Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
67 osób interesuje się tą książką
W lutowym numerze „Pisma” zajmujemy się tematem otyłości – tej leczonej i nie, często diagnozowanej błędnie, ale też wyśmiewanej i wytykanej. Laura Bates w rozmowie z cyklu Strategie przetrwania tłumaczy, w jaki sposób społeczeństwo na każdym kroku zawodzi kobiety, a wzmacnia postawy mizoginiczne. Dalia Mikulska w przeddzień palestyńsko-izraelskiego rozejmu zwraca uwagę na Palestyńczyków przetrzymywanych latami w izraelskich więzieniach, a amerykański autor popularnonaukowy, Ferris Jabr, zaprasza nas do podziemnego świata mikrobów, które współtworzą największy żywy organizm – ziemię. I właśnie artykuł Sekretne życie mikrobów, w przekładzie Katarzyny Mojkowskiej, to najbardziej zaskakujący tekst, jaki przeczytacie w tym numerze.
W najnowszym wydaniu polecamy również:
– felieton Magdaleny Bigaj o treningu empatii i imionach naszych botów,
– wiersze Pauliny Korzeniewskiej i Juliana Kornhausera,
– opowiadanie Arka Kowalika,
– apteczkę belgijskiego muzyka Warhausa.
Pismo. Magazyn Opinii. 02/2025
Karolina Lewestam – Niedoszli dyrygenci ptaków – Rozmowy z K.
Zuzanna Korzeniewska – […]
Adrian Wykrota – W Kadrze z cyklu Jaka piękna katastrofa
Monika Powalisz– Pająk na autostradzie
Beata Szady – Nie odchudzaj, tylko lecz
Katarzyna Kazimierowska – Strategie Przetrwania. Szedł za mną mężczyzna. Rozmowa z Laurą Bates
Julian Kornhauser – Większa wartość
Michał Rzecznik – Żarty rysunkowe
Marcin Kruk – Wizualny zapis bólu
Sylwia Gutowska – Grzech Ekologiczny
Dalia Mikulska – Zakładnicy Izraela
Sam Buddy – czuła struna
Michał Romański – Idealne proporcje
Ferris Jabr – Sekretne życie mikrobów
Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Warhaus?
Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Nikita Kadan. Balkon i flaga. Dolyna
Arek Kowalik – Pelargonie
Magdalena Bigaj – Listy z cyfrowego roju. O treningu empatii i imionach naszych botów
Zuzanna Kowalczyk – À propos otyłości
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 213
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZMOWY Z K. // FELIETON
Niedoszli dyrygenci ptaków
tekstKAROLINA LEWESTAM
Droga K.
Nie chcę zabrzmieć tendencyjnie, ale myślenie mnie czasem męczy. Potoki myśli pojawiają się zazwyczaj nieproszone i czasem irytują Moją Narzeczoną, bo staję się wtedy zamyślony i nikt nie wie właściwie nad czym. Nie szukam recepty na to, ponieważ z tą częścią siebie nauczyłem się żyć. Moje pytanie skierowane jest właśnie do kierunku tych wielu myśli. To znaczy, czy można powiedzieć sobie „stop” i przekierować skupienie na coś zgoła sensowniejszego, jak rozglądanie się za mieszkaniem?
Nie udało mi się spotkać jeszcze kogoś z podobną cechą, dlatego zastanawiam się, jak to jest tak nie analizować wszystkiego po sto razy. Jedyne, co w tym zamyśleniu mnie otrzeźwia, to myśl o odejściu najbliższych.
Zdaję sobie sprawę, że to może być zbyt banalny temat, ale mam wrażenie, że taki sobie mail przyjmie wiele, nawet i to.
W każdym razie miłego dnia
P.
Drogi P.
W dialogu Teajtet Platona Sokrates (który zawsze jest zwycięskim bohaterem tych dzieł) proponuje swojemu rozmówcy Teajtetowi: „Teraz zróbmy w każdej duszy pewnego rodzaju gołębnik; w nim różnorodne ptaki. Jedne stadami latają osobno od innych, inne po kilka sztuk razem, a inne pojedynczo pomiędzy wszystkimi latają, którędy bądź” (przeł. Władysław Witwicki).
Sokrates oczywiście nie chce nikomu strugać w czaszce gołębnika, ale proponuje młodemu Ateńczykowi pewną metaforę, rzec można: model działania umysłu. Różne rzeczy, które pamiętamy; różne myśli i okruchy wiedzy, to właśnie te gołębie. Czy właściciel danej głowy faktycznie ma te gołębie, w takim sensie, w jakim posiada na przykład poukładane na półkach amfory? Czy one zawsze siedzą grzecznie w gołębniku, ponumerowane, na przydzielonych sobie grzędach, czekając, aż będą nam potrzebne do myślenia? Nie, to nie wydaje się zbyt prawdopodobne. Posiadacz głowy być może „nie ma żadnego gołębia, tylko ma w stosunku do nich moc, (...) żeby je, kiedy zechce, brać do ręki i mieć, i znowu je puszczać. To mu wolno robić, ile razy mu się podoba” (podkreślenie moje).
