak w jadalni, żeby było jak na wakacjach.
Góry uczą pokory. Pokazują, że możemy mieć plany, ale w miejscu tak bardzo zależnym od przyrody to nie my jesteśmy panami sytuacji. I być może właśnie to tak pociąga ludzi.
W Pięciu Stawach bez problemu można odciąć się od całego świata i skupić się na sobie. Tu nic w tym nie przeszkadza. Nawet latem, gdy jest dużo turystów, wystarczy wcześnie wstać i wyjść w góry. O ile człowiek szuka samotności, co wcale nie jest oczywiste. Wiele osób przychodzi tu, by poznać innych, a poznawanie ludzi w schronisku to łatwizna. Wystarczy siąść do stołu. Nic tak nie jednoczy jak schroniskowe stoły. Kiedy siadasz z kimś do posiłku ramię w ramię, trudno się do sąsiada nie odezwać. Tu nie ma problemu typu: „Nie wiem, jak zagaić”. Po prostu zaczynasz rozmowę: „Gdzie byłeś, jaką trasą szedłeś, dokąd się jutro wybierasz, a może pójdźmy razem?”. I już masz partnera, czasami nie tylko do rozmowy. Tak zawiązują się przyjaźnie, bywa, że na całe życie, tak rodzą się uczucia, nierzadko do grobowej deski.
Na dole raczej nie zaczepiamy kogoś obcego, a tutaj – jak najbardziej. W górach w ogóle kontakty z ludźmi są zdecydowanie łatwiejsze i bliższe. Kiedy spotykamy kogoś na szlaku, mówimy mu „cześć”, dostrzegamy go. Góry zmniejszają dystans między ludźmi. Wielkość gór oraz świadomość ich potęgi sprawiają, że człowiek czuje się mały i instynktownie zbliża się do drugiego człowieka.
W górach też wszystkie emocje są bardziej widoczne, bo nie są zakrzyczane. Tu nie ma reklam, internetu, nic człowieka nie rozprasza. Można wsłuchać się w siebie i z większą świadomością wybrać to, co jest dla nas dobre. Jeśli ktoś szuka samotności, znajdzie ją, jeśli szuka drugiego człowieka, zobaczy go.
– I zawsze tak było – wspomina Magda Krzeptowska, matka Marychny i Marty. – Wieczorami w schronisku wszyscy siedzieli sobie na głowach, na kupie, nie bardzo było dokąd uciec, gdzie się schować, wobec tego ludzie się integrowali, rozmawiali ze sobą. Znikały bariery, wszystko się zrównywało jak w jakimś zaczarowanym miejscu. W schronisku bywali i bywają bardzo różni ludzie, którzy w innych warunkach niekoniecznie byliby tak otwarci, a w Stawach owszem. Każdy coś opowiadał, traktując rozmówców bardzo poważnie i życzliwie. Nikt się nie wywyższał, nikt nie robił z siebie kogoś wybitnego, nawet jeśli był wybitny. I tak jest do dziś, i to tworzy zupełnie niepowtarzalną atmosferę schroniska, którą trudno zamknąć w słowach, trudno ją opisać.
– To niesamowite, jak ludzie tu się otwierają – mówi Agnieszka Żuławska-Umeda. – Dawniej, będąc w Stawach, wieczory spędzałam w jadalence, w wąskim gronie przyjaciół. Kilka lat temu poszłam do schroniska ze znajomym, a ponieważ nie znam już prawie nikogo z pracowników, usiadłam w dużej jadalni, sama. Kupiłam wielki kubek herbaty, zaszyłam się gdzieś w kącie i siedziałam, odpoczywając. Nagle ktoś się do mnie dosiadł, usiadł naprzeciwko i… zaczęliśmy rozmawiać. Niezobowiązująco. O tym, że strasznie mnie to wyjście zmęczyło, potem o dzieciach, potem jeszcze o czymś innym i nagle zrobiło się cudownie miło, dużo uśmiechów, dużo ciekawych historii, dużo wspólnych tematów. Następnego dnia siedziałam przy stole już z nowymi znajomymi i tak było przez cały pobyt. Coś wspaniałego. Ludzie, którzy tu przychodzą, mają w sobie tyle dobrych emocji, tyle skarbów.
– Magia tego miejsca polega na tym, że tworzą się tu silne relacje między ludźmi. Silniejsze nawet niż te między człowiekiem a przyrodą – mówi Jan Wierzejski, mąż Marty. – Mamy tu galerię ludzi z całej Polski: od tych, którzy chcą w tych górach coś przeżyć, po osoby, które przychodzą po prostu poleżeć na polance i popatrzeć na horyzont. W Stawach możesz być sobą. Nikt cię nie zagaduje, jeśli chcesz milczeć, ale gdy tylko otworzysz usta, zagaisz, od razu masz kumpli na najbliższe trzy dni albo przyjaciół na całe życie. To jest także idealne miejsce do zwierzeń, do zmierzenia się z trudnymi sprawami. Tu masz poczucie, jakby Bóg lepiej cię słyszał, jakbyś siedział w wielkim konfesjonale albo w cudownej katedrze. To miejsce skłania do głębokich refleksji, do egzystencjalnych przemyśleń i zadawania najtrudniejszych pytań. To miejsce sprzyja uniesieniom, filozoficznym i duchowym. Oczywiście jeśli da się sobie czas, bo tego nie osiąga się w pięć minut. Tu trzeba po prostu pobyć.
