Pismo. Luty 2024 - Fundacja Pismo - ebook

Pismo. Luty 2024 ebook

Fundacja Pismo

4,3

Opis

W lutym sprawdzamy, jaki jest los 355 kilogramów śmieci, które – statystycznie – każdy z nas produkuje rocznie. Czy ich składowanie jest bezpieczne? Co dzieje się ze składowiskami odpadów? Mało kto zaprząta sobie tym głowę, a problem nieodpowiedniej rekultywacji jest w Polsce poważny. Poza tym w numerze patrzymy między innymi na kolorowe płótna Marka Rothko i z klownami odwiedzamy w szpitalach małych pacjentów. 

 

W najnowszym wydaniu polecamy również:

  • esej Michała Potockiego, w którym sprawdza on, jak dziś funkcjonuje Ukraina ogarnięta wojną,
  • reportaż Michaela Schulmana o Hollywood, podwójnych standardach i wyścigu po Oscara, 
  • opowiadanie Aleksandry Zielińskiej i fragment debiutanckiej powieści Marty Hermanowicz.

 

Pismo. Magazyn Opinii. 02/2024

Karolina Lewestam – Bach w smogu – Rozmowy z K.

Edward Pasewicz – 11 lutego 2002

Amadeusz Świerk – Jurek, Georges – W Kadrze z cyklu Jedni z nas 

Aleksandra Zielińska – Pieśń wieloryba

Michał Szczęch – Soczewka Pisma: Rekultywacja po polsku 

Katarzyna Nandzik – […]

Damian Nowicki – Żadnej nadgrywki, tylko goły człowiek 

Andrzej Sosnowski – Czym jest poezja
Tomasz Kontny, Błażej Qrjusz Kurowski – Gwiazdy

Michał Potocki – Ukraina walczy i politykuje

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Kasia Smutniak?
Sylwia Zientek – Obecność

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Tau Lewis, Angelus Mortem 

Michael Schulman – Największa ze wszystkich gwiazd
Marta Hermanowicz – Koniec

Zuzanna Kowalczyk – À propos śmieci  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (23 oceny)
13
5
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Book-Lover

Całkiem niezła

Potężny reportarz o śmieciowym biznesie. Aż boli gdy się go czyta. Przykro jednak prawdziwie bo tam gdzie są pieniądze nie ma środowisko się nie liczy.
00
Emmanuelle

Nie oderwiesz się od lektury

każdy numer rewelacyjny
00

Popularność




ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Bach w smogu

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.

Stu­diuję kie­ru­nek zwią­zany z mu­zyką po­ważną. Strasz­nie iry­tuje mnie zni­kome za­in­te­re­so­wa­nie sztuką wy­soką w spo­łe­czeń­stwie. Fre­kwen­cja w sa­lach kon­cer­to­wych po­zo­sta­wia wiele do ży­cze­nia, a wśród pu­blicz­no­ści do­mi­nują siwe głowy... Dla­czego lu­dzie nie po­szu­kują ja­ko­ści, dla­czego za­do­wa­lają się tan­detą, którą ser­wuje ra­dio? Do­szu­kują się au­ten­ty­zmu w no­wym al­bu­mie ko­lej­nej gwiaz­deczki, w któ­rym „od­krywa swoje oso­bi­ste ob­li­cze”... prze­cież to się nie umywa do praw­dzi­wie wiel­kich dzieł i zna­ko­mi­tych wy­ko­naw­ców, któ­rzy do­sko­nalą swój warsz­tat od naj­młod­szych lat. Moje wie­lo­let­nie do­świad­cze­nie w ob­co­wa­niu z mu­zyką po­ważną wręcz krzy­czy, że sztuka uwznio­śla, roz­ciąga, sta­wia wy­ma­ga­nia i ni­gdy nie po­zo­sta­wia czło­wieka obo­jęt­nym. Czy to nie po­winno wy­star­cza­jąco za­chę­cać do pod­ję­cia wy­siłku za­in­te­re­so­wa­nia tym te­ma­tem? Jak roz­ma­wiać z ludźmi, by od­kryć przed nimi piękno i za­lety sztuki?

K. 

Droga też K.,

Na pewno sły­sza­łaś: sty­czeń, rok 2007, po­ranne go­dziny szczytu. Wa­szyng­ton. Sta­cja me­tra L’En­fant Plaza. Roz­lega się naj­pierw Cha­conne Jo­hanna Se­ba­stiana Ba­cha, a po­tem jesz­cze Ave Ma­ria Franza Schu­berta; a na­stęp­nie Es­trel­lita Ma­nu­ela Pon­ceʼa. Nikt się nie od­wraca, wszy­scy pę­dzą, szczel­nie po­za­wi­jani w sza­liki. Kto gra? Jo­shua Bell, wy­bitny skrzy­pek; jego skrzypce, jak on, też są tu in­co­gnito, bo wy­glą­dają zwy­czaj­nie, a na­prawdę są dzie­łem nie­ja­kiego Stra­di­va­riusa. W ciągu 43 mi­nut wir­tu­oza mija, chu­cha­jąc w zmar­z­nięte dło­nie, 1097 osób. Dwa­dzie­ścia sie­dem rzuca mu drob­niaki. Wieść gminna nie­sie, że nie­któ­rzy obo­jętni prze­chod­nie mo­gli mieć już w kie­szeni bi­lety do fil­har­mo­nii za setki do­la­rów na wy­stępy pana Bella, które miały od­być się na­za­jutrz, ale z ja­kie­goś po­wodu ta sama mu­zyka, usły­szana w me­trze, a nie w pięk­nej sali, nie za­chwyca; zwłasz­cza gdy się czło­wiek spie­szy do ro­boty.

Całą sy­tu­ację za­aran­żo­wał „The Wa­shing­ton Post”, żeby udo­wod­nić... co wła­ści­wie? Każdy wy­cią­gnął wnio­sek, jaki chciał. Jedni twier­dzili, że eks­pe­ry­ment po­ka­zuje ogólną znie­czu­licę na piękno, która się pleni w na­szych spo­łe­czeń­stwach nam sa­mym na po­hy­bel. Inni uwa­żali, że to ka­pi­ta­lizm za­bija sztukę, bo jak człek prze do pracy, to w de­ter­mi­na­cji swej po dro­dze zdep­cze na­wet Ba­cha. Czym jest chwila mu­zycz­nej roz­ko­szy wo­bec widma spóź­nie­nia do korpo? Ko­lejni mó­wili: „Aha! Sztuka nie ist­nieje, a przy­naj­mniej nie ma obiek­tyw­nej war­to­ści, bo jak lu­dzi­skom się nie na­pi­sze czarno na bia­łym, że coś jest wiel­kie i za­chwy­cać ma, to pies z ku­lawą nogą się przy tym nie za­trzyma – sztuka to nic wię­cej, jak tylko pie­częć, że coś jest sztuką”. Ktoś tam na­wet na­pi­sał, że ten cały Bell to może po pro­stu kiep­ski mu­zy­kant i prze­re­kla­mo­wany, zo­stał więc bez­par­do­nowo zwe­ry­fi­ko­wany przez pu­blicz­ność pod­zie­mia trans­por­to­wego. A Ty co my­ślisz, droga K.? Pew­nie uwa­żasz, że trzeba nie mieć pią­tej klepki, żeby wy­no­sić na mróz Stra­di­va­riusa.

A ja my­ślę tak: ZMĘ­CZE­NIE. Wiel­kie zmę­cze­nie. Ogromne, prze­ogromne, wieczne, chro­niczne, ple­niące się jak smog; jak smog wci­ska­jące się nam do płuc, osia­da­jące ku­rzem na au­tach i bal­ko­nach; wiel­kie, naj­więk­sze zmę­cze­nie. Znasz je? Ja tak. Cza­sem w ogóle wy­daje mi się, że nie znam ni­kogo wię­cej, tylko to zmę­cze­nie. Mam, ow­szem, przy­ja­ciół i zna­jo­mych, ale nie­kiedy zdają mi się tylko po­jem­ni­kami na zmę­cze­niową mgłę, skon­stru­owa­nymi po to, by mo­gła się ła­twiej prze­miesz­czać; ja pew­nie wy­daję się im tym sa­mym, bo nic, tylko smęcę, jaka je­stem zmę­czona, a smog kłę­bami bu­cha mi z uszu i py­ska jak okla­płemu smo­kowi.

Lu­dzie w me­trze też są zmę­czeni, a przez opary smogu trudno usły­szeć sztukę. Po­wie­trze, wy­po­częte i świeże, prze­ka­zuje nuty da­lej, do­da­jąc im sprę­ży­sto­ści; smog zmę­cze­nia zaś przy­kleja się im do stó­pek, ob­le­pia je ku­rzem, otłusz­cza im fry­zury. Py­tasz, K., jak roz­ma­wiać z ludźmi, żeby od­kryli piękno i za­lety sztuki, a ja ci po­wiem, że kiedy czy­ta­łam Twój mail, tak ład­nie i po­rząd­nie zre­da­go­wany, za­da­jący tak ważne py­ta­nie, po­czu­łam... jesz­cze więk­sze zmę­cze­nie. „O rany – po­my­śla­łam. – Zro­bi­łam już dzi­siaj owsiankę, zna­la­złam skar­petki i dawno nie­wi­dziany ze­szyt; za­wio­złam dzieci do szkoły i od­po­wia­dam na ma­ile, pod­czas gdy te­le­fon bu­czy, a kot miau­czy z głodu u mo­ich stóp. A tu jesz­cze prze­cież jest Bach, trzeba jesz­cze tego Ba­cha, bo bez niego mo­ralny upa­dek, ży­cie na ła­twi­znę, Net­flix i Ariana Grande; kim je­stem bez Ba­cha, otóż ni­kim”. I chcia­łam na­wet włą­czyć coś po­rząd­nego, ale smog zmie­nił się w węża, który oplótł moją rękę, i włą­czy­łam Tay­lor Swift.

