Pismo. Magazyn opinii. Lipiec 2023 - Fundacja Pismo - ebook

Pismo. Magazyn opinii. Lipiec 2023 ebook

Fundacja Pismo

4,5

Opis

W tym miesiącu sprawdzamy, co wydarzyło się od zeszłorocznej katastrofy na Odrze. Czy wyciągnęliśmy wnioski i czy zrobiliśmy wszystko, by się nie powtórzyła? Spoglądamy również szerzej na temat polskich rzek – jak o nie dbamy?Poza tym, aby wprowadzić w wakacyjny nastrój, przyglądamy się... nudzie i pokazujemy, dlaczego warto czasem się jej oddać. Portretujemy również byłego gubernatora i wciąż aktywnego terminatora, czyli Arnolda Schwarzeneggera, który, jak obiecywał, ciągle powraca. 

 

W najnowszym numerze polecamy szczególnie teksty, w których:

– Bartek Sabela tłumaczy, czemu katastrofa nad Odrą trwa od dawna,

– Joanna Ruszczyk pisze o tym, że sztuczna regulacja rzek to błąd,

– Karolina Lewestam próbuje odnaleźć sens w udręce codzienności,

– Filip Springer pyta o miejsce architektury wobec katastrofy klimatycznej.

 

Pismo. Magazyn Opinii. 07/2023 

Karolina Lewestam – Owce i Pan Jezus – Rozmowy z K. 

Aušra Kaziliūnaitė – niewidzialne metamorfozy  

Jan Richard Heinicke – The Past is the Key to the Future  

Marta Dzido – Nie będzie innych zakończeń 

Katarzyna Belczyk – Piaggio ciao 

Bartek Sabela – Soczewka Pisma: Pic na wodę

Joanna Ruszczyk – Dajmy rzekom spokój

Piotr Tracz – Kazamatki 

Filip Springer – Zmiana najważniejszego pytania 

Filip Zawada – Żarty rysunkowe

Mark Leibovich – Ostatni akt Arnolda Schwarzeneggera 

Krzysztof Kamil Baczyński – Ballada o rzece 

Karolina Lewestam – Smutek rosołu, czyli o nudzie 

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Dora Budor, Geneza III (Burza śnieżna)  

Lisa Kränzler – Poniewczasie 

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Bartek Wąsik? 

Zuzanna Kowalczyk – À propos rzek

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 247

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (16 ocen)
11
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Owce i Pan Je­zus

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.,

w tym roku w mie­siącu pierw­szych ko­mu­nii sta­nę­łam przed pro­ble­mem. Ja­kie ży­cze­nia na­pi­sać dziew­czynce, skoro ja, jej ku­zynka przed trzy­dziestką, w żad­nego Pana Je­zusa już nie wie­rzę? Mo­gła­bym wpraw­dzie ku­pić kartkę z go­to­wymi ży­cze­niami i mach­nąć ręką, bo kto by się przej­mo­wał, na pewno nie ku­zynka, ale o mnie tu jed­nak też bę­dzie cho­dzić.

Co na­pi­sać dziew­czynce, którą sama kie­dyś by­łam? Że z tym Pa­nem Je­zu­sem to taka faza i ci się zmieni? Że do­ro­śniesz i zro­zu­miesz, ja­kim jest tok­sycz­nym przy­ja­cie­lem, więc te­raz ciesz się z pre­zen­tów i im­prezy?

Co in­nego kłó­cić się o re­li­gię (bo o samo ist­nie­nie Boga nie mam od­wagi) z ro­dzi­cami czy wuj­kami, co in­nego z dzie­wię­cio­latką w bia­łym ko­mu­nij­nym stroju. Albo z bab­cią. Kto jak kto, ale one dwie za­słu­gują na swo­jego Pana Je­zusa.

Więc ko­niec koń­ców, wy­cho­dzę na obroń­czy­nię praw­dzi­wej wiary. Pi­szę: „Pa­mię­taj, że Pan Je­zus za­wsze Cię ko­cha”. Chcę jesz­cze do­dać, że ko­cha bez­wa­run­kowo. Mam ochotę na­pi­sać: „Nie daj się!”, ale nie pi­szę.

Po­dobno czło­wiek doj­rzały po­trafi przy­jąć do wia­do­mo­ści nie­jed­no­znacz­ność świata i jesz­cze z tym żyć. Jak? Bo może to wy­daje się igraszką, ale idzie o czy­jeś ży­cie. Tylko że tym, któ­rzy ubrali ku­zynkę w białe szaty, idzie o to samo. Więc jesz­cze raz: JAK?

M.

Aaaach, droga M.!

Kozy. Albo owce.

A może jed­nak kozy?

Tak czy siak, twoje py­ta­nie jest dla mnie ko­lej­nym do­wo­dem na to, że je­dyną drogą jest udać się w Biesz­czady i coś tam wy­pa­sać, z dala od cy­wi­li­za­cji, a do­kład­niej jej ludz­kich przed­sta­wi­cieli. Kom­pli­kują oni bo­wiem ży­cie nie­zwy­kle, a przy tym naj­czę­ściej nie mie­wają z tego po­wodu wy­rzu­tów su­mie­nia; ba, bywa, że na­wet tego nie za­uwa­żają. Sy­tu­acja, którą opi­su­jesz, wy­nika wła­śnie z nad­miaru lu­dzi, a lu­dzie, jak to lu­dzie, zwy­kle niosą ze sobą nad­wyżkę ludz­kich ce­lów, po­trzeb i war­to­ści. War­to­ści te i cele mają w mo­jej wy­obraźni po­stać cią­gną­cych się za nimi sznur­ków, więc kiedy zbie­rze się w jed­nym miej­scu i cza­sie za dużo lu­dzi, sprawa się bez­na­dziej­nie plą­cze. Co masz zro­bić?

Hm. No więc na pewno mu­sisz uwzględ­nić sznurki plą­czące się za twoją małą ku­zynką (na­zwijmy ją Anią). Czego jej po­trzeba? Two­jej przy­jaźni, po­czu­cia, że jest dla cie­bie ważna. Pew­nie po­trze­buje też two­jej szcze­ro­ści; dzieci mają nosa do kłamstw i ła­two nie wy­ba­czają. Może więc le­piej mó­wić jej to, co uwa­żasz za prawdę? Może sama już wątpi, a kie­dyś zwątpi cał­kiem i je­śli nie po­wiesz nic, to w hi­sto­rii, jaką opo­wie te­ra­peutce, bę­dziesz jedną ze złego ro­dzin­nego tłumu, który trzy­mał ją w nie­świa­do­mo­ści? Ale z dru­giej strony Ania na pewno chce czuć się tego dnia wy­jąt­kowo; w końcu ma białą su­kienkę i wia­nek. I może to nie jest dzień na szcze­rość, na rady, na wy­wro­towe na­wró­ce­nia. Je­śli aku­rat wie­rzy w Je­zusa, to pew­nie chce usły­szeć, że on ją fak­tycz­nie ko­cha. Może więc le­piej zro­bić to, co osta­tecz­nie zro­bi­łaś. Może.

Są też ro­dzice. Oni mają nie tylko war­to­ści i cele, ale także prawa. Prawo do wy­cho­wa­nia swo­jej córki w wie­rze. I tak jak ty nie chcia­ła­byś, żeby łkali na twoim ślu­bie cy­wil­nym, że unia jest nie­bo­ska, tak oni mogą nie chcieć, by ku­zynka Ani przy oka­zji ko­mu­nii wno­siła te­atral­nie to­ast do wszech­świata i z ogniem w oczach wiesz­czyła, że Bóg umarł albo że, co gor­sza, wcale się nie na­ro­dził. „Ciesz się pre­zen­tami, dziecko” – wy­obra­żam so­bie cie­bie, grzmiącą przy bia­łym stole; „Ciesz się, bo niebo jest pu­ste, pu­ste!”. Taki per­for­mans uwa­żam za do­zwo­lony wy­łącz­nie pod płasz­czy­kiem al­ko­ho­lo­wego nad­uży­cia, a i wtedy go nie po­le­cam.

Ale prze­cież i ty masz swoje war­to­ści – prawda wy­daje się jedną z nich. Sie­dzi w to­bie mocno jak pestka w awo­kado; gdyby tak nie było, to w ogóle nie prze­ję­ła­byś się sprawą ko­mu­nij­nej kartki. I jesz­cze au­ten­tycz­ność – wi­dać, że trudno ci przy­cho­dzi hi­po­kry­zja. I jesz­cze mi­łość, bo chyba ko­chasz tę małą dziew­czynkę, prze­cież drżysz o jej ży­cie. Nie chcesz dla niej tok­sycz­nego świata, bo­isz się, że re­li­gia złoży jej fał­szywe obiet­nice i każe ro­bić rze­czy, które ją przy­gniotą. Cią­gną się za tobą te sznurki i szar­pią cię de­li­kat­nie, że­byś krzy­czała do Ani: „nie daj się, ucie­kaj!”.

Ale czym tak na­prawdę jest tro­ska? Czy jest ostrą prawdą, czy ra­czej mięk­kim do­brem, ra­czej po­zwo­le­niem na na­dzieję? Może tak, w końcu pi­szesz, że i mała, i bab­cia „za­słu­gują na swo­jego Pana Je­zusa”. Prawda i do­bro mogą stać w sprzecz­no­ści; au­ten­tycz­ność i sza­cu­nek też.

Droga M., nie ma od­po­wie­dzi na twoje py­ta­nie; zbyt dużo plą­cze się tu sznur­ków. Ale nie ma od­po­wie­dzi na pra­wie żadne ta­kie py­ta­nie, bo tego, co wła­ściwe, nie da się ob­li­czyć. Dzieci idą do ko­mu­nii z na­dzieją i nie­chęt­nie, udu­cho­wie­nie i chci­wie; ro­dzice po­sy­łają je tam ase­ku­rancko lub żar­li­wie, obo­jęt­nie lub z za­an­ga­żo­wa­niem. Każdy mo­ment jest wy­jąt­kowy, każda Ania inna; każda pełna lu­dzi sy­tu­acja two­rzy nowy, idio­syn­kra­tyczny wę­zeł. Tylko twoja uważ­ność, roz­trop­ność i na­mysł po­zwolą ci na­stęp­nym ra­zem zde­cy­do­wać, czy na­pi­sać „Je­zus cię ko­cha”, czy „Bie­gnij, ucie­kaj, wiej!”. Wie­rzę w cie­bie, droga M., wie­rzę w twoją myśl.

