Pismo. Grudzień 2024 - Fundacja Pismo - ebook
NOWOŚĆ

Pismo. Grudzień 2024 ebook

Fundacja Pismo

4,3

90 osób interesuje się tą książką

Opis

W grudniowym numerze wsłuchujemy się w historie osób niedzietnych z wyboru: kim są, co stoi za ich decyzją o nieposiadaniu potomstwa, jak wygląda życie wolne od dzieci. Sprawdzamy również, ile jest prawdy w opowieściach o rychłym końcu systemu emerytalnego w Polsce. Zaglądamy do zachodniego sąsiada, by zrozumieć, jakie są źródła końca ery stabilności politycznej Niemiec. Poznajemy historię Jodie Foster, outsiderki z Hollywood, o drodze do życia na własnych zasadach. Razem z Izabelą Dłużyk, wyróżnioną przez BBC dokumentalistką dźwięków, ruszamy w dźwiękową podróż po świecie. A pod choinkę – opowiadanie Łukasza Orbitowskiego.

 

W najnowszym wydaniu polecamy również:

– fotoreportaż Julii Zabrodzkiej o osobach, które zdecydowały się na życie bez potomstwa,
– wiersze Wioletty Grzegorzewskiej i Marty Podgórnik, 

– żarty rysunkowe Henryka,

– apteczkę francuskiego filozofa i socjologa, Didiera Eribona.

 

Pismo. Magazyn Opinii. 12/2024

Karolina Lewestam – Czy można spać z mężem przyjaciółki? – Rozmowy z K. 

Wioletta Grzegorzewska – Gruszka

Amadeusz Świerk – Łukasz – W Kadrze z cyklu Jedni z nas

Łukasz Orbitowski – Bracie, bracie 

Henryk – Żarty rysunkowe 

Ewa Pluta – Wolne od dzieci 

Rafał Rutkowski – Podpis 

Julia Zabrodzka – A ty masz dzieci?

Kamil Fejfer – Nie taki ZUS straszny, jak go malują

Karol Janoś – Niemcy się chwieją
Beata Pytko – Safe Sapce Ship 

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Didier Eribon?

Jordan Kisner – Samotność Jodie Foster

Łukasz Pilip – Z Pismem u Izabeli Dłużyk, pani od ptaszków 

Marta Podgórnik – śnieg retrospekcja 

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Cecilia Vicuña. Quipu menstruacyjne (krew lodowców)
Adelajda Truścińska – Uważajcie na fałszywych proroków 

Zuzanna Kowalczyk – À propos niedzietności 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 247

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
1
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Czy można spać z mę­żem przy­ja­ciółki

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.!

Czy mi­łość może być zła? Ko­cham męża mo­jej przy­ja­ciółki i on też mnie ko­cha. (...) nie będę wy­pi­sy­wać tu szcze­gó­łów na­szego ro­mansu, bo nie o to cho­dzi, ale in­te­re­suje mnie Twoje zda­nie: czy praw­dziwa mi­łość może uspra­wie­dli­wić coś ta­kiego? Moja przy­ja­ciółka była ze mną w bar­dzo trud­nych dniach, więc to nor­malne, że czuję się z tym ogrom­nie nie­kom­for­towo. (...) Ale ta mi­łość te­raz to dla mnie wszystko.

Roz­darta

Droga Roz­darta!

Czy Twój ro­mans można mo­ral­nie uspra­wie­dli­wić? Ależ tak, oczy­wi­ście, jak naj­bar­dziej! Nie po­da­jesz mi, co prawda, zbyt wielu szcze­gó­łów; nie wiem, ile ma­cie lat, jak długo znasz swoją przy­ja­ciółkę, jaka jest re­la­cja jej i męża, czy i ile dzieci ma­cie z osobna i zbio­rowo. Ale po­tra­fię so­bie wy­obra­zić wiele sce­na­riu­szy, w któ­rych po­zo­sta­jesz cał­ko­wi­cie bez winy w sy­tu­acji ta­kiego ro­mansu; ba, w nie­któ­rych Twoja de­cy­zja jest nie tylko uspra­wie­dli­wiona, ale wręcz godna po­chwały.

Sce­na­riusz nu­mer je­den: Twoja przy­ja­ciółka, znana z se­ryj­nych mał­żeństw, była nie­gdyś cu­do­wną osobą, ale od kiedy za­miesz­kała w omsza­łym zamku, ja­koś się zmie­niła. Wasz kon­takt stał się spo­ra­dyczny i pe­łen dziw­nych na­pięć. Kiedy ją od­wie­dzasz, ner­wowo spo­gląda w stronę za­mknię­tego po­koju na par­te­rze. Jej obecny mąż zwy­kle gra rzew­nie na skrzyp­cach przy akom­pa­nia­men­cie desz­czu i wy­syła Ci krót­kie, bła­galne spoj­rze­nia, które spra­wiają, że de­li­kat­nie drżą Ci za­stawki serca. Pew­nej nocy (a była to ciemna i burz­liwa noc) od­wie­dzi­łaś znów za­mek, ale JEJ w nim nie było, wy­je­chała. Był tylko mąż, z pę­kiem klu­czy w dłoni i sza­leń­stwem w oku. Ona przy­ka­zała mu nie otwie­rać ta­jem­ni­czych drzwi, ale pchnięci prze­czu­ciem, otwo­rzy­li­ście je ra­zem i... od­na­leź­li­ście tam wy­su­szone ciała jego za­mor­do­wa­nych po­przed­ni­ków. Kiedy oboje zro­zu­mie­li­ście, że on może być na­stępny, jego ręka zna­la­zła Twą, Twoje włosy mu­snęły jego wargi, a po­tem na­mięt­ność, wzma­gana prze­ra­że­niem, prze­to­czyła się przez wa­sze ciała, po­dob­nie do bu­rzy to­czą­cej się nad zam­kiem. Te­raz nie zdra­dza­cie się z Wa­szą mi­ło­ścią przez pa­ra­li­żu­jący strach, jaki w Was bu­dzi Si­no­broda, tfu, Si­no­włosa. Ale pla­nu­je­cie ucieczkę, ucieczkę w nie­znane, z dala od ciem­no­ści i zła...

Sce­na­riusz nu­mer dwa: mąż Two­jej przy­ja­ciółki znie­na­cka od­krył, że jest ona tak na­prawdę jego matką. Nie mogą więc po­zo­stać ra­zem, nie­stety, ale ra­cja stanu (ona ma na imię Jo­ka­sta i jest kró­lową) wy­maga utrzy­my­wa­nia po­zo­rów, lud Teb się tego do­maga. Wy­świad­czasz jej więc po­nie­kąd przy­sługę, od­su­wa­jąc od niej męża. I wy­świad­czasz też przy­sługę jemu, bo jak z nim nie sy­piasz, to chło­pak co rusz pró­buje so­bie wy­kłuć oczy przy akom­pa­nia­men­cie za­wo­dzeń chóru, który z ja­kie­goś po­wodu bez prze­rwy Wam to­wa­rzy­szy.

Sce­na­riusz nu­mer trzy: Twoja przy­ja­ciółka jest złym kre­tem, Ty je­steś kró­lem el­fów, a jej mąż – Ca­li­neczką.

Sce­na­riusz nu­mer cztery: mąż i przy­ja­ciółka wspól­nie zgo­dzili się na otwar­cie swo­jego mał­żeń­stwa. Twoja przy­ja­ciółka więc wie o wszyst­kim i ge­ne­ral­nie jej to nie prze­szka­dza.