– Dla mnie Pięć Stawów to przede wszystkim zima: pustka, przestrzeń, poczucie wolności – mówi Alicja Daszkiewicz, zwana Myszą, związana z pięciostawiańską grupą Abstrakcji Tatrzańskich. – Ta dolina mnie uspokaja, biel mnie uspokaja, tu znajduję wewnętrzną harmonię. Lubię moment, kiedy wychodzę ze schroniska bardzo wcześnie, wiem, że wszyscy jeszcze śpią, a ja stawiam na śniegu pierwsze ślady. Stawy to dla mnie bliskość gór. Mam wrażenie, że jestem w ich centrum, otoczona nimi. Stawy to schronisko jakby przyklejone do skał. Zimą, patrząc z boku, z perspektywy Przedniego Stawu, wydaje się być wkomponowane w Dolinkę Buczynową. Stawy to dla mnie także ciekawi ludzie. To atmosfera schroniska, w którym nigdy nie jestem anonimowa, w którym czuję otwartość i życzliwość. Stawy to słońce, które wypełnia dolinę przez cały dzień. Stawy to miejsce, w którym się zatrzymuję, nie pędzę. Tutaj mam wreszcie czas dla siebie, dla swoich myśli i dla przyjaciół. Nie ma przeszłości ani przyszłości, jest teraźniejszość. I nigdzie indziej nie smakuje mi tak herbata z cytryną i cukrem jak właśnie tutaj.
– W Stawach można zobaczyć różnicę między światem cywilizowanym, który prowokuje do tego, żeby cały czas gdzieś pędzić, coś robić, brać udział w wyścigu, a światem „księżycowym”, w którym człowiek nagle rozumie, że można żyć inaczej – dodaje Agnieszka Żuławska-Umeda. – Właśnie tu to zobaczyłam i to mi bardzo pomogło zrozumieć, że nie muszę się w różne rzeczy wkręcać, i co jest dla mnie naprawdę ważne. Priorytety zaczęły się zmieniać właśnie wtedy, gdy tu przyjeżdżałam.
– Za moim czasów Stawy były rodzajem salonu intelektualnego – wspomina Anna Lipska, aktorka, zaprzyjaźniona z rodziną Krzeptowskich. – Przychodzili państwo Strzeleccy, pani Wnukowa, Jacek Żuławski, Adam i Hanka Smolanowie i wiele innych znamienitych osób. Idąc na górę, człowiek wiedział, że czeka go uczta duchowa i że na pewno się czegoś nauczy. Ci ludzie potrafili się wspaniale bawić i równie wspaniale rozmawiać. Stawy nas inspirowały.
– Tam chciało się być – mówi Anna Krotiuk, turystka, która w latach osiemdziesiątych często bywała w Pięciu Stawach. – Nikt nikogo do niczego nie zmuszał i nikogo nie oceniał. Chciałeś się wspinać – świetnie. Nie miałeś wielkich górskich ambicji – też dobrze. Ludzie akceptowali siebie nawzajem. Dlatego gdy padał pomysł: „Jedziemy w góry”, to bez gadania wsiadało się w pociąg i w ścisku, na stojąco telepało się całą noc z Warszawy do Zakopanego, mając pewność, że na górze spotkamy kogoś znajomego.
– W Stawach można być sobą. Bez etykiet, łatek, krzywych spojrzeń – mówi Andrzej Maciata, ratownik TOPR-u. – Ostatnio na urodzinach Marychny przebraliśmy się z Krysią Drzyzgą za wróżki. W czapach w szpic, w spódnicach z tiulu i z czarodziejskimi różdżkami w dłoniach wirowaliśmy jak przedszkolaki, wyśpiewując: „My jesteśmy wróżki dwie, wróżki dwie, wróżki dwie…”. I co? I turyści natychmiast wkręcili się w zabawę. Zrobiła się totalna impreza. „Wiedziałem, że w Stawach jest fajnie, ale nie wiedziałem, że aż tak! W życiu bym nie przypuszczał!”, usłyszałem przez przypadek rozmowę dwóch facetów następnego dnia.
