Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Z Zakopanego Beata Sabała-Zielińska, Radio ZET” – tak kończyły się najbardziej charakterystyczne relacje z Podhala i tak zaczęła się nietuzinkowa historia zmagań zadziornej góralki z niełatwą rodzimą materią i duchem. Nie ma chyba na świecie drugiego równie wyrazistego miejsca. Gdzie jest tylu indywidualistów, dziwaków, a także ekspertów od wszystkiego?
Radio-aktywna Sabała to swoisty pamiętnik dziennikarki amatorki, która ucząc się zawodu od podstaw, stała się najbardziej rozpoznawalnym głosem z Zakopanego. Wydanie rozszerzone zawiera ciąg dalszy historii, czyli to, co wydarzyło się po zgaśnięciu czerwonej lampki przy radiowym mikrofonie.
Czy pisarką się jest, czy się nią zostaje? Jak zdobywa się zaufanie najbardziej zaufanej grupy w Polsce – ratowników TOPR-u? Jak rozmawia się o rzeczach ostatecznych, nie zatracając jednocześnie chęci do życia? Ile trzeba mieć szczęścia, żeby znaleźć się we właściwym miejscu o właściwej porze? Reaktywowana Radio-aktywna Sabała odpowie na te i inne pytania. Również niewygodne. Niech zatem nie zmyli Państwa zdjęcie okładkowe sprzed dekady. Autorka, powołując się na zbójnickie prawo, uparła się i tyle.
Książka z serdecznym listem Janusza Weissa.
Beata Sabała-Zielińska – rodowita góralka, publicystka i dziennikarka radiowa, przez lata związana z Radiem ZET. Autorka i współautorka książek o Zakopanem. Zajmuje się głównie tematyką górską. Jej książki TOPR. Żeby inni mogli przeżyć, Pięć Stawów. Dom bez adresu oraz TOPR 2. Nie każdy wróci przez wiele tygodni nie schodziły z list bestsellerów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Copyright © Beata Sabała-Zielińska, 2023
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
Zdjęcie na okładce
Bartłomiej Jurecki
Wkładka
Bartłomiej Jurecki x 18
Marek Podmokły/Agencja Wyborcza
Archiwum autorki
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Dorota Koman
Korekta
Katarzyna Kusojć
ISBN 978-83-8295-891-1
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Książkę dedykuję wszystkim tym,
dzięki którym mogłam przeżyć
najpiękniejszą przygodę swojego życia,
a przede wszystkim mojej Rodzinie,
która pozwoliła mi zatracić się w miłości do radia.
Kilka słów od Janusza Weissa
Sabałko! Co takiego jest w Zakopanem, że radio zafundowało sobie z tego miasta specjalnego korespondenta, czyli Ciebie?
No dobrze, skoki narciarskie, pogoda, że nawet najstarsi górale tego nie pamiętają, oscypki i turyści, i… No, ale ile można opowiadać o tłoku na Zakopiance? O najeździe turystów i narzekaniu górali, że zostawili w Zakopanem za mało pieniędzy? Ile można gadać o niebezpieczeństwie gór i o turystach w sandałach na Orlej Perci? O wypasie owiec i produkcji owczych serków?
Więc co takiego jest w Zakopanem? A może to nie w Zakopanem jest coś jedynego i niepowtarzalnego, tylko w Tobie? W twoim talencie, pomysłowości, dociekliwości i temperamencie, bez których to cech żaden korespondent, czy to z Paryża, czy z Rzymu, czy z Nowego Jorku, nie miałby nic ciekawego do powiedzenia? Osobiście jestem skłonny przyjąć właśnie taką interpretację.
Co tam Zakopane! Sabałko, Ty nawet z Koziej Wólki zrobiłabyś w radiowej relacji Paryż, Rzym i Nowy Jork jednocześnie! Zawsze, ilekroć mogłem, słuchałem Twoich relacji, pełnych niezrównanego dowcipu, inwencji i pomysłowości. Opisałaś w książce, jak powstawały niektóre z nich: jak nagrywałaś spod śniegu, niby zasypana lawiną, jak znajomy góral naśladował odgłos wydawany paszczą przez jelenia na rykowisku i jak te odgłosy (jelenia, nie górala) były brane przez ceprów za ryk rozjuszonego niedźwiedzia.
Relacja z porównania Twojej bosej stopy odbitej obok tropu prawdziwego niedźwiedzia nie pojawiła się na antenie, ale opis Twojej ofiarności, gdy zawróciłaś z drogi, aby zamiast obutej przyłożyć do niedźwiedziego śladu bosą stopę, i rozmyślania, czy w razie czego zdążysz nałożyć na zmarzniętą stopę skarpetkę i but, na szczęście znalazły się w książce. Za ten i wiele, wiele innych niezrównanie smacznych kawałków należą Ci się wielkie dzięki!
Sabałko, nie byłem w Tatrach już dobre kilkadziesiąt lat, ale może pojawi się okazja… A jeśli tak, to rezerwuję sobie wieczór na spotkanie z Tobą! Ostatecznie w górach mogłoby być całkiem ładnie, gdyby nie to, że góry zasłaniają widoki…
Pozdrawiam i do zobaczenia, Sabałko, hej!
WSTĘP
Złote lata swingu
Tylko się nie denerwuj! Wszystko będzie dobrze. To, co powiemy, nie wygląda tak źle, jak brzmi.
Siedzę w gabinecie dyrektora informacji i już wiem, że właśnie rozstaję się z radiem. Wprawdzie nic takiego jeszcze nie padło, ale wiem. Przeczuwam to. Moja Szefowa, która przysiadła obok mnie, ma wyraźnie spłoszoną minę. Trzyma fason, widać jednak, że czuje się niekomfortowo. Kiedy kilka dni temu zadzwoniła do mnie, pytając, czy w piątek mogę stawić się w Warszawie, wszystko stało się jasne. „Samolot, kiedy chcesz, powrót, kiedy sobie życzysz, zostań u rodziny, nie ma problemu” – po takich słowach nawet ślepy i głuchy wyczułby, że coś się święci.
Jestem spokojna jak nigdy, choć właśnie teraz, tu, przy ulicy Żurawiej, w ten piękny, słoneczny czerwcowy dzień kończy się przygoda mojego życia. Porzuca mnie kochanek, któremu byłam oddana bez reszty. Nie czuję żalu, w każdym razie jeszcze nie teraz. Teraz słucham zadziwiającej propozycji:
– Musimy zamknąć oddział w Zakopanem, ale nie chcemy, żebyś odeszła z radia. Nie wyobrażamy sobie radia bez ciebie. Proponujemy ci pracę w Warszawie.
Nie przyjęłam tej propozycji z tysiąca ważnych powodów. Miałabym rzucić dom, rodzinę? A poza tym Warszawa to nie miejsce dla góralki, a w każdym razie nie dla góralskiej reporterki. „Warszawa, Beata Sabała-Zielińska, Radio ZET” – przecież to w ogóle nie brzmi!
Wychodząc z wypowiedzeniem w ręku, poczułam, że właśnie zatoczyłam krąg. Dokładnie dwanaście lat temu, w taki sam słoneczny czerwcowy dzień, „zaistniałam” na antenie Radia ZET.
To jest niemal filmowa opowieść.
Główna bohaterka ma trzydzieści trzy lata, męża i dwie córki. Pielęgniarka z zawodu, ze świeżutkim tytułem bibliotekoznawcy. Właśnie odebrała dyplom na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Klasyczna kura domowa. Dopieszczone dzieci, wypucowane okna, gorący obiad na stole. Pranie, gotowanie, zakupy, szkoła, dom, kościół. Czasami jakaś koleżanka.
Pewnego razu pojawiła się w jej życiu niezwykła dziewczyna z Warszawy, dziennikarka. Paulina. Młoda, piękna, inteligentna. Spotykają się codziennie pod szkołą, a potem ruszają na kawę to do jednej, to do drugiej. Ich córki, Ala i Ola, zaprzyjaźniają się.
Paulina jest kobietą niezależną. Odważną, bezkompromisową, pełną pomysłów. Ale w imię miłości i dla miłości potrafi rzucić wszystko. W kilka dni spakować się, załatwić wizę, zaszczepić się na wszystkie zarazy świata i ruszyć przed siebie. Z celem albo i bez niego.
Był zimny, bardzo smutny luty. Wiedziałam, że Paulina planuje kolejną podróż życia.