A je­śli przy­pad­kiem nie za­cho­dzi ża­den z tych sce­na­riu­szy... Ech, Roz­darta. Kto z nas ni­czego złego nie zro­bił, niech pierw­szy rzuci ka­mie­niem. Kto ni­gdy nie czuł, jak mi­łość otwiera go na In­nego, jak cały świat, który na­gle stał się wy­raźny jak po­ra­nek, wi­dzi się moc­niej w jego oczach, niech wie, że wiele stra­cił; że to jest wła­śnie mi­łość. Ale z wnę­trza tego elek­trycz­nego za­pę­tle­nia nie da się zo­ba­czyć, że to, co się dzieje, jest złe lub nie­wła­ściwe; to musi być do­bre, bo jest prze­cież piękne, mó­wią za­ko­chani. Dla­tego po­wiem Ci to ja: to nie jest w po­rządku. To nie jest OK. Tego się nie da uspra­wie­dli­wić.

Czy masz się wy­co­fać? Nie mnie pi­sana jest ta de­cy­zja, ale jedno wiem na pewno: gdy działa się nie fair, naj­mniej­szym okru­chem sza­cunku, jaki mo­żesz dać po­szko­do­wa­nej, jest za­ak­cep­to­wa­nie zła swo­jego czynu, a nie szu­ka­nie uspra­wie­dli­wień.

Ko­chana Roz­darta, gdy­byś mó­wiła ję­zy­kami lu­dzi i anio­łów, a mi­ło­ści byś nie miała, by­ła­byś jako miedź brzę­cząca albo cym­bał brzmiący. Ale je­śli masz mi­łość, ale to jest mi­łość po­ta­jemna i nisz­cząca za­ufa­nie, re­la­cje i czy­jeś ży­cia, to na­wet z taką mi­ło­ścią je­steś tro­chę jak ten cym­bał.

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

Gruszka

WIO­LETTA GRZE­GO­RZEW­SKA

Dla Ma­cieja

Ukra­dłam ją z ogrodu Vir­gi­nii Wo­olf, w tam­ten desz­czowy dzień, bo przy­po­mniała mi za­pach two­jej skóry, wsu­nę­łam ją ukrad­kiem do kie­szeni, gdy tu­ry­ści fo­to­gra­fo­wali klomby i mo­czarki w oczku wod­nym, ro­bili sel­fie przy gro­bie pi­sarki.

W dro­dze po­wrot­nej wzdłuż rzeki Ouse za­ci­ska­łam dłoń na zim­nym owocu, wspo­mi­na­jąc wy­prawę do Rod­mell, krowy na ścieżce i szcze­ka­nie psa, który miał być na­szym je­dy­nym dziec­kiem, ale umarł kilka mie­sięcy póź­niej.

Jest taka ci­sza, w któ­rej ty­ka­nie ze­gara zmie­nia się w stu­kot kół po­ciągu, uchy­lasz drzwi dworca i sta­jesz przede mną z bu­kie­tem róż, czas na kilka se­kund prze­staje pły­nąć w miąż­szu gni­ją­cej gruszki.

WIO­LETTA GRZE­GO­RZEW­SKA (ur. 1974), pseu­do­nim Wio­letta Greg, pi­sarka. Au­torka kilku to­mów po­etyc­kich i po­wie­ści: Gu­guły, Stan­cje, Do­dat­kowa du­sza, Wil­cza rzeka oraz książki dla dzieci Lola i ptaki. Jej Gu­guły zna­la­zły się m.in. w fi­nale Na­grody Li­te­rac­kiej Nike, Na­grody Li­te­rac­kiej GDY­NIA, a w prze­kła­dzie Elizy Mar­ci­niak otrzy­mały no­mi­na­cję do na­grody bry­tyj­skiego Pen Clubu w Wiel­kiej Bry­ta­nii, Na­tio­nal Book Award w USA, mię­dzy­na­ro­do­wej na­grody Bo­okera.

W KA­DRZE z cy­klu Jedni z nas

Łu­kasz

zdję­cie i tekstAMA­DE­USZ ŚWIERK

Dzie­sięć lat temu Łu­kasz Koź­lik (wów­czas dzie­więt­na­sto­letni) po­sta­no­wił skon­stru­ować hu­ma­no­idal­nego ro­bota. Po­mysł po­ja­wił się po tym, gdy Łu­kasz tra­fił na po­cho­dzącą z lat 50. XX wieku kon­cep­cję si­łow­nika pneu­ma­tycz­nego au­tor­stwa ame­ry­kań­skiego in­ży­niera i fi­zyka Jo­se­pha McKib­bena [si­łow­nik ten jest zwany mu­sku­łem pneu­ma­tycz­nym, bo swoim dzia­ła­niem przy­po­mina ludzki mię­sień – przyp. red.].

Łu­kasz chciał zbu­do­wać ro­bota o kon­struk­cji jak naj­bliż­szej ludz­kiej ana­to­mii i na­śla­du­ją­cej bio­lo­gię dzia­ła­nia ludz­kich czę­ści ciała. Kie­ro­wał się wi­zją ma­szyny wy­rę­cza­ją­cej czło­wieka w co­dzien­nych pra­cach do­mo­wych. Za­czął od ręki jako po­ten­cjal­nie naj­trud­niej­szego i naj­waż­niej­szego ele­mentu. Pro­to­typ, skon­stru­owany w ga­rażu, był pro­stym me­ta­lo­wym szkie­le­tem, na­pę­dza­nym ręcz­nie tło­czo­nymi strzy­kaw­kami. Da­leko mu było do spraw­no­ści ludz­kiej ręki. Łu­ka­sza to jed­nak nie zra­ziło. Za­czął stu­dio­wać ana­to­mię, uczest­ni­czyć w sek­cjach zwłok, by po­znać dzia­ła­nie ludz­kiego ciała. Ty­siące go­dzin prób i błę­dów oraz po­ko­ny­wa­nia tech­no­lo­gicz­nych śle­pych za­uł­ków do­pro­wa­dziły do mo­mentu, w któ­rym film pre­zen­tu­jący dzia­ła­nie i ru­chy ro­bo­tycz­nej ręki stał się hi­tem in­ter­netu. W pa­rze z roz­gło­sem po­ja­wił się za­gra­niczny ka­pi­tał. Dzięki niemu w 2021 roku Łu­kasz za­ło­żył Clone Ro­bo­tics.

Dziś ze­spół Clone Ro­bo­tics li­czy trzy­dzie­ści sie­dem osób, a firma wła­śnie otwo­rzyła swój od­dział w ka­li­for­nij­skiej Do­li­nie Krze­mo­wej. W paź­dzier­niku 2024 roku za­pre­zen­to­wano światu kor­pus ro­bota, na który skła­dają się obie ręce, tu­łów i głowa. Pro­jekt wy­maga jesz­cze przy­go­to­wa­nia nóg oraz stwo­rze­nia spe­cjal­nego opro­gra­mo­wa­nia, za­nim zo­sta­nie wpro­wa­dzony na ry­nek.