Innymi słowy, Sokrates sugeruje, że pośrodku duszy, w centrum umysłu, stoi jakiś ktoś – kto jest jak dyrygent ptaków, a może raczej jak czarodziej, który, jeśli chce coś sobie przypomnieć albo przemyśleć, macha różdżką i krzyczy Accio! – a gołębie lecą do niego, posłuszne wszystkim wezwaniom. Platon bowiem wiedział, że mieć to nie wszystko; ważniejsza od posiadania jest możliwość użycia (ktoś powinien był to powiedzieć mojej mamie, bo od zawsze zapycha sobie szafy hałdami starych ubrań, których jej szkoda wyrzucić, a których nigdy nie założy, głównie dlatego, że nie sposób się do nich dokopać o poranku).
Ty, drogi P., myślisz trochę po platońsku. Owszem, zdarza Ci się, częściej niż innym, zapomnieć się w gołębich zabawach – nie masz z tym problemu, jak rozumiem – ale wierzysz, że możesz nauczyć się wołać te bardziej przydatne gołębie, poznać zaklęcia, które dadzą ci moc kontroli Twojej niesfornej ptaszarni. Chcesz wysłać w nieznane gołębia „niebieskie migdały”, a przywołać gołębia „ceny nieruchomości”; chcesz uśpić ptaka „piosenki Mariah Carey na każdą okazję”, a zbudzić ptasią „instrukcję naprawy pralki”... Sądzisz, że istnieje jakaś moc panowania nad ptactwem ducha i że tę moc można posiąść, być może dzięki czyjejś radzie.
Zwracasz się jednak po radę do niewłaściwej osoby, kochany P. Owa osoba bowiem, czyli ja, nie za bardzo wierzy w moc sterowania gołębiami. Nie sądzę, żebyśmy byli czarodziejami, którzy dyrygują ich lotami i gruchaniem; że stoimy w chmarze ptasiej i machamy różdżkami jak jakieś zapamiętałe w swoich magicznych tańcach dumbledory. Bliższy od Platona jest mi od zawsze Daniel Dennett, filozof, który śmiał się z naszego przekonania, że jest w nas jakiś ktoś, kto ma władzę nad burdelem w naszej głowie. Jak on myślę, że jesteśmy przede wszystkim obserwatorami ptaków, najczęściej dość bezradnymi w obliczu wzorców ich migracji. Leżymy sobie na plecach, patrząc w niebo naszych dusz, a tam ptasie stada tańczą; czasem zrywamy się, bo chcemy jakiegoś dobrego ptaka przywołać, czasem jakiegoś złego zestrzelić, ale nasze wołania i nasze strzały nie imają się tego żywego nieba, jakim jest nasza świadomość. I czasem najmniej spodziewany ptak sfrunie do nas i się przytuli, a inny – nie bójmy się tego powiedzieć – kraknie na nas i jeszcze osra.
Drogi P., jedyne, co mogę Ci poradzić, to: antidotum na problemy z ptaszarnią nie jest tresowanie gołębi, ale działanie. Po prostu wstań teraz i zacznij szukać mieszkania. A ptaki niech sobie szaleją, szaleją; niech fruną, gdzie im się podoba, niech rozciągają niebo Twojej duszy do najdalszych krańców galaktyki. Ale niedługo będą to robić już pod własnym dachem i skorzystają na tym wszyscy – gołębie, Ty i Twoja narzeczona.
rysunek ANNA GŁĄBICKA
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do mnie.rozmowyzk@magazynpismo.pl
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
POEZJA
[...]
PAULINA KORZENIEWSKA
Kupię dziecku atlas. Będziemy uczyć się nazw ptaków, a potem rozpoznawać je po brzuszkach, dziobach, kruchości. Będziemy zbierać grzyby. Wytłumaczę mu, co to są grzyby (tak właściwie, to jeszcze nie wiem). Które lubią igliwie, a które mogą nadgryźć ślimaki (te obłe, obleśne, wyglądają na wilgotne). Wyjaśnię, które owady wynosimy za okno z czułością. (Niektóre pająki, koniki polne, na pewno motyle.) I które zgniatamy, już nawet nie bacząc, czy mamy na sobie buty. (Komary, wołki zbożowe.)
Na kolację parówki. O czym my mówimy. O czym my w ogóle mówimy.
PAULINA KORZENIEWSKA (ur. 1989), poetka, tłumaczka, filmoznawczyni, scenarzystka. Autorka trzech książek poetyckich, ostatnio tomu Mniej (2022), który ukazał się nakładem wydawnictwa Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury (WBPiCAK). Pracuje w Instytucie Neofilologii Uniwersytetu Zielonogórskiego.