– Beciu. Nie chcę zostawiać radia na lodzie. Może ty przejęłabyś po mnie schedę – rzuciła, omawiając przy kieliszku koniaku najbliższą przyszłość.
Nigdy w życiu nie słyszałam niczego bardziej niedorzecznego. Gosposia, którą nudzą wszelkie wiadomości, nie mówiąc już o przydługich programach publicystycznych, która wzorem tysięcy Polaków nie interesuje się polityką ani żadną rzeczą z nią związaną – ta przeciętniara miałaby stać się dziennikarką?!
– Błagam cię! Co to za pomysł – ucinam, ale Paulina nie daje za wygraną.
Roztacza uroki reporterskiego życia, podkreślając, że radio nie jest tylko miejscem pracy. To filozofia, która zmienia człowieka na lepsze.
I proszę, „podsunęła” mnie radiu, które wprawdzie jęknęło na pomysł przyjęcia naturszczyka, ale że na bezrybiu i rak ryba, postanowiło mieć mnie w odwodzie.
Paulina natychmiast wzięła się do szkolenia, uczyła mnie czytać i montować dźwięki. Do dziś wspominamy lekcje na jej tarasie. „Aby zaczął wiać halny, muszą być spełnione dwa warunki…” – naczytywałyśmy tekst, zaśmiewając się do łez.
Pewnego dnia spakowała walizki, cmoknęła mnie w policzek, mówiąc: „Beciu, dasz sobie radę”. I tyle ją widziałam.
Zostałam ja i radio. Niemal oko w oko, gdyby nie odległość. Radio – duża, popularna rozgłośnia – traktowało mnie tak, jak na dużą rozgłośnię przystało, czyli z dużym dystansem.
– Masz zgłaszać co najmniej trzy tematy dziennie i wysyłać materiały, które na razie nie będą wchodziły na antenę. Zobaczymy, jak sobie radzisz – poinformowała mnie moja Szefowa, która wtedy jeszcze de facto nie była moją Szefową.
Początki były nieprzyzwoicie trudne. Niemal każda zgłaszana propozycja okazywała się totalną porażką.
– Naprawdę uważasz, że postrzelenie kota z wiatrówki przez pijanego górala zainteresuje słuchacza w Szczecinie? Naprawdę jest to news, który musi usłyszeć cała Polska? – padały retoryczne pytania, i choć zadawane były miło, by nie spłoszyć i tak już mocno spłoszonego żółtodzioba, powodowały, że kuliłam się w sobie jak, nie przymierzając, wyżej wymieniony postrzelony kot.
I kto wie, jak długo radio wytrzymałoby te męki nowicjusza, gdyby nie pomoc Wszechmogącego.
Był ciepły czerwcowy dzień. Nic nie zapowiadało katastrofy. A jednak wieczorem nad Ludźmierz, wieś położoną niedaleko Nowego Targu, nadciągnęła trąba powietrzna, która niemal zmiotła z powierzchni ziemi kilka domów. Pozrywane dachy, połamane drzewa, rozbite samochody. Istna sodoma i gomora.
Przypominam, że było to dwadzieścia dwa lata temu, a wtedy trąby powietrzne widziało się wyłącznie w telewizji, zamieszanie w mediach było więc ogromne. Mój radiowy telefon, wielki, jak na pierwsze komórki przystało, natychmiast się obudził. Redakcja dzwoniła, pytała, sprawdzała, wieczorem zaś przyszła pierwsza poważna dyspozycja.
– Bardzo proszę, żebyś rano zadzwoniła do strażaków, zapytała o rozmiar zniszczeń i nadała relację przez telefon, do wiadomości na ósmą – spokojnie oznajmiła Szefowa, wciąż de facto niebędąca moją Szefową.
Całą noc nie spałam. Stres trzymał mnie w kleszczowym uścisku, nie pozwalając swobodnie oddychać i swobodnie myśleć. O 6.00 obdzwoniłam wszystkie służby, po czym niezdarnie kleciłam informację, nie mając pojęcia, jakich użyć słów i jak rozdzielić rzeczy ważne od mniej ważnych. Co powiedzieć na początku, a co w tak zwanej dupce, czyli zakończeniu. Jak rozłożyć akcenty, na czym się skupić. No i jeszcze trzeba się nagrać! A tu język się plącze, myśli dygocą, nie pamiętam nawet, jak się nazywam.
Zebrałam się w sobie i opanowując drżenie głosu, zadzwoniłam do nagrywalnika, właściwie do realizatorów dźwięku, którzy mieli uwiecznić na taśmie moją wiekopomną relację. Do dziś nie wiem, jak mi poszło. Włączając o 8.00 radio, byłam bliska zawału. Dziesięć minut później omal nie umarłam. Moja relacja nie weszła na antenę. Totalna klapa. Czarno widząc moją radiową karierę, zrezygnowana, odebrałam kilka godzin później telefon z firmy, sądząc, że usłyszę krótkie „do widzenia”. Ale nie. Dzwonił wydawca Wiadomości w południe, który, nie przejmując się moimi debiutanckimi dylematami, oświadczył:
– Zamierzam zaraz puścić w dzienniku twoją poranną relację, tylko tak: pierwsze zdanie daj na koniec, a zdanie z końca na początek, i nagraj się jeszcze raz, i to szybko.
Piętnaście minut później – w Wiadomościach w południe – zadebiutowałam na antenie Radia ZET. I już na niej zostałam.
Wymagało to jednak heroicznej pracy. Mojej i mojej Szefowej. Ile wysiłku włożyłyśmy, by stworzyć „zjadliwy” produkt o nazwie Beata Sabała-Zielińska, wiemy tylko my dwie. Aż dziw bierze, że Szefowa miała tyle cierpliwości. Okazała się moją najlepszą nauczycielką. Ochrzaniała mnie soczyście, opieprzała z nawiązką, dręczyła telefonami, nie szczędziła uwag, nigdy nie przyjmowała byle czego, ale zawsze we mnie wierzyła. To dzięki niej zostałam dziennikarką radiową.
W tej książce pojawi się wielokrotnie, jest wręcz jedną z jej głównych bohaterek. Niestety, zazwyczaj występuje w niewdzięcznej roli twardej przełożonej, pilnującej poziomu i klasy relacji. A że nie zawsze było miło? No cóż, nie byłam łatwym przeciwnikiem.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy nie mogłabym przedstawiać się na antenie tylko nazwiskiem Sabała. Że będzie krócej, zwięźlej, jakoś tak bardziej energetycznie i bardziej góralsko. Ponieważ jednak poślubiony mi Zieliński zareagował na to jak byk na czerwoną płachtę i zaczął nawet szarżować, radio raczkiem wycofało się z tego pomysłu.
I tak zostałam reporterką dwojga nazwisk, którą jeden z wydawców bardzo celnie przedstawił realizatorom dźwięku:
– Hej. Zaraz zadzwoni do was Beata Sabała-Gąsienica-Byrcyn-Łoscypek-Haj. Nagrajcie ją.
W radiu bardzo szybko zdobyłam ksywkę Sabałka, czasem zmiękczaną na Sabcia, w Zakopanem tymczasem natychmiast ochrzczono mnie Zetka i od lat nikt inaczej tu do mnie nie mówi.
Gdy zaczęłam krążyć z mikrofonem po Podhalu, górale dokładnie sprawdzali moje pochodzenie. Chcieli wiedzieć, czy rozmawiają z oryginałem, czy tylko z podróbką góralki, co dla nich ma zasadnicze znaczenie. Góral góralowi bowiem powie znacznie więcej, a i krytykę łatwiej zniesie. Ceper tymczasem może góralowi co najwyżej podskoczyć.
Gdziekolwiek więc przedstawiałam się jako reporterka Radia ZET, od razu padało pytanie: „A skąd to nazwisko?”. Wtedy musiałam prezentować drzewo genealogiczne, sięgając do dziesiątego pokolenia wstecz, uwzględniając takie szczegóły jak: „Ka wtóry ujek siedzi i czy znom Franka zza remizy”. Jeśli przesłuchanie przebiegło pomyślnie, padało błogosławieństwo: „A to wyście nasa”, które stawało się kluczem do sukcesu i otwierało przede mną wszystkie drzwi.
