Pismo. Listopad 2024 - Fundacja Pismo - ebook
NOWOŚĆ

Pismo. Listopad 2024 ebook

Fundacja Pismo

0,0

127 osób interesuje się tą książką

Opis

Po sezonie wracamy nad morze. Magdalena Kicińska i Karolina Sulej sprawdzają stan Bałtyku i szukają odpowiedzi na to, jak zaradzić największym problemom związanym z tym morzem. Poza tym, w numerze opisujemy, jak pulsuje życie polityczne w USA, zastanawiamy się, gdzie i jak będą mieszkać seniorzy i seniorki, wracamy do tematu narodowych traum, a także pytamy filozofa o sekret dobrego życia.

 

W najnowszym wydaniu polecamy również:

– fotoreportaż Marka M. Berezowskiego o zwierzętach dotkniętych wojną w Ukrainie,
– wiersze Sary Szamot i Krystyny Dąbrowskiej, 

– najnowsze opowiadanie Leny Szuster, 

– apteczkę brytyjskiego muzyka, Jona Hopkinsa.

 

Pismo. Magazyn Opinii. 11/2024

Urszula Kifer, Magdalena Kicińska – Zmiana  

Karolina Lewestam – Spinoza i pryszcze krokodyla – Rozmowy z K. 

Julia Cimafiejewa – Kamień strachu

Amadeusz Świerk – Kuba – W Kadrze z cyklu Jedni z nas

Lena Szuster– Sny zwierząt

Sara Szamot – Witaminy 

Magdalena Kicińska, Karolina Sulej – Najsłodsze 

Katarzyna Kazimierowska – Jak żyć dobrze. Rozmowa z profesorem Kieranem Setiyą
Jarek Kozłowski – Żarty rysunkowe 

Aleksandra Warecka – Razem czy osobno? O mieszkalnictwie seniorów 

Marek M. Berezowski – Pieskie życie

George Packer – Jaka przyszłość czeka cywilizację amerykańską? 

Krystyna Dąbrowska – Przed operacją 

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Jon Hopkins?

Magdalena Nowicka-Franczak – Tam, gdzie kończy się trauma 

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Karolina Jabłońska. Słoiki 

Kaliane Bradley –  Ministerstwo czasu 

Zuzanna Kowalczyk – À propos Bałtyku  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



FE­LIE­TON

Zmiana

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

To bę­dzie opo­wieść o trud­nym do znie­sie­nia uczu­ciu. Ta­kim, które za­nim zo­sta­nie na­zwane, ro­dzi się w czło­wieku nie­po­strze­że­nie, a po­tem roz­gasz­cza, za­gar­nia co­raz wię­cej miej­sca. Aż któ­re­goś dnia bu­dzi przed świ­tem i świeci jak neon: „Po­trze­bu­jesz żyć ina­czej”.

Na po­czątku trudno przy­jąć te słowa ze zro­zu­mie­niem (czy ra­czej: wy­ro­zu­mia­ło­ścią dla sa­mej sie­bie). Więc przy­myka się na nie oko, omija, wstaje i jak gdyby ni­gdy nic idzie w na­stępny dzień. Mi­jają ko­lejne dni, mija ty­dzień, wio­sna, ale na­pis wciąż tam jest, świeci co­raz wy­raź­niej. Trzeba od­wagi, żeby na­prawdę go do­strzec. Po­wie­dzieć na głos: „Mogę”.

Pa­mię­ta­cie może Przy­pa­dek Kie­ślow­skiego? To mój ulu­biony film. Bo­ha­ter przez całe ży­cie (a na­wet kilka jego wer­sji) goni za... lep­szą wer­sją sie­bie? Albo wer­sją wy­star­cza­jąco do­brą, przy czym trudno mu zna­leźć punkt od­nie­sie­nia, z kim lub czym się ściga. Mam po­dob­nie, uczę się uzna­wa­nia wła­snych po­trzeb za istotne, cho­ciaż wszyst­kie „mu­szę” i „po­win­nam” upar­cie to utrud­niają.

Kiedy pod ko­niec 2018 roku zo­sta­łam na­czelną, nie wy­obra­ża­łam so­bie, jak długa, ważna i zmie­nia­jąca ży­cie bę­dzie to przy­goda. Za­szczy­tem była dla mnie praca z ludźmi, któ­rzy współ­two­rzą „Pi­smo”, oraz z Wami, któ­rzy nas czy­ta­cie, słu­cha­cie, wspie­ra­cie. Je­stem ogrom­nie wdzięczna za to do­świad­cze­nie. Pełne suk­ce­sów i po­ra­żek, ma­łych i więk­szych, łez, śmie­chu, strat i zwy­cięstw. Po­czu­łam jed­nak, że czas, by prze­ka­zać tę rolę ko­muś, kto tchnie w nią nową ener­gię i po­my­sły. Siłę, która po­nie­sie da­lej to, co ra­zem ro­bimy. Stoję przed moim neo­nem i boję się, ale ro­bię ten krok. Zo­staję w stopce re­dak­cyj­nej, choć tro­chę z boku. Ro­bię „Pi­smu” – i To­bie, Ulu – miej­sce dla no­wej przy­gody.

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

MAG­DA­LENA KI­CIŃ­SKA (ur. 1987), re­dak­torka, re­por­terka i lau­re­atka Grand Press 2017 w ka­te­go­rii „wy­wiad”. Au­torka ksią­żek: Pani Stefa (2015), Środki trans­portu (2019), współ­au­torka (z M. Dzie­dzi­cem) Te­raz ’43. Losy (2018), współ­au­torka (z A. Ju­ce­wicz) Dom w bu­telce. Roz­mowy z Do­ro­słymi Dziećmi Al­ko­ho­li­ków (2021).

A JA ZAJ­MUJĘ JE, sia­da­jąc przy świeżo sprząt­nię­tym biurku. Jego pra­wie pu­sty blat sym­bo­li­zuje nowy po­czą­tek – czeka na za­peł­nie­nie no­tat­kami, prób­nymi wy­dru­kami i ko­lej­nymi nu­me­rami „Pi­sma”. Na ra­zie leżą na nim dwie rze­czy, które wpa­dły mi w ręce pod­czas ro­bie­nia po­rząd­ków.

Pierw­szy z nich to eg­zem­plarz „New Yor­kera” z 23 li­sto­pada 2009 roku. Ku­pi­łam go w kio­sku, a jakże, na Man­hat­ta­nie. Od­kry­cie tego ty­go­dnika było dla mnie ni­czym ob­ja­wie­nie. Dłu­gie, po­głę­bione tek­sty; au­to­rzy, któ­rzy za­chwy­cają sty­lem i mą­dro­ścią; dba­łość o formę. Zna­la­złam w nim to wszystko, czego bez­sku­tecz­nie szu­ka­łam od dłuż­szego czasu w pol­skiej pra­sie. Wy­peł­nił do pew­nego stop­nia tę pustkę. Ale za­chwyt mie­szał się u mnie ze smut­kiem – dla­czego u nas cze­goś ta­kiego nie ma?