– Tu się wszyscy dobrze czują, dobrze bawią – przyznaje Marychna Krzeptowska. – Stąd po prostu nie da się szybko zejść, a zatem nic cię tu nie goni. Nie ma tak, że siedzisz sobie wieczorem i nagle musisz jechać, bo ktoś właśnie zadzwonił i czegoś od ciebie chce. Stąd nikt cię nie wyrwie, więc możesz posiedzieć do oporu, bo wiesz, że rano nigdzie się nie spieszysz. Mało tego, stąd nikt nagle nie przeniesie się na imprezę do innego klubu i wszyscy bawią się, dopóki mogą.
– Duże znaczenie ma położenie schroniska, które wpływa na naturalną selekcję turystów. Dojście do Pięciu Stawów, i to niezależnie od trasy podejścia, to ambitna wysokogórska wyprawa, a zimą to wręcz wyzwanie – mówi Damian Wilczyński, szef Tatra Trade. – Trzeba mieć raki, zestaw lawinowy i iść specjalnym obejściem, dlatego zimą do Stawów dochodzą wyłącznie wytrawni turyści, którzy naprawdę chcą tam być. Cała reszta, ta, dla której celem wyprawy jest piwko w schronisku, pójdzie do innych schronisk, bo do nich można dojść niemal po płaskim. W Stawach są ludzie, których góry naprawdę interesują. Interesuje ich wysiłek, interesuje ich dzika tatrzańska przyroda i spokój – szczególnie zimą, w martwym sezonie, niczym niezmącony. To jest prawdziwe górskie schronisko, z atmosferą.
– Pięć Stawów to już jest szczebel wtajemniczenia tatrzańskiego z górnej półki – mówi Wojciech Szatkowski, historyk, narciarz, autor książek i przewodników. – Do Pięciu Stawów trzeba górsko dorosnąć. Tam nie idzie się na pierwszą w życiu wycieczkę w Tatrach. Oczywiście dojście z Roztoki wydaje się łagodne, ale próg jest wymagający, a wszystkie inne szlaki są bardzo trudne.
– Uwielbiam tam być – dodaje Wilczyński. – Łazić po ulubionych miejscach, bez pośpiechu, w ciszy. Odciąć się od spraw, które zostawiłem na dole. To jest reset idealny. Myślę, że dla większości ludzi, którzy ciężko pracują czy mają jakieś problemy na dole, wyjście do Pięciu Stawów jest wyczyszczeniem głowy. Totalnym, ze wszystkiego. Poza tym to ostatni bastion dobrych czasów. Nieskażony technologią, cywilizacją, wygodnictwem i chamstwem. Tu zapomina się o problemach, nabiera perspektywy i dystansu. To trzeba przeżyć. Niestety, nie można z tym zwlekać, bo również to miejsce się zmienia. Dostępność sprzętu, obuwia, świetnych ubrań powoduje, że w wakacje w Stawach są tłumy. I to coraz częściej tych, którzy góry zaliczają.
– Pięcistawy kojarzą mi się z domową atmosferą – mówi Piotr Jasieński, Szuwarek, ratownik TOPR-u. – Tam przychodzi się jak do siebie. Oczywiście najlepiej nie pchać się do schroniska w czasie największego ruchu turystycznego, bo wtedy nie ma czasu na to, żeby posiedzieć z pracownikami, pogadać z nimi i jakoś tak pozwolić przytulić się do serca, ale gdy tylko ten ruch mija, a pogoda i towarzystwo dopiszą, jest absolutnie wspaniale. Wtedy można w pełni delektować się klimatem, który, co tu kryć, tworzą ludzie. Powiedzmy sobie szczerze, piękne widoki w Tatrach są niemal wszędzie, wszystkie tatrzańskie schroniska położone są w niezwykle malowniczych miejscach i z każdego rozciąga się cudowny widok na góry. A najważniejsze jest to, co tworzy klimat schroniska – ludzie, którzy to schronisko prowadzą, czyli gazdowie. I tu Pięć Stawów jest bezkonkurencyjne.
– Te ciepłe światła okien schroniska, które widzisz, gdy idziesz zimową nocą… Jakie piękne! – wspomina Monika Rogozińska, dziennikarka, była ratowniczka TOPR-u, związana ze Stawami przez ponad dwie dekady. – Mróz, cały teren się skrzy, srebrzysty poblask niebezpiecznie wyrównuje wgłębienia terenu. Idziesz w zadymce i nagle dostrzegasz żółte światła, i wiesz, że tam jest dom, życzliwi ludzie.
– Kiedyś byliśmy z Martą w schronisku w styczniu sami, samiuteńcy. Nie było nikogo, nawet pracowników, ktoś miał dojść dopiero wieczorem – wspomina Jasiek Wierzejski. – Postanowiliśmy pójść na narty. Zatrzasnęliśmy kuchnię i zacząłem się rozglądać za kluczem do głównych drzwi. Przecież nie zostawimy otwartej chałupy? Zostawiliśmy. Tam po prostu nie ma klucza do głównych drzwi, bo schronisko zawsze jest otwarte. Pamiętam, pomyślałem wtedy, że to kolejny ewenement w tym cywilizowanym świecie – miejsce, które zawsze stoi otworem, jest w nim ciepło i o każdej porze czeka gotowy… wrzątek.
