Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Koniec poprzedniego i początek kolejnego roku to często presja oczekiwań (nowego, czyli zazwyczaj lepszego). A co, gdyby się przeciwko temu trendowi zbuntować?
I dlatego właśnie w styczniowym numerze polecamy przede wszystkim materiały Zuzanny Kowalczyk:
A ponadto:
Wiemy, że część stałych Czytelniczek i Czytelników naszego magazynu rozpoczyna lekturę każdego nowego numeru od felietonu Marcina Wichy. W najnowszym numerze go niestety nie znajdą. Po czterech latach i 42 odcinkach cykl felietonów „Tymczasem” dobiegł końca. Autor udał się na zasłużone, zimowe ferie, żeby już za chwilę powrócić z nowym, stałym cyklem felietonów. Marcin Wicha zabierze nas w różne miejsca, z których nie wyrzucono rzeczy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 251
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZMOWY Z K. // FELIETON
Mankamęt
tekstKAROLINA LEWESTAM
Droga K.,
czy dziecko ma prawo odrzucić swoją matkę?
Moja córka (...) tak zrobiła. Dorosła córka, już po studiach i z własną rodziną; nie pisze do mnie i nie odbiera telefonów. Czasem na święta rozmawiamy, ale krótko, i ona ucina każdą próbę głębszej rozmowy. Wychowałam ją samotnie od piątego roku życia, bo mój mąż zmarł (...). Wydawało mi się, że jestem dobrą matką. (...) [Z partnerem] zeszliśmy się, kiedy miała dwanaście–trzynaście lat. Nie był dla niej najmilszy, to prawda. Nie był to taki drugi „kochający ojciec”. Ale nigdy nie przekraczał żadnych granic. Kilka lat temu wykrzyczała mi w nerwach, dlaczego nie chce się z nami więcej widzieć (mówiła na przykład, że „zawsze miałam ją gdzieś” z powodu związku i parę innych okropnych oskarżeń, ale to wszystko były rzeczy wyolbrzymione, po prostu nieprawdziwe i bardzo rozczarowujące było słuchanie tego). Jej oskarżenia były dziecinne, przynajmniej z mojej perspektywy nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Nie było łatwo wychowywać dziecko samotnie i popełniłam błędy, ale przecież nie aż takie. (...) Boli mnie to do dziś, ale tęsknię za nią i chciałabym odnowić kontakty – bo przecież nie można tak bez żadnego lepszego powodu zostawić własnej matki, prawda? Nie rozumiem, co się stało (...).
AB
Droga AB,
czy wiesz, co to jest „mankamęt”?
O mankamęcie pisał Stanisław Barańczak w swoim osobistym leksykonie gatunków poezji nonsensu (książka pod tytułem Pegaz zdębiał, polecam!). Otóż mankamęt to utwór, w którym „mankament powoduje zamęt”: poeta gubi jakiś ważny element swojej pracy i pisze wiersz bez niego. Niech takim elementem będą, na przykład, polskie znaki diakrytyczne. Barańczak wyobraża sobie więc, jakby to wyglądało, gdyby Mickiewicz musiał pisać Pana Tadeusza, nie mając w ogóle polskich krojów pisma. Może tak:
Litwo, ojczyzno moja! Przypominasz zdrowie: Jaka jest twoja cena, ten tylko odpowie, Komu ciebie zabraknie. Uroda twa w dobie Obecnej trwa w mym oku i pozwala sobie Tam na zmartwychwstanie w kompletnej ozdobie Przy okazjach wykrycia przeze mnie w zasobie Inspiracji pisarskich – nostalgii po tobie.
Pół biedy, gdy autor nie ma dostępu do polskich fontów; jak widać, i tak da się jakoś przekazać wiodącą myśl. Gorzej, kiedy poecie zgubi się coś innego. Na przykład najważniejsza scena w dramacie. Scena, która wszystko wyjaśnia i wszystko zmienia. Wtedy to dopiero jest zamęt...