A je­śli myśl za­wie­dzie, a w Biesz­cza­dach zde­spe­ro­wani lu­dzie zajmą wszyst­kie kozy albo, co gor­sza, owce, to mo­żesz za­wsze na­pi­sać: „Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji ko­mu­nii świę­tej, twoja ku­zynka M.”.

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

nie­wi­dzialne me­ta­mor­fozy

AU­ŠRA KA­ZI­LI­ŪNA­ITĖ

czy bę­dziesz mnie ko­chać gdy zmie­nię płeć za­pach ko­lor skóry albo gdy zmieni się pora roku

czy bę­dziesz mnie ko­chać gdy stanę się kwia­tem albo ka­mie­niem albo kwia­tem wy­ro­słym po­śród ka­mieni

a przy oka­zji czy ko­chasz mnie

w tych oka­mgnie­niach kiedy rze­czy­wi­ście nimi by­wam.

Prze­ło­żyła Pau­lina Ciucka

AU­ŠRA KA­ZI­LI­ŪNA­ITĖ (ur. 1987), po­etka li­tew­ska. Ukoń­czyła stu­dia hi­sto­ryczne i teo­lo­giczne. Obec­nie jest dok­to­rantką Wy­działu Fi­lo­zo­fii Uni­wer­sy­tetu Wi­leń­skiego. Te­ma­tyka jej pracy dok­tor­skiej obej­muje fi­lo­zo­fię Mi­cha­ela Fo­ucaulta i fi­lo­zo­fię filmu. Po­etka działa jako ak­ty­wistka na rzecz praw czło­wieka. Wiersz po­cho­dzi z tomu oso­bi­sta pustka, który uka­zał się wła­śnie na­kła­dem lu­bel­skiego wy­daw­nic­twa Warsz­taty Kul­tury.

W KA­DRZE

zdję­cieJAN RI­CHARD HE­INICKE | The Past is the Key to the Fu­ture 2021– (w trak­cie)

Lo­do­wiec Ro­dan w Al­pach Szwaj­car­skich, sier­pień 2021 roku. Ła­two do niego do­trzeć przez prze­łęcz Furka, od wie­ków uży­waną przez po­dróż­ni­ków, co po­zwala na jego do­kładną do­ku­men­ta­cję fo­to­gra­ficzną i uła­twia zro­zu­mie­nie jego wzro­stu i co­fa­nia się w ciągu ostat­nich stu­leci. Obec­nie ro­sną pod nim drzewa, tak jak to się działo z lo­dow­cami w Al­pach w cie­płych okre­sach – to znak, że lo­do­wiec znik­nie w naj­bliż­szej przy­szło­ści. Wi­doczne na zdję­ciu białe plan­deki służą głów­nie do ochrony ja­skini znaj­du­ją­cej się pod lo­dow­cem, bę­dą­cej atrak­cją tu­ry­styczną.

Pro­jekt EU­RO­PEAN IMA­GES re­ali­zo­wany przez n-ost, Ka­jet, Ra­mina Ma­zura i Pi­smo.

PROZA

Nie bę­dzie in­nych za­koń­czeń

tekstMARTA DZIDOry­su­nekJO­ANNA STRU­TYŃ­SKA

Ta hi­sto­ria była tak ba­nalna, że trudno mi w nią uwie­rzyć. Za­częła się w mar­cowy czwar­tek przed po­łu­dniem. A może w smutną środę, z po­cząt­kiem kwiet­nia, kiedy nie było jesz­cze żad­nych oznak wio­sny, a te, które nie­śmiało wy­chy­lały się do świata, za­sy­pał śnieg. Bo prze­cież ple­cień. Naj­okrut­niej­szy mie­siąc. Tak mó­wili, tak pi­sali, więc dla­czego mia­łoby się nie spraw­dzić.

Ta hi­sto­ria była tak ba­nalna, że mo­gła być i o to­bie, i o mnie, i o niej też. O każ­dej z nas. Cho­ciaż żadna nie są­dziła, że mo­głoby się to przy­tra­fić wła­śnie jej. In­nym ow­szem, zda­rzało się. Ale mnie? Sły­sza­łam o przy­pad­kach, że zna­joma ko­le­żanki, mama są­siadki, ja­kaś ce­le­brytka, córka ku­zynki, dziew­czyna w kwie­cie wieku, sio­stra przy­ja­ciela i ta, która śpie­wała, że już nie ma dzi­kich plaż. Ale że ja? Jak to – ja?

Ta hi­sto­ria była tak ba­nalna, że... Mnó­stwo ta­kich przy­da­rza się co dzień, nie­za­leż­nie od sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej, pory roku, stanu konta. Po­czą­tek jest zwy­kle po­dobny. Za­wią­za­nie ak­cji, punkt zwrotny, po­tem może być róż­nie, za­leży od stop­nia zło­śli­wo­ści, woli walki, szczę­ścia albo pe­cha.

Sce­na­riusz ta­kiej hi­sto­rii może się roz­wi­jać mo­de­lowo jak hol­ly­wo­odzki film, trój­ak­tówka ze strzelbą, która po­wie­szona na ścia­nie w pierw­szym ak­cie w trze­cim musi wy­pa­lić i tra­fić pro­sto w serce. Może to być strzał nio­sący śmierć, a może tylko dra­snąć. Co cię nie za­bije, to. Bo­ha­terka i prze­ciw­no­ści, które stara się po­ko­nać. Jej droga, jej prze­miana. Ka­thar­sis, li­tość i trwoga, pro­wa­dzące do oczysz­cze­nia. Kul­mi­na­cja, pod­czas któ­rej na­pię­cie sięga ze­nitu. I jesz­cze chwyt z fał­szy­wym za­koń­cze­niem. Wszy­scy już pła­kali nad jej lo­sem, a jed­nak w sce­na­riu­szu bę­dzie happy end. Zwy­cię­żyła. Sie­dzi uśmiech­nięta na we­ran­dzie pięk­nego domu, wo­kół niej gro­madka dzieci i wnu­cząt, ko­tów, psów, w tle za­cho­dzące słońce, ma­gic hour tak uwiel­biana przez ope­ra­to­rów ob­razu, mu­zyka skom­po­no­wana w to­na­cji nio­są­cej na­dzieję i po­krze­pie­nie. Dość. Na­pisy koń­cowe.

Ale kto wie, może film wcale nie ame­ry­kań­ski, może am­bit­niej­szy, z Eu­ropy Środ­ko­wej albo z bloku wschod­niego, z kraju, który za­sły­nął kie­dyś w świe­cie czarną se­rią do­ku­mentu i mo­ral­nym nie­po­ko­jem. Sce­na­riusz nie prze­wi­duje ki­czu, tan­dety i cac­ka­nia się z wi­dzami. Wręcz prze­ciw­nie – bę­dzie ich chło­stał, wy­trąci z bło­giego sa­mo­za­do­wo­le­nia, przy­szpili kon­fron­ta­cją z nie­uchron­nym. Po kul­mi­na­cji, w któ­rej bo­ha­terka doj­dzie do ściany i każdy jej wy­bór bę­dzie ozna­czał klę­skę, po­jawi się na­gle świa­tełko w tu­nelu. Można się chwy­cić jak to­nący brzy­twy. Przez mo­ment uwie­rzyć, że się uda. A po­tem z po­ha­ra­ta­nymi dłońmi iść pro­sto na dno. Cię­cie. Czerń ekranu. Głu­cha ci­sza. Nie wia­domo, czy bić brawo po ta­kiej pro­jek­cji, czy ucie­kać wyj­ściem ewa­ku­acyj­nym i pró­bo­wać za­po­mnieć, że ta­kie jest wła­śnie kino am­bitne, że ta­kie jest ży­cie, że pro­wa­dzi do śmierci. Nie bę­dzie in­nych za­koń­czeń.

SCE­NA­RIU­SZE TYCH hi­sto­rii zna­łam do­sko­nale z fil­mów, ksią­żek, opo­wie­ści, ale żeby z wła­snego do­świad­cze­nia?

Za­czął se­rią ru­ty­no­wych py­tań. Bóle? Żad­nych. Zgru­bie­nia? Nie czuję. Urazy? Nie przy­po­mi­nam so­bie. A w ro­dzi­nie? Nic mi nie wia­domo. Ostat­nie ba­da­nie? Nie pa­mię­tam.

Pro­szę się ro­ze­brać, pro­szę się po­ło­żyć, pro­szę unieść rękę. Że­bym za­mknęła oczy, nie po­pro­sił. Sama chcia­łam. Nie pa­trzy­łam, ale czu­łam, jak roz­sma­ro­wuje żel, jak przy­kłada do skóry gło­wicę, jeź­dzi z góry na dół, z boku na bok, wte i we­wte, z po­czątku było na­wet miło, jak pod­czas ma­sażu, ale dość szybko stało się nie­zbyt przy­jemne. Ugnia­tał, wał­ko­wał, do­ci­skał, „raz, dwa, trzy” – li­czy­łam w my­ślach, żeby nie kon­cen­tro­wać się na tym, co robi z moim cia­łem, w jaki spo­sób je bada, ale trwało to i trwało, aż nie wy­trzy­ma­łam i: „czy nie­długo pan skoń­czy?”.

On wtedy: „pro­szę spoj­rzeć”. Otwo­rzy­łam oczy, od­wró­ci­łam głowę i zer­k­nę­łam w ekran, na któ­rym wy­świe­tlany był czarno-biały film, z całą gamą od­cieni sza­ro­ści, kino z epoki przed dźwię­kiem, bez ta­pera. Wy­glą­dał jak eks­pe­ry­men­talny vi­deo art, wi­zu­ali­za­cja, którą można by­łoby pu­ścić z rzut­nika na ścia­nie klubu pod­czas im­prezy. Kadr przy­po­mi­nał niebo, pełne de­li­kat­nych, lek­kich, pu­szy­stych ob­łocz­ków, pie­rza­stych chmu­rek, a wśród nich jedna kłę­bia­sta o po­szar­pa­nych brze­gach i ciemna. Z ta­kiej może być deszcz albo grad, może strze­lić pio­run.