Po­sta­na­wiam ni­niej­szym, droga K., że na Cie­bie zrzu­cam obo­wią­zek zo­sta­nia de­po­zy­ta­riuszką kul­tury mu­zycz­nej. Bo wi­dzisz, ja też się nie­po­koję, że ten Net­flix, że ta Ariana, ale czy­tam raz jesz­cze Twój mail i zdaję so­bie z cze­goś sprawę: do po­czu­cia, że cy­wi­li­za­cja prze­trwa, wy­star­czy mi wie­dza, że ist­nie­jesz. Bo póki jest druga K., która czuje, zna, do­ce­nia i słu­cha, ja mogę się od­dać bez­myśl­nemu bro­dze­niu w smogu co­dzien­no­ści. A kul­turę ura­tu­jesz dla nas Ty.

Umowa stoi?

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS-KO­LA­NOW­SKA

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

11 lu­tego 2002

EDWARD PA­SE­WICZ

Pa­mię­tam śniegu, żeby cię po­zdro­wić, kiedy jest po­ni­żej zera. Koń­czysz się w wyż­szych tem­pe­ra­tu­rach, tak jak ja na sku­tek my­śle­nia, ale za­trzy­mać się nie da; rój gło­sek w mó­zgu wciąż się po­wiela i prze­bija przez chęć, by za­po­mnieć.  W czym­kol­wiek się roz­to­pisz, za­wsze na­dej­dzie pora, że coś z cie­bie wróci na traw­nik przy bloku, mnie też nie le­czy ta myśl – stoję po kostki w to­bie.  Jest świt. 

Wiersz po­cho­dzi z do­meny pu­blicz­nej.

Wię­cej wier­szy tego po­ety i in­nych twór­ców na stro­nie Wol­ne­lek­tury.pl

EDWARD PA­SE­WICZ (ur. 1971), po­eta, pi­sarz, dra­ma­turg, kom­po­zy­tor. W 2021 roku otrzy­mał no­mi­na­cję do Na­grody Li­te­rac­kiej Nike za tom Sztuka by­cia nie­po­trzeb­nym, w 2022 roku za po­wieść Pu­lver­kopf. W 2022 roku otrzy­mał Li­te­racką Na­grodę Eu­ropy Środ­ko­wej An­ge­lus.

W KA­DRZE z cy­klu Jedni z nas

Ju­rek, Geo­r­ges

zdję­cie i tekstAMA­DE­USZ ŚWIERK

Ju­rek Fur­tak nie pa­mięta swo­jej mamy. Ostatni raz wi­dział ją w wieku czte­rech lat. Zo­stało mu po niej jedno zdję­cie, mocno wy­tarte od cią­głego oglą­da­nia. Uro­dził się w Ko­na­kry, w Gwi­nei Fran­cu­skiej (obec­nie Re­pu­blice Gwi­nei), a gdy miał cztery lata, oj­ciec, pol­ski ma­ry­narz, przy­wiózł go do Le­gnicy. Można so­bie ła­two wy­obra­zić, jak wy­glą­dało ży­cie czar­no­skó­rego malca w Pol­sce lat 60. i 70. W dzie­więć­dzie­się­cio­ty­sięcz­nej Le­gnicy Ju­rek ni­gdy nie spo­tkał dru­giego czar­nego. Za to aż za do­brze pa­mięta swoje dzie­ciń­stwo: bi­cie i dra­koń­skie kary, ja­kie wy­mie­rzał mu oj­ciec, oraz bójki i po­ni­ża­nie przez ró­wie­śni­ków w szkole i na ulicy. A po­nie­waż nie za­mie­rzał być im dłużny, wcze­śnie tra­fił do po­praw­czaka.

W 1985 roku Te­le­wi­zyjna Li­sta Prze­bo­jów wy­emi­to­wała pio­senkę List do cza­row­nika. Wy­ko­nawca – „Bambo”, bo taki pseu­do­nim ar­ty­styczny przy­jął Ju­rek. Uważa, że w tym cza­sie był pierw­szym tan­ce­rzem bre­ak­dance w Pol­sce, sam uczył się z te­le­dy­sków. To mógł być mo­ment prze­ło­mowy w jego ży­ciu. Show-biz­nes jed­nak się o niego nie upo­mniał, za to przy­po­mniała o so­bie gang­sterka – w 2001 roku tra­fił do wię­zie­nia mię­dzy in­nymi za roz­bój, wy­mu­sze­nie i po­zba­wie­nie ży­cia (Ju­rek mówi: „to był ko­lega, który ze mnie szy­dził” i że ża­łuje). Dziś po dwóch za­ma­chach na swoje ży­cie jest czę­ściowo spa­ra­li­żo­wany. Nie bra­kuje mu jed­nak przy­ja­ciół, a są­sie­dzi trak­tują go jak swo­jego, jak Po­laka, jed­nego z nich. A na tym Jur­kowi za­wsze naj­bar­dziej za­le­żało.

Wię­cej zdjęć z te­go­rocz­nego cy­klu na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/w-ka­drze

PROZA

Pieśń wie­lo­ryba

tekstALEK­SAN­DRA ZIE­LIŃ­SKAilu­stra­cja ELINA PY­RO­HOVA

Może­cie więc na­zy­wać mnie Iza­belą.

Parę lat temu – nie­ważne, ile do­kład­nie, choć do­kład­nie wiem, wy­star­czy rzut oka na ka­len­darz i ze­ga­rek, abym mo­gła z pre­cy­zją nie­mal co do go­dziny okre­ślić mo­ment, gdy wy­szłam po mleko i ni­gdy nie wró­ci­łam – nie­mniej jed­nak parę lat temu, nie­wiele ma­jąc przy so­bie, nie­wiele ma­jąc in­te­re­su­ją­cego wo­kół sie­bie, uzna­łam, że po­jadę nad mo­rze, a może na­wet nie po­jadę, a wy­jadę nad mo­rze. To pro­ste, za każ­dym ra­zem, gdy weź­miesz czło­wieka za­nu­rzo­nego w naj­głęb­szych roz­my­śla­niach i po­sta­wisz go na dro­dze, pchniesz tylko lekko pal­cem w plecy, w to wraż­liwe miej­sce mię­dzy ło­pat­kami, żeby skło­nić go do ru­chu, to do­pro­wa­dzi cię nad mo­rze. Za­wsze do­pro­wa­dzi cię nad mo­rze, jak gdyby sły­szał głos na in­nej czę­sto­tli­wo­ści niż ty. Cza­sem można przy­ło­żyć ucho do ziemi, tro­chę się czło­wiek ubru­dzi, ale warto, wszystko wy­daje się wtedy ta­kie małe.

Je­śli mu­si­cie, mo­że­cie na­zy­wać mnie więc Iza­belą, ale tak na­prawdę to nie jest ta­kie ważne, wcale a wcale, od opo­wia­da­ją­cych za­wsze waż­niej­sze są opo­wie­ści. No da­lej, nie ma się czego bać, nie ma czego, wy­star­czy przyjść, usiąść przy ogni­sku, no da­lej, nie ma czasu na za­sta­na­wia­nie się, to do­piero po­czą­tek albo do­piero ko­niec. Trzy, dwa, je­den, za­płon sil­nika i start.

Lu­towe mo­rze jest wzbu­rzone i ko­tłuje się, jak gdyby ktoś trząsł całą zie­mią. Fale prze­le­wają się na ho­ry­zon­cie, jedna po­łyka drugą, ro­śnie, aż spię­trzona roz­lewa się na plażę, sięga co­raz da­lej, chcąc po­łknąć wszyst­kie te ucie­ka­jące buty, ale po­łyka tylko sam pia­sek. Co­fam się kilka kro­ków, ko­lejne fale szybko wy­gła­dzają ślady gru­bych po­de­szew. Wci­skam ręce w kie­sze­nie, wy­sta­wiam twarz do wia­tru i słu­cham, jak mo­rze ko­ły­sze ca­łym por­tem. Tak szu­mią gnie­cione koce ra­tow­ni­cze. Tak pęka po­wierzch­nia wody, prze­ry­wana przez ciała wie­lo­ry­bów. Tak układa się fala o czę­sto­tli­wo­ści 52 her­ców.

Obok pła­cze dziecko, jego głos wci­ska się po­mię­dzy po­war­ki­wa­nia mo­rza, prze­bija lu­towy spo­kój jak igła ba­lon. Ma może dwa, trzy lata, nie umiem do­brze okre­ślać wieku dzieci, są za­wsze tu i te­raz, za­wsze w cza­sie nie­do­ko­na­nym, a je­dyne, z ja­kimi mia­łam do czy­nie­nia, dziećmi już pew­nie nie są. To na plaży nie chce znik­nąć, da­lej ma na so­bie kom­bi­ne­zon, ale czapki już nie, moż­liwe, że czapkę ką­sają mewy albo to­wa­rzy­szą jej w dro­dze na dno me­duzy. Dziecko roz­gląda się na lewo i na prawo, roz­glą­dam się i ja, ni­kogo, tylko my dwoje, lub my dwie, trudno orzec. Siada na pia­sku i bez­rad­nie krzy­czy da­lej, z prze­rwami na na­bra­nie od­de­chu. Nie wi­dzi mnie, wy­star­czy, że ja wi­dzę. Sto­imy tak parę mi­nut, każde na swoim miej­scu, jak od­bi­cia w lu­strze, aż z głębi plaży nad­biega matka ze swoim krzy­kiem, ale ja już ob­ra­cam się na pię­cie i idę do pracy. Lu­bię so­bie my­śleć, że matka przy­ło­żyła ucho do ziemi, żeby od­na­leźć dziecko.

Lu­bię so­bie my­śleć, że są inne plaże, na któ­rych go ni­gdy nie zgu­biła. Ta­kie, gdzie ni­gdy nie zna­la­zła, też ist­nieją, ale nie te­raz.