***
– Nasza rodzina od zawsze zajmowała się schroniskiem w Pięciu Stawach – mówi Marta Krzeptowska. – Mieliśmy w dolinie swoją ziemię, stąd w ogóle powstał pomysł prowadzenia schroniska. Rodzina babci wypasała tu owce, a pradziadkowie po prostu zaczęli opiekować się turystami. Nasi pradziadowie prowadzili zajazd przy Wodogrzmotach, potem schronisko w Roztoce, aż w końcu babcia Marysia z dziadkiem Andrzejem przeszli do Pięciu Stawów, tworząc to miejsce niemal od podstaw. Babcia miała wielki talent do opiekowania się turystami, a potem każde kolejne pokolenie miało bardzo duży wkład w rozwój tego schroniska. I ja mam świadomość tej tradycji.
Znam wiele historii o babci, które traktuję jako wzór, choć przecież to były zupełnie inne czasy, inny system obsługi. Teraz nie do pomyślenia byłoby „wyganianie” turystów miotłą, żeby szli w góry, bo jest ładna pogoda. Babcia była dość bezkompromisowa. Oczywiście nie robiła tego złośliwie, to był rodzaj folkloru i świadczył o życzliwym podejściu do gości. Babci zwyczajnie zależało na tym, żeby ludzie skorzystali z pięknej pogody i z miejsca, w którym się znajdują. Mamy bardzo dużo tych historycznych wzorców metod komunikowania się z turystami, które de facto stosujemy do dziś. Nam też zdarza się trochę „wypędzać” turystów, ale w bardziej żartobliwy sposób. Choć myślę, że za czasów mojej babci robiono to także z przymrużeniem oka i serdecznie.
– W Stawach zawsze czuliśmy się jak u siebie w domu – przyznaje Marychna Krzeptowska. – Stare schronisko, które dziś jest leśniczówką Tatrzańskiego Parku Narodowego, było własnością naszej rodziny. Pływaliśmy pontonem po stawie, łowiliśmy pstrągi, mieliśmy poczucie posiadania własnego kawałka Tatr. Z czasem wiele się zmienia, jedyne, co pozostaje niezmienne, to podejście naszej rodziny do turysty. Pamiętam, jak raz przy tacie zaczęłam jęczeć niezadowolona, psiocząc na gości. „Cicho, co byś zrobiła, gdyby ich nie było?”, skwitował, przypominając, że tu to turyści są najważniejsi, bo to oni są jedynym powodem istnienia tego miejsca, a co za tym idzie, jedynym powodem, dla którego tu jesteśmy.
***
Pan Mietek, Krysia, Natalia, Justynka, Darek, Michał, Piotrek – to stały pięciostawiański zespół, fundament tego miejsca. Schronisko w Stawach od zawsze miało szczęście do pracowników, co wcale nie jest oczywiste. Praca jest bardzo trudna i niezwykle wymagająca, a zatem ci, którzy chcą ją wykonywać, muszą to robić z sercem. I robią. Wiele osób straciło dla tego miejsca głowę. Byli tacy, którzy niemal z dnia na dzień rzucali wszystko, odcinali się od świata, by latami żyć i pracować w Stawach.
– O takich rzeczach czyta się w powieściach romantycznych i odbiera się te historie jako totalnie irracjonalne, a jednak tutaj takie rzeczy się zdarzały – mówi Damian Wilczyński. – Bardzo często ludzie zostawali tu pod wpływem impulsu, jakby to miejsce rzucało na nich urok. Magia, po prostu magia. Nikomu nie przeszkadzały siermiężne warunki – przeciwnie, to właśnie powrót do korzeni, do zwyczajnego prostego życia był najatrakcyjniejszy.
Flagową postacią Stawów, łączącą przeszłość z teraźniejszością, jest jedyny w swoim rodzaju Mietek Burdyl. Dla turystów – pan Mietek, dla przyjaciół – Mrewik, Mrewe. Wyszedł kiedyś sprawdzić, jaka jest pogoda, wrócił z wiadomością, że „mrewi”, to po orawsku „mży” – i tak został Mrewikiem. Pracuje w schronisku od pięćdziesięciu dwóch lat! W Stawach pojawił się jako szesnastolatek.