Po­wie­dział, że zmiana jest nie­po­ko­jąca, że ma dwa i pół cen­ty­me­tra, trzeba bę­dzie ją zba­dać, wkłuć się grubą igłą, po­brać próbkę, obej­rzeć pod mi­kro­sko­pem, za­de­cy­do­wać, co da­lej. Na­pi­sał w skie­ro­wa­niu: „pilne”, wy­dru­ko­wał kilka zdjęć. Każde zro­bione z in­nej per­spek­tywy, pod róż­nym ką­tem.

Pierw­sza fo­to­gra­fia przed­sta­wiała niebo. Na dru­giej były białe grzbiety mor­skich fal, a mię­dzy nimi czarna plama ropy. Wy­ciek utrzy­mu­jący się na ta­fli wody, tru­ci­zna, która skleja pta­kom pióra, a ry­bom skrzela. Na trze­ciej fak­tura kory drzewa, gruby pień, na nim na­rośl, grzyb wy­sy­sa­jący ży­cio­dajne soki, ale gdy ob­ró­cić do­łem do góry, to już nie na­rośl, to dziu­pla, w któ­rej mieszka wie­wiórka. Czwarta fo­to­gra­fia przy­po­mina screen z Go­ogle Maps, pu­stynne wy­dmy i kra­ter po me­te­ory­cie. Na pią­tej wy­pie­lę­gno­wany traw­ni­czek, zde­wa­sto­wany w jed­nym miej­scu przez ko­piec kreta. Szó­sta – je­śli się do­brze przyj­rzeć – to ga­lak­tyka z Drogą Mleczną, z jej cen­trum zieje pustka czar­nej dziury.

Stoję przed bu­dyn­kiem przy­chodni, pa­trzę przez ciemne oku­lary w słońce, mam w to­rebce sześć zdjęć, abs­trak­cyj­nych w for­mie i sur­re­ali­stycz­nych w tre­ści, opi­sa­nych cią­giem nie­zro­zu­mia­łych sfor­mu­ło­wań me­dycz­nych, wy­glą­da­ją­cych jak tajne szy­fry, brzmią­cych jak za­klę­cia. Mam ciało obce w ciele, które do­tąd wy­da­wało mi się wła­sne i do­brze znane. Mam w pra­wej piersi dwu­ipół­cen­ty­me­trową chmurę, z któ­rej za­po­wia­dają moż­liwy grad z po­ry­wi­stym wia­trem i ulewą, ale do mnie to nie do­tarło, uwa­żam, że przej­dzie bo­kiem. Nie za­bra­łam na­wet z domu pa­ra­solki. Wła­ści­wie to lu­bię mok­nąć, czuć na twa­rzy kro­ple desz­czu, wdy­chać wil­goć ziemi, ska­kać przez ka­łuże, za­chwy­cać się, jak na­tura ro­dzi, jak kieł­kuje, wzra­sta, wy­daje owoce. Nie oba­wiam się.

Ale grad. Grad to co in­nego. Twardy, ude­rza bo­le­śnie, dziu­rawi li­ście na wy­lot. Spada z taką siłą, że może wbić w zie­mię wa­rzywa, z tru­ska­wek zrobi mia­zgę, strąci z ga­łęzi jesz­cze nie­doj­rzałe cze­re­śnie. Grad może wy­rzą­dzić wiele szkód. Szcze­gól­nie ten o wiel­ko­ści dwóch i pół cen­ty­me­tra.

Po­ra­dził: za­dzwo­nić jak naj­szyb­ciej. Jesz­cze dziś. Są roz­ma­ite me­tody i je­śli za­cznie się dzia­łać wcze­śnie, można to okieł­znać, można za­po­biec, nie do­pu­ścić, by roz­go­ścił się w to­bie ktoś nie­pro­szony i żeby cię po­że­rał od środka, sie­jąc spu­sto­sze­nie pod­stęp­nie i po ci­chu. Naj­le­piej zgło­sić się tu, to jest bar­dzo do­bra po­rad­nia, a jak tu nie będą mieli ter­mi­nów, pro­szę dzwo­nić tam, tam też są spe­cja­li­ści. W ta­kich przy­pad­kach jak u pani wi­zyta po­winna być w ciągu ty­go­dnia, mak­sy­mal­nie dwóch.

Wpi­sa­łam nu­mer, już mia­łam klik­nąć w zie­loną słu­chawkę, by wy­ko­nać po­łą­cze­nie, ale za­miast tego mój pa­lec osu­nął się w bok i wy­łą­czył przy­cisk za­si­la­nia. Se­kundę temu jesz­cze by­łam, w tej chwili już mnie nie ma. Poza za­się­giem.

Ta­kich hi­sto­rii wy­da­rza się pół­tora mi­liona rocz­nie. Były so­bie parą. Mniej­sze lub więk­sze, opa­da­jące albo ster­czące, jędrne, asy­me­tryczne, pełne i ob­fite, cięż­kie, ma­lut­kie, miesz­czące się w dło­niach, przy­po­mi­nały kształ­tem ja­błuszka, mo­rele, ar­buzy, pod­ska­ki­wały w tańcu, bo­lały, gdy ro­sły, pęcz­niały przed mie­siączką jak ba­lony, ład­nie się kom­po­no­wały z ko­ronką, pach­niały słodko: wa­ni­lią, cia­stem, bitą śmie­taną, cza­sem jedna była więk­sza od dru­giej, pod wpły­wem zimna sta­wały się tward­sze, ry­so­wały się pół­okrą­głe pod ko­szulką, można je było lu­bić, można było chcieć zmie­niać, zwy­kle albo za duże, albo za małe, bar­dzo rzadko w sam raz, da­wały ra­dość, po­tra­fiły się dum­nie prę­żyć, by­wało, że wię­dły, było im do­brze, gdy były gła­skane, po­zwa­lały in­nym się wtu­lać, mię­ciut­kie jak po­duszka, ide­alne, by mię­dzy nimi za­snąć, wzbie­rał w nich po­karm dla dziecka, z sut­ków pły­nęło mleko, ro­sły, ma­lały, ko­chały i były ko­chane. Aż na­gle w jed­nej z nich po­ja­wia się kra­ter po me­te­ory­cie, czarna dziura w ga­lak­tyce albo chmurka wiel­ko­ści dwóch i pół cen­ty­me­tra, kłę­bia­sta i ciemna, a z tej chmury słowa le­ka­rza ostre jak grad: pil­nie zba­dać, może się zda­rzyć, że trzeba bę­dzie ciąć.

IDĘ ULICĄ, pachną for­sy­cje, miała być wio­sna, a musi być biop­sja. Źle się to ry­muje, nie mogę uwie­rzyć, że to o mnie. A jed­nak.

Idę ulicą, pachną for­sy­cje, miała być wio­sna, a ja udaję, że to o kimś in­nym. Może o to­bie, może o niej. Naj­le­piej o ja­kiejś ob­cej, nie­zna­nej mi, ta­kiej, która przej­dzie obok, mi­niemy się, a ja jej na­wet nie za­uważę. Ja pójdę w swoją, ona w prze­ciwną.

Idzie ulicą, pachną for­sy­cje, miała być wio­sna i jest, ale ona jej nie wi­dzi, bo w to­rebce ciąży sześć zdjęć, wy­dru­ków z wy­świe­tla­cza ul­tra­so­no­grafu. Niby dla­czego mia­łaby się bać, skoro nic nie boli. Je­śli do tej pory nie do­ku­czało, po co się mar­twić. Za­trzyma się za mo­ment za ro­giem, po­drze fo­to­gra­fie na ma­lut­kie ka­wa­łeczki, wsy­pie do śmiet­nika i wróci do domu, tak jakby ni­gdy nie była w żad­nej po­radni, nie usły­szała za­le­ceń, nie otrzy­mała skie­ro­wa­nia. Nie było jej tam. To była inna ko­bieta, niech tamta się te­raz za­sta­na­wia, co da­lej.

Można w za­prze­cze­nie, ale to nie spo­sób. Nie wy­trzyma długo, bę­dzie chciała się do­wie­dzieć, co to za ciało obce, w niej i prze­ciwko niej, na ile nie­bez­pieczne. Za­dzwoni, umówi się, po­da­dzą ter­min, bę­dzie cze­kała. Nie po­wie ni­komu, bo co wła­ści­wie mia­łaby po­wie­dzieć. Że nic nie wie, że się okaże, że nie warto się te­raz mar­twić, że nie chce, by ktoś jej współ­czuł, po­cie­szał ani tym bar­dziej mó­wił, że bę­dzie do­brze.

Bę­dzie, co ma być. Na roz­staju są dwie drogi, in­nych ście­żek nie ma. Pierw­sza pro­wa­dzi tam, gdzie nic groź­nego. Jest ja­kiś pro­cent szans, że chmurka przej­dzie bo­kiem, roz­pły­nie się, za­wsze jest prze­cież na­dzieja na moż­liwe prze­ja­śnie­nia. Za­miast gradu tę­cza, za­miast trąby po­wietrz­nej de­li­katny wiatr, w miej­sce czar­nych kłę­bów czy­sty błę­kit. Marne szanse.

Jest też druga opcja, bar­dziej praw­do­po­dobna. Trzeba bę­dzie ba­dać da­lej. Roz­ciąć, po­ka­wał­ko­wać, udrę­czyć, wy­kroić skrawki, po­brać próbki, obej­rzeć pod mi­kro­sko­pem, za­po­znać się z dia­gnozą, za­ak­cep­to­wać ro­ko­wa­nia, wdro­żyć le­cze­nie, sta­nąć do walki.