ŚCIĄ­GAM WAR­STWĘ po war­stwie, pra­wie do końca, skar­pety, weł­niany swe­ter, bie­li­znę ter­miczną, aż zo­staję tylko w tej zwy­kłej i na nią na­cią­gam ko­lejne war­stwy z in­nego ze­stawu, aż z Iza­beli staję się osobą, któ­rej imię nie ma więk­szego zna­cze­nia. Wcale mi to nie prze­szka­dza, bar­dzo lu­bię swoją pracę, z czu­ło­ścią wy­gła­dzam plisy na spód­nicy, po­pra­wiam koł­nie­rzyk bia­łej ko­szuli, pro­stuję pla­kietkę z imie­niem, która co­dzien­nie jest inna, bo co­dzien­nie wy­bie­ram so­bie inną z puli pla­kie­tek, które zo­stały po daw­nych pra­cow­ni­cach w sło­iku na na­piwki. Tu­taj na­wet nie znają mo­jego praw­dzi­wego imie­nia, je­śli w ogóle można o czymś ta­kim mó­wić, skoro wszystko na­zy­wam prze­cież sama.

W Sy­re­nim Śpie­wie jest jesz­cze pu­sto, kręci się wy­łącz­nie ob­sługa, więc kręcę się i ja, naj­pierw z tyłu, pa­trząc, jak szef kuchni wpraw­nymi ru­chami ob­cina głowy ry­bom, które przy­je­chały na lo­dzie z portu. Lą­dują w mi­sce, po­tem tra­fią do gara, gdzie będą bul­go­tać, aż wrzą­tek za­mieni się w wy­war. Szef kuchni ostrym no­żem ze­skro­buje łu­ski z ciał flą­der. Flą­dry pa­trzą na mnie szkli­stymi oczami. Pa­trzy też szef kuchni, więc wra­cam na front, gdzie prze­cie­ram blaty, usta­wiam krze­sła, spo­glą­dam pod świa­tło na kie­liszki, po­pra­wiam uło­że­nie sztuć­ców. Sy­reni Śpiew nie jest zbyt wy­kwintną re­stau­ra­cją, choć lubi za taką ucho­dzić, bo wy­daje się, że cze­ka­jące na go­ści go­towe na­kry­cia i wi­dok na mo­rze wy­na­gro­dzą ceny i smak mro­żo­nych kre­we­tek.

Pierw­sze na­dejdą matki z dziećmi, szu­ka­jące spo­koju, bo po­goda nad mo­rzem poza se­zo­nem znów nie do­pi­sała. Po­tem, w po­rze obia­do­wej, po­ja­wią się już całe ro­dziny, a za­miast sy­re­niego śpiewu bę­dzie się niósł wrzask, płacz albo śmiech. Na końcu przyjdą pary, grupy, wy­cieczki, trzeba bę­dzie dla nich łą­czyć stoły i po­sie­dzą wszy­scy do późna. W czwartki gra ze­spół szan­towy, w so­boty stoły cho­wamy, żeby zro­bić miej­sce na dan­cing. Naj­bar­dziej lu­bię wła­śnie so­boty z ca­łym tym ich kar­na­wa­łem albo – dla od­miany – le­niwe po­nie­dział­kowe wie­czory, ta­kie jak te­raz.

Roz­no­szę piwa z so­kiem, her­baty z ru­mem, pa­ru­jące pół­mi­ski z flą­drami, mi­ski pełne ry­bich grzbie­tów, ry­bie grzbiety na­bite na szasz­łyki, do­no­szę ser­wetki, sztućce, do­dat­kowe szklanki, za­wsze pa­mię­tam, który sto­lik, który klient, który ra­chu­nek. Bar­dzo lu­bię swoją pracę, je­stem do­bra w mo­jej pracy.

Ko­bieta z pła­czą­cym dziec­kiem nie przy­cho­dzi, a szkoda, bo da­ła­bym mu gra­ti­sowe ciastko do her­baty. Kto wie, może nie było ani dziecka, ani ko­biety, tylko ja, tylko mewy się darły, a mo­rze roz­bi­jało o ka­mie­nie, więc ciastko mogę zjeść sama. Jest kru­che i słod­kie.

Zli­czam pie­nią­dze w ka­sie, spraw­dzam, czy wszystko się zga­dza i prze­waż­nie tak, bo je­stem bar­dzo do­kładna i lu­bię, żeby się zga­dzało. Jed­nym uchem słu­cham roz­mów przy nie­wielu za­ję­tych sto­li­kach. Ktoś się kłóci, ktoś na­rzeka na po­godę w lu­tym, nie można się ką­pać, ceny znowu wy­so­kie, lećmy na Ma­le­diwy, Se­szele albo cho­ciaż po­cią­giem do Au­gu­stowa, cza­sem śmieję się z żar­tów, tak żeby klienci nie wi­dzieli, cza­sem pod­pa­truję, co czy­tają albo pi­szą w swo­ich te­le­fo­nach.

Lu­bię pod­słu­chi­wać i nie ma się co zży­mać i krzy­wić, wszy­scy lu­bimy, no, nie mów­cie, że nie.

Po­tem wle­wają się one, choć do za­mknię­cia jesz­cze nie­całe dwie go­dziny, a wi­dać, że mają ochotę na je­dze­nie, bo wcze­śniej dużo wy­piły, a Sy­reni Śpiew nie jest ich ostat­nim przy­stan­kiem. Są cztery, każda inna, ale jed­no­cze­śnie wszyst­kie ta­kie same w róż­nych wa­ria­cjach naj­mod­niej­szej w tym se­zo­nie su­kienki z sie­ciówki, ale jed­nej z tych droż­szych. Wy­glą­dają na stu­dentki, trudno okre­ślić, co świę­tują, uro­dziny, imie­niny, za­rę­czyny, po­czą­tek se­me­stru, każda moż­li­wość jest dla mnie do­bra. Zbie­ram karty z lady, żeby do nich po­dejść, ale w ostat­niej chwili się za­trzy­muję.

Po­znaję ją od razu, choć mi­nęło już po­nad sześć lat, a je­śli spoj­rzę na ze­ga­rek i ka­len­darz, to będę mo­gła do­kład­nie okre­ślić, kiedy wy­szłam po mleko i ni­gdy nie wró­ci­łam. Zmie­niła się, wy­ro­sła i roz­kwi­tła, po­dobna do matki, ale i do ojca, szcze­gól­nie w ru­chach, w tym sa­mym ner­wo­wym po­trzą­sa­niu dłońmi czy lek­kim przy­gar­bie­niu, które wy­nika nie z wady po­stawy, a z wy­so­kiego wzro­stu, mo­że­cie ją więc na­zy­wać Ma­rianką.

Ma­rianka też na mnie pa­trzy, ale prze­lot­nie, co ozna­cza, że być może już za­po­mniała albo ja zmie­ni­łam się bar­dziej niż ona, co jest moż­liwe, bo prze­cież pierw­szy dzień wy­jazdu nad mo­rze spę­dza­łam na prze­po­czwa­rza­niu się z kon­kret­nej Iza­beli w każdą inną.

Uśmie­cham się do sie­bie, dys­kret­nie ob­ser­wu­jąc, jak dziew­częta ob­sia­dają stół, a przez re­stau­ra­cję niosą się ich śmie­chy jak sy­reni śpiew i już wiem, że przy­cią­gną in­nych klien­tów, roz­ru­szają tych obec­nych i ob­roty z po­nie­dział­ko­wych staną się bli­skie czwart­ko­wym. Inna kel­nerka wyj­muje mi z rąk karty i za­nosi do sto­lika, my­śląc, że pew­nie je­stem już zmę­czona, ale wcale tak nie jest, ja się ni­gdy nie mę­czę.

Ob­słu­guję po­zo­sta­łych go­ści, choć pa­trzę na Ma­riankę i czuję dumę, że wy­ro­sła na tak piękną ko­bietę. Pa­mię­tam ją z cza­sów, gdy wspól­nie wy­cho­dzi­li­śmy z psem, na­zy­wał się Mina, był mały i śmier­dział. Pa­mię­tam ją z cza­sów, gdy miała pu­cu­ło­watą bu­zię i cze­piała się ra­mie­nia ojca, chcąc go jak naj­dłu­żej przy so­bie za­trzy­mać. Te­raz prze­wyż­sza mnie o głowę, do­brze zbu­do­wana, sze­roka w ra­mio­nach, ale i lekka w ru­chach, musi ła­mać serca chłop­ców jak oj­ciec ła­mał ko­ści.

Rze­czy­wi­ście, ruch wzrósł, stra­ci­łam już ra­chubę, ile flą­der prze­szło mi przez ręce, do­bi­jam do lady, zli­czam pie­nią­dze, ką­tem oka wi­dzę, jak sy­reny pod­no­szą się jedna za drugą i po­je­dyn­czo wy­cho­dzą do to­a­lety. Pod­nosi się i Ma­rianka, po­pra­wia su­kienkę i pod­cho­dzi do baru, pa­trzy na mnie po­god­nie i sama nie wiem, czy pa­trzy tak na wszyst­kich, czy tylko na mnie, ale wąt­pię, prze­cież wiem, że nikt mnie tu nie znaj­dzie, a je­śli na­wet, to nic, to nie­ważne, prze­cież to już nie je­stem tamta ja.

– Po­pro­szę wódkę.

Za­mó­wiły wino do ko­la­cji, więc nie jest to naj­lep­szy wy­bór, ale nie od­zy­wam się sło­wem, tylko uśmie­cham się i leję jej kie­li­szek naj­lep­szej, jaką mam, a do ra­chunku do­li­czam naj­tań­szą. Wy­pija od razu, jed­nym hau­stem, na szkle zo­staje ślad czer­wo­nej szminki. Ma­rianka się uśmie­cha, ład­nie.

– Dzi­siaj koń­czę dwa­dzie­ścia lat.