Kiedy moja córka Olusia była małą dziewczynką, często zaglądałyśmy na targ pod Gubałówką. Na drewnianym mostku nad potokiem stali zazwyczaj górale ze szczeniakami, przy których Ola zawsze się zatrzymywała, by chwilę pomarudzić, że piękne, że słodkie, że też takiego chce. Po kilku tygodniach regularnych wizyt na spróchniałej kładce dwaj górale – zawsze niedbale oparci o balustradę – przeszli do rzeczy:
– E, pani, wyście nasa?
– Wasa.
– Górolka ście?
– Górolka.
– A ka siedziecie?
– Tu, niedaleko. Za kościołem.
– A jako sie pisecie?
– Sabała.
– Hm, z tego tu Sabały, co na Pęksowym Brzyzku lezy?
– Z tego.
– Ale gwarom nie godocie.
– No, nie bardzo.
– Hm!!!
Cisza. Patrzą chłopcy na moją Olę, potem na mnie i dalej drążą temat:
– A wos chłop to z tela?
– Nie, ceper.
– Z Warsiawy???
– Bingo.
– A co, nasych już nie było? – szczerze się oburzyli.
– Byli, ale jakoś tak wyszło.
– Hm!
Cisza. Muszą chłopcy sprawę zdrady poważnie przemyśleć.
– A wos to ka robi?
– Tu w szpitalu na Gładkiem.
– Ooo, doktór? A jak wyglondo?
– No, przystojny, wysoki, w okularach.
– Jasiek, Jasiek! Dyć to tyn, co z teckom tu chodzi – ożywił się jeden z przesłuchujących.
Cisza. Znów patrzą na Olę.
– A te tu – wskazuje głową – jednom ino tom mocie?
– Jednom. – Bo wtedy miałam jedną.
– A co? Wos już ni może?
– Stasek, dejze spokój, dyć to ceper!
Po tak błyskawicznym badaniu i niespecjalnie pochlebnej diagnozie mojego pożycia małżeńskiego oddaliłam się z miejsca zdarzenia, by nieoczekiwanie wieczorem wysłuchać dalszego ciągu tej historii.
– Słuchaj, jakaś dziwna sprawa – mówi Marcin, wkraczając do domu. – Wracam z pracy przez targ pod Gubałówką, a tu nagle dwóch górali rzuca się na mnie, graba, graba, dzień dobry, panie doktorze. Nie wiesz, kto to?
– Dyć to Jasiek i Stasek – rzuciłam, wyjaśniając okoliczności jego zdemaskowania.
Miesiąc później wybraliśmy się na rodzinną wycieczkę… na Gubałówkę, a jakże. Siłą rzeczy więc znowu zjawiliśmy się na miejscu niedawnych wydarzeń.
Wakacyjne ciepłe popołudnie zwabiło na targ mnóstwo turystów. Na drewnianym mostku zaradny gazda miotał się i wił, zachęcając turystów do kupna śniętego szczeniaka.
– Panie, godom wom, kupcie se pieska. Bedzie wom domu pilnował, jak trza, to na babe warknie, a i łozpolonego sąsiada kłapnie zembiskami. Panie, godom wom, piekny piesek co cud. Syćko mo już załatwione. I sczepiony, i papiery łod weteryniorza mo. Biercie, panie, biercie. Niedrogi. Ino śtery stówki!
– Ale chyba duży wyrośnie, a my mamy małe mieszkanko w bloku – dała się złapać na bajer jakaś urocza pani, przez moment poważnie rozważając zakup uroczego słodziaka.
– Jakiś łon bedzie duzy? Pani, co wy to godocie. Toz to bedzie piekno, bioło kulecka, tako do kolanka – przekonywał góral, nie wspominając, że do kolanka, to owszem, będzie, ale do szóstego miesiąca życia. Potem z kuleczki wyrośnie niedźwiedź, zważywszy, że mowa była o mieszańcu owczarka podhalańskiego z bernardynem.
Pani jakoś nie uwierzyła gaździe i zaczęła się wycofywać z negocjacji, więc ten uderzył w inne tony:
– To se, paniusiu, choć zróbcie zdjęcie. Za pięć złotyk. Bedziecie mieć pamiątke z Zokopanego jak się patrzy – nawijał góral, wymachując szczeniakiem, ale że pani dawno go już nie słuchała, rzucił się w naszą stronę.
– Ło Jezu, jako piekno dziewcynecka – zaczął od pochlebstw na temat Oleńki, pewny, że w ten sposób otworzy sobie drogę do szybkiej i owocnej transakcji. – Weście se, pani, zróbcie z pieskiem zdjęcie… – zaczął gadkę od nowa, ale Jasiek i Staszek, niedbale oparci o balustradę, szybko weszli mu w słowo:
– Stryku, dejcie spokój. Dyć to nasi!
„Nasa” błyskawicznie stałam się też dla moich kolegów z radia. Spotkałam w nim wiele fantastycznych osób, życzliwych i uczynnych. Dowcipnych, inteligentnych i zdolnych. Kochani, zawsze będę pamiętać Wasze głosy i Wasze twarze.
Gdy po raz pierwszy ruszyłam z mikrofonem w świat, niewiele wiedziałam o moim regionie. Coś tam dzwoniło, ale w którym kościele? Może dlatego ta praca okazała się tak fascynująca i tak ciekawa. Odkrywając góralszczyznę, odkrywałam siebie, swoje korzenie. Poznawałam wspaniałych ludzi, cudowne historie, żyłam pełną piersią, choć początki były niezwykle stresujące.
Musiałam nauczyć się wszystkiego od podstaw. Godzinami grzebałam w materiałach, niezdarnie wycinając, skracając i wstawiając dźwięki. A nerwy przy nagraniu paszczy, czyli własnego komentarza?! Wszyscy realizatorzy dźwięku powinni mieć u mnie dozgonne darmowe sesje terapeutyczne, tyle im zdrowia napsułam.
Dwanaście lat wyrwałam też z życia mojej rodziny, fundując jej jazdę bez trzymanki. Niby byłam, ale jakby mnie nie było. Mój mąż i moje córki długo nie mogli pogodzić się z tym, że radio zaanektowało mnie na całe lata i ciągle było obecne w naszym domu, choćby z racji tego, że studio zawsze mieściło się gdzieś na pięterku naszej chatynki. Nie pomagały przeprowadzki, budowa nowego domu – radio było jak duch, którego nie mogły przepędzić żadne egzorcyzmy.
Kiedy Paulina przyjechała do Polski na święta i bez uprzedzenia wpadła do mnie, omal nie umarła ze śmiechu. Przywitał ją w progu zapracowany kocmołuch, zwany kiedyś jej przyjaciółką.
– Beciu, jesteś klasyczną kudłą – zanosiła się śmiechem, przypominając sobie własne początki w radiu. – Co, nie masz czasu pójść do fryzjera? Skończyły się manikiurki? Kiedy ostatni raz był w tym domu obiad? – drążyła temat, widząc we mnie siebie sprzed dekady.
Przemiana kudły w świadomą reporterkę trwała kilka lat. Siedmiomilowym krokiem było „przeniesienie” radia do laptopa, czyli wgranie do komputera programu montażowego, dzięki czemu praca stała się mobilna, co w konsekwencji znacznie ją przyspieszyło. Z laptopem jechało się na miejsce zdarzeń i bezpośrednio stamtąd nadawało relację. Owszem, czasem zdarzało się, że w poszukiwaniu sieci trzeba było siedzieć gdzieś w krzakach albo wciskać się w barze sałatkowym między surówkę z marchewki a ćwikłę, ale to właśnie jest cały urok reporterki terenowej. Brnięcie w śniegu po pas na miejsce tragicznych wydarzeń, przedzieranie się przez zalane pola do powodzian, uciekanie przed wywijającym siekierą góralem, który nie znosi mediów – czysta przyjemność.
Miałam to szczęście, a zarazem nieszczęście, że media zmieniały się na moich oczach. Pracę reporterki zaczynałam w dobie komputera, ale używanego jako maszyna do pisania. Nie było internetu i wujka Google. Jeśli chciałam dowiedzieć się na przykład, w jakim dokładnie miejscu wydarzył się wypadek w Tatrach, musiałam sięgać po encyklopedię, tatrzański bedeker albo po prostu błagać ratownika, by szczegółowo opisał teren. Teraz wrzucam do przeglądarki hasło i w dwie sekundy mam wszystko na ekranie. Mogę brylować, widząc przed sobą zdjęcie i dokładny opis rejonu.