Wię­cej zdjęć z te­go­rocz­nego cy­klu na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/w-ka­drze

PROZA

Bra­cie, bra­cie

tekstŁU­KASZ OR­BI­TOW­SKIry­su­nekPIOTR PER­ŁOW­SKI

Dla Prze­my­sława Króla

U nas na Spo­koj­nej mieszka so­bie pan Ka­mil. Ma tak z pięć­dzie­siątkę, ni­gdy się nie oże­nił i za­ra­bia do­bre pie­nią­dze jako księ­gowy w du­żej fir­mie geo­de­zyj­nej. Po­pa­trzysz na ta­kiego i po­my­ślisz – zwy­kły gość. Za­kupy robi na placu, tuż koło nas. Cią­gnie za sobą wó­ze­czek. Lubi kieł­basy, gó­ral­skie sery i po­mi­dory, czę­sto ku­puje ca­łego kur­czaka, tylko ze wsi, bo na ta­kiego z Bie­dronki w ży­ciu by nie spoj­rzał, a także mnó­stwo chleba i ku­ku­ry­dzy. Sklep zoo­lo­giczny spro­wa­dza śli­maki spe­cjal­nie dla niego. Ka­mil cza­sem za­cho­dzi na kie­li­cha do Egona, ale ni­gdy się nie awan­tu­ruje.

Pro­blem z nim był tylko raz, jak za­lał su­fit są­sia­dowi. Mo­kry tynk od­pa­dał jak cięż­kie płaty śniegu, więc wście­kły są­siad po­le­ciał do Ka­mila. Ten po­cząt­kowo nie chciał go wpu­ścić i ustą­pił do­piero pod groźbą we­zwa­nia po­li­cji. Oka­zało się, że w po­koju dzien­nym, tam, gdzie nor­malny czło­wiek ma te­le­wi­zor i sofę z pod­nóż­kiem, Ka­mil zro­bił so­bie ba­sen, sze­roki na cztery me­try i na metr głę­boki. W ba­se­nie pły­wał karp wielki jak bul­dog. Są­siad za­we­zwał eks­per­tów i zro­biła się afera, bo za­raz wy­szło, że taka ilość wody grozi nie tylko za­la­niem, lecz także prze­cią­że­niem stropu. Ba­sen ra­zem z kar­piem mógł spaść temu nie­szczę­śni­kowi na głowę.

Pro­blem w tym, że Ka­mil do­stał szału i nie chciał sły­szeć o li­kwi­da­cji ba­senu, ofe­ro­wał za to wzmoc­nie­nie stropu na wła­sny koszt i pro­po­no­wał na­wet są­sia­dowi za­mianę miesz­kań za sutą do­płatą, by­leby ten tylko od­dał mu swój par­ter. Nic z tego nie wy­szło. Ba­sen ro­ze­brano, karp wy­lą­do­wał w wan­nie, Ka­mil myje się w mi­sce i szuka ma­łego domu pod Kra­ko­wem, gdzie mógłby się wy­pro­wa­dzić z tą rybą. Pewno tak zrobi. Bę­dzie mu bra­ko­wało za­ku­pów na placu i drin­ków w Ego­nie.

Są­siad nie miał po­ję­cia, o co cho­dzi z tym kar­piem, ja jed­nak wiem, bo tak jak Ka­mil uro­dzi­łem się tu­taj i całe ży­cie spę­dzi­łem na Spo­koj­nej. Dawno temu było gło­śno o Ka­milu i jego bra­cie. Tak, był i brat. A ta hi­sto­ria może i za­czyna się śmiesz­nie, lecz skoń­czy się zu­peł­nie ina­czej. Mnie sa­mego boli, gdy o niej my­ślę, o tam­tym grud­niu 1986 roku, o dniu przed Wi­gi­lią, o wę­drówce dusz przez nocne mia­sto do lo­do­wa­tego ka­mie­nio­łomu.

TEGO ROKU zima była ostra. W grud­niu, tuż przed świę­tami, za­sy­pało drogi do Ol­ku­sza i Pie­sko­wej Skały, po­ciągi ła­pały kil­ku­na­sto­go­dzinne opóź­nie­nia, grzę­znąc w twar­dym śniegu, a zna­lazł się i taki, co twier­dził, że pew­nemu fa­ce­towi od­pa­dło za­mar­z­nięte ucho, kiedy zdej­mo­wał czapkę przed ko­ścio­łem Mi­sjo­na­rzy. Ko­ścielne kie­li­chy i mon­stran­cje owi­nięto w płótno, żeby księ­żom i mi­ni­stran­tom nie po­mar­zły dło­nie, za to pod­czas na­bo­żeń­stwa lu­dzie drżeli z zimna, pusz­cza­jąc ob­łoki bia­łej pary z ust.

Wiele ulic Kra­kowa przy­po­mi­nało białe tu­nele, któ­rymi z wiel­kim tru­dem prze­ci­skały się pługi i au­to­busy wio­zące pra­cow­ni­ków do Huty Le­nina. Na mia­sto wy­le­gli stu­denci z ło­pa­tami, roz­ła­do­wy­wali też koks, pia­sek i wę­giel z wa­go­nów na dworcu to­wa­ro­wym. Psy grzę­zły w za­spach. Tram­waje prze­stały jeź­dzić, bo po­pę­kały szyny, u ko­goś trza­snęła rura, ktoś inny spa­lił się żyw­cem, bo zo­sta­wił na noc włą­czoną fa­relkę, ra­dio ga­dało coś o dwu­dzie­stym stop­niu za­si­la­nia i tylko my, dzieci, by­ły­śmy prze­szczę­śliwe.

W do­mach pach­niało już Bo­żym Na­ro­dze­niem – grzy­bami, barsz­czem, no i kar­piem w ga­la­re­cie. Bu­do­wa­li­śmy for­tece ze śniegu, za­le­wa­li­śmy je wodą, tak aby stward­niały, i to­czy­li­śmy bi­twy na śnieżki aż do zmroku, kiedy matki z okien za­czy­nały krzy­czeć, że ko­la­cja, że sły­chać nas na całe mia­sto, że każdy z nas do­sta­nie za­pa­le­nia płuc i spę­dzi święta w łóżku. Co z tego? Mie­li­śmy swój Ber­lin, swoje Ter­mo­pile.

Na sanki cho­dziło się do parku Jor­dana. Cał­kiem nie­da­leko. Znaj­do­wała się tam górka usy­pana wła­śnie w tym celu, z dłu­gim zjaz­dem, gdzie dało się na­brać fan­ta­stycz­nego wręcz roz­pędu i jesz­cze za­krę­cić parę kó­łek na lo­dzie. Ka­mil i Pio­trek mieli zresztą wspa­niałe sanki z me­ta­lo­wymi pło­zami (my­śmy mieli płozy drew­niane) bar­wio­nymi na błę­kit. Roz­pę­dzali się tym ta­ra­nem tak, że każdy przy zdro­wych zmy­słach ze­ska­ki­wał im z drogi. Ka­mil za­wsze sie­dział z tyłu, młod­szego brata da­wał na przód i obej­mo­wał mocno, Piotr­kowi pod­czas jazdy oczy do­słow­nie wy­le­wały się na całą twarz, darł się okrop­nie, by wresz­cie ra­zem z bra­tem wy­lą­do­wać w śniegu.

Do­piero te­raz ro­zu­miem, jak bar­dzo byli różni. Ka­mil ra­czej się nie wy­chy­lał. Nie cho­dził na wa­gary i od­ra­biał za­da­nia do­mowe. Gdy la­tem ru­sza­li­śmy na grandę, ro­bił to nie­chęt­nie i naj­czę­ściej zo­sta­wał na cza­tach. Za to Pio­trek rwał się do wszyst­kiego, może dla­tego, że był młod­szy i wciąż mu­siał coś udo­wad­niać. Za­wsze się cie­szył, gdy przy rżnię­ciu w gałę udało mu się oki­wać ko­goś star­szego, fan­ta­zjo­wał, że zo­sta­nie po­dróż­ni­kiem albo ko­man­do­sem i raz od­waż­nie przy­wią­zał sznur pu­szek do tra­banta fa­ceta od ma­te­ma­tyki.