Kto po­wie­dział, że trzeba. Może ona wcale nie ma ochoty wal­czyć. Może chce od­dać mecz wal­ko­we­rem. Strzela sa­mo­bója, wy­co­fuje się na star­cie, zdys­kwa­li­fi­ko­wana za nie­spor­tową po­stawę, za­miast ru­szyć sprin­tem przed sie­bie i gnać do mety, idzie ulicą wol­nym kro­kiem i wą­cha for­sy­cje. W kwie­cie wieku, w szczy­cie moż­li­wo­ści, ma aku­rat tyle lat, że wszyst­kie miłe pierw­sze razy już za nią, młod­sza nie bę­dzie, ład­niej­sza też już ra­czej nie. Syn jest do­ro­sły, stu­diuje, po­ra­dzi so­bie. Mąż za­radny, bę­dzie mu pu­sto, ale nie zgi­nie. Ważne sprawy do za­ła­twie­nia prze­staną być ważne, nic się nie sta­nie, jak się je zo­stawi. Wy­kar­miła, kogo miała wy­kar­mić, na­cie­szyła, kogo miała na­cie­szyć. Wi­działa wzbu­rzony ocean. Spała pod gwiaz­dami. Wzla­ty­wała nad chmury. Słu­chała huku wiel­kich me­tro­po­lii, wdy­chała za­pa­chy eg­zo­tycz­nych miejsc na róż­nych kon­ty­nen­tach. Zjeź­dziła świat. Na­pi­sała sporo sce­na­riu­szy roz­ma­itych hi­sto­rii. Wi­działa, jak oży­wają na ekra­nie, pu­blicz­ność je oglą­dała, z wy­pie­kami na twa­rzy, z gę­sią skórką, ze łzami wzru­sze­nia. Jej na­zwi­sko, dużą czcionką, że au­torka. To czego wię­cej. Może już star­czy. Nad­szedł czas, by się zbie­rać. Te­raz? Tak, te­raz. Na­gle, znie­nacka, ale jak na to spoj­rzeć z dru­giej strony, to w su­mie cał­kiem nie­zły mo­ment, jesz­cze jej ży­cie nie zbrzy­dło na tyle, by cze­kać z utę­sk­nie­niem na ko­niec, a prze­żyła sporo, ko­rzy­stała z chwil, nie od­kła­dała na póź­niej. Czter­dzie­ści dwa in­ten­sywne lata, speł­nie­nia, roz­cza­ro­wa­nia, ma­rze­nia, fru­stra­cje, przy­jaź­nie, plany, po­szu­ki­wa­nia, drobne ra­do­ści, prze­bły­ski prawdy, za­uro­cze­nia, pła­cze, ataki śmie­chu, duma, lęk, wście­kłość, eks­taza, prze­kra­cza­nie sie­bie... można by tak wy­mie­niać w nie­skoń­czo­ność, ale wszystko ma swój kres. Jej ko­niec ma kształt chmurki, wiel­kość dwa i pół cen­ty­me­tra, ale kto wie, czy nie uro­śnie i nie roz­sa­dzi jej od środka. Oby szybko, na raz. Oby hu­kiem, bo na skom­le­nie nie jest go­towa.

Wiatr marsz­czył wodę w je­ziorku, tań­czył w trzci­nach, park na­peł­niał się słoń­cem, a ona sie­działa na ławce, mru­żąc oczy, li­żąc loda w kwiet­niowy czwar­tek, o je­de­na­stej dwa­dzie­ścia, wy­łą­czona, poza za­się­giem. Spo­kojna, jakby ktoś od­ciął jej do­pływ emo­cji, jakby mózg wie­dział, że w ta­kim mo­men­cie naj­lep­sze, co może, to nie pa­ni­ko­wać, nie ro­bić dra­matu, nie bać się, nie czuć. Tylko słodki smak pi­sta­cji na ję­zyku, za­pach bu­dzą­cej się wio­sny, de­li­katne cie­pło. Tak, świat się bez niej obej­dzie, świat się bę­dzie da­lej sa­mo­uni­ce­stwiał, bę­dzie się od­ra­dzał, bez wy­tchnie­nia i bez li­to­ści.

Trzeba stąd spa­dać. Ustą­pić miej­sca in­nym.

Nic tu po niej.

Nic tu po mnie.

Wsta­łam, prze­wie­si­łam przez ra­mię to­rebkę, ciężką, jakby była pełna ka­mieni, a to tylko sześć nie­po­zor­nych zdjęć. Kra­ter, plama ropy, ko­piec kreta, dziu­pla, czarna dziura, chmurka. Wró­ci­łam do domu, nie po­wie­dzia­łam o tych fo­to­gra­fiach ni­komu, nie było oka­zji ani czasu. Chcia­łam o nich nie my­śleć, za­po­mnieć. Mia­łam na­dzieję, że dzięki temu znikną.

MI­NĘŁY DWA TY­GO­DNIE, a zdję­cia wciąż upar­cie tkwiły w to­rebce. Ży­łam jak przed­tem, ale bar­dziej obok, jak­bym oglą­dała film. Se­rial, który się cią­gnie przez kilka se­zo­nów. Pew­nie można by opo­wie­dzieć szyb­ciej, spraw­niej, z na­gro­ma­dze­niem zwro­tów ak­cji, skon­den­so­wać czter­na­ście dni w czter­na­ście se­kund, ale tu wręcz prze­ciw­nie, mo­men­tami robi się z tego kino kon­tem­pla­cyjne. Cze­ka­nie, nic­nie­dzia­nie, trwa­nie. Lu­bię bo­ha­terkę, nie po­wiem, ki­bi­cuję jej, utoż­sa­miam się z nią w pew­nym sen­sie, ale wście­kam się, że taka głu­pia, że ma szansę się le­czyć, może żyć, a ona udaje, że nic się nie stało. Nie za­leży jej. Nie chce. Od­pu­ściła.

Głos we mnie krzy­czy: „rusz się, ko­bieto, za­dzwoń pod nu­mer, który do­sta­łaś od le­ka­rza, uma­wiaj wi­zytę, na co cze­kasz?”. Ale coś, czego nie ro­zu­miem, coś, co ma nade mną prze­wagę, pa­ra­li­żuje za każ­dym ra­zem, gdy chcę pod­jąć dzia­ła­nie, unie­ru­cha­mia mnie i każe przy­glą­dać się z boku. Więc pa­trzę z cie­ka­wo­ścią, co da­lej, jak po­to­czy się ak­cja, co spo­tka główną po­stać tego dra­matu.

A ona.

Na­ku­piła do­ni­czek i na­sion, sa­dzi ro­śliny. Wkłada ziarna w głąb czar­nej ziemi, pod­lewa i czeka, aż wy­kieł­kują. Wy­ko­rzy­stała już każdy skra­wek pa­ra­petu, każdy mi­li­metr bal­konu, na ze­wnątrz ba­rie­rek, od środka, na­wet na ele­wa­cji. Będą po­ziomki, nie­za­po­mi­najki, sło­necz­nik, po­mi­dor kok­taj­lowy i rzod­kiewka. W ży­ciu tego nie ro­biła, a te­raz na­gle osza­lała na punk­cie bal­ko­no­wego ogrod­nic­twa. Nikt nie wie czemu, ale ja wiem, że ma to głęb­szy sens. Że to ze stra­chu przed cał­ko­wi­tym znik­nię­ciem i z na­dzieją, że wszystko, co za­ko­pane w ziemi, któ­re­goś dnia od­ro­dzi się zie­lo­nym pę­dem i znów za­kwit­nie. Że ona też.

Mogę się oszu­ki­wać, że to nie o mnie, ale wciąż je­stem sobą, mimo że wła­sne ciało dzielę z czymś ob­cym, czymś, co prze­ciwko mnie, co wy­gląda nie­po­ko­jąco, co może za­gra­żać, czym trzeba się za­jąć jak naj­szyb­ciej. Naj­le­piej na wczo­raj.

Pod­le­wam te ro­śliny i cze­kam.

Żadne na wczo­raj nie ma szans się dzi­siaj zi­ścić.

DAWNO TEMU, za­nim było wczo­raj i przed­wczo­raj, nim jesz­cze bo­ha­terka w kwiet­niowy czwar­tek wy­szła z przy­chodni z pli­kiem zdjęć w to­rebce, wcze­śniej, niż sięga pa­mięć jej te­le­fonu, który te­raz poza za­się­giem, przed pierw­szą sceną tego sce­na­riu­sza, który tak ba­nalny, że aż sur­re­ali­styczny – był czas, kiedy była nie­śmier­telna. Trudno jej te­raz w to uwie­rzyć, ale tak – miała na­ście lat, mo­gła wszystko, z po­czu­ciem, że nic nie grozi, że ży­cie ma przed sobą. Po­czą­tek drogi. Cała masa po­cząt­ków dróg. Do wy­boru, do ko­loru. Pró­buj wszyst­kiego, ko­chana, nie ża­łuj so­bie. Bierz, ile wle­zie. Do pełna. Do za­chły­śnię­cia. Póź­niej bę­dzie już za późno.

Ja­sne jak słońce, że skóra jest miękka, że włosy są grube, piersi jędrne, śmiech do­no­śny. Tań­czy do szó­stej rano i chce da­lej. Ko­cha się cztery razy jed­nej nocy i wciąż jej mało. Gdy się cie­szy, pisz­czy z ra­do­ści, aż inni za­ty­kają uszy, gdy się wścieka, wy­do­bywa się z niej ryk ty­gry­sicy. Ma siłę, bo świat stoi przed nią otwo­rem. Wy­star­czy się­gnąć.

Wy­daje jej się, że tak bę­dzie za­wsze, a tu nie­spo­dzianka – mija chwila, a ona wy­rywa pę­setą pierw­sze siwe włosy i na­kłada farbę, bo nie chce wi­dzieć na­stęp­nych, ku­puje biu­sto­nosz push-up, by pod­nieść więd­nące piersi, pró­buje wy­gła­dzić zmarszczkę, która roz­orała w po­przek jej czoło, pije ko­lejną kawę, by do­dać so­bie ener­gii, miała wyjść po­tań­czyć, ale woli za­ło­żyć pi­żamkę i iść do łóżka z książką.

Któ­re­goś dnia do­staje od synka laurkę, a w niej kul­fony wy­pi­sane kred­kami, każda li­terka in­nym ko­lo­rem, ukła­dają się w za­klę­cie: „mamo, ni­gdy nie umar­nij”. Wtedy do niej do­ciera. Za­wsze wie­działa, ale te­raz po­czuła. Tu nie bę­dzie wy­jąt­ków.