Za­nim zdążę zło­żyć jej ży­cze­nia, reszta dziew­cząt go­towa do wyj­ścia pod­nosi się już falą z krze­seł. Za­kła­dają płasz­cze, ko­tłują się, prze­krzy­kują, po­ły­kają Ma­riankę mię­dzy sie­bie, płacą ra­chu­nek i zni­kają jak mor­ska piana, jak gdyby ni­gdy ich tu nie było. W Sy­re­nim Śpie­wie pa­nuje już ci­sza i spo­kój, jak za­wsze. I jak za­wsze sprzą­tam po ostat­nich go­ściach, za­my­kam kasy, prze­bie­ram się na po­wrót we wła­sne ubra­nie i wy­cho­dzę na plażę, którą kąsa mo­rze.

Tro­chę stoję nad brze­giem i słu­cham, li­cząc, że usły­szę wie­lo­ryby, ale tu ni­gdy nie sły­chać wie­lo­ry­bów, tego kon­kret­nego też nie, więc zbie­ram się i wra­cam do domu. Dzień jak co dzień, jak każdy inny, za­ska­ku­jącą wi­zytę za­pa­mię­tam, włożę do pu­dełka, może na­wet cza­sem będę do niej wra­cać, kształ­to­wać i zmie­niać, aż sta­nie się ko­lejną hi­sto­rią, którą wam opo­wia­dam.

Po dro­dze my­ślę o opar­ciu krze­sła, któ­rego do­tknę­łam, jesz­cze cie­płego cie­płem Ma­rianki.

PRZY­SZEDŁ na­stęp­nego dnia.

Lu­bię, gdy dni są ta­kie same, nic wy­jąt­ko­wego się nie dzieje, bo wtedy wszystko może być wy­jąt­kowe, je­śli, rzecz ja­sna, je­ste­ście wy­star­cza­jąco od­ważni. Na przy­kład lu­bię, gdy naj­więk­szym wy­da­rze­niem jest sztorm albo cie­kawe rze­czy, które wy­rzuca mo­rze, nie lu­bię, gdy sy­tu­acje za­ska­kują mnie znie­nacka, nie po to wy­je­cha­łam, żeby da­wać się za­ska­ki­wać czymś in­nym niż cheł­bia pod gołą po­de­szwą.

Niosę tacę z zupą rybną i pstrą­giem na ma­śle, gdy sły­szę jego głos, a ten jest nie do pod­ro­bie­nia, bo mówi gło­śno, szybko, tak, żeby wszy­scy sły­szeli, za­wsze z in­to­na­cją, jak gdyby żar­to­wał, na­wet je­śli cho­dzi o po­trójne zła­ma­nie, z taką czu­ło­ścią, żeby ci, co sły­szą, aż tak bar­dzo się nie mar­twili, pan dok­tor wszystko prze­cież na­stawi, wstawi na swoje miej­sce, do we­sela się za­goi, wy­goi jak na psie. Sta­wiam da­nia przed parą na mi­łej wtor­ko­wej randce, od­wra­cam się dys­kret­nie i wi­dzę, jak siada, za­ga­duje kel­nerkę, a ona się uśmie­cha, może na­wet śmieje.

Wra­cam za bar, cze­kam na ko­lejne go­towe za­mó­wie­nie, przy­glą­dam się da­lej. Nic się nie zmie­nił, mimo upływu sze­ściu lat, i tak mi się wy­daje, że w tym wieku sześć lat nie robi już róż­nicy, zresztą za­wsze wy­da­wał mi się od­porny na czas i na próby okre­śle­nia wieku. Włosy ma ja­sne, więc nie wi­dać si­wi­zny, wciąż nosi się pro­sto, ale lekko zniża głowę do wszyst­kich, któ­rzy nie do­ro­śli mu do ra­mion. Ma na so­bie gar­ni­tur w ko­lo­rze ma­ry­nar­skiego gra­natu, je­stem pewna, że na wie­szaku zo­sta­wił płaszcz w kom­ple­men­tar­nym ko­lo­rze, bo te za­wsze mu­siały się zga­dzać. Nie­raz spę­dzał wię­cej czasu na szy­ko­wa­niu się niż ja.

Prze­gląda kartę w ogrom­nym sku­pie­niu, jak gdyby nie mógł się na nic zde­cy­do­wać, i już wiem, że nie jest tu przy­pad­kiem, aku­rat Sy­reni Śpiew nie byłby jego pierw­szym wy­bo­rem, je­śli cho­dzi o spę­dze­nie wie­czoru. Pró­buje pew­nie zna­leźć coś, co od­po­wia­da­łoby jego pod­nie­bie­niu, roz­pusz­czo­nemu po­sił­kami w dro­gich ho­te­lo­wych re­stau­ra­cjach. Może bę­dzie ma­glo­wał kel­nerkę o wina, rzu­ca­jąc na­zwami, któ­rymi tu­taj się nie ob­raca, ale w tak na­tu­ralny spo­sób, że nikt nie po­czuje się ura­żony. Taki jest za­bawny w tej swo­jej no­wo­bo­gac­kiej no­wo­mo­wie.

Zja­wia się wy­cieczka bi­blio­te­ka­rek albo nie, po­wiedzmy, że to uczest­nicy kon­fe­ren­cji in­for­ma­tycz­nej, prze­cież mogę so­bie wy­brać, niech za­tem będą uczest­nicy kon­fe­ren­cji, któ­rzy zbłą­dzili w dro­dze do ho­telu, a wiatr wci­snął ich w pierw­szy lep­szy otwarty lo­kal. Zaj­mują mi czas na długo, nie mo­gąc się zde­cy­do­wać w kwe­stii dań, ale wciąż pewni, czego chcą się na­pić i tego, że chcą się na­pić dużo, więc no­szę te tace, szklanki i pół­mi­ski, a gdy przy­cho­dzi chwila żeby od­sap­nąć, w końcu za­uwa­żam, że na mnie pa­trzy.

Sie­dzi z nogą za­ło­żoną na nogę, nad roz­grze­ba­nym ta­le­rzem z tur­bo­tem, roz­luź­niony, z jedną ręką na bla­cie stołu i uśmie­cha się, jak gdy­by­śmy się wi­dzieli wczo­raj, nie sześć lat temu, i jest w tym uśmie­chu cała Ma­rianka z wczo­raj i sprzed sze­ściu lat, mogę to so­bie prze­cież wy­obra­zić. Nie wstaje, nie pod­cho­dzi, tkwimy tak przed sobą, za­trzy­mani, pod­czas gdy cała re­stau­ra­cja wo­kół wi­ruje jak za­war­tość kuli z mia­stem i śnie­giem w środku, ruch, ruch, ruch, tylko w oku cy­klonu pa­nuje ci­sza na mo­rzu, ci­sza przed bu­rzą, aż coś pry­ska, głowa wie­lo­ryba prze­cina po­wierzch­nię mo­rza, roz­lega się śpiew na wła­ści­wej-nie­wła­ści­wej czę­sto­tli­wo­ści, wszystko wraca na swoje miej­sce i już, i ko­niec, i ja zbie­ram pu­ste ta­le­rze, on płaci ra­chu­nek i wy­cho­dzi. Do końca zmiany zo­stała mi go­dzina.

Za­staję go na re­stau­ra­cyj­nym ta­ra­sie, który jest za­mknięty poza se­zo­nem, ale wciąż można oprzeć się o ba­lu­stradę albo przy­siąść na do­nicy z przy­schniętą tują. Kręci się w miej­scu w swoim stylu, jak sto­jąca gli­sta, jak gdyby sam nie miał ko­ści, i wpa­truje się w mo­rze, które kil­ka­dzie­siąt me­trów da­lej prze­lewa się od brzegu do brzegu, oto gar pe­łen rtęci.

– Pa­mię­tasz, jak by­li­śmy w Ta­do­us­sac, ile to już lat bę­dzie, z dzie­sięć, prawda, też było tak zimno, li­sto­pad, ostat­nia wy­cieczka w se­zo­nie, ale się wtedy trzą­słem, po­wie­dzieli, żeby się ubrać, i się ubra­łem, ale w ogóle nie by­łem przy­go­to­wany na taką po­godę, mam za stare ko­ści, le­dwo wy­pły­nę­li­śmy i już czu­łem, że brak czapki to był naj­gor­szy po­mysł, a z roz­my­słem nie za­ło­ży­łem czapki, nie wiem na­wet, czy w ogóle za­bra­łem czapkę, ku­pi­łem ją po­tem, pa­mię­tasz, ku­pi­li­śmy ra­zem, prze­wod­nik po­msto­wał, tak mi się przy­naj­mniej wy­daje, że po­msto­wał, mieli taki ostry ak­cent, że trudno zro­zu­mieć, mia­łem się uczyć fran­cu­skiego, ale ni­gdy nie wy­sze­dłem poza dzień do­bry i do wi­dze­nia, chcia­łem, żeby tylko po­ka­zali te wie­lo­ryby i że­by­śmy wra­cali do portu, trzą­słem się z zimna, a ty sta­łaś nie­ru­chomo, jak gdyby ten wiatr w ogóle nie ro­bił na to­bie wra­że­nia, dla­tego zwró­ci­łem na cie­bie uwagę, pa­mię­tasz, pa­mię­tasz, jak by­li­śmy w Ta­do­us­sac?

Oczy­wi­ście, że pa­mię­tam, to było w Ta­do­us­sac, w Qu­ebecu albo, co mi tam, we Wła­dy­sła­wo­wie, cho­ciaż nie, te­raz niech bę­dzie, że w Ta­do­us­sac. Było zimno tak jak tej nocy, może na­wet mamy rocz­nicę, tak, zróbmy so­bie rocz­nicę, Rzeka Świę­tego Waw­rzyńca bu­rzyła się u wy­lotu do oce­anu, tak jak mo­rze przed nami.

W Sy­re­nim Śpie­wie jest już ciemno, chcę wra­cać do domu, więc scho­dzę z ta­rasu, cią­gnę go za sobą albo to on cią­gnie za mną i idziemy plażą. Jego wy­pa­sto­wane buty za­pa­dają się w pia­sku i traci ten swój sznyt do­ro­słego, po­waż­nego męż­czy­zny, jak wtedy, gdy wy­chy­lał się przez burtę ło­dzi i krzy­czał, ucie­szony jak dziecko, że wi­dzi wie­lo­ryba, że on pierw­szy do­strzegł, jak wodę prze­cina wielka płe­twa ogo­nowa, o tam, o tam, pa­trz­cie.