W KADRZE z cyklu Jaka piękna katastrofa
Poznań, 27 lutego 2024 roku
zdjęcie i tekstADRIAN WYKROTA
Luty 2024 roku był najcieplejszym lutym w historii pomiarów – podał Copernicus Climate Change Service (C3S). Średnia temperatura powietrza wyniosła 13,54 stopnia Celsjusza, czyli 0,68 stopnia Celsjusza powyżej średniej z lat 1991–2020 dla lutego. Ponadto luty 2024 roku był dziewiątym miesiącem z rzędu (od czerwca 2023 roku), w którym średnia miesięczna temperatura była najwyższa w historii w odniesieniu do analogicznego miesiąca. Pomimo wysokiego stanu rzek i lokalnych podtopień przez cały 2024 rok Instytut Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa – Państwowy Instytut Badawczy (IUNG-PIB) w Puławach raportował ujemne wartości klimatycznego bilansu wodnego dla całego kraju, co oznacza zagrożenie suszą.
Więcej zdjęć z tegorocznego cyklu na magazynpismo.pl/w-kadrze
PROZA
Pająk na autostradzie
tekstMONIKA POWALISZrycinaODILON REDON (fragment), Rijksmuseum, Amsterdam
Towarzyszom podróży
Widzę ją z daleka, kiedy nadchodzę ulicą. Czeka przy samochodzie. Jest wysoka, wyższa ode mnie. Ma krótkie włosy, okrągłą twarz i wielkie, ciemne oczy. Nazywam ją natychmiast Ciemnooką i niech już tak zostanie. Podchodzę bliżej. Patrzę, jak mój przyjaciel próbuje założyć mocowanie przyczepy kempingowej na hak samochodu. Potem długo manewruje na wąskich uliczkach, aż w końcu wypadamy na autostradę: Ciemnooka, Jakub, Magdalenka i ja.
Przed nami długa podróż. Jakieś sześć godzin na południe, do Skalnego Miasta Adršpach. Wszyscy już tam kiedyś byliśmy, z wyjątkiem Ciemnookiej. Wymarzone wakacje. Przynajmniej dla nas: amatorów skał, wygasłych wulkanów, przełęczy i poniemieckich uzdrowisk. Kręciliśmy tam nawet remake Lśnienia. Jakub w roli Jacka Torrance’a był o wiele lepszy niż Jack Nicholson. Muszę to przyznać. Na planie mieliśmy prawie taki sam rowerek i maszynę do pisania marki Adler. Potem nawet znalazł się producent, który chciał zrobić mocumentary o tym, że Stanley Kubrick był w Polsce, bo przecież to właśnie w pensjonacie Gigant planował nakręcić Lśnienie. Niestety, nasze amatorskie nagrania zniknęły wraz ze starymi komputerami i musicie teraz uwierzyć mi na słowo. W przerwach pomiędzy zdjęciami zwiedzaliśmy Skalne Miasto, a potem, ostatniego dnia pobytu, wpadliśmy w poślizg. Kuba i ja, bo Magdalenka nie była wtedy nawet jego żoną, a Ciemnookiej jeszcze w ogóle nie znaliśmy. Zaczynam liczyć na palcach lewej ręki, od ilu lat znam Kubę, i wychodzi, że od początku milenium. Poznaliśmy się w barze przy Chłodnej 25, gdzie przyłazili wtedy wszyscy. Magdalenka też tam bywała. Ciemnooka, młodsza od nas o dekadę, pewnie obstawiała wtedy inne miejsca. Potem zaczęła pracować z Kubą na „wzorkach” i została jego najlepszą psiapsi.
Przed nami jeszcze 666 kilometrów. Z tylnego siedzenia próbuję zarządzać naszą czwórką. Pełnię na tym wyjeździe funkcję kogoś w rodzaju kaowca. To stare określenie na osobę, która prowadzi zajęcia kulturalno-oświatowe. W skrócie KO. Dlaczego padło na mnie? Zawsze tak było. Może dlatego, że od wielu lat nie prowadzę samochodu i czuję jakiś rodzaj pasażerskiego zobowiązania, żeby zabawiać wszystkich dookoła? Poza tym subaru Jakuba i Magdalenki, rocznik 2008, ciągnący jeszcze starszą przyczepę kempingową Chateau Caravan ’94, ma swoje tempo – raczej nieśpieszne. Ten czas na autostradzie do Skalnego Miasta sam się nie wypełni.