Ale coś za coś. Skoro można każdą rzecz szybko wyszukać, szybko wrzucić i równie szybko wyrzucić z sieci, to po co komu reporter starej daty i starej szkoły? Dziś każdy może zostać dziennikarzem, a na pewno, jak głoszą same media, każdy może być od niego szybszy.
Pędzą więc wszyscy przed siebie i mam wrażenie, że tracą grunt pod nogami. Jest jak w kreskówce Między nami jaskiniowcami, gdy Fred i jego przyjaciel Barney rozpędzają samochody. Najpierw tupią krótkimi nóżkami w miejscu, potem ruszają małymi kroczkami, by niespodziewanie w jednej chwili nabrać takiego przyspieszenia, że siuuu… unoszą się nad ziemią.
Skutkiem ubocznym jest siła odśrodkowa, która takie osoby jak ja po prostu wypluwa poza nawias – jako niepotrzebny już produkt.
Ale to nic. Na szczęście zostały wspomnienia…
Na początku był dźwięk
Nad łóżkiem Billa Clintona przez całą jego prezydenturę wisiało hasło: „Economy, you fool” („Gospodarka, głupcze”), które podobno przyniosło mu polityczny sukces.
Idąc tym tropem i zakładając równie wzniosłe cele, proponuję, by każdy radiowiec powiesił sobie nad łożem kartkę albo nawet walnął graffiti z napisem „Dźwięk, głupcze, DŹWIĘK”. Radio bowiem to słuchowisko opisujące świat otaczającymi nas głosami i odgłosami.
– Banalne i oczywiste – powie zapewne niejeden czytelnik.
– Niekoniecznie – odpowiem, mając w pamięci setki materiałów niemal sterylnych dźwiękowo.
Cały urok radia tkwi tymczasem w magii odgłosów. Słuchacz sam musi sobie wyobrazić to, co dzieje się po drugiej stronie mikrofonu, ale trzeba dać mu materiał. Jeśli opowiadamy o korkach, siedząc w wyciszonym studiu, nie ma szans, by poczuł swąd spalin i nerwówkę kierowców. Kiedy jednak tę samą relację nadamy, stojąc przy drodze, z szumem silników w tle, podjeżdżającymi z piskiem opon samochodami i klaksonami poganiającymi ślamazarnych, natychmiast wyobrazi sobie ścisk na drodze. Owszem, zdarzają się sytuacje, wypadki, imprezy, kiedy aż kusi, by rzec: „Szkoda, że państwo tego nie widzą”, ale prawdziwy radiowiec potraktuje to jak wyzwanie. Nie widzą, więc namaluję obraz słowem i dźwiękiem. Stworzę teatr wyobraźni. Czy może być coś bardziej twórczego?
Radio jest najbardziej spontanicznym medium. Tysiące razy udało mi się nagrać fantastyczne, kontrowersyjne, zabawne, pikantne czy kluczowe dla sprawy wypowiedzi, ot tak, po prostu podbiegając i podsuwając rozmówcy mikrofon pod usta. Gdy moi koledzy z telewizji próbowali działać podobnie, najczęściej spotykała ich totalna klapa. Co innego bowiem jest rozprawiać anonimowo, a co innego pokazać twarz na wizji. Zanim operator nastawi obiektyw, złapie światło i przy okazji ładne tło, bohater wydarzenia dziesięć razy zdąży się rozmyślić albo, co gorsza, spuści z tonu lub zacznie aktorzyć, by lepiej wypaść przed kamerą. A wtedy czar pryska. „Telewizory” męczą się więc ze sztywnymi setkami, czyli wypowiedziami jednej osoby, podczas gdy radiowiec umyka z dźwiękami pełnymi emocji, prawdy i siły.
Radio to wymagające medium. Nie wybacza bylejakości, pośpiechu i fuszerki. Każde słowo, każdy ton muszą – podobnie jak w filharmonii – wybrzmieć do końca. Dobry radiowiec to artysta, który przemawia do wrażliwości człowieka, do jego wyobraźni.
Z radiem jest jak z seksem albo z tańcem. Trzeba mieć w sobie „to coś”. W przeciwnym razie nie pomogą nawet najlepsze szkoły. Co z tego, że perfekcyjnie nauczymy się techniki i kroków, kiedy – nie mając do tego smykały – cały czas będziemy w duchu liczyć: raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy, modląc się, by partner nie wymyślił jakiejś nieznanej figury, która wybije nas z rytmu.
Jednak talent to nie wszystko. Radiowiec, zwłaszcza początkujący, musi mieć twardy tyłek! Ileż razy dostawałam ochrzan za to, że coś jest nie tak: że tu za głośno, a tam za cicho. Że beznadziejnie przycięte lub zwyczajnie niezrozumiałe, czyli nieemisyjne. Nie pomagały tłumaczenia, że sytuacja jest gardłowa, a warunki pracy trudne, bo akurat tnę dźwięk na kolanie gdzieś w przydrożnym rowie. Trudno. Robota schrzaniona idzie do poprawki. A to znaczy, że trzeba pieczołowicie zmontowane relacje rozmontować, wrócić do surówki, czyli stanu pierwotnego, odnaleźć „urwane” głosy i ponownie wszystko skleić, często klnąc na czym świat stoi, bo wiecznie coś się rozjeżdża! Ale nie ma przebacz. Koronna zasada brzmi: „Szanuj słuchacza swego jak siebie samego”.
Mówi się, że radiowiec powinien być obdarzony wyjątkowym głosem. Tylko co to znaczy? Czy chodzi o ciepłe, jedwabiste, miękkie brzmienie à la Marek Niedźwiecki lub Wojciech Mann, czy wręcz przeciwnie? Czy warto mieć na antenie zadziorne, mocne uderzenia, które przykują uwagę słuchacza? Kiedyś uważano, że w eterze najlepiej sprawdzają się niskie, przydymione barwy. Niestety, góralski skrzek nijak się ma do tego.
Moi znajomi doskonale wiedzą, że w emocjach potrafię wejść w rejestry, których nie powstydziłaby się sama Maria Callas, szczytową formę osiągam zaś po rozgrzaniu strun głosowych na przykład alkoholem. Nie wiedzieć czemu każdy wypity kieliszek podbija moją skalę o co najmniej pół tonu, bywa więc, że pod koniec imprezy rozprawiam kryształowym sopranem, ze zdolnością wykonania partii koloraturowych.
Góralskie brzmienie i ostra barwa mojego głosu oczywiście nie uszły uwadze radiowych kolegów, dlatego po kilku nadanych relacjach Szefowa bardzo delikatnie zasugerowała mi, że może dobrze by było, gdybym trochę obniżyła głos. „Da się zrobić”, pomyślałam, kolejne wejścia nagrywając w zdecydowanie niższych tonacjach. Niestety, próby wydobycia z siebie aksamitnych barw natychmiast wpłynęły na tempo relacji i ich witalność. Gadałam tak, że po dwóch dniach rozdzwoniły się telefony:
– Beata, czy coś się stało? Masz jakieś problemy? W domu wszystko dobrze? Nie ściemniaj, przecież słyszę. Masz tak grobowy głos, że na bank coś nie gra.
Znajomi przejmowali się nie na żarty. I właściwie mieli rację. Faktycznie coś nie grało. Nie byłam sobą. Byłam jakąś sztuczną plastikową lalą, może bardziej radiową, poprawną, ale nijaką. Szybko więc porzuciłam akustyczne eksperymenty, zostając przy tym, czym obdarowała mnie matka natura.
Mój głos jednak intrygował, by nie powiedzieć irytował, wielu słuchaczy, którzy w mniej lub bardziej delikatny sposób opisywali jego specyficzne brzmienie, a także roztrząsali kompletny brak kompatybilności między tym, co słyszą, a tym, co widzą.
Pewnego dnia w zakopiańskiej bibliotece miejskiej pan Piotr, mój ulubiony bibliotekarz, miło mnie zagadnął.
– Codziennie słyszę panią w radiu! A nawet kilka razy dziennie – rzucił zza regału, nie przerywając przeglądania księgozbioru.
Ze stojącego na biurku niewielkiego radyjka, jakby na potwierdzenie jego słów, sączyła się cichutko muzyka poprzedzona dżinglem Radia ZET.
– To miło – odpowiedziałam, czując, że moja próżność została właśnie przyjemnie połechtana.