Okrop­nie lu­bił zwie­rzęta. Jak wi­dział psa, to wprost nie mógł się po­wstrzy­mać od gła­ska­nia i ba­rasz­ko­wa­nia. Z tego po­wodu miał na­wet nie­wielką bli­znę, która szła mu przez bu­zię – ja­kiś wil­czur ugryzł go w wargę. Wy­ła­py­wał traszki ży­jące w da­le­kim Su­dole, go­dzi­nami po­tra­fił wy­sta­wać w skle­pie zoo­lo­gicz­nym i wier­cił ro­dzi­com dziurę w brzu­chu o choćby cho­mika. Jego oj­ciec nie chciał o tym sły­szeć. Kto bę­dzie tego cho­mika kar­mił? Kto bę­dzie gówna wy­rzu­cał? Poza tym ta­kie zwie­rzątko okrop­nie śmier­dzi i bły­ska­wicz­nie zdy­cha, tyle z niego po­żytku.

Nie­szczę­ście za­częło się dwa dni przed Wi­gi­lią, kiedy ten za­pra­co­wany, nie­chętny wszyst­kiemu, co żyje, oj­ciec przy­niósł do domu ży­wego kar­pia. Ryba wy­lą­do­wała w wan­nie, jak to się wtedy czę­sto zda­rzało. Niech so­bie pływa, póki w wi­gi­lijny po­ra­nek nie pój­dzie pod nóż. Pio­trek po­ko­chał to stwo­rze­nie na­tych­miast, ca­łym swoim go­rą­cym ser­cem. Bła­gał ro­dzi­ców, aby je za­trzy­mali, nadał mu imię – Ze­non, pró­bo­wał na­wet ochrzcić. Tylko jak po­kro­pić wodą coś, co już w niej pływa? Z tego, co wiem, do­stał kom­plet­nej hi­ste­rii, wył i dła­wił się łzami. Obie­cy­wał, że bę­dzie przy­no­sił same piątki, sprzą­tał po każ­dym obie­dzie i bez pro­te­stów po­stoi w ko­lejce po cu­kier, je­śli tylko ro­dzice zgo­dzą się oszczę­dzić Ze­nona.

Ich od­po­wie­dzi ła­two się do­my­ślić. Pio­trek za­czął więc sa­mo­dziel­nie snuć plany ura­to­wa­nia ryby. Naj­pierw pla­no­wał za­nieść ją do Wi­sły, ale Ka­mil uświa­do­mił mu, że w tych brud­nych wo­dach Ze­non nie do­czeka No­wego Roku. Na­le­żało po­szu­kać stawu, je­ziora. Weź znajdź taki w cen­trum Kra­kowa. Pio­trek roz­wa­żał więc Ba­gry i da­leki Kry­spi­nów, tę gli­niankę, gdzie ro­dzice ni­gdy nie po­zwa­lali się im ką­pać ze względu na nie­bez­pieczne wiry. Po­zo­stał więc Za­krzó­wek, czyli za­lany ka­mie­nio­łom po­ło­żony ja­kieś cztery ki­lo­me­try od Spo­koj­nej. Te­raz jest tam cał­kiem ład­nie, wtedy ra­czej nie było. Wy­so­kie skały wa­pienne scho­dziły stromo do la­zu­ro­wej wody. Na dnie le­żały kru­szarki, wier­tła do skał i trupy sa­mo­bój­ców. „Ze­no­nowi się spodoba” – oświad­czył Pio­trek, weź­mie go tam i wy­pu­ści. Ka­mil za­raz na niego na­sko­czył. Nie bę­dzie żad­nego ra­to­wa­nia. Jak niby chce do­trzeć na Za­krzó­wek? W czym po­nie­sie rybę? Ro­dzice do­staną szału. Poza tym on, Ka­mil, se­rio chce Ze­nona zjeść.

BRA­CIA DZIE­LILI po­kój i spali na pię­tro­wym łóżku. W tam­tych cza­sach kła­dli­śmy się wcze­śnie, chyba że wie­czo­rem le­ciał ame­ry­kań­ski se­rial sen­sa­cyjny. Ka­mil nie mógł za­snąć, jak to bywa przed Wi­gi­lią. Wi­dział więc, jak Pio­trek w cał­ko­wi­tej ci­szy zsuwa się z gór­nego łóżka, ubiera się i na pal­cach idzie do ła­zienki, gdzie w wan­nie wciąż pły­wał Ze­non.

– Co ty wy­ra­biasz, cym­bale je­den? – spy­tał Ka­mil, w su­mie nie­po­trzeb­nie, bo Pio­trek już za­nu­rzał ręce w wo­dzie, pró­bu­jąc po­chwy­cić kar­pia. Ten ci­skał się po wan­nie, fa­lo­wał skrze­lami, po bo­kach lśniły pa­sma zie­lon­ka­wej łu­ski.

– Za­biorę go i wy­pusz­czę, tak jak mó­wi­łem. Sam pójdę, ty śpij da­lej, nic ci do tego.

Bra­cia roz­ma­wiali jesz­cze chwilę, szep­tem, sto­jąc na mo­krej, po­pę­ka­nej pod­ło­dze przed­wo­jen­nej ła­zienki, ma­chali przy tym rę­kami, Ka­mil bił się w czoło otwartą dło­nią, ale im dłu­żej trwała ta gadka, tym le­piej ro­zu­miał, że nie zmusi brata do zmiany de­cy­zji.

– Jak go po­nie­siesz?

– W wia­drze!

– Nie udźwi­gniesz wia­dra, na pewno nie z taką rybą!

– Naj­wy­żej będę szedł dłu­żej! Albo po­pcham to wia­dro.

Je­śli nie mo­żesz ko­goś po­ko­nać, mu­sisz się do niego przy­łą­czyć. Tę mą­drość znają wszy­scy wielcy wo­dzo­wie, a tej nocy, mniej wię­cej o dzie­sią­tej, zro­zu­miał ją i Ka­mil. Ka­zał bratu zo­stać w ła­zience. Nad­sta­wił ucha. Ci­sza. Za ścianą spali ro­dzice. Pio­trek bar­dzo ostroż­nie otwo­rzył szafę obok zlewu i wy­do­był stam­tąd wielki, bla­szany gar, w któ­rym mama cza­sem go­to­wała bi­gos z kieł­basą, bocz­kiem i cu­ki­nią. Bez jed­nego brzęk­nię­cia, na płyt­kim od­de­chu wró­cił z nim do ła­zienki. Pod­wi­nął rę­kaw pi­dżamy, bły­ska­wicz­nie chwy­cił Ze­nona za skrzela, wy­szarp­nął, ryba za­trze­po­tała się gwał­tow­nie i wy­lą­do­wała na dnie garnka, do któ­rego chłopcy za­raz na­lali wody.

Za oknem pa­dał drobny śnieg. Ka­mil wci­snął Piotrka w szare ga­cie i spodnie na szel­kach, do tego zmu­sił go, by za­ło­żył pod­ko­szu­lek z dłu­gim rę­ka­wem, weł­niany swe­ter, który strasz­nie dra­pał, wa­to­waną kurtkę i czapkę uszatkę. Wska­zał na gar.

– Weź spró­buj to pod­nieść – po­ra­dził. Pio­trek spró­bo­wał, co wy­szło mniej wię­cej tak, jak można się było spo­dzie­wać. We dwóch prze­tar­gali Ze­nona pod drzwi wej­ściowe. Ka­mil ka­zał bratu tam za­cze­kać, za­brał klu­cze z ha­czyka i po­szedł do piw­nicy, gdzie cze­kały wy­słu­żone sanki o pięk­nych błę­kit­nych pło­zach. Wy­sta­wił je na klatkę scho­dową, ostroż­nie za­mknął piw­nicę i odło­żył klu­cze na miej­sce.