Po­tem żyje da­lej i się nie za­sta­na­wia. Inne sprawy są waż­niej­sze, nie ja­kaś tam śmierć. O tym się zresztą nie mówi ani w domu, ani w to­wa­rzy­stwie, ani na spa­ce­rze, ani przy stole. Zda­rza się, że gdy umie­rają dalsi zna­jomi, ich pro­file w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych wy­sy­łają wciąż po­wia­do­mie­nia o uro­dzi­nach. Cza­sem ktoś nie­świa­domy ży­czy zmar­łemu: „sto lat”. Jakby tam­ten mimo wszystko żył, w on­laj­nie, prze­cież na fotce z wa­ka­cji uśmie­cha się za­do­wo­lony, tylko nie jest ak­tywny, nie wy­świe­tli wia­do­mo­ści, nie od­po­wie, ale można na­pi­sać. Za­wsze można na­pi­sać. Oży­wić go na chwilę tym pi­sa­niem, uwie­rzyć, że jest po dru­giej stro­nie ekranu.

Tak jak z nu­me­rem te­le­fonu, który jest w kon­tak­tach, pod b. B jak bab­cia. Zwy­kle trzeba było od­cze­kać kilka sy­gna­łów, bo bab­cia mu­siała przejść przez po­kój do sto­lika, na któ­rym stał apa­rat, pod­nieść słu­chawkę, usiąść na so­fie, ode­tchnąć i do­piero wtedy mó­wiła: „tak, słu­cham”. Więc nu­mer w kon­tak­tach pod b, choć nie­uży­wany od lat, wciąż jest, bo jak tu wy­ka­so­wać bab­cię, głu­pio by było, tak się nie robi.

Chcia­łaby bar­dzo te­raz do niej za­dzwo­nić, za­py­tać, co da­lej z dwu­ipół­cen­ty­me­trową chmurką, którą ma w piersi, bez obaw, że bab­cia się zmar­twi, bo babci już sprawy do­cze­sne nie smucą. Jed­nak tego nie robi, niech bab­cia so­bie spo­koj­nie śpi, nie ma co babci wy­bu­dzać. Trzeba za­dzwo­nić gdzie in­dziej, tam, gdzie tyle zwle­kała, wy­brać nu­mer po­radni, po­wie­dzieć: „dzień do­bry”, po­dać swoje imię, na­zwi­sko, pe­sel, wy­ja­śnić, o co cho­dzi, umó­wić się. Halo.

W PO­RADNI ON­KO­LO­GICZNEj w ko­lejce pod ga­bi­ne­tem czeka osiem ko­biet, każda z nich jest główną bo­ha­terką swo­jego sce­na­riu­sza. Wciąż nie mogę uwie­rzyć, że ta hi­sto­ria jest też o mnie. Że tu przy­szłam. Z wła­snej woli. Że w każ­dej chwili z wła­snej woli mogę stąd wyjść, a nie wy­cho­dzę. Sie­dzę w mil­cze­niu i cze­kam. Nie wiem tak na­prawdę na co. Chyba naj­bar­dziej chcę usły­szeć, że tam­ten le­karz, który wy­dru­ko­wał mi sześć zdjęć z chmurką, kra­te­rem i dziu­plą, zro­bił to przez po­myłkę, że pra­co­wał na ze­psu­tym ul­tra­so­no­gra­fie, że to szar­la­tan, który się nie zna, że nic mi nie jest i pro­szę tu wię­cej nie przy­cho­dzić, nie zaj­mo­wać miej­sca po­trze­bu­ją­cym.

Ta po le­wej jest bar­dzo ele­gancka. Ma na szyi srebrną ko­lię i do­pa­so­wane do niej kol­czyki z wę­żo­wym wzor­kiem. Włosy w kok, nogi złą­czone, stopy w czó­łen­kach, jedna przy dru­giej, na ko­la­nach be­żowa to­rebka. Wyj­muje z niej smart­fon, coś na nim spraw­dza, chowa z po­wro­tem, chwilę póź­niej znów tam sięga, zerka w ekran, włą­cza, wy­łą­cza, do to­rebki, z to­rebki i jesz­cze raz, i jesz­cze, i tak w kółko. Jakby cze­kała na ważną wia­do­mość, sprawa ży­cia i śmierci, ale wie­ści wciąż nie na­de­szły.

Z pra­wej blon­dynka w dżin­sach, lek­kich te­ni­sów­kach, ku­sej kurtce, zie­lo­nej apaszce. W dło­niach ma plik kar­tek. Wer­tuje ner­wowo, prze­rzuca strony, czyta to samo po raz drugi, trzeci, dzie­siąty, może już na­wet na­uczyła się na pa­mięć opi­sów. Wy­obra­żam so­bie, że za­raz wsta­nie, wyj­dzie na śro­dek ko­ry­ta­rza i od­czyta apel, że w dniu dzi­siej­szym wszyst­kie pa­nie, u któ­rych wy­kryto po­dej­rzane zmiany, mogą spo­koj­nie ro­zejść się do do­mów i nie przej­mo­wać, bo dia­gnozy były błędne. Ciemne chmury roz­go­nił wiatr, nie bę­dzie gradu ani burz. Można za­pla­no­wać spa­cer, pik­nik, wy­cieczkę.

Aku­rat. Nic z tego.

Da­lej sie­dzi krótko ostrzy­żona młoda dziew­czyna. W uszach słu­chawki, noga na nogę, buja w rytm, a kciu­kiem scrol­luje ekran te­le­fonu. Za nią ko­bieta, któ­rej wy­raź­nie się gdzieś spie­szy, wstaje, siada, robi rundkę, wzdy­cha, po­sa­puje, trzy kroki do przodu, cztery z po­wro­tem, dwa do boku. Na szpi­tal­nym ko­ry­ta­rzu tań­czy tango, pro­wa­dzona przez part­nera, który nie dość, że nie­wi­doczny, to trudno wy­czuć: zło­śliwy czy ła­godny. Nie ma jak go po­dejść. Nie wia­domo, jak z nim zna­leźć wspólny rytm.

Tamta w rogu po­pija kawę, byle jaką, z au­to­matu, w tek­turce, in­nej nie ser­wują, to on­ko­lo­gia, nie ka­wiar­nia, a mimo to jej mocny za­pach do­ciera aż tu­taj. Jest żona, któ­rej to­wa­rzy­szy mąż. Nie­sie za nią płaszcz, do pla­sti­ko­wego kubka na­lał wody ze sto­ją­cego w ką­cie dys­try­bu­tora, po­dał mał­żonce, usiadł obok, wziął za rękę. I jesz­cze doj­rzała pani o la­sce, bar­dzo szczu­pła i nie­ru­choma jak po­sąg, która pa­trzy w prze­strzeń, ema­nuje spo­ko­jem, może me­dy­tuje, może wcho­dzi w stan nir­wany. Wie coś, czego my, po­zo­stałe, nie wiemy.

Ta, która pod­piera ścianę i przy­gląda się resz­cie, ósma wśród nich – to ja.

Sce­na­riu­sze na­szych hi­sto­rii mogą być różne. Jedną po­kroją, dru­giej wy­tną, trze­cią pod­da­dzą re­kon­struk­cji, wróci jak nowa, jesz­cze lep­sza, niż była, już nie do zdar­cia, bo wy­peł­niona si­li­ko­nem. Czwarta bę­dzie długo wal­czyć. Piąta zga­śnie szybko, pra­wie bez bólu. U szó­stej zmiana okaże się zu­peł­nie nie­groźna. Wróci za rok, dwa, żeby zba­dać znów. Siódma bę­dzie się le­czyć che­mią, hor­mo­nami, na­świe­tla­niem. Co bę­dzie z ósmą? Wkrótce się do­wiem.

Ko­niec koń­ców, umrzemy wszyst­kie. To oczy­wi­ste. Fi­nał na­szych hi­sto­rii jest ba­nalny. Co in­nego jest cie­kawe – jak do tego końca doj­dziemy i czy uda nam się jesz­cze za­ba­wić przed.

GDY­BYM SIĘ UMIAŁA mo­dlić, po­pro­si­ła­bym o siłę, ale nie na­wy­kłam ani do mo­dle­nia, ani do pro­sze­nia, więc stoję naga przed lu­strem, pa­trząc na ciało, które jesz­cze mam, na siatkę nie­bie­skich żył pul­su­ją­cych pod skórą jak do­pływy rzek – aż dziwne, że krew z nich czer­wona. Wi­dzę po­marsz­cze­nia i spę­ka­nia, przy­po­mi­nają wy­su­szoną zie­mię spra­gnioną desz­czu. Na ja­snej skó­rze kon­ste­la­cja ciem­nych pie­przy­ków, drob­niut­kie gwiazdki roz­sy­pane w nie­ła­dzie, bez planu, więk­sze, mniej­sze, przy­pad­kowe. Uda jak ko­lumny, ma­sywne i cięż­kie, wy­sta­jący brzuch, zmal­tre­to­wany ciążą, ni­gdy nie wró­cił do stanu sprzed, na­wet jak go wcią­gnąć i tak się uwy­pu­kla.

I piersi, obie opa­dają sen­nie, zmę­czone ści­ska­ją­cym sta­ni­kiem, wrzy­na­ją­cymi się ra­miącz­kami, żadna bie­li­zna, na­wet naj­bar­dziej fir­mowa i naj­droż­sza, nie była dla nich dość wy­godna, naj­le­piej czuły się na­gie i swo­bodne, pusz­czone lu­zem. Z ze­wnątrz nie wi­dać, że jedną od­wie­dził nie­pro­szony gość, że mo­ści się w niej, wije gniazdo, za­biera tlen. I nie ma pew­no­ści, czy da się z nim żyć, czy trzeba bę­dzie z nim umrzeć.

Ile mi zo­stało? Czy je­śli bym wie­działa, że pół roku, ży­ła­bym ina­czej? A gdyby rok, dwa albo dwa­dzie­ścia, to co?

Czy je­śli by wie­działa, że pół roku, ży­łaby ina­czej?