Z panem Piotrem znaliśmy się od lat. Lubiliśmy podyskutować o literaturze, choć niemal normą było, że dysputa kończyła się wstydliwym dla mnie upomnieniem: „Jak to? Nie czytała pani tego?”, co owocowało nie tylko soczystym pąsem, ale i naręczem lektur do natychmiastowego nadrobienia. Niestety, odkąd zaczęłam pracę w radiu, wpadałam do biblioteki niezwykle rzadko, a właściwie raz do roku, dzień przed wyjazdem na wakacje, nic więc dziwnego, że zacny bibliotekarz postanowił wykorzystać okazję.
– Zresztą, trudno pani nie słyszeć – kontynuował odważnie, dodając: – bo ma pani taki charakterystyczny głos.
– Taaak, a co znaczy charakterystyczny? – drążyłam temat, w ogóle się nie spodziewając, że w słowie „charakterystyczny” może kryć się ryzyko nie do końca pochlebnej recenzji.
Pan Piotr umilkł. Wyszedł zza regału i wbijając wzrok w podłogę, nie bez wysiłku zaczął szukać w głowie odpowiedniego słowa. Mijały sekundy, a ja – wzdęta próżnością do granic możliwości – byłam pewna, że mój, jak by nie było, oczytany bibliotekarz znajdzie naprawdę mądre i zaskakujące porównanie. I znalazł!
– Taki… skrzekliwy – rzucił nagle olśniony i gdy tylko te słowa wybrzmiały, zdał sobie sprawę, że strzelił straszną gafę.
Moja reakcja niestety całkowicie to potwierdziła. Ryknęłam takim śmiechem, że pan Piotr wpadł w panikę. Zaczął wycofywać się z nie do końca fortunnego sformułowania, tłumacząc:
– To znaczy, chciałem powiedzieć, no wie pani, taki charakterystyczny, to znaczy taki specyficzny, no wie pani…
– No wiem, taki skrzekliwy – dobiłam bibliotekarza, zaśmiewając się do łez, podczas gdy on bezradnie rozglądał się po półkach z wybitną literaturą, jakby tam szukał ratunku. Niewątpliwie na gwałt przydałby się Cyrano de Bergerac ze swoim zgrabnym słowotokiem. Niestety, panu Piotrowi, ku jego rozpaczy, nic mądrego nie przyszło do głowy.
Ta opowieść nieustannie mnie bawi. Podobnie jak historia uroczego słuchacza, któremu prawdopodobnie niechcący złamałam serce.
Było to przy rondzie Kuźnickim, gdzie nagrywałam „busiarzy” komentujących awanturę czy raczej początek wojny z taksówkarzami. Trwała gorąca dyskusja, kto czemu jest winien, okraszona niewybrednymi epitetami. Panowie wyłuszczali swoje racje, przerzucając się argumentami, zakrzykując tych, którzy mieli inne zdanie. Było ostro i pikantnie, czyli tak jak lubię. Świat na chwilę przestał istnieć. Musiałam wyłapać z pyskówki najistotniejsze kwestie, skupiłam się więc, jak mogłam, wsłuchując się w coraz barwniejsze epitety. Nagle przeraźliwy pisk opon przywrócił mnie do rzeczywistości. Po drugiej stronie ulicy dęba stanął niewielki samochód dostawczy, a jego kierowca, nie zważając na klaksony i przekleństwa zdenerwowanych nieoczekiwanym manewrem innych uczestników ruchu, wielkimi szusami zmierzał w naszą stronę, nie spuszczając ze mnie oczu. Wpadł między grupę i wskazując mnie palcem, bez słowa wstępu spytał:
– Pani to jest Beata Sabała-Zielińska?
– No tak – odpowiedziałam zaskoczona, nie wiedząc, czego się spodziewać.
„Busiarze” odruchowo odsunęli się od intruza i z bezpiecznej odległości przyglądali się dziwnej scenie.
Mężczyzna chwilę milczał, po czym jak rezonans magnetyczny zeskanował mnie od góry do dołu, z dołu do góry, by w końcu spojrzeć mi w oczy wzrokiem, z którego wyzierała żałość stulecia.
– To pani ma ten seksowny głos? – zapytał z rozpaczą w głosie, bo właśnie dotarło do niego, że wyobraźnia spłatała mu nie lada figla.
– Bardzo przepraszam, że pana rozczarowałam – szepnęłam, na co on machnął tylko ręką.
– Nie, nie, nie. Nic się nie stało – rzucił przez ramię, zbierając się jednocześnie do ucieczki. Widać cios okazał się śmiertelny.
Nie muszę dodawać, że po tym incydencie wszyscy „busiarze” natychmiast dojrzeli we mnie femme fatale, szybko więc skończyłam rozmowę i wycofałam się z gracją, zachowując resztki godności.
Mój przyjaciel, który nigdy nie owija w bawełnę, opisaną wyżej historię skomentował krótko:
– Trudno się facetowi dziwić. Ja, dopóki cię nie znałem, słuchałem tylko Radia ZET. Gdy cię zobaczyłem, natychmiast przerzuciłem się na RMF FM.
Dzięki Bogu żartował. Chyba.
Radio to teatr wyobraźni. Magia. Reporter zaś to iluzjonista. Moi sąsiedzi byli zatem nie raz świadkami przedziwnych scen z udziałem dziwaczki. Bywało, że o świcie łaziłam w szlafroku wokół domu po śnieżnych zaspach, nawijając do mikrofonu o kolejnym ataku zimy, co rusz przykładając sitko, znaczy mikrofon, do ziemi, by lepiej było słychać trzeszczący pod butami śnieg. Podczas deszczu właziłam pod rynny, bo tam plusk wody słychać najlepiej. Zdarzało mi się także nagrywać relację pod prysznicem, gdy prawdziwa ulewa nie brzmiała wystarczająco dobrze.
Pamiętam, jak na początku mojej pracy „łapałam” wiatr halny, zachwycając się jego jękami i wyciem. Drań nigdy jednak nie był skory do współpracy. Gdy wabiona donośnym zawodzeniem wybiegałam na zewnątrz, by przy jego wtórze nagrać relację, złośliwy skurczybyk natychmiast milkł, jakby sam chciał usłyszeć, co też zamierzam powiedzieć na jego temat. Zamierał zatem w pół wdechu i czekał przycupnięty minutę, dwie… pięć, by – gdy tylko zniechęcona ciszą wracałam do domu – natychmiast walnąć z impetem w okna, dając do zrozumienia, że wciąż tam jest. Znowu więc wypadałam na zewnątrz, a on znowu cichł, chowając się w koronach drzew. I tak bawiliśmy się w kotka i myszkę. Ależ to było wkurzające!
Pewnego październikowego wieczoru uderzył w Zakopane z niespodziewaną siłą. Wściekle miotał się po okolicy, z godziny na godzinę przybierając na sile. Malutka drewniana chałupka, którą wtedy wynajmowałam, kołysała się niczym rachityczna tratwa na wzburzonych falach oceanu. Początkowo jęki halnego nie bardzo mnie ruszały. W końcu dobrze znałam łachudrę i wcale nie miałam ochoty po raz kolejny bawić się w ciuciubabkę, zwłaszcza że akurat tej niedzieli, z racji tak zwanej pustej chaty, postanowiłam zrobić sobie domowe spa.
W zaciszu „tratwy” upaćkałam się więc, gdzie trzeba, depilatorem w kremie, na twarz nałożyłam wściekle piekącą maseczkę z zielonej glinki, włosy związałam w samurajski kok i siedziałam naga w salonie, pozwalając działać cudotwórczym produktom.
Halny tymczasem koncertowo dawał w pióra. Wył w wersji mono i stereo tak długo i tak wytrwale, że w końcu mnie złamał. Niewiele myśląc, złapałam mikrofon, narzuciłam na grzbiet przykrótką, ledwo zasłaniającą pośladki katankę i wypadłam do ogrodu. Wyprężona jak struna, ze wzniesionymi do góry rękami, rzucałam się to w prawo, to w lewo, jakbym odprawiała jakieś pogańskie modły. W pewnej chwili, wykonując potrójny tulup, wpadłam wprost na wpatrzoną we mnie grupę turystów. Stali jak wryci tuż za płotem. Przerażeni obserwowali prawie nagą i bosą zjawę z zieloną twarzą, która w chocholim tańcu kołysze się w rytm wiatru, wznosząc ku niebu błagalny wzrok. Kilka minut zajęło im zorientowanie się, że ta wariatka to dziennikarka Radia ZET. Zdradziła mnie kostka mikrofonu. Oddalili się dziwnie szybkim krokiem, mając niezbity dowód na to, że podczas halnego wszystkim góralom mocno bije w dekiel.