Obok kładę pierw­szy nu­mer „Pi­sma”, ze stycz­nia 2018 roku. Cze­ka­łam na niego z eks­cy­ta­cją, ale też pełna obaw. Nu­mer po nu­me­rze prze­ko­ny­wa­łam się jed­nak, że i w na­szym kraju można wy­da­wać war­to­ściowy dru­ko­wany ma­ga­zyn – który na do­da­tek mia­łam od dłuż­szego czasu przy­jem­ność współ­two­rzyć jako re­dak­torka. W ko­lej­nych la­tach przy­by­wało am­bit­nych pro­jek­tów me­dial­nych, sta­wia­ją­cych na ja­kość, nie za­sięgi, ta­kich jak Fun­da­cja Re­por­te­rów, w któ­rej spę­dzi­łam ostat­nich pięć lat.

Dziś, jako nowa re­dak­torka na­czelna, je­stem wdzięczna za za­ufa­nie, ja­kim ob­da­rzyli mnie Piotr i Magda – moi po­przed­nicy na tym sta­no­wi­sku, ale przede wszyst­kim osoby, które stoją za suk­ce­sem „Pi­sma” i będą mnie wspie­rać w co­dzien­nej pracy. Za­dbam o to, aby nasz mie­sięcz­nik nie stra­cił na ja­ko­ści, ale jed­no­cze­śnie był otwarty na nowe, po­zy­tywne zja­wi­ska – od peł­nego wy­ko­rzy­sta­nia po­ten­cjału wer­sji cy­fro­wej po czer­pa­nie z do­świad­cze­nia naj­lep­szych mię­dzy­na­ro­do­wych ty­tu­łów i or­ga­ni­za­cji dzien­ni­kar­skich, z któ­rymi mia­łam za­szczyt współ­pra­co­wać. Jed­nak naj­waż­niej­sze bę­dzie dla mnie za­słu­że­nie na za­ufa­nie Pań­stwa, na­szych Czy­tel­ni­czek i Czy­tel­ni­ków, któ­rzy tak jak ja od pra­wie sied­miu lat od­naj­dują w „Pi­śmie” to, czego im bra­ko­wało. .

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

UR­SZULA KI­FER (ur. 1981), re­dak­torka na­czelna „Pi­sma. Ma­ga­zynu Opi­nii” i człon­kini za­rządu Fun­da­cji Pi­smo. Pra­co­wała jako dzien­ni­karka i re­dak­torka m.in. w Wir­tu­al­nej Pol­sce, Ga­zeta.pl,„New­swe­eku” i „Rzecz­po­spo­li­tej”. Przez ostat­nich pięć lat współ­two­rzyła Fun­da­cję Re­por­te­rów, jako se­kre­ta­rzyni re­dak­cji i sze­fowa działu fact-chec­kingu.

ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Spi­noza i prysz­cze kro­ko­dyla

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.

Od Two­ich fe­lie­to­nów za­czy­nam każdy ko­lejny nu­mer „Pi­sma”. Dla­tego w końcu po­sta­no­wi­łam sama do Cie­bie na­pi­sać.

Mam pra­wie dwa­dzie­ścia lat. Wy­jeż­dżam na stu­dia do in­nego mia­sta, piję al­ko­hol, zro­bi­łam prawo jazdy, ro­sną mi piersi (a może już na­wet prze­stały), a ja da­lej czuję się jak słabe i prze­stra­szone dziecko. (...) Czy jest ja­kaś sztuczka, coś, co mogę zro­bić tu i te­raz, żeby stać się bar­dziej do­ro­sła?

Moja mama za­wsze mi po­wta­rza, że mam być silną i sa­mo­wy­star­czalną ko­bietą. A ja nie umiem nie przy­zwy­cza­jać się do in­nych lu­dzi. Nie czuję się przy­tul­nie sama ze sobą. Cią­gle musi być ktoś, kogo się po­ra­dzę, kto mnie przy­tuli i sprawi, że po­czuję się ważna i wła­ściwa, z kim po­dzielę się złymi albo do­brymi my­ślami.

Za­uwa­ży­łam, że kiedy nie ma przy mnie ni­kogo, mar­nieję i roz­kle­jam się jak dziecko. Pró­buję ja­koś wtedy prze­cze­kać ten stan, roz­pacz­li­wie za­głu­szyć go Net­fli­xem, roz­cho­dzić w parku albo roz­pi­sać się w ma­ilu z na­dzieją, że ktoś go prze­czyta – wszystko, żeby tylko nie było tej nie­po­ko­ją­cej ci­szy, żeby nie my­śleć, że je­stem na­prawdę sama.

I jak tu być silną i nie­za­leżną fe­mi­nistką?

Ser­decz­nie po­zdra­wiam,

Iza

Droga Izo!

Nie wiem, czy sły­sza­łaś o nie­ja­kim Ba­ru­chu Spi­no­zie, który pa­rał się szli­fier­stwem i fi­lo­zo­fią? Po­glądy owego Spi­nozy na na­turę świata za­wsze wy­da­wały mi się po­cią­ga­jące: otóż we­dług Spi­nozy tylko Bóg może na­prawdę ist­nieć, a więc wszystko, co jest, jest Bo­giem. No do­brze, za­py­tasz; a co w ta­kim ra­zie z rze­czami, które w spo­sób oczy­wi­sty Bo­giem nie są? Otóż – od­po­wie­działby Spi­noza, chi­cho­cząc – wy­gląd tych wszyst­kich rze­czy to taki trik, bo – hi, hi! – w isto­cie wszystko to wła­śnie JEST Bo­giem! Bóg bo­wiem ma różne atry­buty i róż­nie się prze­ja­wia, jako duch i jako ma­te­ria, a my z tego Boga wy­ra­stamy jak bro­dawki z kro­ko­dyla i wy­daje nam się, że je­ste­śmy sobą, a je­ste­śmy tylko nie­zo­rien­to­waną w sy­tu­acji na­ro­ślą na tym Bogu. Ty wy­ra­stasz z Boga, ja so­bie z niego wy­ra­stam, a wszyst­kim nam się wy­daje, że je­ste­śmy osobni i roz­ma­wiamy so­bie, ba, li­sty do sie­bie pi­szemy! Jak by­śmy wszy­scy nie byli grzy­bami tej sa­mej bo­skiej grzybni, fa­lami tego sa­mego bo­skiego mo­rza, jabł­kami na tej sa­mej bo­skiej ja­błoni.

Dzi­siaj nie ma już Ba­ru­cha Spi­nozy, ale jego wi­zja – my jako prysz­cze na wiel­kiej jedni – cią­gle do mnie po­wraca, ostat­nio naj­czę­ściej przy lek­tu­rze ksią­żek po­pu­lar­no­nau­ko­wych. Przy­po­mi­nam ją so­bie, czy­ta­jąc Carla Sa­gana, który mó­wił: „Ko­smos jest w nas. Je­ste­śmy zro­bieni z gwiazd”. My­ślę o niej, czy­ta­jąc książkę Ne­ila Shu­bina Na­sza we­wnętrzna me­na­że­ria, gdzie au­tor opi­suje od­kry­cie ska­mie­liny tik­ta­alika, ryby z nad­garst­kami w płe­twach, która sta­nowi osta­teczne po­twier­dze­nie tego, że wy­wo­dzimy się z mo­rza i ca­łość ewo­lu­cji homo sa­piens za­wdzię­czamy temu, że tik­ta­ali­kowi chciało się wy­czoł­gać na brzeg, żeby się tam ro­zej­rzeć i to czy owo schru­pać. Je­ste­śmy wciąż w środku rybą – twier­dzi Shu­bin i daje na to prze­ko­nu­jące do­wody; je­ste­śmy też ziem­nia­kiem i małpą, co we­dług mnie świad­czy po pro­stu o tym, że wszy­scy sta­no­wimy część tej sa­mej bio­lo­gicz­nej zupy-jedni, która mor­fuje i fluk­tu­uje, pchana do przodu me­cha­ni­zmem ewo­lu­cji.