Stoi naga przed lu­strem i cho­ciaż zdaje so­bie sprawę z tego, jaki bę­dzie ko­niec, nie wie, ile do tego końca. Ale do­bre sce­na­riu­sze ogląda się, na­wet zna­jąc za­koń­cze­nie. Pod wa­run­kiem, że bo­ha­terka bę­dzie się roz­wi­jać. A moja wręcz prze­ciw­nie – zwija się, za­czyna się men­tal­nie pa­ko­wać na tam­ten świat. Wy­pa­da­łoby się po­że­gnać, ale ona nie chce się dzie­lić tym, co prze­żywa. Jej de­cy­zja, jej prawo. Nie ży­czy so­bie, by ktoś ko­men­to­wał jej roz­pad, py­tał z tro­ską, jak się czuje, do­da­wał otu­chy, a po wszyst­kim pod­su­mo­wał: „ode­szła po walce z cho­robą”. Nic wam do mo­jej walki i nic wam do mo­jego ciała. Za­py­tana w izbie przy­jęć, czy chce upo­waż­nić ko­goś bli­skiego do od­bioru do­ku­men­ta­cji me­dycz­nej, od­po­wie­działa: „nie, dzię­kuję”. Męża? Mamę? Sio­strę? Ni­kogo. Może jest nie­spra­wie­dliwa, może ego­istyczna. Może.

Stoi naga przed lu­strem, pod­nisz­czona, kru­cha, ale w środku sil­niej­sza niż kie­dy­kol­wiek. Pewna swego. Gdyby się umiała mo­dlić, po­pro­si­łaby o siłę, ale po co, ona nie musi się mo­dlić i ni­kogo pro­sić. Siła jest w niej.

Ciemne bro­dawki na pier­siach wy­glą­dają jak oczy ty­grysa. Po­doba jej się zwie­rzę, które od­na­la­zła w so­bie. Przy­cza­jone, skon­cen­tro­wane. Zwie­rzę, które do­brze wie, że w każ­dej chwili może zgi­nąć, i dla­tego żyje tylko te­raz i tu. Wi­dzi do­kład­nie to, na co pa­trzy. Czuje je­dy­nie to, co wo­kół. Żadne na póź­niej, żadne kiedy in­dziej. Je­śli strach, to wy­łącz­nie przed re­al­nym za­gro­że­niem, nie an­ty­cy­pa­cje, nie lęki wy­obra­żone, nie za­mar­twia­nie się o to, co bę­dzie, co gdyby. Idzie za in­stynk­tem. Umie słu­chać sie­bie. Nie ana­li­zuje.

Kie­dyś już była tą ty­gry­sicą. Te­raz znów się w nią prze­ista­cza.

W DO­BRYM SCE­NA­RIU­SZU każda scena po­py­cha ak­cję do przodu. Je­śli ja­kiś frag­ment można po­mi­nąć bez straty dla ca­ło­ści, na­leży go usu­nąć. Tak ra­dzą po­rad­niki dla sce­na­rzy­stów. W di­da­ska­liach pi­sze się je­dy­nie to, co wi­dać na ekra­nie, żad­nych prze­my­śleń, zero emo­cji. Trzeba pa­mię­tać, że wi­dow­nia po­winna iden­ty­fi­ko­wać się z główną po­sta­cią, ra­zem z nią prze­ży­wać pe­ry­pe­tie, po se­an­sie ma być bo­gat­sza o wie­dzę, którą na­była wraz z bo­ha­terką filmu. Tym, co na­pę­dza hi­sto­rię, jest kon­flikt. Bez kon­fliktu nie ma dra­ma­tur­gii. Bez dra­ma­tur­gii nie ma opo­wie­ści. Co nie zo­stało opo­wie­dziane, tego nie ma.

Może dla­tego moja bo­ha­terka upar­cie mil­czy. W żad­nym z dia­lo­gów nie wspo­mniała ani sło­wem o tym, co na­pę­dza te­raz ak­cję w jej ży­ciu. Ja­kie wy­zwa­nia przed nią. Ja­kie kon­flikty. Naj­chęt­niej usu­nę­łaby wszyst­kie sceny, w któ­rych wy­stę­puje nie­znany prze­ciw­nik w kształ­cie dwu­ipół­cen­ty­me­tro­wej ciem­nej chmury. Nie przy­zna się, że się boi. Wła­ści­wie nie zdą­żyła na­wet za­cząć się oba­wiać. Bo niby czego.

Ile to jest dwa i pół cen­ty­me­tra w skali ko­smosu. Nic. Wo­bec za­razy – mu­szelka. Wo­bec wojny – ka­myk. Wo­bec świata – li­stek wierzby. W skali ży­cia – orze­szek, kostka cze­ko­lady, tru­skawka...

Chaps. I nie ma.

SCENA, W KTÓ­REJ le­karz sta­wia dia­gnozę: „no­wo­twór”, nie zna­la­zła się w moim sce­na­riu­szu. Po­dob­nie jak od­bie­ra­nie wy­ni­ków ko­lej­nych ba­dań. Usu­nę­łam też z hi­sto­rii dłu­gie i nudne uję­cie, gdy bo­ha­terka wy­biera nu­mer po­radni i przez czter­dzie­ści osiem mi­nut słu­cha mo­no­ton­nej me­lo­dyjki, cze­ka­jąc na po­łą­cze­nie, a gdy wresz­cie ktoś po dru­giej stro­nie pod­nosi słu­chawkę, ona nie jest w sta­nie się ode­zwać, bo już za­po­mniała, po co dzwoni. Nie by­łam pewna, czy dla wi­dzów bę­dzie in­te­re­su­jące, że to wszystko trwa ty­go­dniami, że zmie­niają się pory roku, że za­kwi­tły bzy, które bo­ha­terka lubi wą­chać aż do odu­rze­nia, że któ­re­goś razu sta­nęła pod kasz­ta­nem i pa­dał na nią ja­sno­ró­żowy deszcz płat­ków, to by­łoby wi­zu­al­nie piękne, ale nie po­su­nę­łoby ak­cji na­wet o mi­li­metr, więc nie zna­la­zło się fi­nal­nej wer­sji.

Na­pi­sa­łam dla niej za to so­czy­stą scenę seksu, z dłu­gim wstę­pem, z czu­ło­ścią i drże­niem, lu­dzie lu­bią do­brą ero­tykę na ekra­nie, szcze­gól­nie że w więk­szo­ści pro­duk­cji bywa zwy­kle przed­sta­wiana w że­nu­jący spo­sób, więc jest na to za­po­trze­bo­wa­nie, ale bo­ha­terka roz­pła­kała się tuż po, jakby ra­zem z roz­ko­szą ze­szło z niej całe na­pię­cie, które tłu­miła w so­bie od mie­sięcy. A na do­da­tek za­częła tłu­ma­czyć się przed męż­czy­zną, który ją tu­lił: „nie przej­muj się, nic mi nie jest, mia­łam po pro­stu ochotę się roz­ry­czeć”.

Nie do końca wia­domo, co zro­bić z pła­czącą ko­bietą. Może gdyby pró­bo­wała się z tym ukryć, scho­wała twarz w po­duszkę, od­wró­ciła ple­cami, ale ona pła­kała tak otwar­cie i bez­wstyd­nie, łzy spły­wały jej po po­licz­kach, ka­pały na szyję, nos zro­bił się ró­żowy, po­wieki spu­chły – jak po­ka­zać taki płacz w fil­mie, kiedy bo­ha­terka tuż po pięk­nym sek­sie, za­miast ema­no­wać speł­nie­niem, z se­kundy na se­kundę brzyd­nie i te­raz wła­śnie wi­dzimy ją praw­dziwą, taka jest. Z za­tka­nym no­sem, z któ­rego ciek­nie, a ona nie ma pod ręką chu­s­te­czek, więc wierz­chem dłoni pró­buje wy­trzeć gile. Wszy­scy do­tąd są­dzili, że jest ko­bietą z że­laza, pewną sie­bie, silną, zde­cy­do­waną, a ona oka­zała się być z cu­kru, na na­szych oczach za­czyna się roz­pusz­czać. Oto ja.

W ki­nie ni­gdy nie obej­rzymy tego, co główna po­stać so­bie my­śli, chyba, że sły­szymy mo­no­log we­wnętrzny. Ale ja mam w gło­wie tylko jedno zda­nie: „pieść te piersi, póki są cie­płe i żyją, pieść, póki mo­żesz, spiesz się je ko­chać”. Man­tra, która za­pę­tla się w my­ślach, która ma moc mo­dli­twy, ale moja bo­ha­terka nie wy­po­wiada jej na głos, choć zwraca się do męż­czy­zny, który jest obok. Za­sko­czony tym nie­spo­dzie­wa­nym wy­bu­chem pła­czu, przed mo­men­tem prze­cież czuł ją na so­bie, jej pul­su­jące wnę­trze, cie­płe, za­do­wo­lone, wy­da­wało mu się, że zna ją cał­kiem do­brze, wie­dział, jak re­aguje, co lubi, kiedy chce jesz­cze i kiedy jest dość. Ale nie za­daje py­tań. Jest bli­sko niej, lecz nie pró­buje się we­drzeć, nie nęka jej żad­nym: „co się stało, nie płacz”. Ona wie, że za mo­ment bę­dzie już spo­kojna, wtedy on spró­buje ją roz­śmie­szyć. Zwy­kle mu się to udaje, już od dwu­dzie­stu kilku lat, i dla­tego ona go ko­cha. Więc dla­czego tym ra­zem mia­łoby się nie udać.

JE­ŚLI W TEJ hi­sto­rii ma zda­rzyć się cud, to tylko taki, któ­rego sama do­ko­nam. Skoro mam w so­bie moc, to czy z ka­mie­niem u szyi, czy z gu­zem o kształ­cie gra­do­wej chmury w piersi po wrzu­ce­niu do głę­bo­kiej wody wy­płynę nad ta­flę. Nic nie ma prawa ścią­gnąć mnie na dno – chyba że tego ze­chcę. Świa­do­mość, że mogę wszystko – po­grą­żyć się w roz­pa­czy, wpaść w fu­rię, pod­dać się bez­sil­no­ści i otę­pie­niu, uda­wać, że nic się nie stało, że to mnie nie do­ty­czy, rzu­cić się w wir przy­gód, łap­czy­wie chwy­tać ży­cie, pró­bo­wać na za­pas – po­maga mi prze­trwać.