Py­tam go o Ma­riankę.

– Och, Ma­rianka, tak, koń­czy dwa­dzie­ścia lat, wy­obra­żasz so­bie, dwa­dzie­ścia, wła­ści­wie skoń­czyła wczo­raj, mie­li­śmy być tu ra­zem, we dwoje, wiesz, świę­to­wać bez zbęd­nych ce­re­gieli, jak oj­ciec z córką, go­fry nad mo­rzem i oce­ana­rium, mają tu skrzy­pło­cze, wi­dzia­łaś, na pewno wi­dzia­łaś, skoro te­raz tu miesz­kasz, w ży­ciu bym nie po­my­ślał, że tu za­miesz­kasz, tak, Ma­rianka mi po­wie­działa, że nie była pewna, ale ka­zała mi przyjść, Sy­reni Śpiew, ni­gdy bym tu sam z sie­bie nie zaj­rzał, tak, Ma­rianka mi po­wie­działa, mie­li­śmy być ra­zem, ale nie da się tylko ra­zem, więc za­brała swoje przy­ja­ciółki, wiesz, ja na­wet nie umiem za­pa­mię­tać ich imion, są jak wie­lo­głowa hy­dra.

Py­tam da­lej o Ma­riankę, słu­cham z przy­jem­no­ścią, kie­ruję go bli­żej li­nii wody, tam, gdzie pia­sek jest twardy, spa­ce­ruje się wy­god­niej, choć trzeba uwa­żać na fale, parę razy za­lewa mu buty i wy­gląda to ko­micz­nie, gdy pod­ska­kuje jak opa­rzony, bo prze­ma­kają mu skar­petki. Czuję spo­kój, jak gdy­by­śmy cho­dzili tak co wie­czór, daję się otu­lić ca­łej tej sy­tu­acji, słu­cham mo­rza, lu­bię so­bie wy­obra­żać, że pod po­wierzch­nią Bał­tyku ko­tłują się wie­lo­ryby, ta­kie jak te, które po­je­cha­li­śmy oglą­dać w Ta­do­us­sac.

Po­zwa­lam się wy­prze­dzić, pa­trzę, jak idzie przed sie­bie, tnie wiatr, wci­ska głowę głę­biej w ra­miona i spo­gląda na mo­rze, ale z re­zerwą, może na­wet z obawą, go­towy od­sko­czyć, je­śli fala znowu liź­nie jego stopy, ale fala tylko wy­gła­dza jego ślady, jak gdyby ni­gdy tędy nie szedł. Da­lej boi się mo­rza. Dla­tego zwró­ci­łam na niego uwagę na ło­dzi, nie­ważne, że oprócz mnie był je­dy­nym Po­la­kiem, bło­go­sła­wio­nym po­śród Ka­na­dyj­czy­ków, ważne, że na po­kład wcho­dził z ja­kimś na­boż­nym sza­cun­kiem, jak gdyby od wy­trzy­ma­ło­ści ka­dłuba za­le­żało jego ży­cie. Po­do­bało mi się, z jaką ner­wo­wo­ścią po­pra­wiał na płasz­czu ka­pok, który za nic do tego płasz­cza nie pa­so­wał. Nie mógł so­bie zna­leźć miej­sca, może na­wet tro­chę zie­le­niał od cho­roby mor­skiej. Pa­trzy­łam ką­tem oka, jak blady trzy­mał się burty i wga­piał w te fale. W mię­dzy­cza­sie roz­ma­wia­łam z prze­wod­ni­kiem o wie­lo­ry­bie 52 – 52 herce, tak go na­zy­wają.

Wo­łam ci­cho, wie­lo­ryb nie od­po­wiada.

– Co? Skrę­camy? Tędy? Tu­taj, mię­dzy te drzewa? Do­kąd idziemy? Je­steś pewna, że to wła­ściwa droga? I ty cho­dzisz tędy sama po nocy, prze­cież to nie­bez­pieczne, nie po­win­naś cho­dzić sama po nocy, tyle się sły­szy o tych na­pa­ściach, z bro­nią, bez broni, ile te­raz jest prze­mocy, za mo­ich cza­sów tak nie było, nie wiem, co się stało, jest ja­kaś okrężna droga, ulicą, żeby la­tar­nie się świe­ciły, albo cho­ciaż koło za­bu­do­wań, mu­sisz, Iza­belo, mu­sisz, dla two­jego do­bra, do­brze, że dzi­siaj cię od­pro­wa­dzam. No wła­śnie, od­pro­wa­dzam, ale czy masz czas? Masz chwilę? Wpu­ścisz mnie do środka? Wiem, nie po­win­naś wpusz­czać ob­cych do środka, ale może mnie wpu­ścisz, je­śli, rzecz ja­sna, ni­kogo tam nie ma, nie chcę ci prze­szka­dzać. Och, tu miesz­kasz.

To aż ko­miczne, gdy za­trzy­muje się w pół zda­nia, z ręką unie­sioną jesz­cze w fer­wo­rze opo­wie­ści o sa­mot­nych dziew­czę­tach, po­ry­wa­nych po nocy z prze­cha­dzek plażą, bo dziew­czę­tom nie wolno spa­ce­ro­wać sa­mot­nie, sa­motne dziew­częta są jak przy­nęta na tur­bota, ka­wa­łek śle­dzia dla mewy, nie przy­cho­dzi mu do głowy, że wręcz prze­ciw­nie, są rybą fugu, na­je­żoną kol­cami je­śli trzeba, i za­styga, tro­chę jed­nak za­sko­czony. Wy­mi­jam go, wyj­muję klu­cze, otwie­ram drzwi, za­pra­szam do środka.

Wy­je­cha­łam nad mo­rze bez żad­nego planu, pierw­szy raz w ży­ciu i jak się oka­zało, nie umar­łam, a plan ukła­dał się sam. Miesz­ka­łam w róż­nych miej­scach, od przy­czep kem­pin­go­wych, kam­pe­rów, dom­ków na dział­kach, przez po­koje w do­mach jed­no­ro­dzin­nych, po­koje w do­mach wie­lo­ro­dzin­nych, po­koje ho­te­lowe i ho­ste­lowe, domki na ku­rzej nóżce, domki na drze­wie, aż po do­mek wcza­sowy, który poza se­zo­nem stoi pu­sty, bo jest przy­sto­so­wany tylko do se­zonu. Opo­wia­dam mu o tym wszyst­kim, gdy prze­kra­cza próg i schyla głowę, by nie ude­rzyć w fu­trynę. Opo­wia­dam, że wła­ści­ciel Sy­re­niego Śpiewu wy­naj­muje domki dla tu­ry­stów la­tem, od przy­szłego roku za­mie­rza to ro­bić rów­nież zimą, ale po­wie­dział, że te­raz, je­śli chcę, może mi wsta­wić kozę do jed­nego z nich. Chcia­łam.

Wcho­dzi jak do sie­bie, z roz­ma­chem, w le­d­wie kilku kro­kach ob­cho­dzi sa­lon z anek­sem ku­chen­nym, za­wija wo­kół scho­dów pro­wa­dzą­cych na an­tre­solę, za­gar­nia całą prze­strzeń, w końcu staje na środku i roz­kłada ręce, jak gdyby chciał za­py­tać, czy to tylko tyle.

– Nie mów, że nie masz na­wet łóżka.

Nie mam na­wet łóżka, na an­tre­soli leży twardy ko­ko­sowy ma­te­rac.

– To wy­gląda jak ho­tel albo nie, na­wet nie ho­tel, bo w ho­te­lach są cho­ciaż inne po­koje, to rze­czy­wi­ście może i dom, ale taki skom­pre­so­wany, dom w for­mie ba­sic, zo­bacz, ro­bię dwa kroki w lewo i je­stem w kuchni, ro­bię dwa kroki w prawo i je­stem znowu w sa­lo­nie, czy to w ogóle sa­lon, dwa schodki do góry i już je­stem w sy­pialni, w ogóle nie trzeba się wy­si­lać albo o, nie trzeba się w ogóle de­cy­do­wać, te po­miesz­cze­nia są tak płynne, że jak się uweź­miesz, to mo­żesz być wszę­dzie na­raz, zo­bacz, je­stem wszę­dzie na­raz, nie mu­szę po­dej­mo­wać żad­nej de­cy­zji. Iza­belo, Iza­belo, dla­czego ode­szłaś?

Py­tam, czy na­pije się her­baty, nie od­po­wiada, więc ro­bię dwa kroki w lewo i je­stem w kuchni, na­le­wam wodę do czaj­nika, włą­czam, do dwóch kub­ków wrzu­cam dwie to­rebki czar­nej her­baty, nie mu­szę po­dej­mo­wać żad­nej de­cy­zji, mam tylko jedną her­batę i tylko dwa kubki. Bar­dzo je lu­bię, były już na miej­scu, skąd się wzięły – nie wiem, nie mają żad­nego po­pu­lar­nego logo, które mo­gła­bym znać, wy­glą­dają, jakby ktoś wy­dłu­bał je z więk­szego ka­wałka ce­ra­miki, oba są różne, układ wzo­rów na ja­snej po­wierzchni inny, je­den na­wet się wy­szczer­bił koło ucha, przez dno dru­giego idzie pęk­nię­cie, jakby w tych ry­sach za­pi­sy­wały się wszyst­kie inne ręce, które ro­biły w nich her­batę, kawę, na­par im­bi­rowy na prze­zię­bie­nie.

Mam też twardy ko­ko­sowy ma­te­rac, stół i jedno krze­sło, choć wła­ści­wie te rze­czy nie na­leżą do mnie, były już na miej­scu, gdy wpro­wa­dza­łam się parę ty­go­dni temu, zo­staną, gdy się wy­pro­wa­dzę za parę ty­go­dni, mie­sięcy, może ju­tro.