Kilometr dalej wyciągam książkę i zaczynam czytać na głos amerykańskie opowiadanie drogi, choć czuję, że współtowarzysze podróży zaraz zaprotestują: opowiadanie jest o wypadku drogowym na autostradzie i nikt nie chce tego słuchać. Wiadomo: źle dobrany temat, bo jednak Jakub docisnął pedał gazu i wyciągamy 130. Pocimy się bardziej niż zwykle, kiedy inne samochody wyprzedzają subaru pasem z prawej strony. To nasz narodowy zwyczaj, to wyprzedzanie z prawej. Nigdzie indziej tego nie ma. No może w Dżajpurze, ale to temat na zupełnie inną historię.
Jednak czytam. Początkowo lektura idzie gładko, potem jest już tylko gorzej. Nawet ja nerwowo się śmieję. Jakub zaciska ręce na kierownicy, a Magdalenka otwiera paczkę czipsów i chrupie je tak głośno, że momentami zagłusza mój głos. Ciemnooka kurczowo trzyma się uchwytu nad swoją głową. Widzę, jak kłykcie jej dłoni bieleją. Nie mam do nich pretensji. Czytam na głos opowiadanie Denisa JohnsonaWypadek autostopowicza: „cisnęło mną o tył przedniego siedzenia tak mocno, że fotel aż pękł. Zaczęło mną rzucać po kabinie. Ciecz, w której od razu rozpoznałem ludzką krew, tryskała wszędzie i obryzgała mi twarz”. Po tym akapicie nie ma już opcji, żeby kontynuować. Na szczęście moi współpasażerowie mają poczucie humoru i nikt się na mnie nie obraża. Zgodnie postanawiamy, że przerzucimy się na historie, które naprawdę miały miejsce. Nie jakieś wymyślone amerykańskie short stories. W dodatku z okolic Chicago, gdzie nikt z nas jeszcze nie dojechał.
Chwilę dyskutujemy, kto ma zacząć. Jakub odpada, bo prowadzi i woli słuchać. Magdalenka jest zmęczona. Poprzedniego dnia pracowała do późna, poza tym wakacyjny domek, który kupili w górach niedaleko Skalnego Miasta Adršpach, wysysa z nich wszystkie siły. Jego remont to straszna udręka: muszą poprowadzić sto metrów kanalizacji rurą od najbliższego sąsiada, żeby w ogóle mieć kibel. Sto metrów na transport gówna to faktycznie sporo. I jeszcze muszą za to zapłacić. W głębi ducha cieszę się, że nic nie posiadam. No dobra, jedno dziecko, na wakacjach u dziadków. Może i mnie przydałby się domek w górach, ale stumetrowa rura z gównem jakoś mnie odstręcza.
I wtedy zaczyna swoją historię Ciemnooka.
DOPIERO PÓŹNIEJ dowiedziałam się od naczelnika więzienia, że specjalnie chcieli jako prowadzącą warsztaty z medalierstwa kobietę. Kogoś po rzeźbie, ale jednak nie faceta. Kiedy przyszłam pierwszego dnia i czekałam za okratowanymi przesuwnymi drzwiami, żeby móc przejść do sali warsztatowej, akurat naprzeciw mnie maszerowała kolumna ze dwudziestu nagich facetów. Szli się myć. Musiałam poprosić naczelnika, żeby jednak pozwolił mi zaczynać warsztaty z moją grupą o dziewiątej, a nie o dziesiątej, w czasie przemarszu. W sali już na mnie czekali. Na mnie jako kobietę. Bo fakt, że odlewałam medale, jakoś szybko stał się nieważny. Podobnie jak moje imię, które ze względów bezpieczeństwa nigdy nie zostało im ujawnione. Naczelnik nazwał mnie prowizorycznie Ewą. Biblijnie i znacząco, ale nie miałam do niego pretensji. Nie miał wyjścia. Musiał pójść w imię zrozumiałe i oczywiste.
– Pani Ewo, pani Ewo – wołali już po kilku minutach i podnosili ręce do góry jak chłopcy, którzy rwą się do odpowiedzi w klasie. Po pierwszej godzinie wiedziałam, kto tu jest najważniejszy – Ryszard. Pod tym szekspirowskim imieniem ukrywał się szarmancki, zadbany sześćdziesięciolatek, który od razu opowiedział mi, jak zarobił pierwszy milion.
– Pani Ewo, był kiedyś taki gang, który porywał dzieciaki dorobkiewiczów. Jeszcze w zamierzchłych latach 90. Pewnie nie było pani wtedy nawet na świecie. Wrzuciliśmy wtedy jako naród szósty bieg, który potem dostał nazwę: turbokapitalizm – snuł swoją opowieść Ryszard.