Może mnie za­bić lęk przed umie­ra­niem w cho­ro­bie, dłu­gim i bo­le­snym. Strach po­żera szybko, bez prze­żu­wa­nia, bez de­lek­to­wa­nia się sma­kiem. Ani się obej­rzysz – już cię zjadł. Mogę się zbun­to­wać i uznać, że wcale nie chcę do­żyć wła­snego końca, to by do­piero było – umrzeć przed śmier­cią, na­gle urywa się film, je­den kie­li­szek za dużo ścina z nóg, jesz­cze przed mo­men­tem śmia­łam się do roz­puku, wy­wi­ja­łam na par­kie­cie, a już po chwili ob­raz się roz­ma­zuje, chwieje, pstryk, nie ma. Mogę po­zwo­lić, by od­ci­nano mnie ka­wa­łek po ka­wałku, i pie­lę­gno­wać to, co zo­sta­nie. Nie wie­rzę, że jest się tylko cia­łem i krwią, i ni­czym wię­cej. To by­łoby zbyt nudne. Nie dla mnie for­mułki, że z pro­chu i w proch.

Od re­cep­cjo­nistki za­pi­su­ją­cej ter­miny ko­lej­nych ba­dań usły­sza­łam, że trzeba jak naj­szyb­ciej: w pani przy­padku każdy dzień jest na wagę złota. Od tam­tej chwili sta­ram się tak trak­to­wać ży­cie. Jak pre­zent, jak skarb.

Le­karz na­ry­so­wał na kartce dwie piersi, sie­dzia­łam po dru­giej stro­nie stołu, wi­dzia­łam je od góry, ale mia­łam wra­że­nie, że są uśmiech­nięte. Ja też się wtedy do nich uśmiech­nę­łam. Dok­tor za­zna­czył kropką, gdzie jest zmiana, po­wie­dział, że na go­dzi­nie dzie­sią­tej. Moja pierś zmie­niła się w tar­czę ze­gara, wska­zówka idzie do przodu, cyk, cyk, cyk, za­ta­cza koło. Je­stem znów w miej­scu, w któ­rym by­łam, w po­radni on­ko­lo­gicz­nej, pod ga­bi­ne­tem w ko­lejce osiem ko­biet, a ósma wśród nich – to ja.

Może cała ta hi­sto­ria zda­rza się po to, bym mo­gła prze­isto­czyć się w wo­jow­niczkę, wy­god­nie strze­lać z łuku. Wsiąść na ko­nia, po­ga­lo­po­wać w dal, bu­dzić re­spekt. A może, by znów po­czuć za­chłan­ność na ży­cie, cie­szyć się drob­nost­kami, do­strze­gać w nich war­tość.

Może w dziu­pli, która zo­sta­nie po usu­nię­ciu ob­cego ciała, za­mieszka ptak, znaj­dzie tam so­bie schro­nie­nie, uwije gniazdko, bę­dzie nad ra­nem śpie­wał. Albo z tej wy­rwy wy­kieł­kuje zie­lony pęd, pu­ści pąki, prze­mieni w kwiat, bę­dzie piąć się ku słońcu.

Skoro wszystko we wszech­świe­cie nie­ustan­nie się prze­obraża, to i ja nie będę tkwić wiecz­nie w jed­nym sta­nie sku­pie­nia. Top­nie­nie, pa­ro­wa­nie, skra­pla­nie, zlo­do­wa­ce­nie, pło­mień. Je­śli ma mnie stra­wić ogień, wzlecę iskrą wy­soko w niebo, będę tam lśnić, nie od­róż­nisz, która wśród gwiazd to ja. Je­śli przyj­mie mnie zie­mia, wy­ro­snę mię­dzy ka­mie­niami nie­za­po­mi­najką.

W ko­lejce pod ga­bi­ne­tem czeka nas osiem. Mamy w pier­siach tar­cze ze­ga­rów, każdy wy­bija inną go­dzinę. Do tej pory wy­da­wało mi się, że to ja opo­wia­dam tę hi­sto­rię. Że bu­duję na­pię­cie, pi­szę dia­logi, wy­my­ślam sceny, kre­ślę wątki, pro­wa­dzę ak­cję do przodu, do kul­mi­na­cji. Zwy­kle tak było.

Oka­zało się, że tym ra­zem jest na od­wrót. Ta hi­sto­ria opo­wie­działa o mnie. A przy oka­zji też tro­chę o każ­dej z nas. Każ­dej, która czeka w ko­ry­ta­rzu w ko­lejce, z lę­kiem, wście­kło­ścią, nie­do­wie­rza­niem, na­dzieją. O mnie, o niej. Może też o to­bie. Żadna wcze­śniej nie są­dziła, że może się to przy­tra­fić wła­śnie jej. Zwy­kle przy­da­rzało się in­nym. Ko­niec koń­ców, umrzemy wszyst­kie, to pewne, ale nie to jest cie­kawe w tej hi­sto­rii. Li­czy się co in­nego.

Drzwi ga­bi­netu się uchy­lają, sły­szę głos le­ka­rza, który wy­po­wiada moje imię. W piersi, która zmie­niła się w tar­czę ze­gara, wy­bija go­dzina dzie­siąta. To cał­kiem wcze­śnie, je­śli uznać, że cho­dzi o przed­po­łu­dnie. A na­wet gdyby była już dwu­dzie­sta druga, to też nie­źle, wiele się jesz­cze może zda­rzyć do pół­nocy.

Tekst po­wstał pod­czas re­zy­den­cji Next Page w So­fia Li­te­ra­ture and Trans­la­tion Ho­use, przy wspar­ciu In­sty­tutu Pol­skiego w So­fii oraz Na­tio­nal Cul­ture Fund i Mu­ni­ci­pa­lity of So­fia.

MARTA DZIDO (ur. 1981), pi­sarka, re­ży­serka, sce­na­rzystka. Au­torka ksią­żek: Małż, Ślad po ma­mie, Ma­trioszka, Ko­biety so­li­dar­no­ści oraz Se­zon na tru­skawki. Za po­wieść Frajda otrzy­mała Eu­ro­pej­ską Na­grodę Li­te­racką. Pra­co­wała także przy re­ali­za­cji filmu do­ku­men­tal­nego Pod­ziemne pań­stwo ko­biet oraz do­ku­men­tów So­li­dar­ność we­dług ko­biet i Si­łaczki.

SZKIC

Piag­gio ciao

tekstKA­TA­RZYNA BEL­CZYK

SO­CZEWKA PI­SMA

Pic na wodę

tekst i zdję­ciaBAR­TEK SA­BELAwspół­pracaNANCY WALD­MANN

W POL­SCE NA­WET KA­TA­STROFY EKO­LO­GICZNE na­stę­pują zgod­nie z pra­wem. Kom­pe­ten­cje po­szcze­gól­nych or­ga­nów kon­tro­lu­ją­cych stan wód są tak roz­drob­nione i nie­po­wią­zane ze sobą, że la­tem 2022 roku każdy zro­bił swoje, a Odra i tak umarła.

Ścieki z ko­palni KWK Knu­rów-Szczy­gło­wice Ruch Szczy­gło­wice. Kilka me­trów da­lej wpa­dają do rzeki Bie­rawki.

Jest 26 lipca 2022 roku. W po­ło­żo­nych w po­ło­wie drogi mię­dzy Opo­lem a Wro­cła­wiem Lip­kach (206 ki­lo­me­trów od źró­dła Odry na po­łu­dniowo-wschod­nim zbo­czu wzgó­rza Fi­dlův ko­pec w Cze­chach) miesz­kańcy ob­ser­wują śnięte ryby uno­szące się na po­wierzchni rzeki.

W ciągu na­stęp­nego ty­go­dnia Wo­je­wódzki In­spek­to­rat Ochrony Śro­do­wi­ska (WIOŚ) w Ka­to­wi­cach oraz Re­gio­nalny Za­rząd Go­spo­darki Wod­nej (RZGW) we Wro­cła­wiu do­stają zgło­sze­nia od węd­ka­rzy i miesz­kań­ców o nie­spo­ty­ka­nej licz­bie mar­twych ryb na od­cinku Odry mię­dzy Brze­giem (197 ki­lo­me­trów od źró­dła) a Oławą (214 ki­lo­me­trów od źró­dła). Ba­da­nia Spe­cja­li­stycz­nej Grupy Ra­tow­nic­twa Che­miczno-Eko­lo­gicz­nego z Wro­cła­wia wy­ka­zują pod­wyż­szone pH wody oraz więk­szą za­war­tość jo­nów fos­fo­ra­no­wych, azo­ta­no­wych i azo­ty­no­wych. Tem­pe­ra­tura po­wie­trza w za­chod­niej czę­ści kraju sięga 35 stopni Cel­sju­sza. Woda w Od­rze ma miej­scami 25 stopni, w Ka­nale Gli­wic­kim (wy­bu­do­wa­nym przed wojną, by po­łą­czyć Odrę z Gli­wi­cami) po­nad 28 stopni. Od kilku ty­go­dni trwa su­sza.

Po­mór od­rzań­skiej fauny 4 sierp­nia do­ciera do Gło­gowa (393 ki­lo­me­try od źró­dła), pięć dni póź­niej do Kro­sna Od­rzań­skiego (516 ki­lo­me­trów od źró­dła). Ko­lej­nego dnia ty­siące mar­twych ryb po­ja­wiają się na ca­łym od­cinku Odry wzdłuż gra­nicy pol­sko-nie­miec­kiej.

Mię­dzy 6 a 8 sierp­nia wzra­sta pH wody w Od­rze, po­dob­nie dzieje się ze stę­że­niem chlo­ro­filu, spada zaś za­war­tość azotu, co świad­czy o ma­so­wym za­kwi­cie glo­nów. Po­twier­dzają to zdję­cia do­star­czone przez sa­te­litę Sen­ti­nel-2, prze­ana­li­zo­wane przez spe­cja­li­stów z In­sty­tutu Eko­lo­gii Słod­ko­wod­nej i Ry­bac­twa Śród­lą­do­wego imie­nia Le­ib­niza w Ber­li­nie. Sta­cja mo­ni­to­ringu we Frank­fur­cie nad Odrą no­tuje silny wzrost za­so­le­nia wody.