– Andrzej Krzeptowski senior, dziadek Marychny i Marty, był kolegą mojego ojca – wspomina pan Mietek. – Obaj byli myśliwymi. Pochodzę z Orawy, z Lipnicy Wielkiej i właśnie tam pan Andrzej często przyjeżdżał na polowania. Dużo chodziłem z nimi po lesie, rano, bo po południu chodziłem do szkoły. Raz pan Andrzej mówi do ojca: „Stefan, biere Mietka na miesiąc w góry”. Mnie się Tatry podobały, od nas ładnie je było widać, ale daleko były. A że akurat wtedy nie miał kto wozić towaru do Stawów (woził go jakiś chłopak z Dzianisza, ale słabo mu szło), to ja się tym zająłem. Miałem zostać na dwa miesiące, zostałem do dziś. Podobało mi się tu. Zarabiałem, nareszcie miałem swoje pieniądze, towarzystwo było fajne, nie narzekałem na kierownictwo ani na nic, byłem chyba lubiany, no to jestem. Zawsze śmialiśmy się, że najgorsze jest tu pierwsze dziesięć lat, potem już się człowiek przyzwyczaja.
Nigdy nie żałowałem, że tu pracuję. Nigdy nie miałem pomysłu, żeby to rzucić. Bo co tam robić na dole? Tu było fajnie: cisza, spokój. Nawet się nauczyłem gadać do siebie, jak siedziałem sam. A siedziałem nieraz i miesiąc, bo dawniej zimą nikogo nie było. Telewizora nie było, radyjko było, ale ja tam muzyki nie za bardzo lubię słuchać. Lubię za to ciszę i spokój. I tu to było. Ludzie pytali się, czy się czegoś nie boję. Ale czego się tu bać? Na dole większy strach. Do Roztoki nieraz jakaś łajza przyszła, ale tu to musiał być wytrawny turysta, żeby zimą dał radę dojść.
Zawsze byłem dobrze traktowany przez wszystkich, przez Ciotkę [Marię Krzeptowską], potem przez Józka i jego rodzinę, potem przez Jędrka i jego dzieci. Czuję się tu jak w rodzinie.
Skromność pana Mietka i sposób, w jaki o sobie opowiada, wzruszają, zwłaszcza gdy ma się świadomość, jak ważną jest tu postacią. Wie o schronisku wszystko – jest alfą i omegą Pięcistawów. Nic go nie zdziwi, nic go nie zaskoczy, choć coraz częściej zaczyna się wkurzać. „Kiedyś turyści byli inni”, mówi z rozrzewnieniem.
W jadalence ma swoje ulubione miejsce, pod telewizorem stawia swój kubek z łyżeczką, ale rzadko ma czas posiedzieć. Robi tysiąc różnych rzeczy – zdaje się być w kilku miejscach jednocześnie. Odpala papierosa za papierosem, ale nie boi się choróbsk. Ma kondycję, której pozazdrościłby mu niejeden dwudziestolatek. To człowiek orkiestra, bez niego trudno byłoby wyobrazić sobie funkcjonowanie tego schroniska.
– Jest wybitny! – mówi wprost Marychna. – Cokolwiek się stanie, Mietek nagle pojawia się z zestawem szalonych rurek i wszystko jest w stanie naprawić. Mamy w schronisku regularny warsztat. Niedawno wymienialiśmy ogrzewanie. Hydraulicy, którzy przyszli je zmienić, nie mogli uwierzyć, jak doskonale dotąd funkcjonowało dzięki patentom Mietka – domowym, ale nie amatorskim. Mamy teraz bardzo nowoczesną elektrownię i oczyszczalnię ścieków. Wszystko jest sterowane elektronicznie, niejeden wykształcony elektryk złapałby się za głowę, a nasz Mietek – spokojnie, wszystko wie. Mało tego, wymyślił do tych nowoczesnych urządzeń takie patenty, że jak pewnego dnia przyszli do oczyszczalni ścieków serwisanci z, jak by nie było, światowej firmy, to opadły im szczęki. Natychmiast podpatrzyli rozwiązania Mietka i teraz stosują je na… Spitsbergenie. Pod wpływem jego sugestii zmienili nawet coś w linii produkcyjnej. Mietek jest bardzo kreatywny i cały czas zastanawia się, jak można daną rzecz usprawnić. Jestem pewna, że gdyby urodził się w jakimś mieście i poszedł na studia, to byłby konstruktorem rakiet, taki ma zmysł inżynierski. Ile razy życie stawiało go w bardzo trudnych sytuacjach i musiał znaleźć rozwiązanie, tyle razy je po prostu znajdował. To nasz wielki skarb.
Jego syn, Darek, to z kolei najlepszy kucharz świata! Doskonale wie, ile czego ugotować, tak by niczego nie zabrakło, ale też żeby nic nie zostało. Nie mamy miejsca na przechowywanie jedzenia, zaplecze jest małe, dlatego ważne jest dobre planowanie i Darek sprawdza się w tym znakomicie. Po prostu wstaje rano, patrzy w niebo i wszystko jest jasne – śmieje się Marychna.