Ge­ne­ral­nie jed­nak Spi­no­zjań­ski duch jed­no­ści rze­czy dzi­siaj ra­czej za­nika; świat z jed­nego oce­anu Boga staje się roz­drob­nio­nym pia­skiem plaży. Każdy jest in­dy­wi­du­al­no­ścią; na­wet mama Izy każe jej być nie­za­leżną ko­bietą. Tyle w nas siły – mó­wią lu­dzie – ile w nas gra­nic; o tyle je­ste­śmy, o ile je­ste­śmy sa­mo­wy­star­czalni.

Ale to wszystko to podła ma­ni­pu­la­cja. Są jesz­cze wciąż tacy, któ­rzy to wie­dzą. Na przy­kład co po­nie­któ­rzy psy­chia­trzy – jak Bes­sel van der Kolk, au­tor in­nej książki po­pu­lar­no­nau­ko­wej Strach ucie­le­śniony. Kolk pi­sze, a ja czy­tam to so­bie w me­trze i od razu my­ślę, żeby Ci o tym na­pi­sać: „Kul­tura uczy nas sku­pia­nia się na oso­bo­wej wy­jąt­ko­wo­ści, ale na głęb­szym po­zio­mie prak­tycz­nie nie ist­nie­jemy jako osobne or­ga­ni­zmy – sły­szysz, Izo? PRAK­TYCZ­NIE NIE IST­NIE­JEMY. – Na­sze mó­zgi są zbu­do­wane tak, by­śmy funk­cjo­no­wali jako część ple­mie­nia. I je­ste­śmy czę­ścią ple­mie­nia, na­wet gdy je­ste­śmy zu­peł­nie sami – czy to słu­cha­jąc mu­zyki (którą stwo­rzyli inni), oglą­da­jąc mecz ko­szy­kówki w te­le­wi­zji (mię­śnie na­pi­nają się nam wraz ze sko­kami gra­czy) czy też przy­go­to­wu­jąc pre­zen­ta­cję na spo­tka­nie działu (wi­zu­ali­zu­jemy so­bie moż­liwe re­ak­cje na­szego szefa). Prze­wa­ża­jącą część na­szej ener­gii po­świę­camy łą­cze­niu się z in­nymi” (przeł. K.L.).

Na­stęp­nym ra­zem, ko­chana Izo, kiedy ktoś Ci po­wie, że masz być nie­za­leżna i osobna, przy­po­mnij so­bie Spi­nozę. Albo Sa­gana. Albo Shu­bina, albo Kolka. Oni wszy­scy wie­dzą, że tak na­prawdę nie można się od­ciąć od grzybni – nie­za­leż­nie od tego, czy ta grzyb­nia jest Bo­giem, ży­ciem czy ple­mie­niem. A ci, któ­rzy o tym nie pa­mię­tają, będą ska­zani na nie­zro­zu­mie­nie wła­snych re­ak­cji, wła­snego trwa­nia i kon­tek­stu.

Mo­żesz być fe­mi­nistką, ko­chana Izo – ale ni­gdy, prze­nigdy nie bę­dziesz nie­za­leżna. A ja Ci ży­czę, żeby za­wsze miał Cię kto przy­tu­lić.

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

Ka­mień stra­chu

JU­LIA CI­MA­FIE­JEWA

Strasz­nie mi. Wresz­cie je­stem w domu.

Do­sta­łam w spadku swój strach – ro­dzinną re­li­kwię, drogi ka­mień, prze­ka­zy­wany z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie.

Nasz okrą­gły ro­dowy głaz, kie­dyś skra­dziony z pań­skiego pola.

Ka­mień nie ma ust, nie może nic krzyk­nąć ani po­wie­dzieć. Jest bez­myślny, za­wsze w za­rodku, wszystko, co po­trafi – to po­woli i nie­ustan­nie ro­snąć.

Kar­mimy ka­mień po ko­lei przez długą pę­po­winę rodu: pra­bab­cie i pra­dziad­ko­wie, dziad­ko­wie i bab­cie, matki z oj­cami, a oto i ja do­ro­słam – te­raz moja ko­lej. Za­sady opie­ko­wa­nia się są pro­ste:

– naj­pierw no­sisz ka­mień na sercu, on pije twoją krew i ssie ży­ciowe soki. Ka­mień od­uczy cię od­dy­cha­nia pełną pier­sią;

– po­tem po­zwól ka­mie­niowi wspiąć się wy­żej, zręcz­nie utknąć w gar­dle i ce­dzić twoje słowa. Ka­mień od­uczy cię mó­wie­nia tego, co chcesz;

– i oto strach się wy­do­bywa, owija ka­mienną pę­po­winą wo­kół szyi, wie­sza się na pier­siach, twoja wieczna prze­ciw­waga.

– Ach, ja­kie piękne! Ma to pani od babci? – Tak. – Niech pani tego do­brze pil­nuje. – Oczy­wi­ście.

maj 2020

prze­ło­żył Boh­dan Za­dura

JU­LIA CI­MA­FIE­JEWA (ur. 1982), po­etka, tłu­maczka, współ­za­ło­ży­cielka i re­dak­torka in­ter­ne­to­wego ma­ga­zynu li­te­rac­kiego Praj­dzi­Svet (praj­dzi­svet.org). Au­torka to­mów: Księga błę­dów (2014) i Cyrk (2016). Wiersz po­cho­dzi ze zbioru Au­to­por­tret w po­staci pestki awo­kado, który uka­zał się na­kła­dem wy­daw­nic­twa Warsz­taty Kul­tury.

W KA­DRZE z cy­klu Jedni z nas

Kuba

zdję­cie i tekstAMA­DE­USZ ŚWIERK

Am­bi­cją Kuby Sta­siaka od za­wsze było pi­sa­nie. Na swoją formę dia­logu ze świa­tem wy­brał re­por­taż li­te­racki. Pierw­szego dnia wojny w Ukra­inie prze­kro­czył gra­nicę, by jako ko­re­spon­dent re­la­cjo­no­wać jej dra­mat.

Po kilku pierw­szych, in­ten­syw­nych mie­sią­cach ro­syj­skiej in­wa­zji zro­zu­miał, że do­tarł do kresu swo­ich moż­li­wo­ści. Zbie­gło się to z na­ra­sta­ją­cym po­czu­ciem, że po­moc dru­giemu czło­wie­kowi w ob­li­czu tra­ge­dii jest waż­niej­sza niż tylko jej re­la­cjo­no­wa­nie. Za­an­ga­żo­wał się w ewa­ku­ację cy­wi­lów i zwie­rząt z za­gro­żo­nych te­re­nów przy­fron­to­wych.