Za­mknęli drzwi od miesz­ka­nia i stali przez chwilę pod nimi, na­słu­chu­jąc, czy nie zbu­dziło się żadne z ro­dzi­ców. Po­tem wspól­nie chwy­cili gar­nek i znie­śli bar­dzo ostroż­nie, sa­piąc z wy­siłku. Ze­non ner­wowo po­ru­szał ogo­nem.

Dro­binki śniegu na Spo­koj­nej lśniły w po­ma­rań­czo­wym świe­tle la­tarni. Wszyst­kie okna czarne. Ni­kogo, ni­czego. Chłopcy so­li­dar­nie chwy­cili za sznu­rek i po­cią­gnęli sanki z Ze­no­nem po mięk­kim, bia­łym chod­niku.

NA KRO­WO­DRZY żył me­nel znany jako Do­cent. Jego jako pierw­szego bra­cia spo­tkali pod­czas swo­jej wę­drówki.

Nikt nie wie­dział, jak na­prawdę miał na imię i dla­czego wy­lą­do­wał na ulicy. Po­wia­dali, że rze­czy­wi­ście kie­dyś pra­co­wał na uni­wer­sy­te­cie, stra­cił ro­botę, gdy wsta­wił się za stu­den­tami w sta­nie wo­jen­nym, wkrótce żona wy­wa­liła go z domu i tra­fił na ulicę, zbyt dumny, by iść do przy­tułku. Moż­liwe jed­nak, że ksywa wzięła się z dzi­wa­czej eru­dy­cji Do­centa, który wy­plu­wał z sie­bie mnó­stwo da­nych sta­ty­stycz­nych i żon­glo­wał na­zwi­skami fi­lo­zo­fów. Włó­czył się z sia­tami i ple­ca­kiem peł­nym sfa­ty­go­wa­nych ksią­żek. Wi­dy­wano go na na­szym placu, na me­li­nie Ba­na­si­ków w Her­be­wie, a naj­czę­ściej pod de­li­ka­te­sami na ulicy 18 Stycz­nia, gdzie po­pi­jał ta­nie wino i pe­ro­ro­wał.

Chłopcy do­cią­gnęli sanki do końca Urzęd­ni­czej, za­le­d­wie kil­ka­set me­trów od domu, gdy zza rogu wy­ło­nił się Do­cent z wy­słu­żo­nym ple­ca­kiem na po­gię­tym ste­lażu, ze swo­imi siat­kami i w woj­sko­wej kurtce. Spod swe­tra wy­sta­wały mu ga­zety. Po­liczki miał fio­le­towe z zimna i ma­sze­ro­wał, zwa­li­sty jak Buka, środ­kiem chod­nika. Na wi­dok chłop­ców przy­sta­nął, odło­żył siatki i po­cią­gnął z bu­telki.

– Chcesz tro­chę? – za­py­tał Ka­mila i prze­niósł wzrok na Piotrka. – To­bie jesz­cze nie dam, je­steś za mały.

Ka­mil od­mó­wił. Szu­kał spo­sobu, żeby obejść Do­centa, tym­cza­sem ten już gar­bił się nad wia­drem, mru­żąc zdzi­wione oczy.

– Do­kąd, chłopcy, idzie­cie z tą rybą po nocy? – spy­tał i Pio­trek po­wie­dział mu prawdę. Ma­sze­rują do za­la­nego ka­mie­nio­łomu, żeby oca­lić bie­daka przed młot­kiem. Do­cent po­pa­trzył na nich jak na do­ro­słych.

– Do­brze, chło­paki, ro­bi­cie – rzekł. – Trzeba przy­zwo­icie trak­to­wać zwie­rzęta, bo ni­gdy nie wia­domo, kim ta­kie zwie­rzę na­prawdę jest.

– No co też pan gada, wia­domo, że to karp, naj­zwy­czaj­niej­sza ryba. – Ka­mi­lowi nie­zbyt po­do­bała się ta sy­tu­acja, poza tym się spie­szył, chciał za­ła­twić sprawę jak naj­szyb­ciej, wró­cić do domu z pu­stym garn­kiem i zna­leźć ja­kieś sen­sowne wy­tłu­ma­cze­nie dla ro­dzi­ców, któ­rzy z pew­no­ścią będą chcieli wie­dzieć, czemu karp znik­nął z wanny.

– Je­ste­ście mło­dzi, to nie­wiele wie­cie, a już z całą pew­no­ścią nie ma­cie po­ję­cia o du­szach – pod­jął Do­cent. – Zresztą kto was ma tego uczyć? Ani ksiądz, ani ko­mu­ni­sta. Co się sta­nie z moją du­szą, gdy umrę, po­wiedz mi?

– Jak będę do­bry, to pójdę do nieba – od­parł Ka­mil. – Może dla­tego też warto ra­to­wać tę rybę.

– Niebo jest zimne i pu­ste, pełne mar­twych gwiazd i ga­zo­wych ol­brzy­mów, jak Jo­wisz. Tylko taką wie­dzę mamy o nie­bie. – Do­cent się roz­ga­dał, naj­wy­raź­niej ucie­szony, że zna­lazł roz­mów­ców. – Nie, twoja du­sza wej­dzie w nowe ciało. W czło­wieka bądź zwie­rzę. Kto wie, może w tym kar­piu mieszka ktoś, kto nie­dawno umarł. Skąd pew­ność, że tak wła­śnie nie jest?

– Mu­simy iść, pro­szę pana. – Pio­trek pod­niósł już sznu­rek do­cze­piony do sa­nek, ale Do­cent po­chy­lił się nad nim jak ru­miany wam­pir, mó­wił da­lej, ma­chał rę­kami w weł­nia­nych rę­ka­wicz­kach i wy­plu­wał z sie­bie dro­binki śliny:

– Cza­sem jest i tak, że gdy ktoś umiera gwał­towną śmier­cią, jego prze­ra­żona du­sza go­rącz­kowo szuka schro­nie­nia i wcho­dzi w pierw­sze żywe stwo­rze­nie, które się znaj­dzie pod ręką. Dla­tego ofiary zbrodni żyją w my­szach, ko­tach i pa­ją­kach, dla­tego nie po­win­ni­śmy za­bi­jać ni­czego, co żyje, dla­tego też was pusz­czę i ni­komu o was nie po­wiem, bo ro­bi­cie jak trzeba, po­wiedz mi, to jak, na­pi­jesz się?

Ka­mil, nie bez wa­ha­nia, przy­jął bu­telkę od Do­centa i po­cią­gnął mocny łyk. Al­ko­hol sma­ko­wał ina­czej, niż się Ka­mil spo­dzie­wał, i wlał cie­pło do żo­łądka. Do­cent pod­niósł swoje siatki, chłopcy znów chwy­cili za sznu­rek sa­nek i ru­szyli, on w jedną, a oni w drugą stronę – czarne syl­we­tki od­da­la­jące się od sie­bie w gęst­nie­ją­cym śniegu.

BLI­SKO SPO­KOJ­NEJ gra­so­wało dwóch ta­kich nie­zbyt przy­jem­nych fa­ce­tów. Byli tro­chę starsi od Ka­mila, do­bi­jali osiem­na­stki i ba­li­śmy się ich równo, wszyst­kie chło­paki na dzielni.