– Wie pani, wtedy nietrudno było namierzyć bogate dzieciaki, można je było rozpoznać z daleka: miały samochody, drogie ciuchy, studiowały na pierwszych prywatnych uczelniach. Wystarczyło za nimi pojeździć i sprawdzić, co robią rodzice. A to szwalnia, a to chlew, czasami szklarnia, a innym razem zakład z podróbami smerfów i innych figurek. Prywaciarze. Łaknęli pieniędzy, a może wcale nie pieniędzy, tylko sprawczości. Chcieli po prostu coś wytwarzać, coś robić, czuć się potrzebni po latach udawania pracy. Jedni szli w gerbery, inni w sznurowadła i tureckie swetry. Wszyscy lądowali w jednym worku z etykietką «prywatna inicjatywa». A ich dzieciaki po prostu korzystały z tych pieniędzy i nikt do nikogo nie miał pretensji, bo o co? Moi rodzice nie podjęli ryzyka. Byli już za starzy, po prostu im się nie chciało. Mieli rodzinę w Niemczech i to im wystarczało. Ale ja, jako najmłodszy w rodzinie, chciałem działać, coś robić. Tak trafiłem do gangu obcinaczy palców. Wystarczyło namierzyć dziecko z prywaciarskiej rodziny, a potem porwać. Płeć nie grała roli, bo przecież czasami ktoś miał córkę. Obcinało się mały palec, podrzucało do domu i już następnego dnia wjeżdżały torby z banknotami. Tak właśnie zarobiłem pierwszy milion – chwalił się Ryszard.
Na tych warsztatach wszyscy, dosłownie wszyscy chcieli mi jakoś zaimponować, olśnić mnie, przekonać do siebie. Cała parszywa dwunastka aż rwała się, żeby opowiedzieć swoją historię.
Z wyjątkiem Janka.
Janek od początku siedział z boku i się nie podlizywał. Rysował w skupieniu, nie podnosił wzroku znad kartki. W końcu musiałam do niego podejść, bo przecież wszyscy projektowali to samo: awers swojego własnego medalu. Rewers był narzucony z góry: miały na nim widnieć litery SW – Służba Więzienna. Taką podpisałam umowę z zakładem karnym, gdyby pewnego dnia chcieli któryś z medali faktycznie odlać. Prawa autorskie. Zajrzałam Janowi przez ramię i zobaczyłam, że rysuje pająka. Od razu rzuciły mi się w oczy detale, które wskazywały, że to szkic z natury. Na odwłoku Jan narysował biały krzyż charakterystyczny dla krzyżaka ogrodowego, Araneus diadematus. Na dole napisał czarnym mazakiem imię: Amanda. Rysunek był doskonały i już chciałam zapytać, skąd ten pomysł, kiedy podszedł do nas Ryszard, jakoś dziwnie klepnął Janka w plecy i odciągnął mnie od jego medalowego projektu.
– Proszę nie zwracać na niego uwagi, zrobi drugi rysunek, lepszy.
– Ale ten jest bardzo dobry – zaprotestowałam.
– E tam. Tu Kazik ma lepszy!
Ryszard podsunął mi bazgroł z nagim kobiecym biustem przesłoniętym kratami. Dzieło Kazika wzbudziło podziw innych i wtedy przekonałam się, co znaczy powiedzenie: schlebiać masowym gustom.
Zapytałam Ryszarda, o co chodzi z tym pająkiem. Nie chciał wyjaśnić.
– Pająk to pająk, a cyce to cyce – oświadczył. Koledzy pokiwali głowami i wrócili do rysowania.
Potem Ryszard zaczął opowiadać, jak zarobił drugi milion. Szybko zorientował się, czego tak naprawdę brakowało tym porwanym małolatom. Wszyscy ze stresu rzygali, a ze strachu srali. Na dodatek ciągle ryczeli i chcieli pisać do rodziny jakieś listy. Ryszard był odpowiedzialny za kontakty z porwanymi i transport palców. Szybko połączył fakty: papier toaletowy, chusteczki higieniczne, zeszyty. Wszystko tanie i z papieru, którego potrzebują nie tylko ci z obciętymi palcami. Zainwestował w maszyny, odkupił kilka zadłużonych drukarni i tak powstała firma „Ryzeks”, bo Ryszard szybko wyczuł koniunkturę i poszerzył asortyment o papier do drukarek. A potem potoczyło się samo. Nawet dorobił się sloganu: „Ryzeks. Królestwo papieru”. Opowieść o trzecim milionie zachował na kolejne warsztaty, ale nie było już na nich Janka.
KUBA WŁĄCZA migacz i skręca na stację. Wszyscy jesteśmy bardzo głodni. Rozmawiamy w kolejce po frytki i muffiny o tym, że pająkom jest łatwiej, bo jednak eksternalizują dietę – w końcu wystarczy, że wstrzykną ofierze swoje soki trawienne i dalej wszystko robi się samo. Nie wiem, dlaczego myślę o kilku żołądkach krowy, patrząc na sałatę wystającą z burgera. Siadamy przy stoliku na zewnątrz. Jest piękna pogoda. Tylko w ostatni dzień lipca słońce może świecić tak mocno. Wyciągam po kolei z pudełka równo przycięte frytki i myślę o pająku. Ciemnooka nie je mięsa i wyjada liście sałaty z papierowej miseczki.