Robi to już od po­nad dwóch lat. Jego praca nie koń­czy się na sa­mej ewa­ku­acji. Wspiera swo­ich pod­opiecz­nych dłu­go­fa­lowo. Oso­bom, które zo­sta­wiły w kraju do­ro­bek ca­łego ży­cia, or­ga­ni­zuje nowe miej­sca do miesz­ka­nia i pracy, a zwie­rzę­tom – opiekę we­te­ry­na­ryjną i no­wych opie­ku­nów.

Oto­cze­nie Kuby nie­ofi­cjal­nie sza­cuje liczbę ura­to­wa­nych przez niego osób na około czte­ry­sta. Obec­nie zbiera on środki na bu­dowę schro­ni­ska dla zwie­rząt oraz pi­sze książkę o swo­ich wo­jen­nych do­świad­cze­niach.

Wię­cej zdjęć z te­go­rocz­nego cy­klu na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/w-ka­drze

PROZA

Sny zwie­rząt

tekstLENA SZU­STERry­su­nekPA­WEŁ PO­NICH­TERA

Była głodna.

Bie­gła po­mię­dzy pa­smami nocy i desz­czu, szyb­sza od wia­tru, za­wsze czujna. Kiedy usły­szała sze­lest skrzy­deł, za­sty­gła w pół kroku. Zmie­niła się w szary ka­mień, ka­wa­łek kory, mo­kry liść, nic war­tego uwagi. Za­gro­że­nie nie mo­gło jej zo­ba­czyć, po­le­ciało więc da­lej. Od­cze­kała chwilę, a po­tem ru­szyła tam, gdzie za­pro­wa­dził ją nos – do świeżo roz­pulch­nio­nej ziemi, peł­nej kieł­ku­ją­cych na­sion. Chwy­ciła jedno w łapki i prze­gry­zła miękką skórkę. Wnę­trze sma­ko­wało trawą, gę­stą zie­le­nią, orzeź­wia­ją­cym słoń­cem.

Eliza się obu­dziła. Unio­sła dło­nie, roz­ca­pie­rzyła palce, zwy­kłe ludz­kie palce, smu­kłe i ko­ści­ste. Wy­da­wały się za duże. Chyba wo­lała mieć pa­zury i mysi ogon. W swoim ciele czuła się dziw­nie nie na miej­scu. Bez względu na to, ile spała, wciąż była zmę­czona. Po­szła do ła­zienki, zdjęła pi­żamę, wy­pu­ściła po­wie­trze z płuc i do­piero wtedy sta­nęła na wa­dze. Sto gra­mów wię­cej. „To pew­nie przez ma­ka­ron” – po­my­ślała. Głu­pia, brzydka, gruba, nie po­winna jeść wczo­raj tyle ma­ka­ronu. Na wszelki wy­pa­dek zwa­żyła się drugi raz, ale wy­nik po­zo­stał bez zmian.

Przy­go­to­wała więc so­bie mniej­sze niż zwy­kle śnia­da­nie – jo­gurt na­tu­ralny i jabłko, w su­mie 175 ka­lo­rii. Zja­dła je owi­nięta w szla­frok i koc, oparta o ku­chenny pa­ra­pet. Za oknem deszcz fa­stry­go­wał świat. We­dług pro­gnozy po­gody póź­niej miało się zro­bić cie­pło i sło­necz­nie, ale Eliza nie po­tra­fiła w to uwie­rzyć. Za­wsze było jej zimno.

Za­ło­żyła golf, ma­ry­narkę i luźne spodnie, żeby za­ma­sko­wać te do­dat­kowe sto gra­mów. Nie­chęt­nie spoj­rzała w lu­stro. Wy­glą­dała jak czarno-białe zdję­cie: ciemne ubra­nia, ja­sny war­kocz, jesz­cze ja­śniej­sza twarz. Na­ło­żyła tro­chę różu na po­liczki, ale nie była pewna, czy to po­mo­gło. Wy­krzy­wiła się brzydko, zmarsz­czyła brwi, nos, otwo­rzyła usta, krzy­czała bez­gło­śnie, tak długo, aż roz­bo­lało ją gar­dło. „Wy­star­czy” – po­my­ślała. Wy­gła­dziła twarz i uśmiech­nęła się ład­nie. Była go­towa.

W au­to­bu­sie stała wci­śnięta mię­dzy roz­ga­da­nych li­ce­ali­stów, ko­biety w ta­nich gar­son­kach i męż­czyzn w wy­świech­ta­nych gar­ni­tu­rach. Ten naj­bli­żej jadł droż­dżówkę z se­rem. Łap­czy­wie od­gry­zał ko­lejne kęsy, prze­ły­kał szybko, co­raz szyb­ciej. Eliza nie mo­gła ode­rwać od niego wzroku. Do­piero kiedy zmiął pu­stą pa­pie­rową to­rebkę, zo­rien­to­wała się, że prze­oczyła przy­sta­nek. Wy­sia­dła na na­stęp­nym i po­bie­gła do pracy.

Do biura wpa­dła kwa­drans po cza­sie. Go­sia już była na miej­scu, bez­pieczna w for­cie z wiel­kich mo­ni­to­rów, na­puch­nię­tych te­czek, pa­pie­ro­wych kwia­tów, ku­lek fo­lii alu­mi­nio­wej, dawno zu­ży­tych dłu­go­pi­sów i wszyst­kiego, co jesz­cze mo­gło się przy­dać. Na wi­dok Elizy wy­cią­gnęła skądś paczkę tru­fli.

– Po jed­nej na dzień do­bry? – za­py­tała.

Nie spo­sób było jej od­mó­wić. Uśmie­chała się całą sobą, peł­nymi ustami, ma­łym no­sem, wiel­kimi brą­zo­wymi oczami, w ką­ci­kach któ­rych co­dzien­nie zbie­rały się nowe zmarszczki. Włosy miała nie­sforne, ubra­nia ko­lo­rowe, buty w pa­ski, li­ście po­zio­mek i bie­dronki. Eliza ni­gdy by ta­kich nie za­ło­żyła.

Wzięła tru­flę i usia­dła przy swoim biurku. Stał na nim tylko kom­pu­ter. Po­zo­stałe rze­czy trzy­mała w szu­fla­dach. W pierw­szej od góry: ka­len­darz, ko­ło­no­tat­nik, trzy nie­bie­skie dłu­go­pisy, ze­staw ko­lo­ro­wych za­kre­śla­czy, kar­teczki sa­mo­przy­lepne, no­życzki, li­nijkę. W dru­giej: słu­chawki, za­pa­sową ła­do­warkę do te­le­fonu, ka­ta­logi, roz­li­cze­nia. W trze­ciej: cu­kierki od Gosi. Ukła­dała je jak klocki w te­tri­sie – mi­chałki, ba­jeczne, pier­roty, krówki, iry­ski, naj­go­rzej było z kasz­tan­kami i ma­lagą, zu­peł­nie nie pa­so­wały kształ­tem. Eliza czuła się, jakby grała w grę, w któ­rej od po­czątku była ska­zana na po­rażkę. Do­ło­żyła tru­flę do chwiej­nej kon­struk­cji i za­mknęła szu­fladę.

Go­sia w tym cza­sie zja­dła trzy cu­kierki.

– Ju­tro już se­rio prze­cho­dzę na dietę – po­wie­działa, się­ga­jąc po czwarty.

– Ju­tro jest po­że­gna­nie pani Bo­żenki.