Tro­chę nie wie, co zro­bić, więc siada na je­dy­nym krze­śle, nie może usie­dzieć na miej­scu, za­czyna się ko­ły­sać, dło­nią gła­dzi blat stołu, szpic buta co rusz wska­zuje su­fit, kręci się ner­wowo jak kryl po­rwany prą­dem.

– Nie masz ksią­żek, je­stem za­sko­czony, że nie masz ksią­żek, prze­cież za­wsze mia­łaś pełne re­gały.

Mó­wię mu, że już nie czy­tam.

– Ale dla­czego, prze­cież za­wsze lu­bi­łaś czy­tać, nie lu­bisz już, czemu, wiesz, kiedy ode­szłaś, ja na­wet pró­bo­wa­łem czy­tać te książki, które po so­bie zo­sta­wi­łaś, ale ja­koś mi to nie wy­cho­dziło, twoje wier­sze też, nie po­wiem, że nie, mam ten to­mik o wie­lo­ry­bie, da­lej go gdzieś mam, inne też mam, nie wie­dzia­łem, co mam zro­bić z two­imi rze­czami, więc wsa­dzi­łem je w pu­dło i trzy­mam w piw­nicy, w tym miesz­ka­niu, co kie­dyś było na­sze, wiesz, tym z łóż­kiem za­miast ma­te­raca.

Tym, gdzie było wię­cej krze­seł.

– Wszę­dzie jest wię­cej krze­seł niż tu­taj.

Sta­wiam przed nim her­batę i śmiać mi się tro­chę chce, kiedy wi­dzę, że nie wie, co ma zro­bić z na­mok­niętą to­rebką, więc trzyma ją w kubku, w her­ba­cie, aż ta robi się czarna jak smoła, jak mo­rze w środku nocy. Już wi­dzę, że chciałby wszystko prze­sta­wiać, ukła­dać, do­pa­so­wy­wać tak, jak do­pa­so­wuje ko­ści w pracy, ale się ha­muje. Zgrywa roz­luź­nio­nego, ale wiem, że wy­star­czy tylko do­tknąć jego ra­mie­nia, by po­czuć na­pięte mię­śnie, wy­star­czy tylko puk­nąć go w to wraż­liwe miej­sce mię­dzy ło­pat­kami, żeby za­pro­wa­dził cię nad mo­rze.

– Lu­bię tę twoją książkę o wie­lo­ry­bie, bo tak na­prawdę nie jest o wie­lo­ry­bie, tylko o Ta­do­us­sac.

Py­tam o pracę. Książka jest o Ta­do­us­sac dla niego, o mnó­stwie in­nych rze­czy dla in­nych.

– W pracy jak to w pracy, lu­dzie da­lej są cho­rzy, da­lej ła­mią nogi, będą ła­mać na­wet czę­ściej, przyj­dzie zima, to przyjdą po­skrę­cane ko­lana, ale wiesz, to już mniej mnie zaj­muje, zmie­ni­łem szpi­tal, te­raz pra­cuję w in­nym, nie­długo bę­dzie na­wet już tro­chę mój, spe­cja­li­zu­jemy się w bio­drach i ko­la­nach wła­śnie, gdy­byś kie­dyś po­trze­bo­wała, to za­pra­szam, ko­lana i bio­dra do wy­boru, do ko­loru, naj­lep­sze i naj­now­sze mo­dele, mam na­wet w ho­telu ka­ta­log, mogę ci po­ka­zać, ku­pu­jemy te­raz pro­tezy od ta­kiego jed­nego, co go po­zna­łem na tym szko­le­niu, w Ka­na­dzie, ale nie był w Ta­do­us­sac, gdzie in­dziej, bo tylko ja z ca­łej kon­fe­ren­cji wsta­łem wtedy tak wcze­śnie, żeby wy­pły­nąć, reszta le­czyła kaca, wiesz, ro­bili so­bie wlewy z glu­kozy w po­ko­jach ho­te­lo­wych, żeby szyb­ciej sta­nąć na nogi, jak­byś kie­dyś po­trze­bo­wała, to za­pra­szam, mó­wię kie­dyś, bo w twoim wieku nic nie ma prawa się psuć, jesz­cze zdą­żysz się prze­spa­ce­ro­wać po moim gro­bie, wciąż bolą cię plecy?

Nie bolą, od­kąd wie­czo­rami kładę się na zim­nej pod­ło­dze an­tre­soli, nic mnie już nie boli. Sie­dzimy w ci­szy, w któ­rej ja czuję się do­brze, bo to ni­gdy nie jest ci­sza cał­ko­wita, trzask mo­rza nie­sie się aż tu­taj, po dru­giej stro­nie brzegu wiatr przy­gina drzewa do ziemi, roz­ga­nia wy­dmy, prze­ga­nia za­gu­bio­nych tu­ry­stów, gdzieś może krzy­czą po­rzu­cone dzieci, na to na­kła­dają się dźwięki domu, jak gdyby był ży­wym or­ga­ni­zmem, cza­sem gdy się do­tknie ściany, to jest cie­pła, nie żar­tuję, po­le­cam spró­bo­wać.

On się tro­chę de­ner­wuje, scho­dzi z niego cała ta pew­ność, z którą prze­kro­czył próg, może ze zdzi­wie­nia, że w ogóle tu jest, po­szedł prze­cież tylko zjeść ko­la­cję w pod­rzęd­nej re­stau­ra­cji, żeby za­bić czas w ocze­ki­wa­niu, aż córka się wy­tań­czy i wy­poci na par­kie­cie wszyst­kie te uro­dzi­nowe to­a­sty, a te­raz sie­dzi w domu, nie domu, nad czarną her­batą, sam nie wie po co, sam nie wie, co go tu przy­wio­dło, prze­cież mu nie po­wiem, że wie­lo­ryb.

Przy­glą­dam się z czu­ło­ścią, jak prze­cze­suje włosy, jak pa­trzy w su­fit, w pod­łogę, na mnie, a pod spodem bu­rzy się w nim, ko­tłuje i wzbiera, aż prze­leje się przez fa­lo­chrony. Jest w tym wszyst­kim jak sa­motne dziecko na brzegu.

– Pa­mię­tam, że naj­pierw dzwo­ni­łem do cie­bie bez po­wodu albo może i po coś, ale po nic waż­nego, może żeby po­na­rze­kać na spół­dziel­nię, bo wtedy chcieli bu­do­wać par­king przed na­szym blo­kiem, albo może to było coś w pracy, nie ode­bra­łaś, na­wet mnie to wku­rzyło jesz­cze bar­dziej, że nie od­bie­rasz, jak tego po­trze­buję, ale do­brze, dzień się to­czył da­lej, mia­łem dy­żur nocny, wró­ci­łem rano i coś było nie tak, coś nie tak w po­wie­trzu, prze­sze­dłem przez próg i od razu wie­dzia­łem, że cię nie ma, ta­kie rze­czy się wie.

Ow­szem, nie było mnie. Gdy dzwo­nił, roz­glą­da­łam się po miesz­ka­niu, które ob­ro­sło na­szymi rze­czami, i po­dej­mo­wa­łam de­cy­zję, że nie za­biorę ni­czego. Niech bę­dzie, że to też był luty, lu­bię, jak wszystko się składa w ca­łość, więc tak, to był luty, nie­mal ko­niec świata, bla, bla, bla, za­ło­ży­łam czapkę, która kie­dyś na­le­żała do Ma­rianki, swo­jej nie za­bra­łam, moja na­sią­kła zna­cze­niami jesz­cze w Ta­do­us­sac, a chcia­łam wy­je­chać bez żad­nych zna­czeń, po pro­stu.

– Prawdę mó­wiąc, nie wie­dzia­łem, gdzie cię szu­kać, pra­co­wa­łaś w domu, nie zna­łem two­ich ko­le­ża­nek, cza­sem się za­sta­na­wiam, czy mia­łaś ko­le­żanki, któ­rym mo­głaś po­wie­dzieć, gdzie je­dziesz, dom wy­glą­dał tak samo, ale jed­nak ja­koś tak strasz­nie ina­czej, wszyst­kie twoje rze­czy zo­stały, nie chcia­łem ich prze­trzą­sać, prze­cież to nie­grzeczne, w su­mie to się na­wet ba­łem, co znajdę, więc po­my­śla­łem, że coś mu­siało ci się stać, lu­dzie nie zni­kają, je­śli nic im się nie dzieje.

Gdy wy­szłam na klatkę, po­czu­łam, jak płuca na­peł­niają się po­wie­trzem, w końcu, po raz pierw­szy od lat, jak cię­żar z karku zsuwa się na zie­mię, zo­staje pod pro­giem miesz­ka­nia, ra­zem z ca­łym ży­ciem, za­mknię­tym w puszce Pan­dory za drzwiami. Po­szłam do kio­sku, ku­pi­łam nową kartę do te­le­fonu, prze­ło­ży­łam ją, stara wy­lą­do­wała w ko­szu na śmieci na skrzy­żo­wa­niu, we­szłam do ka­wiarni, do któ­rej ni­gdy nie wcho­dzi­łam, bo nie mia­łam czasu, za­mó­wi­łam cze­ko­la­dowe ciastko, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie za­ma­wia­łam, bo nie mia­łam czasu, a po­tem coś tknęło mnie w to wraż­liwe miej­sce mię­dzy ło­pat­kami i ku­pi­łam bi­let nad mo­rze.

– Nie wiem, co się robi, gdy ko­muś coś się dzieje, ni­gdy nie by­łem w ta­kiej sy­tu­acji, dzwo­ni­łem po szpi­ta­lach, zna­czy, moja pani z ga­bi­netu dzwo­niła, ale ni­g­dzie cię nie mieli, ni­g­dzie o to­bie nie sły­szeli, jakby cię ni­gdy nie było, ale prze­cież zo­stały te twoje książki, w su­mie dla­tego się prze­stra­szy­łem, my­śla­łem, że jak odej­dziesz, to za­bie­rzesz swoje książki albo ze­szyty, ubra­nia, co­kol­wiek, no ale nie za­bra­łaś, po­tem mnie oświe­ciło, żeby skon­tak­to­wać się z twoją ro­dziną, ale nie mia­łem na­mia­rów na twoją ro­dzinę, ni­gdy przez te cztery lata mnie do nich nie za­bra­łaś.