I, AB – nie obraź się, kochana – mam takie dziwne wrażenie, że coś takiego ma miejsce w twoim liście.
Piszesz o tym, że nie rozumiesz, jak córka może tak bardzo oddalić się od matki. Jesteś zdziwiona, rozczarowana, zdezorientowana. Skąd wzięła się jej wrogość? Oto wielka, niezgłębiona tajemnica. Któż to może wiedzieć, co siedzi w głowie takim córkom?
Nikt, doprawdy! Oprócz tych, oczywiście, którym córki wszystko bardzo dokładnie powiedziały, prawda?
Kiedy biorę twój list, nie potrzebuję łomu, którym mogłabym w hermeneutycznym zapamiętaniu podważać słowa, by dostać się do ich ukrytych znaczeń i odnaleźć zagubione elementy; te słowa są mocno obluzowane, wystarczy je lekko trącić i od razu widać... co? To, co najważniejsze. Na przykład, że twoja córka „wykrzyczała (...) w nerwach, dlaczego nie chce się z nami więcej widzieć”. Zaryzykuję stwierdzenie, że powody niechęci twojej córki zostały ci dokładnie przedstawione, być może nawet w boleśnie odmalowanych detalach. Kiedy mówisz „[Partner] nie był dla niej najmilszy, to prawda”, ta „prawda” pojawia się jak niechętne przyznanie czegoś, o co ktoś (córka) już cię kiedyś oskarżył. Kiedy mówisz „Nie przekraczał żadnych granic”, myśl czytelnicza szybuje w strefę przygraniczną, w którą najprawdopodobniej udał się twój partner za twoim dyskretnym przyzwoleniem.
Czy niczego nie da się wyczytać z jednego listu – czy właśnie da się wyczytać prawie wszystko? Może twoja córka jest mitomanką, która bez żadnego powodu opowiedziała sobie ciebie tak boleśnie, że nie miałaś prawa się odnaleźć w jej wykrzywionych portretach. Może nie ma żadnej córki. A może twoje dziecko, które nie zdążyło strząsnąć z siebie żałoby po śmierci ojca, musiało się wpasować w świat, w którym na miejscu taty znalazł się ktoś, kto nie kochał, nie lubił; może ty tego nie widziałaś, a raczej nie chciałaś widzieć; może łatwiej, bezpieczniej, sensowniej było wybrać związek niż dziecko. I może tak dalece ten wybór cię zawstydza, że do dziś nie słyszysz, kiedy ktoś ci go przypomina.
To chyba jednak nie poezja nonsensu, to realność, to ucieczka z miejsca wypadku. Masz wszystkie litery, masz głoski, masz polskie znaki diakrytyczne. Lepiej niż ten wyobrażony Mickiewicz. Możesz zadzwonić do córki, możesz napisać; możesz jeszcze przeprosić.
rysunek SONIA DUBAS
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do [email protected]
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
Rzecz gustu,
CZYLI REDAKCJA „PISMA”poleca w styczniu
Wystawa Kto napisze historię łezw Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie
26.11.2021–13.02.2022
Do 13 lutego w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie można oglądać wystawę Kto napisze historię łez. Artystki o prawach kobiet. Głównym tematem prac jest walka o prawa reprodukcyjne kobiet oraz kwestia podmiotowości kobiecego ciała we współczesnej kulturze, z naciskiem na obecny krajobraz społeczno-polityczny.
WIĘCEJ:artmuseum.pl
Wystawa Niewidocznew Muzeum Warszawy
18.11.2021–20.03.2022
W Muzeum Warszawy można obejrzeć wystawę poświęconą zapomnianej historii warszawianek oraz roli pracy fizycznej w życiu społecznym. Niewidoczne. Historie warszawskich służących to wpisująca się w nurt herstorii opowieść o marginalizowanym wymiarze pracy, którą na przełomie XIX i XX wieku wykonywało jakieś dwadzieścia procent wszystkich osób zarabiających na życie w Warszawie.