– No, to w ta­kim ra­zie od so­boty. Ale se­rio. Strasz­nie przy­ty­łam.

– Wy­glą­dasz świet­nie – od­parła Eliza.

Na­prawdę tak uwa­żała. Go­sia była w sam raz, miękka, cie­pła i przy­tulna. Za­peł­nia­jąc ta­belki w Excelu, co ja­kiś czas wy­cią­gała z paczki ko­lejną tru­flę, zło­rze­czyła na sze­fo­stwo, opo­wia­dała o swoim ko­cie, synu albo mężu. Eliza w tym cza­sie piła wodę i wpi­sy­wała dane do for­mu­la­rzy. Na lunch miała po­kro­joną w słupki mar­chewkę, ogórka, pięć rzod­kie­wek oraz opa­ko­wa­nie hum­musu, w su­mie 336 ka­lo­rii. Żeby je spa­lić, krą­żyła bez celu po ko­ry­ta­rzach, kilka razy od­wie­dziła ko­le­żanki w se­kre­ta­ria­cie, wyj­rzała na ze­wnątrz. Ro­biło się cie­pło i sło­necz­nie.

Po szes­na­stej grzało już nie­mi­ło­sier­nie. Zdjęła ma­ry­narkę, pod­wi­nęła rę­kawy i za­ło­żyła ciemne oku­lary. Za­miast na au­to­bus, ru­szyła do parku. Cały był w mło­dych li­ściach, fur­ko­cie i pió­rach. Po­mię­dzy drze­wami la­tały czarno błysz­czące kosy, na­kra­piane drozdy oraz cie­kaw­skie ma­zurki. Li­ce­ali­ści gro­ma­dzili się w sta­dach na ław­kach, znu­żone ko­biety pro­wa­dziły dzieci na plac za­baw, smutni męż­czyźni po­pi­jali w krza­kach piwo. Eliza za­uwa­żyła, że ga­łę­zie były równo przy­cięte, a ra­batki roz­ko­pane. Przy­kuc­nęła i wy­łu­skała ze świeżo roz­pulch­nio­nej ziemi na­sionko. Ro­zej­rzała się i ugry­zła je. Sma­ko­wało jak we śnie – trawą, gę­stą zie­le­nią, orzeź­wia­ją­cym słoń­cem. Ośle­piło ją. Za­mru­gała, pró­bu­jąc prze­go­nić po­wi­doki, za­wroty głowy, zmę­cze­nie.

Mu­siała wstać i iść da­lej. Po dro­dze za­ha­czyła o Car­re­four. Naj­wię­cej czasu spę­dziła w dziale ze sło­dy­czami – oglą­dała każdy ba­to­nik, spraw­dzała war­to­ści od­żyw­cze cze­ko­la­dek, czy­tała składy cu­kier­ków. Szu­kała cze­goś spe­cjal­nego. W końcu wy­brała nowy smak pra­li­nek Lin­dor. Tru­skawka ze śmie­tanką.

W domu scho­wała je do kre­densu, który kie­dyś zna­la­zła na targu sta­roci. Miała tam wszyst­kie ulu­bione rze­czy: trzy białe cze­ko­lady z wiór­kami ko­ko­so­wymi, dwie ró­żowe z pi­sta­cjami, jedną mleczną z orze­chami, chałwę wa­ni­liową, krem z cia­ste­czek ko­rzen­nych, różne ba­to­niki, cu­kierki na wagę, do tego pa­pry­kowe chipsy i se­rowe kra­kersy. Za­mknęła kre­dens na klucz i po­szła zjeść obiad.

Reszta ma­ka­ronu z wczo­raj, sos po­mi­do­rowy, szpi­nak i tofu, w su­mie 471 ka­lo­rii. W ciągu ca­łego dnia 982 ka­lo­rie. „Wy­star­czy” – po­my­ślała, od­su­wa­jąc ta­lerz. Po­zmy­wała, po­sprzą­tała, tro­chę po­ćwi­czyła i wzięła długi prysz­nic.

Pla­no­wała po­czy­tać, ale za­miast tego le­żała w łóżku i bez końca prze­glą­dała prze­pisy na In­sta­gra­mie. Za­pi­sała so­bie na póź­niej kilka jed­no­por­cjo­wych skyr­ni­ków, fit cia­sto mar­chew­kowe, brow­nie z fa­soli, za­pie­kankę ziem­nia­czaną, pro­stą ma­ry­natę do tem­pehu, wy­so­ko­biał­kowe bułki oraz na­le­śniki pro­te­inowe. Na­wet nie za­uwa­żyła, kiedy za­snęła.

Była głodna.

Skra­dała się przez cie­nie, prąż­ko­wana jak noc, giętka ni­czym pro­mie­nie gwiazd. Bez trudu prze­cho­dziła mię­dzy przę­słami ogro­dzeń, wska­ki­wała na murki, za­glą­dała do piw­nic i śmiet­ni­ków. Zna­la­zła tro­chę resz­tek, ale miała ochotę na coś więk­szego, świe­żego i bar­dzo cie­płego. Ukryła się więc w gę­stych za­ro­ślach i cze­kała, zu­peł­nie nie­ru­choma, ka­mien­nie cier­pliwa, aż nad głową za­śpie­wał nowy dzień. Ptaki zle­ciały na zie­mię i za­częły bu­szo­wać w sta­rych li­ściach. Kiedy je­den zna­lazł się wy­star­cza­jąco bli­sko, sko­czyła i zła­pała czarno błysz­czące ży­cie. Krew za­lała ję­zyk, gar­dło, żo­łą­dek. Tyle krwi.

Eliza się obu­dziła. Otarła wargi i po­szła do ła­zienki. Przy my­ciu zę­bów pluła czer­woną pianą. Szu­kała rany, roz­cię­cia na dzią­śle, opu­chli­zny, ale nic nie zna­la­zła. Na wszelki wy­pa­dek kilka razy prze­płu­kała usta pły­nem an­ty­sep­tycz­nym. Zdjęła pi­żamę, zro­biła długi wy­dech i sta­nęła na wa­dze. Trzy­sta gra­mów mniej. Świet­nie. Ide­al­nie. Wspa­niale.

W na­grodę zja­dła po­rządne śnia­da­nie – jo­gurt na­tu­ralny, jabłko, pół gra­hamki, garść orze­chów la­sko­wych, w su­mie 349 ka­lo­rii. De­lek­to­wała się każdą z nich, po­woli piła her­batę, a w tym cza­sie niebo za oknem za­kwi­tało li­la­kami. Ubrała się pod ko­lor, w ciemne fio­lety, róże i gra­naty. Przed wyj­ściem spoj­rzała jesz­cze w lu­stro. Przy­wo­łała na twarz uśmiech – naj­pierw krzywy, po­tem zło­śliwy, wresz­cie ła­godny. Była go­towa.

Tym ra­zem do­tarła do pracy na czas. Wzięła od Gosi mi­chałka, sta­ran­nie uło­żyła go w szu­fla­dzie i za­brała się za wy­peł­nia­nie ta­be­lek. Szło jej wy­jąt­kowo do­brze. O dwu­na­stej mo­gła bez wy­rzu­tów su­mie­nia zro­bić prze­rwę i zejść z Go­sią do salki kon­fe­ren­cyj­nej na po­że­gna­nie pani Bo­żenki.