Na po­zór wszystko ich dzie­liło, zo­stali jed­nak kum­plami na za­bój. Staj­nia po­cho­dził z do­brego domu, jak to się cza­sem mówi. Matka le­karka, tatko kro­gu­lec w Urzę­dzie Mia­sta, dom pe­łen ksią­żek, po­rządne ży­cie. Staj­nia de­mon­stra­cyj­nie wzgar­dził tym wszyst­kim, po­prze­kłu­wał so­bie uszy, spra­wił czarną skó­rzaną kurtkę, pił mnó­stwo ja­boli, słu­chał Sie­kiery, Mo­skwy i la­men­tów ro­dzi­ców, kiedy wy­la­ty­wał z na­stęp­nej szkoły. Z ko­lei Rambo ni­g­dzie się na­wet nie uczył, prze­ga­ro­wał tro­chę w po­praw­czaku, a swoją ksywę za­wdzię­czał wy­jąt­ko­wej mi­ło­ści do okła­da­nia słab­szych po ry­jach. Co je­den w dru­gim wi­dział, mogę się tylko do­my­ślać. Być może mru­kliwy, tępy Rambo był ucie­le­śnie­niem praw­dzi­wego ży­cia, brudu na­szej ziemi, o któ­rym tak fan­ta­zjo­wał za­słu­chany w punku Staj­nia, zaś Rambo chęt­nie ko­rzy­stał z kasy, którą jego kum­pel pod­kra­dał ro­dzi­com.

Czę­sto krę­cili się wo­kół na­szej szkoły i biada temu, kto na ich wi­dok nie wy­sko­czył z drob­nia­ków. Za­cho­dzili pod aka­de­mik, żeby gwiz­dać na dziew­częta, i roz­pi­jali ta­nie wina w parku Jor­dana, jak tej wła­śnie nocy, kiedy alejką ma­sze­ro­wali Ka­mil i Pio­trek, cią­gnąc z wy­sił­kiem sanki ob­cią­żone garn­kiem. Na ławce, w swo­ich skó­rza­nych kurt­kach, w gol­fach na­cią­gnię­tych na brody i weł­nia­nych czap­kach, tych dwóch wy­glą­dało tro­chę jak ku­kły po­rzu­cone przez nie­za­do­wo­lo­nego lal­ka­rza.

Na ich wi­dok Ka­mil szep­tem po­na­glił Piotrka. Li­czył, że wy­miną tam­tych bez kło­po­tów – i pra­wie się udało. Już ich mi­nęli, gdy Staj­nia pod­niósł się z ławki, a za nim ru­szył kan­cia­sty, obo­jętny Rambo. Zrów­nali się z braćmi, bio­rąc ich z jed­nej i dru­giej strony.

– Do­kąd idzie­cie, chło­paki? Matka was z domu wy­rzu­ciła? – za­gad­nął we­soło Staj­nia. Pio­trek już chciał opo­wie­dzieć po raz ko­lejny o kar­piu i Za­krzówku, za­sznu­ro­wał jed­nak usta, zgro­miony spoj­rze­niem brata.

– Wy­pro­wa­dzamy kar­pia na spa­cer – pal­nął Ka­mil, przy­spie­sza­jąc kroku. Po bo­kach ale­jek pię­trzyły się pu­chate za­spy, ko­rony drzew lśniły od śniegu, a nad nimi uno­sił się cu­dow­nie obo­jętny księ­życ. Do­tarli już do górki sa­necz­ko­wej i mi­jali nie­czynny w zi­mie płytki ba­sen. Stąd nie­da­leko było do wyj­ścia z parku. Ka­mil li­czył, że gdy tam do­trą, będą bez­pieczni, w każ­dym ra­zie bez­piecz­niejsi niż te­raz. Ocalą ich prze­chod­nie, dzielni kie­rowcy, mi­li­cja, kto­kol­wiek.

– Po co kar­piu spa­cer? – Staj­nia trą­cił wodę w ga­rze.

– Kar­piu pewno po nic, choć to jego ostat­nia frajda przed Wi­gi­lią. – Ka­mil we­so­ło­ścią w gło­sie usi­ło­wał za­ma­sko­wać strach. – Ju­tro idzie pod nóż.

– Fak­tycz­nie, za­do­wo­lony to on nie jest.

– Ale prze­cież nie o rybę tu cho­dzi. Mama wresz­cie zgo­dziła się na psa. Mamy mieć spa­niela, ta­kiego ru­dego.

– Świetna sprawa. Twój brat pewno się cie­szy! Cie­szy ci się morda, mały? Po­każ mi swój szczę­śliwy ryj.

Pio­trek wy­szcze­rzył się w bez­czel­nym uśmie­chu. Da­lej cią­gnęli sanki, tak szybko, jak umieli, a Staj­nia i Rambo do­trzy­my­wali im kroku. Ka­mil zer­kał to na jed­nego, to na dru­giego i na­gle za­pra­gnął, by Rambo prze­mó­wił. By po­wie­dział co­kol­wiek: „kurwa”, „chuj”, ja­kiś głupi dow­cip, by­leby coś drgnęło na tej grubo cio­sa­nej twa­rzy z mię­si­stym no­sem, a w oczach po­ja­wił się choćby po­zór ży­cia. „Niech gada” – pro­sił Ka­mil. Na ra­zie mó­wić mu­siał jed­nak on.

– Więc ro­dzice, zwłasz­cza oj­ciec, długo nie chcieli sły­szeć o tym psie, bo my­śleli, że nam się znu­dzi i nie bę­dziemy chcieli z nim wy­cho­dzić. Jak mamy ich prze­ko­nać? No to wy­my­śli­łem, że bę­dziemy wy­cho­dzić z tym kar­piem, rano, w po­łu­dnie i wie­czo­rem, po pół go­dziny jak nic. Ju­tro Wi­gi­lia i ko­niec próby, na syl­we­stra bę­dzie spa­niel.

Staj­nia par­sk­nął śmie­chem:

– Sły­sza­łeś, Rambo? Jakby chcieli kota, da­liby rybę na drzewo. Te, mały, jak tak, to pewno ma­cie imię dla psiaka, ga­daj, co­ście wy­my­ślili?

Pio­trek od­po­wie­dział na­tych­miast:

– Ze­non.

– Spa­niel Ze­non, tego jesz­cze nie grali! – Staj­nia chyba do­strzegł, że zbli­żają się do bramy parku. – Do­bra, chło­paki, fajni je­ste­ście, wy­ska­kuj­cie z kasy i wy­pad do domu.

– Nie mam ani gro­sza. Po­szli­śmy tylko z psem, zna­czy z rybą, z Ze­no­nem, na spa­cer, na co nam pie­nią­dze tu­taj. – Ka­mil wy­ko­nał gest, jakby chciał wy­wró­cić kie­sze­nie kurtki na lewą stronę. Staj­nia na­chy­lił się nad Piotr­kiem:

– A ty, mały? Żad­nych za­skór­nia­ków na cu­kierki?

Pio­trek po­trzą­snął głową. Staj­nia zwró­cił się do kum­pla, we­soły jak to on:

– My­ślisz, że gdzieś spy­limy tę rybę? Do­bra, ko­niec za­bawy. Znaj­dzie­cie ja­kąś kasę albo roz­sta­je­cie się z wia­drem. Sanki też weź­miemy!