Z dworca po­szłam pro­sto nad mo­rze, usia­dłam na pia­sku, było już późno i pu­sto, po plaży czła­pały mewy, pod­cho­dziły do mnie bli­sko, wy­glą­dały jak psy z tymi nie­zgrab­nymi, ale cięż­kimi cia­łami, jedna przy­cup­nęła obok mnie, a wła­ści­wie ciężko usia­dła z głową wci­śniętą w na­stro­szone pióra, ple­cami do mia­sta, jak gdyby ob­ra­ziła się na cały świat. Wtedy wy­da­wało mi się, że sły­szę wie­lo­ryba, że na dłu­go­ści 52 her­ców po­ja­wia się pik.

Sie­dzia­łam tak do późna, a po­tem po­szłam do naj­bliż­szego ho­telu, gdzie spę­dzi­łam noc w apar­ta­men­cie z łóż­kiem na pi­lota i wanną z hy­dro­ma­sa­żem, bo tylko taki mieli od ręki. Dzień póź­niej ścię­łam war­kocz, prze­far­bo­wa­łam włosy i ku­pi­łam so­bie weł­nianą czapkę. Dwa dni póź­niej ro­bi­łam już go­fry w ka­wiarni koło rynku.

Wstaje na­gle, jak gdyby wró­ciła mu ener­gia, już się kręci po prze­strzeni, która jest dla niego za mała, nie wy­trzy­muje tej in­ten­syw­no­ści, oto ryba wy­rwana z akwa­rium i wrzu­cona do fo­lio­wego worka, oto już za­gląda do garn­ków, do pu­stego kubka po her­ba­cie, gdyby mógł, to zaj­rzałby do sza­fek, pod szafki, w szpary mię­dzy de­skami, ale nie może, nie może też przej­rzeć kar­tek na lo­dówce, ksią­żek na pół­kach ani no­ta­tek w ze­szy­tach, bo nie ma ani kar­tek, ani ksią­żek, ani no­ta­tek. Miota się jak trzmiel w sło­iku, tak bar­dzo przy­po­mina mi to dawne czasy, że aż się uśmie­cham.

– Po­tem do mnie do­tarło, że nikt cię wcale nie po­rwał, nikt cię nie prze­trzy­muje w piw­nicy ani nie kroi na na­rządy, tylko po pro­stu ode­szłaś, tak jak lu­dzie od­cho­dzą, po­wie­dzia­łaś mi to kie­dyś albo wy­czy­ta­łem to so­bie w tych two­ich wier­szach o wie­lo­ry­bach, że wszy­scy od­cho­dzą, kie­dyś, te­raz, póź­niej, ale za­wsze, więc jak ode­szłaś, to jed­nak my­śla­łem, że wró­cisz, więc cze­ka­łem jak idiota i za­sta­na­wia­łem się, co ta­kiego zro­bi­łem, co po­szło nie tak, prze­cież mia­łaś wszystko, prze­cież by­li­śmy szczę­śliwi, naj­go­rzej, że mu­sia­łem po­wie­dzieć Ma­riance, po­ko­chała cię, Ma­rianka żad­nej na­stęp­nej nie za­ak­cep­to­wała, bo oczy­wi­ście były inne i na­stępne, wcale się tego nie wsty­dzę, że były, naj­bar­dziej mnie boli, że pod­ję­łaś tę de­cy­zję beze mnie, nie da­łaś mi na­wet szansy dojść do słowa.

Tro­chę chce mi się śmiać, bo rze­czy­wi­ście nie da­łam mu dojść do słowa, nie da­łam dojść do słowa ni­komu poza sobą, chyba po raz pierw­szy zro­bi­łam to, co chcia­łam, a nie to, co chcieli. Nie by­łam tą, za którą mnie ma­cie, nie je­stem tą, za którą mam się sama, za­wsze by­łam tą, za którą my­śla­łam, że mnie ma­cie, aż trzeba było wyjść po mleko i ni­gdy nie wró­cić. Kij wam w oko. Nie, nie kij. Figa z ma­kiem.

– Nie ro­zu­miem, na­prawdę nie ro­zu­miem, jak mo­głaś za­mie­nić to ży­cie, któ­re­śmy mieli, do­bre ży­cie, prze­cież nie mu­sia­łaś pra­co­wać, mo­głaś ro­bić, co chcia­łaś, mo­głaś pi­sać o tych swo­ich wie­lo­ry­bach, mo­głaś znowu po­je­chać je obej­rzeć, i to już nie za bieda-pie­nią­dze z ja­kie­goś sty­pen­dium, tylko ze mną, do Ta­do­us­sac, nie ro­zu­miem, dla­czego za­mie­ni­łaś to na do­mek let­ni­skowy bez ogrze­wa­nia, bo nie mów, że ta koza coś daje poza ry­zy­kiem za­tru­cia tlen­kiem wę­gla, że za­mie­ni­łaś to na no­sze­nie ta­cek w re­stau­ra­cji, prze­cież mia­łaś po­ten­cjał, mia­łaś taki wielki po­ten­cjał, mar­nu­jesz tu swój ta­lent, ta­kich rze­czy się nie robi, Iza­belo, prze­cież by­li­śmy szczę­śliwi.

Je­stem szczę­śliwa, nie mo­żesz tego po­jąć, że je­stem szczę­śliwa bez tego wszyst­kiego.

Nie, nie tak.

Je­stem szczę­śliwa, pro­szę, zro­zum, je­stem szczę­śliwa bez tego wszyst­kiego.

Nie, tak też nie.

Nie wie­rzę, że można być szczę­śli­wym, ja szczę­śliwa by­wam, bez tego wszyst­kiego, mó­wię w końcu i da­lej mi się nie po­doba, bo w gło­wie za­wsze zda­nia brzmią ide­al­nie, a gdy się je za­pi­suje, za­myka w kon­kret­nych sło­wach, na­gle stają się cięż­kie, za­ma­rzają w zna­cze­nia, w któ­rych już nic nie ma z nie­uchwyt­no­ści chełbi w mo­rzu. Pi­sa­nie to wy­rzu­ca­nie tych chełbi na brzeg, w go­rący dzień, mię­dzy resztki pla­stiku i po­pę­kane muszle. Dla­tego cza­sem w ogóle nie za­czy­nam pi­sać, boję się, że ze­psuję, za­dep­czę i zgu­bię, też by­ście się bali. Ale po co mam opo­wia­dać ta­kie rze­czy, wcale nie mu­si­cie o nich wie­dzieć, po­win­nam le­piej wziąć się do ro­boty, więc się biorę. Trzy, dwa, je­den, za­płon sil­nika i re­start.

Dla­tego tak lu­bię czas te­raź­niej­szy, bo w cza­sie te­raź­niej­szym nic nie jest do końca do­ko­nane.

Fra­suje się na­gle, po­chmur­nieje, może na­wet ża­łuje, że po­wie­dział za dużo, ja po­wie­dzia­łam za dużo, wszystko to już wisi w po­wie­trzu, pewne moż­li­wo­ści się za­mknęły, inne otwarły, ale tych za­mknię­tych jest wię­cej, o czym ja już wiem, ale on, zdaje się, nie. Wstaje, za­biera swój ku­bek, wy­rzuca to­rebkę z her­batą do ko­sza pod zle­wem, za­biera i mój, za­ka­suje rę­kawy tej swo­jej ma­ry­narki i za­czyna myć, do­kład­nie, za­wsze był pe­dan­tyczny i lekko kom­pul­sywny, co, jak twier­dził, wy­niósł z pracy, bo kie­dyś umył ręce w okre­ślo­nym po­rządku, co przy­nio­sło mu szczę­ście w pracy, więc od tej pory mył je w ten spo­sób przez ko­lej­nych trzy­dzie­ści lat. Bie­rze się za resztę na­czyń, roz­luź­nia go ta czyn­ność, za­czyna na­wet lekko tu­pać do rytmu i pod­śpie­wy­wać, i już co­famy się w cza­sie o sześć lat, pio­senka prze­nosi nas do miesz­ka­nia z po­rząd­nym łóż­kiem i więk­szą liczbą krze­seł, jak gdyby nic się ni­gdy nie stało. Wy­cho­dzę na an­tre­solę przy­go­to­wać ma­te­rac dla dwojga.

Gdy wra­cam, za­staję go znów na środku, na gra­nicy kuchni z sa­lo­nem, jakby nie wie­dział, co da­lej, iść czy nie iść, zo­stać czy się że­gnać, więc mó­wię, że­by­śmy po­szli na spa­cer, jak cho­dzi­li­śmy czę­sto po jego dy­żu­rach, gdy przy­jeż­dżał ze szpi­tala w środku nocy, jesz­cze na­pom­po­wany ad­re­na­liną z sali ope­ra­cyj­nej, a ja prze­cież tak lu­bi­łam słu­chać, jak świat brzmi po zmierz­chu. Mogę so­bie wy­obra­żać, że tak było.

Wiatr wieje do­syć mocno, po­goda się wkrótce za­ła­mie i ku­try nie wy­płyną w mo­rze, ale to mi nie prze­szka­dza, idę bez czapki, daję so­bie tar­gać włosy, ścią­gam buty, zo­sta­wiam je na progu domku, za­chę­cam go do tego sa­mego, nie chce, ale się ła­mie, roz­wią­zuje buty, zsuwa skar­petki, nie­pew­nie sta­wia kroki w pia­sku, bo a to zimno, a to pa­tyk, a to ka­wa­łek po­pę­ka­nej muszli. Biorę go w końcu za rękę, pro­wa­dzę jak dziecko przez plażę, pro­sto do li­nii mo­rza, a mo­rze się bu­rzy, jakby pod spodem pły­nął wie­lo­ryb, bar­dzo bli­sko brzegu, jak gdyby szo­ro­wał bia­łym brzu­chem o dno.