Za­częło się od prze­mów pre­zesa, jego za­stępcy oraz sta­rej ka­dro­wej. Ga­dali w nie­skoń­czo­ność. Eliza, za­miast słu­chać, pró­bo­wała zde­cy­do­wać, które cia­sto wy­brać – ser­nik, szar­lotkę, wu­zetkę, na­po­le­onkę czy ple­śniak? Naj­mniej ka­lo­rii miała chyba szar­lotka, Eliza jed­nak za­wsze wo­lała ser­nik. Dzi­siaj wa­żyła mniej, mo­gła więc so­bie na niego po­zwo­lić. Tylko pół ka­wałka. Ja­kieś 150 albo 200 ka­lo­rii. Dla bez­pie­czeń­stwa le­piej po­li­czyć 300. Dużo, ale ob­leci.

– No, w końcu. – Go­sia za­częła kla­skać. – Do­syć tych ckli­wych wspo­mi­nek. Chodźmy jeść. Mam ochotę na wu­zetkę.

Na­ło­żyły cia­sto na pa­pie­rowe ta­le­rzyki, wzięły pla­sti­kowe wi­delce i po­de­szły do dziew­czyn z działu mar­ke­tingu. „Co tam u was, jak ten duży pro­jekt, nie wi­dać końca, kie­row­nik na­rzeka, klienci upier­dliwi” – roz­mowy to­czyły się we­dle do­brze zna­nego sce­na­riu­sza. Eliza raz na ja­kiś czas do­rzu­cała coś od sie­bie, bar­dziej sku­piona na ser­niku niż na ko­le­żan­kach. Ja­dła po­woli, ale i tak za szybko. „Wy­star­czy” – po­my­ślała w po­ło­wie ka­wałka.

– Chyba pójdę po szar­lotkę – po­wie­działa.

– Idź, idź, tro­chę tłusz­czyku ci nie za­szko­dzi, je­steś taka chuda, że wiatr cię za­raz po­rwie – od­parła jedna z ko­le­ża­nek.

– Chcia­ła­bym mieć taką fi­gurę – do­dała druga.

– Jak ty to ro­bisz, że jesz tyle cia­sta i nie ty­jesz? – za­py­tała trze­cia.

– Mam do­brą prze­mianę ma­te­rii. – Eliza wzru­szyła ra­mio­nami.

Oczy­wi­ście nie po­szła po szar­lotkę. Za­miast tego roz­sma­ro­wała resztę ser­nika po pa­pie­ro­wym ta­le­rzyku i do końca im­prezy krą­żyła mię­dzy ko­le­gami z róż­nych dzia­łów. Cza­sami coś mó­wiła, głów­nie słu­chała, pa­trzyła na cia­sto zni­ka­jące w ustach, okruszki na war­gach, lu­kier na zę­bach. Kiedy ktoś pro­po­no­wał jej do­kładkę, od­po­wia­dała, że zja­dła już trzy ka­wałki, na do­wód po­ka­zu­jąc usma­ro­wany ta­le­rzyk. Tro­chę krę­ciło się jej w gło­wie, pew­nie z nie­wy­spa­nia. Po po­wro­cie do biurka wy­piła dwie szklanki wody i od razu po­czuła się le­piej. Mo­gła uzu­peł­nić jesz­cze kilka ta­be­lek.

O szes­na­stej ży­czyła Gosi mi­łego week­endu z ko­tem, sy­nem i mę­żem. Była strasz­nie zmę­czona, ale mu­siała pójść na za­kupy. Za­jęły jej wię­cej czasu niż zwy­kle. Nie po­tra­fiła zde­cy­do­wać, który jo­gurt wy­brać, jaki ma­ka­ron wło­żyć do ko­szyka, wszyst­kiego było za dużo. W ostat­niej chwili w dro­dze do kasy zgar­nęła snic­kersa, draże ko­ko­sowe oraz we­gań­skie żelki.

W domu scho­wała je do kre­densu. Na obiad zja­dła sa­łatkę z ka­szą bul­gur i zie­loną so­cze­wicą, w su­mie 396 ka­lo­rii. W ciągu ca­łego dnia 1045 ka­lo­rii. Po­zmy­wała, po­sprzą­tała, tro­chę po­ćwi­czyła i wzięła długi prysz­nic.

Po­tem z kub­kiem zie­lo­nej her­baty za­sia­dła do naj­now­szego od­cinka ulu­bio­nego se­rialu. Nie po­tra­fiła się jed­nak sku­pić na po­szu­ki­wa­niu mor­dercy. Co chwilę spraw­dzała w te­le­fo­nie nowe prze­pisy i rolki z te­stami za­gra­nicz­nych sło­dy­czy. Star­bar wy­glą­dał na­prawdę pysz­nie. Zna­la­zła sklep in­ter­ne­towy, w któ­rym mo­gła go za­mó­wić. Do ko­szyka do­rzu­ciła kilka in­nych ba­to­ni­ków, tro­chę cze­ko­lad i pra­li­nek, ale osta­tecz­nie nie prze­szła do płat­no­ści. Se­rial dawno się skoń­czył, wy­łą­czyła więc lap­topa, po­ło­żyła się i od razu za­snęła.

Była głodna.

Wie­lo­oka, wie­lo­noga, po­łą­czona z nocą srebr­nymi nićmi. Czuła ich drga­nia, każdy po­wiew wia­tru, kro­plę desz­czu, trze­po­czące skrzy­dła na skraju sieci. Po­de­szła bli­żej, spę­tała owada, prze­biła szczę­ko­czuł­kami twardy tu­łów i wy­pu­ściła jad. Kiedy tkanki we­wnętrzne zmie­niły się w pół­płynną maź, za­częła ssać. W środku mu­cha sma­ko­wała słodko, tro­chę kwa­śno, bar­dzo ostro.

Eliza się obu­dziła. Za­kasz­lała. Gar­dło miała po­dra­pane i za­schnięte, ale nie mo­gła się jesz­cze na­pić. Szybko po­szła do ła­zienki, zdjęła pi­żamę, wy­pu­ściła po­wie­trze z płuc i sta­nęła na wa­dze. Bez zmian. Czyli nie naj­go­rzej. Ale też nie naj­le­piej.

Dla­tego zja­dła mniej­sze śnia­da­nie – jo­gurt na­tu­ralny i jabłko, w su­mie 175 ka­lo­rii. Po­tem nie miała siły wstać od stołu, sie­działa więc i pa­trzyła, jak za oknem chmury lecą na pół­noc ra­zem z pta­kami. Cie­nie i świa­tła prze­su­wały się po jej twa­rzy, sama nie wie­działa jak długo.

W końcu pod­nio­sła się i tro­chę po­sprzą­tała. Przy­mie­rzyła kilka spód­nic, gol­fów, ele­ganc­kich ko­szul, ko­lo­ro­wych su­kie­nek, jed­nak w każ­dym ko­lej­nym ze­sta­wie wy­glą­dała tylko go­rzej. Osta­tecz­nie wy­brała zwy­kłe dżinsy, ko­szulkę i ob­szerną bluzę. Zmu­siła się, żeby spoj­rzeć w lu­stro. Po­liczki miała mo­kre od łez. Otarła je, na­ło­żyła róż i uśmiech­nęła się pro­mien­nie. Była go­towa.