Wów­czas stało się coś, czego nikt się nie spo­dzie­wał – a już na pewno nie Staj­nia. Pio­trek rzu­cił się na niego i siłą im­petu oba­lił go na zie­mię – aż głowa wal­nęła w ob­lo­dzoną alejkę – i za­sy­pał go gra­dem sła­bych cio­sów. Głupi Rambo rzu­cił się na chłopca, zro­bił jed­nak błąd, igno­ru­jąc Ka­mila. Ten do­sko­czył, wy­mie­rzył mu cios w szczękę tak, że Rambo na­krył się no­gami, za­sa­dził mu jesz­cze kopa czy dwa, ścią­gnął brata ze Stajni, we­tknął mu w dłoń sznu­rek od sa­nek i po­gnali co sił w stronę alei 3 Maja, za którą roz­cią­gały się Bło­nia.

Nie zdo­łali jed­nak zbyt­nio się od­da­lić, nim Rambo ze Staj­nią po­zbie­rali się z ziemi i ru­szyli w po­goń. Rambo uty­kał. Staj­nia wy­su­nął się na­przód i wrzesz­czał, co chło­pa­kom zrobi, gdy ich do­pad­nie, jak ich za­pier­doli. Z san­kami ciężko biec szybko, zwłasz­cza gdy na nich w ga­rze chlu­po­cze karp. Ka­mil wie­dział, że prze­grają to star­cie, za pierw­szym ra­zem zwy­cię­żyli tylko dzięki za­sko­cze­niu. Roz­glą­dał się za czym­kol­wiek, ja­kąś bro­nią, która po­mo­głaby roz­wią­zać tę sy­tu­ację: drą­giem, gra­biami, ka­łasz­ni­ko­wem, chciał wo­łać o po­moc, ale wo­kół nie było ni­kogo, tylko lśniący śnieg.

Tamci nad­cią­gali – dwa po­twory w czerni, upiory Kro­wo­drzy. Ka­mil za­trzy­mał się, w roz­pa­czy schy­lił po śnieżkę, li­czył, że twarda, śnieżna kula spo­wolni na­past­ni­ków cho­ciaż tro­chę, zna­lazł jed­nak coś lep­szego. Zmar­z­nięte palce chwy­ciły ce­główkę.

Po­wiem wam jedno, Ka­mil był za­wsze do­bry w rzu­ca­niu do celu, wiem, bo gra­łem z nim w ko­sza na każ­dej prze­rwie. Ce­główka prze­ko­zioł­ko­wała w lo­do­wa­tym po­wie­trzu i tra­fiła Staj­nię w śro­dek twa­rzy, gru­cho­cząc nos i wy­bi­ja­jąc parę zę­bów. Ze Stajni na­tych­miast ze­szła para i na­gle stał się ma­łym chłop­cem – ru­nął na ko­lana, za­czął wyć i szlo­chać. Nad nim po­chy­lał się zdez­o­rien­to­wany Rambo. Nie wie­dział – go­nić tych dwóch, czy po­móc kum­plowi.

Bra­cia nie cze­kali na jego de­cy­zję. Po­bie­gli w stronę alei i da­lej przez Bło­nia. Ktoś ich wtedy wi­dział? Ja nie, lecz wy­obra­żam ich so­bie, jak lecą co sił, byle da­lej, przez białą po­lanę w środku mia­sta, uno­szeni przez strach i ra­do­sne po­czu­cie triumfu nad sil­niej­szym prze­ciw­ni­kiem – dwie ludz­kie kropki i karp na sa­niach za nimi.

ZA­TRZY­MALI SIĘ do­piero pod sta­dio­nem Cra­co­vii. Dy­szeli ciężko. Pio­trek usiadł na san­kach, a Ka­mil ob­ser­wo­wał biały pla­cek Błoń. Nikt ich nie ści­gał. Zdu­sił w so­bie myśl o tym, co ich czeka w no­wym roku, kiedy wrócą do szkoły i gdzieś tam, pod ty­siąc­latką, na tra­sie do niej, przy spo­żyw­czaku, w bra­mie, będą cza­to­wać mil­czący Rambo i Staj­nia z po­kie­re­szo­waną mordą. Jesz­cze go­rzej, je­śli skrzyw­dzą brata, a skrzyw­dzą na pewno. Ka­mil po­sta­no­wił, że bę­dzie się tym mar­twił póź­niej.

Naj­prost­sza droga wio­dła Ale­jami Trzech Wiesz­czów, koło kina Ki­jów z fan­ta­zyj­nym ru­cho­mym neo­nem nad wej­ściem, ale Ka­mil zde­cy­do­wał, że pójdą na­około, przez Sal­wa­tor. Na Ale­jach zbyt ła­two ich do­strzec. Kto wie, co knuje tam­tych dwóch? Pio­trek miał szczerą na­dzieję, że Staj­nia wciąż jest za­jęty pła­czem i wy­plu­wa­niem zę­bów. Za­nu­rzyli się w stare ulice, od­pro­wa­dzani przez czarne spoj­rze­nia wy­so­kich ka­mie­nic. Wy­glą­dały zu­peł­nie ina­czej niż te na Spo­koj­nej – mon­stru­alne, po­do­bne tro­chę do baj­ko­wych for­tów za­lud­nio­nych przez trolle, z po­tęż­nymi bra­mami wej­ścio­wymi, nad któ­rymi za­marły rzeź­bione zwie­rzęta: pa­wie, lwy, ru­maki. Je­dy­nie kar­pia bra­ko­wało.

Ob­lo­dzo­nym chod­ni­kiem sanki cią­gnęło się ła­twiej. Ka­mil za­uwa­żył jed­nak, że Pio­trek tro­chę się ociąga: gubi rytm, sta­wia nie­zdarne kroczki i sa­pie cał­kiem tak jak tato, kiedy wraz z wuj­kiem wno­sił nową pralkę na pię­tro. Po­winni się po­śpie­szyć, wę­dro­wali już po­nad go­dzinę, do Za­krzówka wciąż był spory ka­wa­łek, a prze­cież na­le­żało jesz­cze wró­cić. W pew­nej chwili ka­mie­nice roz­stą­piły się przed nimi, od­sła­nia­jąc bul­wary wi­ślane i – w od­dali, po le­wej – bryłę Wa­welu.

– Już nie­da­leko – skła­mał Ka­mil, by do­dać bratu du­cha. – Nie­długo bę­dziemy.

Za­trzy­mali się na mo­ście. Po­ni­żej skuta lo­dem Wi­sła wy­glą­dała jak księ­ży­cowa rzeka. Wiał zimny wiatr. Ka­mil po­pra­wił bratu czapkę i cze­kał, aż od­dech im się uspo­koi. Pio­trek wspiął się na palce, prze­chy­lił przez ba­rierkę. Wbił wzrok w po­marsz­czony lód na Wi­śle i za­py­tał z lę­kiem w gło­sie.

– Co, je­śli Za­krzó­wek za­marzł?

– No, pew­nie za­marzł, co in­nego mia­łoby z nim być o tej po­rze roku? – od­parł Ka­mil i za­milkł, bo do­tarł do niego wła­ściwy sens py­ta­nia. Co zro­bią na miej­scu? Za­miast wy­pu­ścić Ze­nona, ci­sną nim o twardy lód?

– Przy brzegu nie bę­dzie za­mar­z­nięta, zo­ba­czysz – od­po­wie­dział w końcu bez prze­ko­na­nia. – Skru­szymy ka­mie­niem czy coś. Coś wy­my­ślimy. Na ra­zie nie za­wra­cał­bym so­bie tym głowy.