– Nie ma w tym wielkiej filozofii – przyznaje skromnie bohater opowieści, Darek Burdyl, który pracuje w Stawach od dwudziestu lat. – Jak widzę, że jest piękna pogoda, są wakacje, a w Zakopanem na przykład ludzi przytrzymało, bo lało dzień czy dwa, to wiadomo, że będzie oblężenie. I że trzeba wszystkiego nagotować.
Bywałem tu od dziecka, w każde wakacje, święta. Tu pracowała też moja mama i dopóki nie zaczęła się szkoła, większość czasu spędzałem w schronisku. Jak się siedziało w Stawach od dziecka, to człowiek się zżył. Na początku pomagałem przy wożeniu towaru i naprawianiu drogi. W tym czasie w schronisku kucharką była moja mama, potem jakieś dziewczyny, aż w końcu padł pomysł, żebym to ja został szefem kuchni. Myślę: „Nigdy nie gotowałem, tylko tyle, co tam się przypatrywałem, jak mama w chałupie to robi”, ale mówię: „Mogę spróbować, jak będzie źle, no to trudno”. No i tak się to ciągnie do dziś.
– Boję się zmian – kwituje ze śmiechem swoje przywiązanie do Stawów Krysia Drzyzga, kolejny pięciostawiański klejnot. To najbardziej promienna kobieta, jaką znam. Tryska optymizmem, zaraża uśmiechem i pozytywną energią. – Trafiłam do Stawów trochę przez przypadek. Moja siostra pracowała tutaj w sezonie wakacyjnym i było jeszcze jedno wolne miejsce. Akurat skończyłam szkołę średnią i pomyślałam, że nie mam co robić w wakacje, to przyjdę na trzy miesiące. Później wróciłam do domu, ale Marychna do mnie zadzwoniła, czy chciałabym pracować pod Nosalem, bo jej mąż miał wtedy jeszcze wyciąg narciarski. Całą zimę pracowałam tam, potem wróciłam tutaj i… zostałam na dwadzieścia lat.
Jak przyszłam do Stawów pierwszy raz, to tak naprawdę nie wiedziałam, dokąd idę, nigdy wcześniej tu nie byłam. Najlepsze jest to, że przyprowadzili mnie… rodzice. Chcieli iść na wycieczkę, a że nie znałam szlaku, poszliśmy razem.
Pierwszy sezon mojej pracy był dla mnie wyjątkowy. Tu pracuje się najlepiej, gdy jest fajna ekipa, i właśnie taka jest. Poznałam superludzi, dogaduję się z szefowymi, więc po co mam coś zmieniać? I tak leci rok za rokiem.
– Krysia ma świetny kontakt z turystami – mówi Marta. – Zajmuje się tak wieloma rzeczami, że właściwie ma się wrażenie, że zajmie się wszystkim, począwszy od naszej szkoły górskiej, po rozliczenia, meldowanie, rezerwacje. Zamawia też towar, bo jest odpowiedzialna za bufet i za całą konfekcję.
– Kryśka jest naszą frontwoman, pierwszą osobą, którą widzi wchodzący do schroniska turysta – dodaje Marychna. – Zawsze uśmiechnięta, z niebywałą cierpliwością do ludzi. Przyszła do nas w wieku dziewiętnastu lat i tak naprawdę jest z nami całe swoje dorosłe życie. Schodzi oczywiście na dół, ale jej codzienne życie toczy się tutaj.
Michał Łuczak, zmiennik Darka, to chłopak z Warszawy, który, jak mówi Marta, już jest zdecydowanie chłopakiem z Pięciu Stawów. Pracuje w schronisku od piętnastu lat. Ruszył w góry w poszukiwaniu bliżej nieokreślonego „czegoś”. Żartuje, że nadal tego szuka, po drodze znalazłszy pracę i przyjaciół.
Energiczna, ciemnowłosa Natalka Talar jest w schronisku od dwunastu lat. Miła, ciągle zapracowana i cały czas radosna.
Dziesięć lat temu przyszła do Stawów Justynka Jaśkiewicz – cichutka, pogodna, ze wszystkiego zadowolona. Szczęściara.
Piotrek Macuga jest zaś – jak sam mówi – człowiekiem z zewnątrz. Budowlaniec, złota rączka ze zmysłem technicznym. Pracował w Niemczech, w Krakowie. Lubi wyzwania. Od dziesięciu lat jest prawą ręką pana Mietka.
– Musiałem w internecie poczytać, gdzie to w ogóle jest, dokąd trzeba jechać i iść. Dla wszystkich, którzy tu są, ta praca była trochę przygodą życia. Przychodzili tu jako młodzi ludzie, wchodzili w dorosłość, dlatego traktują to miejsce jak swój dom. Ja tymczasem przyszedłem jako dorosły człowiek, który znał inne życie – tłumaczy Piotr. – Dlatego dla mnie ta praca to rodzaj zlecenia na wyjeździe, ale muszę przyznać, że jest tu coś, co człowieka wciąga i w czym można się zatracić.