Po­szła dłuż­szą drogą, przez park, prze­świ­tu­jące zie­le­nią li­ście, świer­go­tliwe po­wie­trze, w cień sta­rych ka­mie­nic. Zaj­rzała do dwóch lum­pek­sów i pa­mię­ta­ją­cego lep­sze czasy obuw­ni­czego. Na tej sa­mej ulicy były też za­kład ze­gar­mi­strza oraz nie­wielka pie­ka­renka. Kie­dyś Eliza ku­po­wała w niej bułki na­dzie­wane szpi­na­kiem. Te­raz wzięła ka­wa­łek kar­patki i ro­ga­liki z po­wi­dłami.

Tak uzbro­jona sta­nęła na progu po­obi­ja­nej ka­mie­nicy. Miała swoje klu­cze, ale wo­lała użyć do­mo­fonu. Cze­ka­jąc, aż matka otwo­rzy, błą­dziła wzro­kiem po rzeź­bio­nych skrzy­dłach bramy, ozdob­nych ra­mia­kach i śle­mie­niu. W wi­tra­żo­wym nad­świe­tlu za­miast jed­nej z szy­bek błysz­czała pa­ję­czyna. W jej rogu Eliza do­strze­gła czarne okru­chy. Z tru­dem prze­łknęła ślinę – na ję­zyku wciąż czuła słodki po­smak, kwa­śną maź, ostre dro­binki w gar­dle, bzy­cze­nie much w brzu­chu.

Nie, to bzy­czał za­mek w bra­mie. Eliza pchnęła ciężką furtę i za­nu­rzyła się w chło­dzie. We­szła na trze­cie pię­tro, za­pu­kała, znowu cze­kała, chyba całą wiecz­ność, tylko chwilę. Kiedy drzwi się uchy­liły, naj­pierw za­lało ją świa­tło, a po­tem scho­wała ciem­ność. Matka przy­sło­niła sobą świat.

– No w końcu – po­wie­działa.

Jej małe usta zmniej­szyły się jesz­cze bar­dziej, okrą­głą twarz po­kry­wał pot, włosy gładko przy­le­gały do głowy. Wzięła re­kla­mówkę z pie­karni i cięż­kim, roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem po­pro­wa­dziła Elizę do sa­lonu. Jedną ścianę pod­pie­rały prze­szklone szafki, pod drugą cze­kała wy­sie­dziana ka­napa, na środku lśnił stół. Przez otwarte okna wpa­dały wiatr i cie­płe pro­mie­nie słońca. Matka wes­tchnęła.

– Le­dwo kwie­cień, a już tak grzeje – stwier­dziła.

Wy­jęła z fał­dów su­kienki pla­sti­kowy wa­chlarz i roz­ło­żyła z trza­skiem. Za­wsze było jej go­rąco. Eliza na­cią­gnęła rę­kawy bluzy na zgra­białe dło­nie. Po­szła po ta­le­rze, za­pa­rzyła kawę, po­kro­iła cia­sto, zna­la­zła wi­del­czyki oraz ło­patkę. Matka w tym cza­sie pod­sma­żyła na pa­telni pie­rogi ru­skie z Bie­dronki. Kiedy wszystko miały już przy­go­to­wane, usia­dły na­prze­ciw sie­bie. Po­mię­dzy nimi w po­li­tu­ro­wa­nym bla­cie od­bi­jało się niebo.

Eliza wrzu­ciła na ta­lerz cztery pie­rogi, w su­mie 352 ka­lo­rie. Matka wzięła osiem i ob­fi­cie po­lała śmie­taną. Ja­dła szybko, mó­wiła dużo.

– So­snow­ska wy­lą­do­wała w szpi­talu. Nerki jej pa­dły przez cu­krzycę. Po­trze­buje prze­szczepu, tylko nie wia­domo, czy się do­czeka. Na ra­zie co drugi dzień ma jeź­dzić na dia­lizy. Cie­kawe, kto ją bę­dzie wo­ził. Jest w ta­kim sta­nie, że sama nie da rady, a na męża i syna nie może prze­cież li­czyć. W du­pie ją mają. Po po­wro­cie mu­siała pro­sić Koź­la­kową o zro­bie­nie za­ku­pów, bo w domu na­wet chleba nie było.

Matka skoń­czyła pie­rogi i na­ło­żyła so­bie dwa ka­wałki kar­patki.

– Biedna ta So­snow­ska – pod­jęła. – No, ale nie wszy­scy mogą mieć w ży­ciu tak do­brze jak Koź­la­kowa. Wy­obraź so­bie, że znowu leci na ja­kieś wy­wczasy, tym ra­zem do Tur­cji. Też bym po­le­ciała, tylko że ja nie do­staję renty po mężu le­ka­rzu. Całe ży­cie pra­co­wa­łam, ty­ra­łam, ro­bi­łam na dwa etaty, a z eme­ry­tury le­dwo star­cza mi na leki. Nie ma spra­wie­dli­wo­ści na tym świe­cie.

Się­gnęła po ro­ga­lika z po­wi­dłami.

– Spo­koju też nie ma. Pod ósemkę wpro­wa­dzili się nowi lo­ka­to­rzy. Ich dziecko wrzesz­czy od rana do nocy, na­prawdę, non stop. Po­szłam kilka razy zwró­cić im uwagę, to się ob­ra­zili. Strasz­nie nie­mili lu­dzie. Ona za­nie­dbana, nie­uma­lo­wana, z od­ro­stami, wi­dać, że so­bie od­pu­ściła po po­ro­dzie. On nie­stety na­wet przy­stojny. Nie zno­szę przy­stoj­nych fa­ce­tów, uwa­żają, że wszystko im wolno. Ten tak samo. Pa­trzy na mnie z góry. No­sem kręci. Wy­mą­drza się. Wiecz­nie gdzieś lata. Pew­nie ro­man­suje na boku z ja­kąś młod­szą i ład­niej­szą.

– Może po pro­stu ma dużo pracy – wtrą­ciła Eliza.

– Ja­sne – matka cmok­nęła. – Twój oj­ciec też twier­dził, że ma dużo pracy, a ja mu wie­rzy­łam, na­wet współ­czu­łam. Aż się wziął i za­wi­nął na inny kon­ty­nent. Ta­kim nie można ufać. Sama do­brze wiesz. Jak mi tu po raz pierw­szy przy­pro­wa­dzi­łaś tego ele­gan­cika Bartka, to mó­wi­łam, ostrze­ga­łam, że­byś go so­bie od­pu­ściła. Za gładki był, za miły, źle mu z oczu pa­trzyło. No i oczy­wi­ście mia­łam ra­cję. Może na­stęp­nym ra­zem po­słu­chasz sta­rej matki. Po co ci fa­ceci, same z nimi pro­blemy.

„Wy­star­czy” – po­my­ślała Eliza. Ze­brała na­czy­nia i po­szła po­zmy­wać. Kiedy wró­ciła do sa­lonu, matka sie­działa na ka­na­pie, ener­gicz­nie ma­cha­jąc wa­chla­rzem.

– Boże, jak go­rąco – sap­nęła. – Mu­szę chyba wziąć leki na nad­ci­śnie­nie. Po­dasz mi?