Mylili się jednak bardzo. Tendencję do szalonych pomysłów miewałam także w okresach całkowicie bezwietrznych.
– Pani redaktor, co się stało? – wita mnie w progu szpitalnego gabinetu dyżurny ortopeda, zdziwiony i zbity z tropu, bo choć wyraźnie kuśtykam, a twarz wykrzywia mi grymas bólu, w dłoni trzymam mikrofon i zachowuję się tak, jakbym nadawała relację na żywo.
– Chyba złamałam nogę – stwierdzam, nagrywając każde słowo i nie bardzo przejmując się coraz bardziej zaskoczoną miną lekarza.
– Rozumiem, rozumiem, choć nie pojmuję, po co ta szpada – śmieje się, wskazując na czerwono-niebieską pałę. – Chyba że złamana noga jest częścią pani materiału? – pojął nareszcie.
– Rzeczywiście. Robiłam informację o ścieżkach rowerowych i wpadłam na pomysł, by nagrać relację, jadąc na rowerze. Tyle że wypadłam z trasy – zaczynam opowieść, podczas gdy medyk wypisuje skierowanie na zdjęcie rentgenowskie.
Wszystko przez Zuzię, przyjaciółkę mojej starszej córki Oli, która przyjechała nas odwiedzić. Na rowerze.
Pech chciał, że akurat tego dnia starosta tatrzański dumnie ogłosił, iż jego kreatywni urzędnicy siedzą właśnie nad mapami i rozrysowują sieć malowniczych tras rowerowych, które będą cieszyć zarówno początkujących cyklistów, jak i następców Szurkowskiego. Słowem, będzie tak pięknie, jak jeszcze nie było i jak – mówiąc między nami – do dziś nie jest. Wtedy jednak nie wiedziałam, że to kolejna obietnica bez pokrycia, specjalność tutejszych władz, z entuzjazmem zabrałam się więc do materiału, szczegółowo opisując rowerowy projekt. Pech chciał, że układając relację, dojrzałam przez okno Zuzię pędzącą w naszą stronę na swojej terenowej damce. Wtedy wpadłam na szatański pomysł. O całym przedsięwzięciu opowiem z rowerowego siodełka; w końcu słuchacze mają prawo poczuć wiatr we włosach.
– Zuziu, mogę na chwilę pożyczyć twój rower?
– Pewnie, ciociu. A gdzie jedziesz?
– Nigdzie daleko, zjadę tylko z naszej górki, bo chcę nagrać materiał.
– Jak to nagrać materiał? – Zuzia robi wielkie oczy.
– Normalnie. Przylepię sobie kartkę z tekstem do kierownicy, mikrofon i magnetofon wetknę za pasek spodni, wejdę na samą górę, żeby się porządnie rozpędzić, i jadąc w dół, przeczytam relację. Będzie słychać, jak koła podskakują na betonowych płytach i jak wiatr dmucha mi w twarz. Super.
– Ciociu, a umiesz jeździć na takim górskim rowerze? – pyta z lękiem przyjaciółka Oli.
– Zuziu! Uważaj, co sugerujesz! Na świecie cię jeszcze, siusiumajtko, nie było, kiedy ja pomykałam na dwóch kółkach – zamykam dyskusję, dając do zrozumienia, że to dla mnie bułka z masłem.
– A wie ciocia, jak się hamuje? – Zuzia wciąż wydaje się nieprzekonana.
– W ogóle nie zamierzam hamować! Przecież chodzi o wiatr we włosach i te sprawy – tłumaczę, obwieszając się kablami, zakładając na uszy słuchawki, sprawdzając, czy kartka z tekstem właściwie jest przyklejona i czy minidysk nagrywa. Wciskam rec. i pauzę, po czym ruszam pod górę. Wyglądam jak bojownik dżihadu, który zamierza wysadzić w powietrze całą okolicę. Kable płaczą mi się między nogami, a wystający z majtek mikrofon z czerwoną gąbką kojarzy się, mówiąc oględnie, bardzo dwuznacznie.
Na szczycie wzniesienia wszystko jeszcze raz poprawiam, zwalniam pauzę, wsuwam magnetofon głębiej w majtki i puszczam się z góry. Czekam, aż rower nabierze prędkości, i zaczynam czytać relację. Niestety nie jest dobrze. Pędzę na złamanie karku, ale wciąż nie jestem zadowolona z dźwięku uderzających o beton kół. Ledwo go słychać, a przecież chodzi o to, by odbiorca nie miał najmniejszych wątpliwości, że śmigam na rowerze. „Muszę wjechać na jakieś muldy”, myślę szybko, a że na mojej uliczce z tym akurat nie ma problemu, kocie łby pojawiają się jak na zamówienie. Dawaj – gaz do dechy! Łup, łup, łup, podskakuje rower na wyrwach, a ja zachwycona czytam w najlepsze relację, coraz rzadziej zerkając na drogę.
Nagle mina mi rzednie, bo przed sobą mam ostry zjazd wprost do potoczku. To, że natychmiast muszę hamować, jest jasne jak słońce, obracam więc wściekle pedałami w tył, a tu nic! Niech to szlag trafi! Co jest grane? Dlaczego ten cholerny rower górski nie hamuje kontrą, jak zawsze, a w każdym razie jak za moich czasów?! Dlaczego pedały bezwładnie kręcą się w tył, jakby właśnie spadł łańcuch? Masz babo postęp! Pewna rychłej i nieuniknionej śmierci, w ostatniej chwili wypatrzyłam na kierownicy hamulce i niewiele myśląc, mocno ścisnęłam. Obydwa! Po czym… katapultowałam się. Zachowując zgrabną parabolę lotu, jak ptasia kupa runęłam znienacka wprost pod nogi spacerujących spokojnie turystów. Widok musiał być wstrząsający, bo jeden z panów rycersko rzucił mi się na pomoc. Jego empatia trochę jednak przygasła, gdy, zbierając mój odwłok, co rusz wyciągał jakiś kabel. W końcu zdegustowany stwierdził:
– Trzeba było więcej słuchawek wsadzić sobie na uszy! I obwiesić się większą ilością sprzętu. I oczywiście pędzić jeszcze szybciej! Gdzie pani ma rozum?!
Zuzia łaskawie nie zadała tego samego pytania, nie skomentowała też moich umiejętności cyklistycznych, choć mocno ją prowokowałam uwagami, że mogła łaskawie wspomnieć o dziwacznym sposobie hamowania. Zrezygnowałyśmy jednak z analizy szczegółów tej żałosnej eskapady, bo oto prawa kostka zaczęła przybierać niepokojąco duże rozmiary i boleć nie na żarty. Odpowiedź dlaczego nadeszła wraz ze zdjęciem rentgenowskim.
– No cóż, pani Beato. Kostka jest pęknięta. Sześć tygodni gipsu! – powiadomił mnie i miliony słuchaczy Radia ZET dyżurny ortopeda.
Pukanie w twardą skorupę – jako przestroga dla tych, którzy myślą, że górskie ścieżki rowerowe to pikuś – efektownie zakończyło mój materiał. Równie efektownie pukali się w głowę moi znajomi, słuchając tej opowieści.
Bolesny upadek i uciążliwe kuśtykanie w gipsie nie przywróciły mi jednak rozumu.
Kiedyś moja starsza córka Ola przypomniała mi historię, jak omal nie zamęczyłam na śmierć młodszej córki Zosi i naszego malutkiego wtedy szczeniaczka yorka.
– Robiłaś materiał o tym, że do TPN-u nie wolno wprowadzać psów – zaczęła Ola podczas wspólnej podróży samochodem. – I oczywiście, jak to ty, wpadłaś na pomysł, żeby w czasie nagrywania relacji w tle szczekał jakiś pies. Ale na twoje nieszczęście, a właściwie na nieszczęście Zośki, w okolicy nie było żadnego czworonoga. W domu tymczasem smacznie drzemała Bibusia. Była wtedy jeszcze malutka i nie bardzo umiała szczekać, chyba że… biegała za Zosią. Gdy połączyłaś te fakty, natychmiast wyciągnęłaś obie panny do ogródka. Zośka wprawdzie ostro protestowała, bo w telewizji leciała jej ulubiona bajka, miała wtedy pięć albo sześć lat, Bibi tymczasem była tak zaspana, że ledwo podnosiła powieki.