– Dlaczego Janek nie przyszedł na kolejne warsztaty? – pytam.
– Zaatakował strażnika. Przez Amandę. – odpowiada Ciemnooka i zaczyna opowiadać dalej.
STRAŻNIK, Zły Maniuś, wszedł do celi i usłyszał, jak chłopak rozmawia z pajęczycą Amandą. Mieszkała w oknie. Janek codziennie z nią konwersował. Czasami łapał dla niej muchy. Lubił patrzeć, jak rozpina sieć pomiędzy kratami. Zły Maniuś zamachnął się na nią klapkiem, Amanda chciała uciec. Janek rzucił się, żeby ją ratować, ale nie zdążył. Strażnik od początku był na nią cięty. Nie znosił pająków. Uważał, że Amanda ma zły wpływ na Janka, a chłopakowi zwyczajnie odbiło. Zły Maniuś widział wiele, ale faceta rozmawiającego z pajęczycą nigdy. Zabił Amandę tuż przed kolejnymi warsztatami.
Straszna tragedia. Kiwam głową ze zrozumieniem. Lubię rozmawiać z pająkami. Robi mi się przykro. Czuję, że zaraz się popłaczę. Amanda! Musiał ją bardzo kochać. Wyobrażam sobie, jak szeptał do niej o zmierzchu, kiedy schodziła z pajęczyny, żeby odpoczywać na obrzeżach. Zabijanie pająków nie ma sensu. Wystarczy chociaż raz przysiąść przy pajęczynie i popatrzeć na pracę dowolnego pająka, żeby zdać sobie sprawę, że tak naprawdę to my gówno umiemy.
Ciemnooka delikatnie rozpina guzik kremowej bluzki i pokazuje nam mały medalik, zawieszony na złotym łańcuszku.
– Janek ma drugi egzemplarz. Odlałam mu w prezencie.
Biorę medalik do ręki. Pięknie połyskuje w promieniach stojącego w zenicie słońca.
– Kiedy się z nim widziałaś? – pytam Ciemnooką.
– Staram się do niego przyjeżdżać raz w miesiącu. Zostały mu jeszcze dwa lata odsiadki. Plus zero przepustek za zaatakowanie Złego Maniusia.
– Jesteście razem? – rzucam z zazdrością. Chyba każdy chciałby mieć kogoś, kto potrafi konwersować z pająkami.
– Tak. Umówiliśmy się, że jak tylko wyjdzie, zabiorę go do Skalnego Miasta Adršpach. Ponoć jest tam piękne jezioro.
– Tak, wygląda jak szklana łąka, w której odbijają się drzewa. Miejscowi kąpią się tam po zmroku, na golasa, bo za dnia nie można. Zresztą wszyscy się tam już kąpaliśmy, Kuba, Magdalenka i ja – dodaję.
– A za co właściwie siedzi Janek? – pytam po chwili. Zżera mnie niezdrowa ciekawość, chociaż kibicuję tej parze.
– Założył się z kumplem ze szkoły, że okradnie lokalny supermarket ze wszystkich słodyczy i napojów gazowanych. Za pierwszym razem to był wygłup, ale potem już weszło w krew. Miał ksywę Słodki. Wpadł za siódmym razem. Sędzia nie chciał uznać żadnych okoliczności łagodzących. Nawet faktu, że Janek wszystko rozdawał dzieciakom z dzielnicy. Na jego niekorzyść przemawiało też to, że był pełnoletni.
Odbity od medalika promień słońca wpada w moje lewe oko. Widzę, jak Ciemnooka i Jan wchodzą razem, nadzy, do tego jeziora. Łapią się za ręce i powoli się zanurzają. Coś jakby chrzest kochanków. Ściskam rękę Ciemnookiej i mówię:
– Dwa lata szybko miną.
Kiedy wypowiadam to zdanie, natychmiast słyszę, że zabrzmiało jak głupia gadka na pocieszenie. Jakub chrząka, wrzuca tackę i papiery po burgerach do kosza. Magdalenka chce prowadzić. Wsiadamy do rozgrzanego samochodu.
– No dobra, jeszcze dwie godzinki i będziemy na miejscu – mówi Jakub. – To teraz ja opowiem wam moją historię – zaczyna, a my z Ciemnooką mówimy jednocześnie:
– Ale musi być prawdziwa!
MONIKA POWALISZ (ur. 1973), autorka scenariuszy filmowych i telewizyjnych, opowiadań i komiksów. Debiutowała w wieku 17 lat dramatem Rapsod dla krowy. W 2018 roku wydała debiutancką powieść Ósme ciało. Obecnie pracuje nad zbiorem opowiadań Zwierzęta, z którymi rozmawiam osobiście, z którego pochodzi opowiadanie. Mieszka w Berlinie..