Eliza po­dała. Wy­ci­snęła ta­bletki z bli­strów. Na­lała wody do szklanki. Wy­słu­chała li­ta­nii na­rze­kań i w końcu mo­gła wra­cać do domu. Szła przez park, ostroż­nie i po­woli, jakby miała w środku po­tłu­czone szkło. Wciąż krę­ciło się jej w gło­wie. „To nic ta­kiego – po­wta­rzała so­bie. – Za­raz przej­dzie. Je­stem po pro­stu bar­dzo zmę­czona”.

Na ko­la­cję zja­dła se­rek wiej­ski z ogór­kiem i trzema rzod­kiew­kami, w su­mie 154 ka­lo­rie. W ciągu ca­łego dnia 681 ka­lo­rii. Dała radę. Wy­trzy­mała ty­dzień w pracy, po­że­gna­nie pani Bo­żenki i nie­skoń­cze­nie długą wi­zytę u matki, za­słu­żyła na ja­kąś na­grodę. Może te nowe pra­linki tru­skaw­kowe Lin­dora.

Wy­jęła je z kre­densu, otwo­rzyła ró­żowe opa­ko­wa­nie i po­ło­żyła na ję­zyku białą kulę. Kre­mowa cze­ko­lada, de­li­katne na­dzie­nie, kwa­śny owo­cowy ak­cent – czuła każdy smak osobno, a po­tem jed­no­cze­śnie w peł­nej har­mo­nii. Bez za­sta­no­wie­nia się­gnęła po drugą pra­linkę, po­tem trze­cią, czwartą i piątą. Kiedy się skoń­czyły, otwo­rzyła ulu­bioną cze­ko­ladę z wiór­kami ko­ko­so­wymi i płat­kami ku­ku­ry­dzia­nymi. Paczkę pa­pry­ko­wych chip­sów. Wa­ni­liową chałwę. Po­dwój­nego snic­kersa. Z każ­dym ko­lej­nym kę­sem czuła się co­raz go­rzej, ale nie po­tra­fiła prze­stać. Ja­dła więc da­lej, aż zo­stały tylko pu­ste opa­ko­wa­nia, po­gnie­cione sre­berka, błysz­czące kon­ste­la­cje. Po­ło­żyła się mię­dzy nimi i za­mknęła oczy.

Wciąż była głodna.

Le­ciała przez noc. Sły­szała brzę­cze­nie księ­życa. Wi­działa każdy ruch, li­ście na wie­trze, splą­tane ko­rze­nie, wil­gotne źdźbła traw, po­mię­dzy nimi błysk. Za­ata­ko­wała bez­sze­lest­nie. Wbiła szpony w małe ży­cie. Przez chwilę trze­po­tało w pa­nice, pró­bo­wało uciec, ale nie miało szans. Skrę­ciła mu kark. Roz­pruła brzuch i wy­rwała serce.

Sma­ko­wało jak naj­lep­sze sło­dy­cze.

Eliza chciała wię­cej, dużo wię­cej. We­pchnęła do gar­dła wszystko na­raz, skórę, mięso i ko­ści. Zgnio­tła na krwawą mia­zgę. Roz­orała so­bie pod­nie­bie­nie i do­piero wtedy, w na­głym prze­bły­sku bólu, zro­zu­miała, co wła­ści­wie robi. Wy­pluła na zie­mię czer­woną breję. Zo­ba­czyła odłamki zgnie­cio­nej czaszki, po­ła­mane koń­czyny, ostre pa­zury, szorst­kie fu­tro, zle­pione w coś no­wego, ab­so­lut­nie nie­na­tu­ral­nego. Szarp­nęła się do tyłu. Upa­dła.

Ga­łę­zie przy­sło­niły niebo, gwiazdy zga­sły, po­wie­trze po­ciem­niało. Wie­działa, że po­winna wstać, ucie­kać, może na­wet krzy­czeć. Za­miast tego usia­dła i spoj­rzała na wy­pluwkę. Czuła ślinę na­pły­wa­jącą do ust. Ssa­nie w żo­łądku. Za­wa­hała się, ale tylko na mo­ment, krót­szy niż pół my­śli, ćwierć od­de­chu. Wzięła garść krwa­wej mia­zgi i ja­dła. Ja­dła. Ja­dła.

Nie mo­gła się obu­dzić.

LENA SZU­STER (ur. 1987), pro­za­iczka, kul­tu­ro­znaw­czyni, re­dak­torka wy­daw­nictw na­uko­wych, dzien­ni­karka w lo­kal­nej pra­sie. W wol­nych chwi­lach robi li­te­rac­kie ko­laże. Po­cho­dzi z Olsz­tyna, mieszka w Byd­gosz­czy.

Wię­cej opo­wia­dań prze­czy­tasz lub wy­słu­chasz na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/proza

Prozę w „Pi­śmie” wspiera Mia­sto Gdy­nia, spon­sor Na­grody Li­te­rac­kiej GDY­NIA.

.

PO­EZJA

Wi­ta­miny

SARA SZA­MOT

Obie­ca­łam mu, że na­pi­szę o wi­ta­mi­nach od­por­no­ści na przy­wią­za­nie, za­kłó­ce­nia snu, słu­chu od chra­pa­nia dru­giej osoby do­strze­że­nia gra­nic, czu­łych punk­tów, stra­chów fa­tum prze­no­szo­nego z ojca na córkę, na syna, na dziecko, na na­sze dzieci ła­god­no­ści dla na­szych „czer­wo­nych, or­dy­nar­nych twa­rzy”, nie­po­ro­zu­mień słu­cha­nia ko­lęd w domu, bez po­trzeby świąt po­zo­sta­nia dzie­cia­kami, które wsty­dli­wie wkła­dają so­bie na­wza­jem ręce do maj­tek, do­ty­kają się nie zdej­mu­jąc ubrań, nie­śmiało za­czy­nają sty­mu­lo­wać punk­ciki W dzie­ciń­stwie wie­rzy­łam, że ślina pie­ska ma lecz­ni­cze wła­ści­wo­ści nie je­stem już dzie­cia­kiem nie chcę wi­ta­min Chcę że­byś zli­zał ze mnie ten syf

Wiersz po­cho­dzi ze zbioru Dymy – an­to­lo­gia tek­stów sla­mer­skich pod re­dak­cją Dag­mary Świer­kow­skiej-Ko­bus i Bar­to­sza Wój­cika.

SARA SZA­MOT (ur. 1997), pro­sta po­etka ze wsi. Stu­dio­wała w In­sty­tu­cie Kul­tury Pol­skiej na UW. Po­lka, we­ganka, mi­ło­śniczka wspól­noty mię­dzy­ga­tun­ko­wej, ojca, ciała, wstrętu i prze­mocy. Au­torka zbioru wier­szy Ścisk (2021). Twór­czyni in­nych po­etyc­kich pu­bli­ka­cji mię­dzy in­nymi w Dwu­ty­go­dniku, „Prze­kroju”, „Pi­śmie. Ma­ga­zy­nie Opi­nii”. IG_@sza­moty

STU­DIUM

Naj­słod­sze

tekstMAG­DA­LENA KI­CIŃ­SKA, KA­RO­LINA SU­LEJzdję­cieOLGA SARNA / Fun­da­cja MARE

BAŁ­TYK NIE UMIERA, zmie­nia się. Tro­ska o niego za­czyna się da­leko od plaż.

N