Wojtka Obrochty i jego brata Jaśka turysta raczej nie zobaczy, a to dzięki nim goście mają na górze wszystko, czego potrzebują. Wojtek jest szefem zaopatrzenia i od dwudziestu lat obydwaj z bratem dbają o to, by niezbędne rzeczy dotarły do schroniska na czas.
– Fenomenalnie znają się na sprzęcie motoryzacyjnym, umieją go naprawić w warunkach, w których nikt by sobie nie poradził – mówi Marta.
Nie ma dla tych dwóch rzeczy niemożliwych. Jest zadanie – jest wyzwanie. Czy leje, czy grzeje, towar idzie na górę. Jeśli więc zobaczycie na szlaku traktor z przyczepą, na bank telepie się nim Wojtek. Panie i Panowie, czapki z głów, bo nie macie pojęcia, jak strasznie ciężki jest to kawałek chleba.
W historii schroniska przewinęły się także postacie, które wciąż żyją w opowieściach o Stawach. Była Ela Górka, zwana Sosikiem, jej siostra Maria Michalec, czyli Kruszyna, Monika Rogozińska – Muńka, Janusz Hierzyk – Hierz, czy Daniel Uściak.
– Daniel przychodził tu jako turysta, bo on był taternik – wspomina pan Mietek. – Wtedy jeszcze w pokojach stały piece kaflowe, w których palił Władek Olesiak. Władek lubił wypić, a że turystom ciągle było zimno, prosili go o dorzucenie węgla. Przysługa za flaszkę. Kiedyś Uściak tak strasznie upił biednego Olesiaka, że ten wpadł w ciąg alkoholowy, doprawiając się cichcem denaturką z kuchni turystycznej. Wypił aż dwa gorcki denaturatu – nic mu nie było, ale Ciotka Krzeptowska potwornie się zdenerwowała i zjechała Uściaka jak burego psa. Daniel wiedział, że źle zrobił, poszedł więc na dół i przyniósł na przeprosiny… dwa koniaki. I tak się zaczęła nasza znajomość z nim.
Lwowiak z pochodzenia, po wojnie wrocławiak, do Stawów przychodził latami, aż pewnego dnia, w 1972 roku, po prostu został. Na dziesięć lat. Był ratownikiem TOPR-u i jedną z najbardziej sympatycznych postaci w Stawach. Chociaż…
– Moja znajomość z Danielem zaczęła się od spięcia – wspomina Monika Rogozińska. – Do Stawów przychodziłam od czternastego roku życia, od wakacji po skończeniu szkoły podstawowej. Już wtedy dzięki spotkanym ludziom zaczęłam poznawać tatrzańskie trasy także poza szlakami. Pewnego razu byłam tam sama, świeżo po maturze. Przed schroniskiem zapytałam o coś przystojnego, szlachetnie wyglądającego siwego pana w czerwonym swetrze z odznaką ratownika. A ten… jak na mnie huknął! Ależ się wkurzyłam! Zagrodziłam mu drogę i mocno powiedziałam, że jestem zdumiona, iż ratownik może tak impertynencko się zachowywać, że to dyshonor dla służby, którą reprezentuje. Po czym odwinęłam się na pięcie i poszłam.
Godzinę później siedziałam przy stole w schronisku tyłem do kuchni, a przodem do okna z widokiem. Pyszny zapach dopiekającej się szarlotki ściągał turystów do jadalni. Zrobiło się tłoczno. Czekaliśmy, aż pięciostawiański rarytas zacznie być sprzedawany. Nagle zza moich pleców wysunęła się ręka w czerwonym swetrze, podając mi jako pierwszej porcję gorącej jeszcze szarlotki. „Na zgodę”, usłyszałam. Tak poznałam Daniela Uściaka. Później bardzo się zaprzyjaźniliśmy.
Podczas studiów niemal co weekend jeździłam z Warszawy w Tatry. Pomagałam jako wolontariuszka. W Pięciu Stawach zaczęłam pisać pracę magisterską. Już wtedy w któreś wakacje gazdowałam w starym schronisku. Zaproszenie do dołączenia jako gość do wiosennej wyprawy na Mount Everest w 1980 roku zawdzięczam ludziom Tatr – byłam wtedy kandydatką na ratowniczkę. Po powrocie z Himalajów pojechałam prosto do Pięciu Stawów i… zostałam.
Spędziłam tam kilkanaście lat w poczuciu głębokiego sensu tego, co robiłam. Meldowałam gości, byłam „kalkulatorką”, czyli księgową, szefową kuchni, panienką z okienka, która wydaje posiłki, obsługiwałam kolejkę towarową, stację meteorologiczną, motopompę zasilającą schronisko w wodę ze stawu… No i byłam ratowniczką TOPR-u.