– Zośka. Posłuchaj. Biegaj wokół mnie, ale na tyle blisko, żeby szczekanie Bibi wchodziło do mikrofonu, bo na nim nagram relację – rzuciłaś krótką instrukcję, nie przyjmując żadnych protestów.
Zośka bez entuzjazmu ruszyła. Jedno kółko, drugie…
– Szybciej – popędzałaś ją, bo pies ciągle nie miał ochoty na harce. Dopiero po dobrych dziesięciu minutach Bibusia przyłączyła się do zabawy i zaczęła wydawać z siebie cichutkie i cieniutkie „hau, hau”, tyle że Zośka miała już serdecznie dość. Dosłownie padała na twarz. Nasz ogródek był przecież miniaturowy, młoda zdążyła więc zrobić z dwieście kółek, zanim Bibusia rozkręciła się na dobre. Nie dość, że słaniała się na nogach, to jeszcze ty zaczęłaś krzyczeć: „Zośka! Nie dysz! Zagłuszasz Bibi!”. „Ale, mamo, ja już nie daję rady”, próbowała się bronić, co ty kwitowałaś krótkim: „Dobra, dobra. Jeszcze dwa kółka. Ale na wdechu”. Biedna Zośka brała więc potężny haust powietrza i wstrzymując oddech, pędziła ile sił w nogach – kontynuuje opowieść Ola, zanosząc się śmiechem. – Wyglądała jak satelita krążący wokół planety, a że na dwóch kółkach się nie skończyło, bo równie zmęczona Bibi coraz rzadziej szczekała, młoda co chwila odskakiwała od mikrofonu, zaciągała się cenną mieszanką powietrza i ryzykując utratę przytomności, znowu na bezdechu ruszała do kieratu. Coraz bardziej czerwona i coraz bardziej zziajana. Za każdym razem błagalnie zerkała w twoją stronę, by z przerażeniem stwierdzić, że to jeszcze nie koniec.
Muszę przyznać, że ta opowieść nawet po latach ubawiła nas do łez. „Zośka! Nie dysz!” – stało się hasłem przewodnim weekendu. Na szczęście obie główne bohaterki tej historii podobno nie mają mi za złe męczącej przebieżki. Przynajmniej tak twierdzi, w imieniu swoim i naszego psa, Zosia, dziś panna o żelaznej kondycji.
Jako trzylatka to ona była bohaterką jednego z radiowych materiałów. Wzruszająco opowiedziała wtedy o ostatniej wizycie Jana Pawła II w Tatrach, a właściwie o jego przelocie nad Tatrami.
Był rok 2002. Papież po raz kolejny odwiedził Polskę, wiedząc, że to będzie jego ostatnia pielgrzymka do kraju. W planach wizyty Ojca Świętego, bardzo już schorowanego, nie było Zakopanego, ale papież chciał pożegnać się z Tatrami. Ogłoszono więc, że przeleci śmigłowcem nad Podhalem i górami.
Górale przygotowali się do tego nietypowego spotkania w piękny sposób. Postanowili rozpalić na polanach ogromne watry, które miały strzelać wysoko w niebo, by Jan Paweł II nie miał najmniejszych wątpliwości, że żar uczucia dla niego tu, w górach, nie wygasł i nigdy nie wygaśnie.
Ta, którą rozpalili na Polanie Szymoszkowej i przy której relacjonowałam tę nietypową wizytę, była naprawdę imponująca. Papieski helikopter leciał nad Podhalem bardzo nisko. Widać było, że pilot robi wszystko, by Ojciec Święty zobaczył jak najwięcej. Krążył nad miastem, krążył nad polanami, obniżając nieco lot nad rozpalonymi ogniskami, przy których licznie zgromadzeni górale grali i śpiewali ile sił w płucach, machając w stronę malutkich okienek maszyny i wierząc, że Jan Paweł II wszystko to słyszy i czuje.
Kiedy śmigłowiec „zajrzał” już w każdy kąt Zakopanego i pożegnał się z góralami, wzbił się wysoko i pognał w stronę Tatr. I o tym właśnie chciała mi opowiedzieć Zosia. Gdy wróciłam do domu, mała natychmiast mnie dopadła i zaczęła tak cudnie opowiadać, że postanowiłam ją nagrać.
– I, mamo, śłuchaj! Mamo, mamo, śłuchaj! – zaczęła relację. – On tak leciał, tak leciał, o tak wysoko. O tak, mamo! – Tu pokazywała pulchną rączką Tatry, kontynuując: – O tak, prosto w Giewont… I śłuchaj, mamo…
Tu jednak ostro jej przerwałam, postanowiłam bowiem zrobić z trzylatki profesjonalistkę:
– Dobrze, Zosiu, opowiadaj, tylko nie mów do mnie mamo! – rzuciłam do zdumionego dziecka, które kompletnie zbiłam z tropu tym stwierdzeniem.
Bidulka robiła wielkie oczy, bo nie rozumiała, że jej rodzicielka – jak by nie było, wciąż początkująca dziennikarka – zwyczajnie nie umie wyciąć z relacji tych wszystkich „mam”, stąd nietypowa prośba do dziecka, które ze strachu przed odebraniem mu kogoś ważnego jeszcze mocniej akcentowało moją do niego przynależność:
– Ale, mamo, pośłuchaj! – dociskała. – Mamo! On tak leciał, o tu, w to dziewo, o tu, a potem o tak, w Giewont, a ja z Olą sypałam kwiatki od pani Eli. Mamo, mamo, pośłuchaj!!!
Pal sześć, niech będzie z mamą, zdecydowałam w końcu łaskawie, przywracając dziecku poczucie bezpieczeństwa, wszak materiał i tak był bardzo wzruszający.
Radiowiec wie, że dobry dźwięk wart jest każdego poświęcenia. Wart jest nawet tego, by znaleźć się w lawinie.
Leżę zatem pod śniegiem i czekam na pomoc. Minuty mijają bardzo wolno. Wdech, wydech, wdech, wydech, wdech… Nic nie widać, nic nie słychać. Mam wrażenie, że świat się zatrzymał, i koncentruję się tylko na moim rytmicznym oddychaniu. Wdech, wydech, wdech… czekam na pomoc. Wiem, że zaraz przyjdą ratownicy z psem, wiem, bo…
– Zetka, żyjesz? – trzasnęło nagle w krótkofalówce.
– Żyję – odpowiadam spokojnie i spokojnie czekam. Będą za dwadzieścia, może trzydzieści minut. Tak jak obiecali, wykopując dla mnie jamę.
Jestem na szkoleniu psów lawinowych. Dla zdobycia dobrego dźwięku zostałam pozorantką.
Ratownicy TOPR-u kilka razy w roku przeprowadzają tego typu ćwiczenia. Wychodzą w Tatry, na przykład na Halę Gąsienicową czy do Doliny Chochołowskiej, i tam sprawdzają umiejętności swoich czworonożnych podopiecznych. Zasypują w jamach śnieżnych tak zwanych pozorantów i sprawdzają, ile pies potrzebuje czasu, by odnaleźć zasypanego człowieka.
Psy są niezastąpione w ratowaniu ludzi spod śniegu. O ile oczywiście są dobrze wyszkolone. A to długi i bardzo żmudny proces. Treningi prowadzone są od szczeniaka, w formie zabawy. Na początku najważniejsze jest, by pies nauczył się posłuszeństwa i wykonywania odpowiednich komend. Opiekun chowa jakiś przedmiot, na przykład ulubioną maskotkę pupila, i pokazuje, że jeśli ją odnajdzie, dostanie nagrodę. Najczęściej jest to smakołyk.
Potem z oczu adepta ratownictwa znika jego pan, a kiedy dzielny zwierzak odnajdzie zagubionego, jest wielka radość, zabawa i bardzo wiele pochwał. Gdy pies ma rok, poprzeczka gwałtownie idzie w górę. Treningi są codziennie, zaczynają się także szkolenia w trudnym terenie, do tego z innymi psami. Ważne, by czworonożni ratownicy nauczyli się współpracować i nawzajem się nie rozpraszali. To spore wyzwanie, zwłaszcza że psy z natury są ciekawskie i nastawione na poznawanie współbraci, tymczasem na lawinisku muszą się ignorować, skupione tylko na szukaniu zasypanego człowieka.