Więcej opowiadań przeczytasz lub wysłuchasz na magazynpismo.pl/proza
ŻARTY RYSUNKOWE
REPORTAŻ
Nie odchudzaj, tylko lecz
tekstBEATA SZADYrysunkiPAWEŁ MILDNER
WEDŁUG STATYSTYK lekarskich nie ma problemu. Tymczasem eksperci i chorzy twierdzą wprost przeciwnie: jest bardzo źle, a jeśli nic się nie zmieni w postrzeganiu i leczeniu otyłości, będzie jeszcze gorzej.
Idziemy zdemaskować otyłość – mówi moja bohaterka w drodze do parku. Wchodzimy od strony ulicy Zgody, blisko piaseczyńskiego rynku. Park Książąt Mazowieckich, zwany częściej parkiem miejskim, jest ważny dla idącej koło mnie Katarzyny Głowińskiej, prezeski Fundacji na rzecz Leczenia Otyłości (FLO). Piaszczysta ścieżka prowadzi nas nad staw. W dali pomiędzy drzewami widać rzeźbę dzików. Za stawem rzeka Perełka. – Tych alejek wcześniej tutaj nie było. Jest nowa infrastruktura: więcej ławek, leżaki, siłownia, plac zabaw, boiska, no i rzeźby zwierząt. – Kasia wskazuje okolice pergoli. – Lubię tu przychodzić. Zresztą zawsze lubiłam.
Pokazuje mi nagranie z wyjścia do parku wiosną 2019 roku, niemal rok po tym, jak przeszła operację bariatryczną. Na filmiku idzie jedną z alejek. Utyka, w prawej ręce trzyma kulę. Co prawda, wtedy zrzuciła już 55 kilogramów i utrzymywała wagę 103–104 kilogramy, ale jeszcze czekała ją operacja stawu biodrowego – jego uszkodzenie było najpewniej powikłaniem otyłości. Stąd kula. Na filmiku Kasia utyka, ale się uśmiecha. Ubranie pasuje do nastroju – biała koszulka, łososiowe bolerko, czarno-różowy plecak, czarne spodnie w białe kwiaty i białe buty. Poza kadrem kroczy jej chłopak Piotrek, to on nagrywa Kasię. Na drugim filmiku z tego samego dnia Kasia stoi na urządzeniu nazwanym biegaczem i macha nogami. Śmieje się i żartuje ze swoim partnerem.
Katarzyna Głowińska jest chora na otyłość. Obecnie waży 117 kilogramów przy 164 centymetrach wzrostu i zdaje sobie sprawę, że otyłość to choroba nie tylko przewlekła, ale i nawrotowa. Kasia należy do 9 milionów dorosłych Polaków (szacunki Najwyższej Izby Kontroli dotyczące 2022 roku) zmagających się z tą chorobą. To około 25 procent społeczeństwa, ale te liczby stale rosną. Prognozy Narodowego Funduszu Zdrowia (NFZ) wskazują, że w 2035 roku osób zmagających się z otyłością będzie ponad 35 procent wśród dorosłych Polaków i ponad 25 procent wśród dorosłych Polek. Według raportu Kliniki Holi Holistycznie o problemie otyłości w Polsce aż 60 procent Polaków zmagających się z tą chorobą uznaje ten stan za efekt własnych zaniedbań.
Już ponad 50 lat temu Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) wpisała otyłość do Międzynarodowej Statystycznej Klasyfikacji Chorób i Problemów Zdrowotnych, współcześnie ma ona kod E66. A skoro to choroba, to należy ją leczyć. Choć jak 22 maja 2024 roku mówił w Senacie wiceminister zdrowia Wojciech Konieczny na otwarciu wystawy Nie oceniaj mnie! To nie moja wina. #ChorujęNaOtyłość: – Otyłość wymaga leczenia, ale również wymaga profilaktyki. (...) Brak [wśród Polaków – przyp. B.S.] nawyków zarówno żywieniowych, jak i behawioralnych [na przykład regularnej aktywności fizycznej – przyp. B.S.], aby zapobiegać tej chorobie.
Ja jednak w tym tekście nie będę pisać o profilaktyce.