WIĘCEJ:muzeumwarszawy.pl
Wystawa 935 ruchów w nieskończonej liniiWacława Szpakowskiegow Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia w Gdańsku
19.11.2021–9.01.2022
Tylko do 9 stycznia można jeszcze oglądać wystawę 935 ruchów w nieskończonej linii Wacława Szpakowskiego w Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia w Gdańsku. Kuratorzy zaprosili do udziału artystów, którzy za pośrednictwem różnych mediów (filmu, instalacji dźwiękowej, obrazu) wchodzą z wystawionymi rysunkami Szpakowskiego w dialog z pogranicza sztuk wizualnych, nauki i muzyki.
WIĘCEJ:laznia.pl
Wirtualna wystawa Solidarność i sprawstwo
1.06.2020–21.05.2022
Odpowiadając na wprowadzane i znoszone restrykcje pandemiczne, Galeria Arsenał w Białymstoku zorganizowała wirtualną wystawę. Solidarność i sprawstwo to projekt, w którym artyści i artystki zaprezentowali w sieci prace poświęcone tematowi praktykowania solidarności, podtrzymywania wiary w przyszłość i podkreślania sprawczości każdego człowieka.
WIĘCEJ:solidarityandagency.online
Wykłady i rozmowy – Ludowe życiew Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie
Rusza nowy projekt Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie – cykl wykładów popularnonaukowych i rozmów online Ludowe życie. Prelekcje na temat przemian codzienności chłopskiej w perspektywie historycznej, relacji miasta i wsi oraz zadań współczesnej antropologii wygłaszać będą specjaliści i specjalistki rozmaitych dziedzin, między innymi profesor Waldemar Kulig i nasz autor, doktor habilitowany Kacper Pobłocki.
REMEDIUM
Nadążasz?
tekstMARTA JURAzdjęcieTOMASZ WATRAS
RAV•ASTORIES
Pojawia się znienacka. Postępuje. Budzik rozpoczyna serię dźwięków, które usłyszysz tego dnia. Wpadasz w wir, mail goni spotkanie, spotkanie goni mail. Komunikator, okienko powiadomień informuje o nieprzeczytanych wiadomościach, ich liczba się nie zmienia. Gdy tylko odpiszesz na jedną, pojawia się kolejna. Raport, prezentacja, telefon. Odpowiadasz zdawkowo. Nie masz teraz czasu. W kuchni napełniasz wodą dwie szklanki – będzie na zapas. W toalecie nerwowo wyciągasz telefon, to jedyne pięć minut na scrollowanie. Lajk, komentarz, priv, strona z ogłoszeniami – w końcu szukasz domu za miastem. Shit, ktoś właśnie dostarczył lunch. Na pewno go zamówiłaś? Żonglujesz polskim, angielskim, przełączasz się automatycznie. Przetrwałaś. Jeszcze tylko selfie w windzie, w uszach znów masz słuchawki. Nie wzięłaś nawet głębokiego wdechu, a twoje palce już wędrują po zaległościach w newsach z całego dnia. W domu karmisz się Netflixem, zasypiasz uśpiona niebieskim światłem.
Czy ty też to czujesz?
Tak? Jesteś przebodźcowana.
Odpowiada za to nadmiar – przetwarzanych informacji, zadań do wykonania, stresu, ekspozycji na hałas lub niekomfortowe warunki. Uwalniane hormony uruchamiają układ współczulny, stan neuromięśniowy odpowiedzialny za mobilizację i walkę z zagrożeniem. Ciągłe funkcjonowanie w tym stanie prowadzi do bezsenności, niepokoju, problemów z regulacją emocji. Nie znajdujemy na to uniwersalnego remedium – nudy czy medytacji. Jest ono tym, co ci odpowiada. Relaksuje, odcina od bodźców zewnętrznych, pozwala na wyciszenie.