Staję na plaży, po­zwa­lam wo­dzie omy­wać mi stopy, przez mo­ment mam ochotę iść da­lej, w noc, mię­dzy fale, i na­wet ro­bię dwa kroki, po­tem trzy, aż białe bał­wany roz­bi­jają się o moje ko­lana, wsią­kają w ma­te­riał spodni, pa­mię­tam, że na tym sty­pen­dium, jesz­cze przed Ta­do­us­sac, we­szłam tak w nurt Rzeki Świę­tego Waw­rzyńca i za­trzy­ma­łam się tylko dla­tego, że lu­dzie pa­trzyli i ktoś już za­czął iść w moją stronę.

Od­wra­cam się, żeby go przy­wo­łać, ale wi­dzę, że za­trzy­mał się da­leko, nie­pew­nie prze­stę­puje z nogi na nogę, da­lej boi się mo­rza, nic się nie zmie­niło i na­wet robi mi się tro­chę przy­kro, pa­trzę to w jedną, to w drugą stronę, każda woła po swo­jemu, ale wy­co­fuję się, aż fala wy­ma­zuje ślady, ja­kie zo­sta­wiam.

Sia­damy ra­zem na pia­sku, ra­mię w ra­mię, w bez­piecz­nej od­le­gło­ści od wody.

– Opo­wiedz o wie­lo­ry­bie.

Za­czy­nam opo­wia­dać o wie­lo­ry­bie, o któ­rym po raz pierw­szy opo­wie­dział mi prze­wod­nik na po­kła­dzie ło­dzi w Ta­do­us­sac, kiedy po­pro­si­łam o to samo. Mó­wią na niego 52 herce, choć to wcale nie jest jego praw­dziwe imię, tak na­prawdę nie ma wła­snego imie­nia, mogę nadać mu je sama na po­trzeby tej opo­wie­ści, więc to ro­bię, 52 herce prze­pływa ocean od lat, od roku, w któ­rym jesz­cze nie było mnie na świe­cie. Nie wia­domo, ja­kiego do­kład­nie jest ga­tunku, moż­liwe, że to płe­twal błę­kitny, moż­liwe, że hy­bryda, moż­liwe, że po pro­stu jest chory albo zde­for­mo­wany. Nikt ni­gdy go nie wi­dział, można tylko usły­szeć, jak wy­pusz­cza w ocean wo­ła­nie na czę­sto­tli­wo­ści 52 her­ców, za ni­skiej dla in­nych wie­lo­ry­bów, więc ża­den nie może go usły­szeć, ale mimo to nie­zmor­do­wa­nie na­daje tę swoją pieśń w pustkę, li­cząc, że kie­dyś trafi na in­nego, ale ta­kiego sa­mego, moż­liwe, że płe­twala błę­kit­nego albo hy­brydę, albo cho­rego lub zde­for­mo­wa­nego, i zo­sta­nie usły­szany. Wów­czas, kto wie, może na­wet pieśń do­czeka się od­po­wie­dzi. Jest pierw­szy lub ostatni w swoim ro­dzaju.

Sie­dzimy, czas nie ma do­kąd ucie­kać, aż on wstaje i tym ra­zem to on mnie bie­rze za rękę, wra­camy. Wiatr roz­dyma poły płasz­cza, targa włosy, wci­ska się pod war­stwy ubrań, trzesz­czy, prze­kra­czany próg, stu­kają buty sta­wiane koło drzwi.

– My­ślę, że mógł­bym się tu wpro­wa­dzić, na­prawdę, są­dzę, że star­czy­łoby mi miej­sca, mógł­bym się tu za­do­mo­wić, może ten mi­ni­ma­lizm jest rze­czy­wi­ście lep­szy, tu też są szpi­tale, a prawdę mó­wiąc, ja już mogę pra­co­wać dużo mniej, a i tak by star­czyło, że­byś ty nie mu­siała pra­co­wać wcale, przy­wió­zł­bym twoje książki i ze­szyty.

Za­czyna opo­wia­dać da­lej, a ja już wiem, że nic nie zro­zu­miał i roz­mi­jamy się w czę­sto­tli­wo­ściach. Mówi, że po­trze­buje spo­koju dla sie­bie, dla Ma­rianki, może to szansa dla nas, ale i szansa dla niego, wszystko się może te­raz wy­pro­sto­wać i bę­dzie jak kie­dyś, bę­dzie jak daw­niej, bę­dzie jak na po­kła­dzie ło­dzi w Ta­do­us­sac, kiedy ra­zem sta­li­śmy przy bur­cie, a lo­do­wata woda, wez­brana wiel­kimi cia­łami wie­lo­ry­bów, bry­zgała nam w twa­rze, jak po­tem w skle­pie z pa­miąt­kami ku­po­wa­li­śmy czapkę, jak już dużo póź­niej me­blo­wa­li­śmy miesz­ka­nie z łóż­kiem i krze­słami.

Kła­dzie się obok mnie na twar­dym ma­te­racu, na­krywa koł­drą i mówi, że musi wró­cić do sie­bie, bo ma pracę, ale po­tem wróci już do mnie, przy­je­dzie w pią­tek wie­czo­rem, za­raz po dy­żu­rze, i zo­sta­nie na week­end, a po­tem może już zo­sta­nie w ogóle, bę­dzie jak kie­dyś, bę­dzie jak daw­niej.

Och, mo­gła­bym da­lej uda­wać, że naj­więk­szym pro­ble­mem jest ten męż­czy­zna, który sa­mo­zwań­czo wszedł do mo­jego ży­cia, albo zimno, bo koza słabo grzeje, albo pia­sek, co się wci­ska do oczu, mo­gła­bym uda­wać, że naj­bar­dziej de­ner­wują mnie mar­twe foki na brzegu, ze śla­dami ran od ka­mieni rzu­ca­nych rę­kami ry­ba­ków, albo hu­laj­nogi na ścież­kach ro­we­ro­wych, korki na wy­jeź­dzie z mia­sta przy jed­nym czyn­nym pa­sie ru­chu, lu­dzie, któ­rzy nie mó­wią dzień do­bry, lu­dzie, któ­rzy roz­ma­wiają przez te­le­fon, kiedy do nich mó­wię, mnó­stwo in­nych rze­czy, ale chyba moim naj­więk­szym pro­ble­mem je­ste­ście wy.

No da­lej, pro­szę na­sta­wić od­bior­niki na czę­sto­tli­wość 52 her­ców, trzy, dwa, je­den, za­płon sil­nika i start.

STOJĘ NA PLAŻY, pia­sek jest zimny, wci­ska się po­mię­dzy palce, pod pa­znok­cie, jak gdyby chciał mnie wchło­nąć albo po­łknąć, a ja wcale nie pro­te­stuję. Pa­trzę za sie­bie, do­mek let­ni­skowy od­cina się na tle co­raz ja­śniej­szego nieba, pro­mie­nie wscho­dzą­cego słońca od­bi­jają się od szyb, gdzieś w środku on śpi spo­koj­nie na an­tre­soli, choć ja już wiem, że ju­tro po­wiem sze­fowi Sy­re­niego Śpiewu, że się zwal­niam, i w pią­tek wie­czo­rem po dy­żu­rze już mnie nie bę­dzie, moje ślady roz­myje woda na pia­sku. Przez chwilę się na­wet za­sta­na­wiam, czy on w ogóle ist­nieje, czy jest tylko to­wa­rzy­szem po­dróży.

Ścią­gam war­stwa po war­stwie, pra­wie do końca, skar­pety, weł­niany swe­ter, bie­li­znę ter­miczną, wszystko, aż nie ma nic. Krok po kroku prze­ci­nam plażę, czuję ukłu­cie w tym wraż­li­wym miej­scu mię­dzy ło­pat­kami. Woda jest zimna, ale mo­rze wy­daje się spo­koj­niej­sze, to już nie gar czar­nej rtęci, tylko spo­kojne uj­ście Rzeki Świę­tego Waw­rzyńca do oce­anu.

Wtedy woda się roz­stę­puje, otwiera, aż na po­wierzchni po­ja­wia się błę­kitne, obłe ciało wie­lo­ryba. Idę przed sie­bie, co­raz szyb­ciej, fale pod­cho­dzą mi już pod piersi, idę i wo­łam. Wy­sy­łam falę w okre­ślo­nej czę­sto­tli­wo­ści, prze­miesz­cza się ener­gia, ma­te­ria po­zo­staje w miej­scu, idę, idę i wo­łam, aż dzieje się coś, co spra­wia, że w końcu się uśmie­cham, z ulgą, ze spo­ko­jem, jak­bym była jed­nym z mo­rzem, z plażą, z cheł­bią pod po­de­szwą, ze spo­koj­nym męż­czy­zną w domku let­ni­sko­wym, z dwu­dzie­sto­let­nią Ma­rianką, ze wszyst­kim in­nym.

Wie­lo­ryb od­po­wiada.

– Sły­szy­cie?

ALEK­SAN­DRA ZIE­LIŃ­SKA (ur. 1989), pi­sarka, au­torka po­wie­ści: Przy­pa­dek Ali­cji (2014), Bura i szał (2016), Sorge (2019), Grzyb­nia (2023) oraz zbioru opo­wia­dań Ki­janki i kre­to­wi­ska (2017). No­mi­no­wana do Na­grody Con­rada za Przy­pa­dek Ali­cji, do Na­grody im. Gom­bro­wi­cza za Burę i szał oraz do Na­grody Li­te­rac­kiej GDY­NIA za Ki­janki i kre­to­wi­ska. Lau­re­atka Na­grody im. Adama Włodka (2017).

Proza w „Pi­śmie” po­wstaje przy wspar­ciuFun­da­cji Jana Mi­chal­skiego