An­dré Schne­ider nie pa­mięta, czy jego te­le­fon za­wi­bro­wał bar­dzo wcze­śnie rano 8 czy 9 sierp­nia. Trzy­dzie­sto­dzie­wię­cio­la­tek jest od­rzań­skim ry­ba­kiem w szó­stym po­ko­le­niu. Pro­wa­dzi go­spo­dar­stwo ry­bac­kie w Kuh­brücke, na wy­so­ko­ści Ko­strzyna, w tym kem­ping, pen­sjo­nat i sklep rybny. Ma w ofer­cie lo­kalne ryby, jak san­da­cze, wę­dzi sumy. Tam­tego ranka za­dzwo­nił do niego zna­jomy ry­bak, mó­wił o „sto­sie mar­twych ryb”. „Cóż, jest lato” – od­po­wie­dział sen­nie Schne­ider. Na­stęp­nie zna­jomy wy­słał zdję­cia, które wstrzą­snęły Schne­ide­rem tak, że wy­sko­czył z łóżka. Ni­gdy nie wi­dział tylu śnię­tych ry­bich ciał.

Źró­dło: In­sty­tut Ochrony Śro­do­wi­ska – Pań­stwowy In­sty­tut Ba­daw­czy, Wstępny ra­port ze­społu ds. sy­tu­acji na rzece Od­rze.

Do­piero 11 sierp­nia, gdy na ca­łej dłu­go­ści Odry wy­ła­wiane są już ich dzie­siątki ton, pre­zes Pań­stwo­wego Go­spo­dar­stwa Wod­nego Wody Pol­skie (PGW WP, agen­cja rzą­dowa sku­pia­jąca re­gio­nalne za­rządy go­spo­darki wod­nej) Prze­my­sław Daca przy­znaje, że do­szło do po­waż­nej ka­ta­strofy eko­lo­gicz­nej. Ro­dzina Schne­ide­rów spę­dza ten dzień z po­moc­ni­kami, usu­wa­jąc zwłoki ryb. Na od­cinku 500 me­trów ze­brali, jak sza­cuje An­dré, od 500 do 800 ki­lo­gra­mów. W Niem­czech, po­dob­nie jak w Pol­sce, miesz­kańcy, węd­ka­rze i pra­cow­nicy urzę­dów lo­kal­nych usu­wają cuch­nące masy ryb, cho­ciaż od­po­wie­dzial­ność za Odrę jako fe­de­ralną drogę wodną leży po stro­nie władz cen­tral­nych.

Dwu­na­stego sierp­nia, po­nad dwa ty­go­dnie po tym, jak w Lip­kach za­ob­ser­wo­wano pierw­sze mar­twe ryby, miesz­kańcy wo­je­wództw za­chod­nio­po­mor­skiego i lu­bu­skiego otrzy­mują alert Rzą­do­wego Cen­trum Bez­pie­czeń­stwa: „Uwaga! Za­nie­czysz­czona woda w Od­rze. Nie kąp się w Od­rze i nie uży­waj wody z rzeki. Śledź ko­mu­ni­katy sa­ne­pidu”. Tego sa­mego dnia pre­mier Ma­te­usz Mo­ra­wiecki dy­mi­sjo­nuje Dacę oraz głów­nego in­spek­tora ochrony śro­do­wi­ska Mi­chała Mi­strzaka.

Trzy­na­stego sierp­nia ko­men­dant główny Po­li­cji Ja­ro­sław Szym­czyk wy­zna­cza na­grodę w wy­so­ko­ści mi­liona zło­tych za wska­za­nie sprawcy ka­ta­strofy na Od­rze. Tym­cza­sem na kon­fe­ren­cji w szta­bie kry­zy­so­wym pre­mier Mo­ra­wiecki przy­znaje, że o sy­tu­acji na Od­rze do­wie­dział się do­piero 10 sierp­nia. Tego sa­mego dnia nad­bur­mistrz Frank­furtu wzywa do trzy­ma­nia się z dala od rzeki.

Czter­na­stego sierp­nia fe­de­ralna mi­ni­stra śro­do­wi­ska Steffi Lemke z par­tii Zie­lo­nych spo­tyka się w Szcze­ci­nie z pol­ską mi­ni­strą śro­do­wi­ska i kli­matu Anną Mo­skwą. Po­li­tycy z Ber­lina wy­ra­żają roz­cza­ro­wa­nie bra­kiem in­for­ma­cji z Pol­ski, ci z War­szawy złosz­czą się na nie­miecką tezę o za­tru­ciu rtę­cią, którą na­ukowcy szybko od­rzu­cili.

Osiem­na­stego sierp­nia Mo­skwa ogła­sza, że In­sty­tut Ry­bac­twa Śród­lą­do­wego zi­den­ty­fi­ko­wał w prób­kach wody glony Prym­ne­sium pa­rvum. Rów­no­le­gle taką samą dia­gnozę sta­wia wspo­mniany już ber­liń­ski In­sty­tut Eko­lo­gii Słod­ko­wod­nej i Ry­bac­twa Śród­lą­do­wego. Prym­ne­sium pa­rvum są czło­wie­kowi do­brze znane. Po­tocz­nie zwane zło­tymi al­gami, sta­no­wią ga­tu­nek in­wa­zyjny. Lu­bią za­so­lone, sto­jące wody, ob­fite w związki azotu i fos­foru. Na na­głą zmianę wa­run­ków śro­do­wi­sko­wych re­agują wy­rzu­tem sil­nej tok­syny – prym­ne­zyny – za­bój­czej dla or­ga­ni­zmów od­dy­cha­ją­cych skrze­lami. Pierw­szy raz za­kwity tych alg opi­sano w 1920 roku; w la­tach 40. glony roz­prze­strze­niły się w sło­na­wych sta­wach w Izra­elu, gdzie były główną prze­szkodą w ho­dowli ryb. W Ame­ryce przy­padki tok­sycz­nego za­kwitu zło­tych alg no­tuje się od lat 80. w kil­ku­na­stu sta­nach. Ma­sowe umie­ra­nie ryb stwier­dzono rów­nież w Au­stra­lii i Chi­nach. W 1989 roku algi zdzie­siąt­ko­wały ho­dowle ło­sosi u wy­brzeży Nor­we­gii, rok póź­niej znisz­czyły po­pu­la­cje ryb w ho­len­der­skim re­zer­wa­cie Bot­shol i w cie­śni­nie Drags­fjärd, w po­łu­dniowo-za­chod­niej Fin­lan­dii. W 2007 i 2008 roku roz­le­gły za­kwit alg ob­ser­wo­wano na Bał­tyku. Ta­jem­nicą po­zo­staje, jak złote algi zna­la­zły się w Od­rze.

Pod­czas na­rady Pol­sko-Nie­miec­kiej Rady Ochrony Śro­do­wi­ska 29 sierp­nia w Bad Sa­arow Steffi Lemke i Anna Mo­skwa stoją ra­mię w ra­mię przed mi­kro­fo­nami. Obie po­twier­dzają tezę o zło­tej al­dze. Zga­dzają się rów­nież, że pol­scy i nie­mieccy eks­perci po­winni współ­pra­co­wać, by zna­leźć przy­czyny ka­ta­strofy. Nie uda im się jed­nak po­ro­zu­mieć co do pro­wa­dze­nia prac nad re­gu­la­cją Odry. Na po­czątku wrze­śnia rząd Bran­den­bur­gii żąda, aby „zrzuty sub­stan­cji do Odry, które są kry­tyczne dla śro­do­wi­ska, zo­stały na­tych­miast za­trzy­mane”. Na­leży, po­stu­lują Niemcy, usta­no­wić trans­gra­niczny re­jestr zrzu­tów. Bran­den­bur­gia przed­sta­wiła to żą­da­nie stro­nie pol­skiej, ale ta, we­dług nie­miec­kich Zie­lo­nych, je blo­kuje.

Nie­spełna dwa mie­siące po szczy­cie ka­ta­strofy, 29 wrze­śnia, In­sty­tut Ochrony Śro­do­wi­ska – Pań­stwowy In­sty­tut Ba­daw­czy (IOŚ-PIB) pre­zen­tuje rzą­dowy wstępny ra­port pod re­dak­cją pro­fe­sorki Agnieszki Ko­lady. Li­czący 259 stron do­ku­ment za­mó­wiony przez Mi­ni­ster­stwo Śro­do­wi­ska i Kli­matu współ­two­rzyło czter­dzie­ścioro sze­ścioro eks­per­tów i eks­per­tek z trzy­na­stu ośrod­ków na­uko­wych i czte­rech urzę­dów pań­stwo­wych. Punk­tem wyj­ścia były ba­da­nia mar­twych ryb oraz ana­lizy chlo­ro­filu na pod­sta­wie zdjęć sa­te­li­tar­nych. Nie stwier­dzono oznak cho­rób bak­te­ryj­nych, wi­ru­so­wych czy wska­zu­ją­cych na obec­ność tok­sycz­nych związ­ków zwią­za­nych z prze­my­słem. Ryby umie­rały wsku­tek gwał­tow­nie dzia­ła­ją­cej prym­ne­zyny. Szybki roz­wój glo­nów i wy­rzut tok­syn był skut­kiem na­ło­że­nia się wielu czyn­ni­ków: wy­so­kiej tem­pe­ra­tury, ni­skiego stanu wód i ich wol­nego prze­pływu, a przede wszyst­kim du­żego za­so­le­nia wody. Ra­port IOŚ-PIB po­twier­dził rów­nież, że stan wody w Od­rze jest zły od lat.

Algi spa­dły pol­skiemu rzą­dowi z nieba. Wszakże to jed­no­ko­mór­kowe ro­śliny, a za­tem ka­ta­strofa miała przy­czyny na­tu­ralne. „Co­raz wię­cej wska­zuje, że sy­tu­acja na Od­rze była zda­rze­niem o cha­rak­te­rze na­tu­ral­nym, gdzie nie było spe­cjal­nych, wiel­kich zrzu­tów sub­stan­cji che­micz­nych – ani rtęci, ani in­nych, któ­rymi nas stra­szono” – mó­wił 25 sierp­nia w TVP pre­mier Mo­ra­wiecki. – „Uwa­żam, że le­piej, że w tym przy­padku przy­roda to spo­wo­do­wała – wtó­ro­wał mu po­seł Prawa i Spra­wie­dli­wo­ści Ka­zi­mierz Smo­liń­ski. – Wo­bec przy­rody czło­wiek jest bez­radny”.

Du­chy Fry­de­ryka II

O TYM, ŻE W KON­TEK­ŚCIE