Pies lawinowy jest wyjątkowym ratownikiem. Musi być odporny na mróz i śnieżyce. Nie może bać się pracy na grani i na stromych stokach oraz podróży skuterem czy wyciągiem narciarskim. Najtrudniejszym sprawdzianem jest jednak test śmigłowcowy. Psy lawinowe muszą latać helikopterem, a więc nie mogą bać się huku potężnej maszyny i desantu ze śmigłowca. W ten sposób bowiem najczęściej docierają na lawinisko. Chodzi o to, by zwierzę było maksymalnie wypoczęte; wtedy może dłużej i bardziej efektywnie pracować. Dobrze wyszkolony pies lawinowy potrafi wyczuć człowieka nawet pod siedmiometrową (!) warstwą śniegu.
Mistrzami szkolenia psów lawinowych są Słowacy, dlatego nasi toprowcy bardzo często organizują z nimi wspólne ćwiczenia. Dla radiowca to prawdziwa gratka. Cała masa fantastycznych dźwięków: szczekające psy, wywołujące ciary na plecach komendy typu „Szukaj człowieka!” i w końcu szczęśliwe zakończenie, w którym radość bohatera jest szczera i autentyczna. Oczywiście każde szkolenie jest bardzo podobne, siłą rzeczy więc po kilku takich materiałach trzeba ruszyć głową, by mieć coś wyjątkowego. Innego. I właśnie dlatego podczas pewnego szkolenia dałam się zasypać w jamie śnieżnej.
Wrażenie było niesamowite. Najpierw czekało mnie przygotowanie i szybkie przeszkolenie. Do jamy, owszem, mogę zabrać sprzęt nagrywający, ale muszę siedzieć cicho – brzmiało kategoryczne polecenie. Pod śniegiem spędzę co najmniej dwadzieścia minut, po zasypaniu mnie w „lawinie” teren bowiem musi zostać oczyszczony i „wywietrzony” z zapachów, a to znaczy, że ratownicy muszą chwilę poczekać, nim wypuszczą psa. W tym czasie mam spokojnie leżeć i czekać na ratunek.
Adam Marasek, prowadząc mnie na miejsce „tymczasowego spoczynku”, wręcza mi krótkofalówkę, żeby mieć ze mną kontakt. Oddalamy się od ratowników na sporą odległość. Mój czteronożny wybawca siedzi w samochodzie, nie może bowiem widzieć, w którą stronę ruszyliśmy. Jama jest tak wkomponowana w teren, że po jej zasypaniu gubi się w jednolitej, wszechobecnej bieli. Otwór prowadzący pod śnieg jest maleńki, więc muszę się do szczeliny wczołgać. Wewnątrz znajduję folię termiczną, w którą – zgodnie z poleceniem – szczelnie się zawijam, żeby nie zmarznąć. Adam sprawdza jeszcze krótkofalówkę i wręcza mi nagrodę dla mojego wybawiciela. Kawał ponętnie pachnącej kiełbasy, którą bohaterski ratownik dostanie, gdy tylko mnie odnajdzie.
W jamie jest tak ciasno, że magnetofon i mikrofon włączam jeszcze przed zasypaniem. Adam przywala mnie wielkimi śnieżnymi blokami, zostawiając niewielki prześwit, bym mogła swobodnie oddychać, i żegna się krótkim:
– Do zobaczenia. Mam nadzieję. Chyba że pies cię nie odnajdzie. Ha, ha, ha. – Po chwili już na poważnie przypomina: – Puścimy psa dopiero za jakieś dwadzieścia minut, więc się nie denerwuj. I pamiętaj, siedź cicho!
– Okej. Dam radę – zapewniam, choć martwię się, czy magnetofon da radę. Czy przypadkiem baterie nie wysiądą na mrozie, co niestety się zdarza.
Odsuwając od siebie złe myśli, zaczynam delektować się swoją rolą. Słyszę oddalające się kroki Adama i chwilę później wszechobecną ciszę. Szepcę do mikrofonu, że oto zasypała mnie lawina i czekam na ratunek.
Minuty mijają bardzo wolno. Wdech, wydech, wdech, wydech, wdech… Jest nawet przyjemnie. Nic nie widać, nic nie słychać. Cisza. Wdech, wydech, wdech… Nagle z letargu wybudza mnie krótkofalówka:
– Zetka, żyjesz? – zgłasza się Adam.
– Żyję! Ale co to za życie! – odpowiadam radośnie, na co dostaję szybką odpowiedź:
– Dobra, puszczamy psa.
Nareszcie. Wszystkie moje zmysły nastawione są teraz na odbiór. Dziwnie słychać spod śniegu świat. Jest przygłuszony, przytłumiony, jakby owinięty bardzo gęstą mgłą albo watą cukrową. Każdy dźwięk się do niej przykleja. Wszystko toczy się w zwolnionym tempie. Po dwudziestu minutach oswoiłam się z tą specyficzną ciszą, ale teraz, kiedy wiem, że nadchodzi ratunek, nasłuchuję w napięciu. Muszę mocno się skupić, by usłyszeć szelest kroków. Po chwili jednak, niczym z tysiąca kilometrów, docierają do mnie pierwsze dźwięki, szmer, jakby ktoś wężowym ruchem posuwał się po zmarzniętym śniegu. Chwilę później słyszę przyspieszony oddech biegnącego ratownika i komendę:
– Dobry pies. Szukaj. Szukaj zasypanego człowieka. Szukaj.
Są już blisko mnie, tak blisko, że niemal czuję oddech tropiącego mnie psa. Bardzo wyraźnie słyszę jego charakterystyczne niuchanie, nerwowo pociąga nosem i równie nerwowo dyszy. Znowu wącha, coraz szybciej. Jest tuż nade mną i już wie, że mnie ma! Zaczyna więc grzebać łapą i szczeka. Raz, drugi. Grzebie w śniegu bardzo mocno i znowu szczeka.
– Dobry pies, znalazłeś człowieka. Dobry pies. – Ratownik, podbiegając, chwali pupila, który najwyraźniej nie może doczekać się widoku ocalonego.
Kopie łapami jak opętany i szczeka coraz mocniej, jakby chciał popędzić swojego pana. Ratownik łapie łopatę i odrzuca śnieg, ani na chwilę nie przestając chwalić psa.
Pierwszy w jamie pojawia się oczywiście wilgotny i miękki nos. Czarny labrador jest tak szczęśliwy, że liże mnie po twarzy, ratownik zaś przypomina:
– Daj mu teraz nagrodę.
Wyciągam kiełbasę, którą bohater wdzięcznie przyjmuje, ale niechętnie się ze mną rozstaje. Może pilnuje, czy na pewno wyjdę spod śniegu. Dopiero gdy cała i zdrowa otrzepuję się z białego puchu, Ingo z rozkoszą wsuwa smakołyk. Mój wybawca wabił się właśnie Ingo. Z tego, co wiem, służył w TOPR-ze jeszcze wiele lat.
Materiał z tego szkolenia wyszedł fenomenalny. Były w nim emocje, była w nim prawda. Połączenie ciszy, w której zasypany człowiek modli się o ratunek, i biegnąca na czterech łapach nadzieja. I był happy end, niestety wyjątkowo rzadki w prawdziwych wypadkach lawinowych.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
Kilka słów od Janusza Weissa
WSTĘP. Złote lata swingu
Na początku był dźwięk
Żeby bzyknąć, trzeba ryknąć. Rzecz o naturze
Nie takie życie piękne, jak je malują
Świat się kręci, rzecz w tym, że zawsze w tę samą stronę
Stąd do wieczności
Nie wszystko złoto, co się mówi
Śmieszne nazwy w Tatrach. Rzecz o pięknej tradycji
Memento mori
Góral prawdę ci powie. Rzecz o rodzimych filozofach
Bollywood, czyli wielki świat pod Tatrami
Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech
Ile razy można? Rzecz o powtarzalności
Niespełnione obietnice. Rzecz o współczesnych bajarzach
Złote myśli psa Fafika
I jeszcze jeden, i jeszcze raz, czyli ciąg dalszy nastąpił
Wszystko zaczęło się od radia
PODZIĘKOWANIA
SŁOWNICZEK
ILUSTRACJE