Po­cią­gnęli więc sanki. Ka­mil parł na­przód, Pio­trek zo­sta­wał o pół kroku w tyle i co chwilę wy­pusz­czał sznu­rek z dłoni. Zo­sta­wili za sobą most. Mi­nęli cięż­kie bu­dynki na Dęb­ni­kach, za­słu­chani w chrzęst śniegu i wła­sne przy­spie­szone od­de­chy. Droga dziw­nie się Ka­mi­lowi dłu­żyła. Trasę do Błoń prze­byli bły­ska­wicz­nie (same Bło­nia z pew­no­ścią), te­raz się wle­kli i można by po­my­śleć, że ktoś, może sam Sza­tan, szcze­gól­nie zło­śliwy w świą­teczny czas, roz­ciąga mia­sto przed nimi, do­da­jąc bez­li­to­snych ki­lo­me­trów.

Czy rze­czy­wi­ście to­wa­rzy­szył im dia­beł? Je­śli tak, pod jego okiem do­tarli do dru­giego mo­stu, pro­wa­dzą­cego na Ka­zi­mierz. W prze­ciwną stronę bie­gła dwu­pa­smówka ku Ka­pe­lance, co ozna­czało, że do Za­krzówka już nie­da­leko. Dwie trze­cie drogi za nimi, choć dwu­pa­smówka wy­glą­dała, jakby miała ni­gdy się nie skoń­czyć. Pio­trek z gnie­wem rzu­cił sznu­rek, kop­nął sanki, aż za­chlu­po­tała woda.

– Je­stem głodny! Je­stem zmę­czony! Jest mi zimno! Chce mi się spać i jeść!

– To był twój po­mysł!

– Co z tego?! Je­steś star­szy i się zgo­dzi­łeś!

Są chwile, kiedy brat ma ochotę udu­sić brata, na­wet je­śli ko­cha go naj­bar­dziej na świe­cie. A może wła­śnie dla­tego. Ta aku­rat chwila, gdy gniew nie­mal za­le­wał oczy czer­wie­nią, trwała krótko, bo Ka­mil zo­ba­czył, że Pio­trek rze­czy­wi­ście trzę­sie się z zimna, zaś nos ma siny jak Do­cent.

Ro­zej­rzał się. Mo­gli tro­chę się cof­nąć albo po­szu­kać schro­nie­nia w ja­kiejś bra­mie. Tylko co to da? Po­winni te­raz spać, tak jak spało całe mia­sto. Z jed­nym wy­jąt­kiem. Na bul­wa­rze wi­śla­nym przy­siadł ho­tel Fo­rum, be­to­nowy kro­ko­dyl z po­dziu­ra­wio­nym py­skiem, be­stia na­prze­ciwko Wa­welu. W paru kwa­dra­to­wych oknach wciąż pa­liły się świa­tła.

KA­MIL NI­GDY wcze­śniej nie był w ho­telu. Na wa­ka­cje jeź­dzili nad Du­na­jec, bo tato pa­sjami ło­wił ryby, zni­kał na całe dnie, by wró­cić z peł­nym ko­szy­kiem, cza­sem na­wet zła­pał brzanę tak dużą, że nie chciała się w tym ko­szyku zmie­ścić, i niósł ją przed sobą jak bu­ławę, oto­czony przez dzi­kie koty. Zaj­mo­wali po­kój wy­na­jęty od gó­rala, mama ro­biła śnia­da­nia i ko­la­cje, na obiady cho­dzili do in­nej gó­ralki, ewen­tu­al­nie za­jeż­dżali do Kro­ścienka na szny­cel bądź pie­rogi. Nie, ho­tele na­le­żały do zu­pełne in­nego świata, jak Mu­minki i ko­smici z Sa­turna, do al­ter­na­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści za­miesz­ki­wa­nej przez po­rucz­nika Bo­re­wi­cza, któ­rego przy­gody Ka­mil oglą­dał po­ta­jem­nie przez uchy­lone drzwi.

Do ho­telu pro­wa­dził sze­roki pod­jazd, a wnę­trze wy­koń­czono w drew­nie. Na­prze­ciwko ob­ro­to­wych drzwi sie­dział senny por­tier. Na wi­dok chłop­ców uniósł głowę i opu­ścił ją z po­wro­tem. Pod­łogę wy­ście­lał gruby, ciem­no­zie­lony dy­wan, jak na cha­cie u ar­cy­księ­cia, z su­fitu zwi­sały cięż­kie, roz­świe­tlone ży­ran­dole. Sań z kar­piem nie dało się da­lej po­cią­gnąć. Wzięli więc gar­nek we dwóch. Ka­mil le­dwo go dźwi­gał. Po le­wej znaj­do­wały się schody pro­wa­dzące do po­koi, po pra­wej prze­szklone wej­ście do re­stau­ra­cji ho­te­lo­wej.

Bra­cia po­szli wła­śnie tam. Ka­mil uznał, za­pewne słusz­nie, że nikt nie wy­naj­mie im po­koju, zwłasz­cza że nie mają czym za­pła­cić, zaś senny por­tier zwia­stuje tylko kło­poty. Chło­piec pchnął oszklone drzwi i w tym sa­mym mo­men­cie z krze­sła przy jed­nym ze sto­li­ków po­de­rwała się piękna ko­bieta w czer­wo­nej su­kience, mniej wię­cej taka, ja­kie roz­ko­chi­wał w so­bie po­rucz­nik Bo­re­wicz. Na jej twa­rzy ma­lo­wała się ra­dość i na­dzieja. Znik­nęły, gdy tylko zo­ba­czyła chłop­ców.

– Och – po­wie­działa ko­bieta w czer­wo­nej su­kience.

– Och – od­po­wie­dział Pio­trek. – Pani jest bar­dzo piękna. Pani jest księż­niczką?

Par­sk­nęła śmie­chem.

– Księż­niczką po zbóju, wła­śnie tak. Co tu­taj ro­bi­cie, dzie­ciaki? Gdzie wasi ro­dzice? Który ma­cie po­kój? A ten karp w garnku na jaką wam cho­lerę?

– Po­kój dwie­ście trzy­na­ście – skła­mał gładko Ka­mil. – A co do kar­pia, cóż, tato wy­słał nas po niego, święta w ho­telu to za­wsze święta!

Oczy Księż­niczki ja­sno świad­czyły o tym, że nie wie­rzy w ani jedno słowo. Za­wró­ciła do sto­lika po kie­li­szek szam­pana. Się­gnęła po pa­pie­rosa w fifce. Bu­telka szam­pana na sto­liku była do­pita w dwóch trze­cich, a po­piel­niczka pełna nie­do­pał­ków.

– Wie­cie co? Pójdę do por­tiera i za­dzwo­nię do wa­szych ro­dzi­ców. Le­piej po­daj­cie mi nu­mer do nich, bo ina­czej przy­je­dzie tu mi­li­cja, a tego chyba nie chce­cie.

– Nie mamy te­le­fonu – rzekł Ka­mil.

– Nie mamy ro­dzi­ców – do­dał Pio­trek.

Księż­niczka uklę­kła przed młod­szym z braci, do­tknęła jego czapki, ob­ma­cała ko­lana i rę­ka­wiczki, wy­pusz­cza­jąc przy tym kłęby pa­pie­ro­so­wego dymu.

– Je­ste­ście mo­krzy, obaj! Chodź­cie za­raz tu­taj. – Po­cią­gnęła ich do sto­lika. – Kel­ner! Dwie cie­płe her­baty! I dwie zupy! Mi­giem!

W ca­łej ogrom­nej sali sie­dzieli tylko oni. Ja­sne ży­ran­dole, mo­za­ikę na ścia­nach, no i sa­mego kel­nera, który zja­wił się na­tych­miast – wszystko to mieli tylko dla sie­bie. Księż­niczka po­wtó­rzyła za­mó­wie­nie. Pio­trek za­mru­gał zmę­czo­nymi oczami:

– A można jesz­cze colę?