PROZA
Serdeczność księgowego
tekstWOJCIECH CHAMIER-GLISZCZYŃSKIrysunkiARTUR BLUSIEWICZ
Wyobraź sobie, że znajdujesz się w najgościnniejszym miejscu na świecie. Nie zamykaj oczu, za chwilę poczujesz zmęczenie, a wtedy sen zmorzy twoje ciało i spokojnie zaśniesz”. Słowa doktora Bluma, profesora Uniwersytetu Wiedeńskiego, rozbrzmiewały z głośników ustawionego przy łóżku magnetofonu, a Hans-Jurgen Hassliebe leżał jak zwykle z nadzieją, że tym razem uda mu się odbyć terapię podczas snu, zalecaną przez znamienitego autora w bestsellerowej książce pod tytułem Jak skutecznie osiągnąć szczęście, do której dołączona była płyta z nagraniami tekstów terapeutycznych recytowanych przez popularnego aktora serialowego.
„Pomyśl, jak przyjemnie będzie wstać jutro wcześnie rano, wyobraź to sobie dobrze: wyjdziesz na balkon zaczerpnąć porannego powietrza, w świeżej koszuli i z kubkiem aromatycznej, orzeźwiającej kawy. Widzisz, jak będzie cudownie?” Hans-Jurgen widział, jak cudownie zapowiada się jego dzień. Zgodnie z zasadami higieny psychicznej propagowanymi przez doktora Bluma codziennie notował w kalendarzu trzy nowe rzeczy, za które jest wdzięczny: za dobrze płatną pracę, kochającą żonę, za pomyślny wynik okresowych badań lekarskich. Wieczorem przypominał sobie co najmniej jedno pozytywne doświadczenie z ostatnich dwudziestu czterech godzin, aby przeżyć je na nowo i docenić swoją uprzywilejowaną sytuację. Robił to wszystko, ponieważ od jakiegoś czasu nachodziła go nieodparta ochota, żeby ze sobą skończyć. W taki lub inny sposób.
Według badań doktora Bluma współczesny człowiek nie znajduje szczęścia w teraźniejszości, lecz szuka go w przyszłości. W ten sposób zamykamy się w więzieniu potencjalności, „odpychamy szczęście” od siebie, ponieważ w głębi duszy nie wierzymy, abyśmy kiedykolwiek na nie zasłużyli. „Bądź otwarty na innych tu i teraz – pisał doktor. – Spróbuj się przełamać, przeprowadź eksperyment”. Właśnie ten eksperyment, w odróżnieniu od pozostałych praktyk zaordynowanych przez uczonego autora, takich jak: medytacja, wizualizacja oraz świadome jedzenie, sprawiał Hansowi największy kłopot. Należało zrobić coś dla otoczenia, pomóc sąsiadowi, powiedzieć komplement koleżance z pracy, pochwalić podwładnego. Nie było to szczególnie trudne, wręcz przeciwnie, podobne rzeczy przytrafiają się każdemu, niestety rzadko Hansowi-Jurgenowi, o którym z pełną odpowiedzialnością można by powiedzieć, że jest skończonym, zapatrzonym w siebie, samolubnym socjopatą, gdyby nie to, że od czasu do czasu zdarza mu się zachować po ludzku i przyzwoicie. Mimo wszystko ten właśnie człowiek, który wśród sąsiadów oraz współpracowników zapracował sobie na miano odludka, postanowił podjąć wspomnianą próbę. Przejść na kolejny poziom terapii z książki doktora Bluma.