Dolina Pięciu Stawów Polskich stała się moim domem. Zachwycała mnie jej surowa skalna uroda, odcięcie od świata, zawieszenie pod niebem. Urzekała wolność – byłam ponad badziewnym, szarym Peerelem. Raniutko wychodziłam przed uśpione jeszcze schronisko, patrzyłam na góry na tle błękitu, na ich odbicie do góry nogami w nieskazitelnym lustrze wody i… było mi żal ludzi w Warszawie, także tych, którzy ubolewali, że skończywszy studia z perspektywą dziennikarstwa lub otwarcia przewodu doktorskiego, marnuję życie. A ja byłam szczęśliwa, oddychałam głęboko wolnością od kłamstwa, do którego system komunistyczny zmuszał, i wolnością od obowiązków, które sama sobie stawiałam. Karmić się pięknem, przygodą i służyć ludziom – czyż to nie jest wspaniałe!
Kruszyna to postać, której dawnym bywalcom schroniska nie trzeba przedstawiać. Znana z dobrego serca i donośnych krzyków, Maria Michalec przepracowała w Stawach ćwierć wieku. Jest z niej kobieta słusznego wzrostu i krzepy niemałej, zawsze taka była, więc gdy pewnego razu nie mogła doprosić się chłopaków, żeby przynieśli do kuchni węgla, poszła po worek sama. Zarzuciła go na plecy i z gracją doniosła na miejsce.
– W tym czasie w schronisku pracowały aż cztery Maryśki i raz, zaraz po tej historii z węglem, Józek Krzeptowski zawołał w naszą stronę: „Kruszyna!”. Tylko ja się odwróciłam. I tak już zostało – śmieje się pani Maria. – Kruszyną byłam dla turystów, Kruszyną jestem dla przyjaciół i rodziny.
Turyści, jak przychodzili na górę, zawsze chcieli widzieć Kruszynkę. Kryśka Krzeptowska, pierwsza żona Józka, miała z tego niezły ubaw. Pokazując na mnie, mówiła: „Oto nasza Kruszynka”. Raz przyszedł jakiś pan – stoję przy okienku, a on pyta: „Czy zastałem może panią Kruszynę?”. „Tak, to ja, a o co chodzi?” „Chciałem pani przekazać, że pani jest słynna nawet w Ameryce”.
Przez sześć lat w kuchni królowała siostra Kruszyny, Ela Górka, czyli Sosik. Raz zapytała koleżanek: „Którym sosikiem polać zrazy?” – i to wystarczyło.
Był też wspaniały, acz konkretny i nieprzebierający w słowach Janusz Hierzyk – świetny wspinacz, pionier taternictwa polskiego (jako jeden z pierwszych przeszedł wszystkie trasy wspinaczkowe Tatr), ratownik TOPR-u, instruktor PZA, współautor słynnego Raportu taterników. Chemik z wykształcenia, z jednym zębem z przodu, pędził bimber jak mało kto i klął jak szewc. Do dziś krąży opowieść o tym, jak uciszył niezadowolonego turystę. Pan zamówił na obiad kurzą nóżkę, ale że jakaś taka mała mu się wydawała, przyszedł z pretensjami do okienka. Hierzyk spojrzał na kuraka, na gościa i zapytał bardzo konkretnie: „A co, kondora zamawiałeś?”.
Kilka lat później podobne pretensje skierowano w stronę Jędrka Krzeptowskiego (widać kuraki były rzeczywiście małe), a ten załatwił sprawę w bardziej wysmakowany sposób: „A pan się przyszedł tu najeść czy posmakować? Bo tu się przychodzi posmakować!”.
W Pięciu Stawach zawsze byli charakterni ludzie. Wielu z nich wspomina się tam do dziś, zawsze z ogromną sympatią, a czasami i z łezką w oku.
– Mamy szczęście, że jesteśmy otoczone ludźmi, dla których Stawy są ważne. Dzięki temu to nie tylko nasze miejsce – mówi Marta Krzeptowska. – Ostatnio robiłam porządek w zdjęciach i znalazłam fotki, na których siedzimy z Darkiem Burdylem w piaskownicy albo jak mamy z siostrą po naście lat i jesteśmy z nim gdzieś na Świstówce. Te zdjęcia pokazują, że towarzyszymy sobie całe życie, dlatego czujemy, że nasi pracownicy są naszą rodziną.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
Gdzieś na końcu świata...
Od zawsze i oby na zawsze
Andrzej i Józek
Ach, co to był za ślub
Wio, koniku, a jak się postarasz...
Problem nie w tym jak, ale co!
Czasy, za którymi nikt nie tęskni
Wcale nie tak dawno
Ale że ja się nie wcisnę?
Pięknie, ale niebezpiecznie
Nieco niżej, ale bardzo podobnie
Nowe czasy
Prawdziwy gospodarz, czyli niedźwiedź!
Czy wiecie, że...
Sukces jest wypadkową wielu czynników, ale najważniejsi są ludzie
Dom bez adresu...
Podziękowania
Ilustracje