SĄ RÓŻNE definicje otyłości. – Niektórzy definiują ją jako nagromadzenie nadmiernej ilości tkanki tłuszczowej. Inni mówią, że jest to zaburzenie bilansu energetycznego w zakresie wydatkowania. A my, lekarze zrzeszeni w Polskim Towarzystwie Leczenia Otyłości, mocno podkreślamy, że to są wszystko objawy – mówi profesor Paweł Bogdański, kierownik Katedry i Zakładu Leczenia Otyłości, Zaburzeń Metabolicznych oraz Dietetyki Klinicznej Uniwersytetu Medycznego imienia Karola Marcinkowskiego w Poznaniu. I tłumaczy, w czym rzecz. – Przyczyna leży w zaburzonej homeostazie energetycznej organizmu [inaczej w braku równowagi między energią dostarczaną do organizmu a wydatkowaną – przyp. B.S.]. Ta homeostaza jest wieloczynnikowa, uczestniczy w niej wiele ośrodków: i ośrodek głodu, i sytości, i nagrody. Jeżeli zostaje ona zaburzona [na przykład nadmiernym wydzielaniem hormonu głodu, czyli greliny, o której będzie jeszcze mowa – przyp. B.S.], to organizm przestaje prawidłowo działać. I wtedy objawem tej zaburzonej homeostazy jest to, że ktoś za dużo albo niewłaściwie je.
Profesor tłumaczy, że im dłużej trwa choroba otyłości, tym bardziej nasilają się zaburzenia utrudniające skuteczną redukcję masy ciała. W trakcie leczenia i spadku masy ciała „organizm broni się” – zwiększają się stężenia i aktywność neurohormonów pobudzających ośrodek głodu, spada tych pobudzających ośrodek sytości, obniża się tempo podstawowej przemiany materii. Przy braku konsekwentnej i kompleksowej terapii dochodzi do nawrotu choroby.
– Leczymy chorobę, obniżając masę ciała i chroniąc przed jej konsekwencjami, ale na razie nie udaje nam się skutecznie „naprawić” tych zaburzeń i dysfunkcji, które leżą u podłoża choroby. Stąd nawroty – mówi profesor. I dodaje: – Jedna z moich pacjentek powiedziała, że walczymy, aby „przywrócić ustawienia fabryczne”. Na razie jeszcze tego nie potrafimy. Ale postęp naszej wiedzy na temat przyczyn rozwoju otyłości i zaburzonych mechanizmów leżących u jej podstaw jest coraz większy. Długotrwałe, kompleksowe i efektywne leczenie być może pozwoli na „naprawienie” przynajmniej części dysfunkcji.
Profesor Bogdański wspomina też, bardzo upraszczając, o mózgu i cukrze.
– Ośrodek nagrody to struktura rozrzucona w kilku różnych miejscach naszego mózgu, gdzie między innymi w momentach stresu, napięcia, niepowodzenia, lęku mózg mówi: „Potrzebuję nagrody!”. W przypadku jedzenia łatwo dostępną „nagrodą” jest cukier. Według raportu NFZ z 2019 roku Cukier i otyłość – konsekwencje rocznie zjadamy 44,5 kilogramów cukru [dane za 2017 rok – przyp. red.], czyli o ponad 6 kilogramów więcej niż w 2008 roku [co prawda, spada zużycie „czystego” cukru, ale wzrasta jego występowanie w innych produktach, jak przetwory owocowe, zbożowe, produkty mleczne, napoje owocowe – przyp. red].
Musimy pamiętać jednak o tym, że cukier u chorych na otyłość wziął się z zaburzonego układu nagrody, który nadmiernie woła: „Daj mi coś!”. Czyli najpierw było zaburzenie, a dopiero później cukier, a nie odwrotnie. I to tylko fragment większej całości.
Według WHO otyłość powoduje 200 innych chorób, między innymi: metaboliczne, najczęściej cukrzycę typu 2, a także kardiologiczne i układu krążenia, ortopedyczne czy nowotwory. Niektórzy lekarze wskazują, że jest ich jeszcze więcej – 240, a nawet 270. „Jako lekarz osobiście nie znam innej choroby, która dawałaby tyle powikłań” – mówiła profesorka Lucyna Ostrowska, prezeska Polskiego Towarzystwa Leczenia Otyłości, podczas otwarcia wspomnianej wcześniej wystawy. Niestety na konferencji Otyłość to choroba. Nie oceniaj, nie odchudzaj, tylko lecz, która odbyła się dwa dni później, 24 maja 2024 roku w Senacie, profesor Mariusz Wyleżoł, chirurg bariatra, a także kierownik Warszawskiego Centrum Kompleksowego Leczenia Otyłości i Chirurgii Bariatrycznej, przyznał, że obecnie chorzy na otyłość leczeni są paliatywnie, bo jak tłumaczył, terapia skupia się właśnie na powikłaniach, a nie na przyczynach choroby. Podał przykład:
– Jeżeli u chorego na otyłość, u którego doszło do rozwoju cukrzycy typu 2, będziemy zajmowali się li tylko i wyłącznie leczeniem cukrzycy typu 2, to prawdopodobnie za chwileczkę będziemy obserwowali rozwój nadciśnienia tętniczego, (...) rozwój zmian zwyrodnieniowych stawów.