RANO, WYCHODZĄC z klatki schodowej, przytrzymał drzwi robotnikom wnoszącym szafę do mieszkania na parterze, pomoc sąsiadowi miał już więc zaliczoną. Zaraz po przybyciu do biura zamierzał skomplementować strój sekretarki, bez względu na to, czy byłaby to uwaga uzasadniona, czy też nie. Nadia, asystentka w biurze, zdaniem Hansa-Jurgena nie znała swojego miejsca w szeregu. Po części była to wina polityki firmy, w której wszyscy mówili sobie na ty. Tak więc Nadia, formalnie sekretarka Hansa-Jurgena, przychodziła do jego gabinetu ze stertą akt do przejrzenia i zachowywała się niczym jego przełożona:
– Przyniosłam ci robotę, musisz się pospieszyć, bo Igor chce to mieć na jutrzejsze zebranie rady nadzorczej – mówiła i, udając bardzo zajętą, opuszczała pokój, choć w rzeczywistości spieszyło jej się do działu kadr na papierosa i ploteczki z tą nieznośną Gretą, której zwyczaj częstego brania zwolnień lekarskich niezmiernie drażnił Hansa-Jurgena. Igor z kolei był bezpośrednim szefem Hansa-Jurgena i niewiele interesowały go problemy z personelem niższego stopnia, ciągle zajęty był konsultacjami z Borysem, prywatnie mężem Nadii, zawodowo zaś głównym analitykiem w firmie i najlepszym kolegą Hansa-Jurgena.
– Dzień dobry, Nadio, nieźle dziś wyglądasz, zmieniłaś fryzurę? Nie, to pewnie te nowe buty, wyglądasz w nich olśniewająco – powiedział, był to zestaw komplementów zapamiętany z książki Bluma. „Wystarczy tylko wypowiedzieć to zdanie w miarę płynnie, a wszystko ułoży się po naszej myśli, kilka alternatywnych powodów do skomplementowania czyjegoś wyglądu zazwyczaj wywiera wrażenie czegoś absolutnie niewymuszonego” – pisał Blum. Wyraz twarzy zaskoczonej Nadii sprawił Hansowi-Jurgenowi satysfakcję, kilka minut później pochwalił sekretarkę za sprawne posegregowanie akt do przejrzenia, tym samym załatwił sobie również pochwałę podwładnego. Potem szło jak po maśle. Portiera poratował dyskretnie, gdy zauważył, że ten ma rozpięty rozporek w spodniach; w firmowym bufecie odradził Borysowi surówkę z pora, za co ten był mu wyraźnie wdzięczny, i jeszcze na parkingu poradził jakiemuś facetowi, żeby wybrał się na przegląd do warsztatu, bo prawdopodobnie ma przedziurawiony tłumik.
NASTĘPNEGO DNIA PODOBNIE: pochwalił strój sekretarki, pożyczył komuś dwa euro na kawę z automatu, pomógł stażyście wnieść stos akt na pierwsze piętro. Na efekty nie trzeba było długo czekać. W dziale Hansa-Jurgena był zwyczaj częstowania się różnego rodzaju słodyczami, drożdżówką albo sernikiem, czego on sam nie pochwalał, i zawsze gdy proponowano mu kawałek, mrukliwie odmawiał. Tym razem Nadia bez pytania przyniosła mu porcję lodów pistacjowych i postawiła na biurku, zanim zdążył zaprotestować.
– Jedziesz na szkolenie w przyszłym tygodniu? – spytała zalotnie.
– Wiesz, co myślę na temat szkoleń, ale zastanowię się – odpowiedział Hans-Jurgen, nie chcąc zrazić do siebie koleżanki i popsuć tak dobrze układających się stosunków. Przez moment zagapił się na ponętnie rozkołysane biodra Nadii, gdy ta opuszczała gabinet w nowej obcisłej spódnicy. Depresja, jak twierdził doktor Blum, nie jest przeciwieństwem szczęścia, lecz witalności. Hans-Jurgen spostrzegł, że wracają mu siły, poczuł przypływ energii życiowej. Co by było, gdyby ludzie zawsze odnosili się do siebie życzliwie? Świat stałby się wówczas miejscem całkiem znośnym. Po powrocie do domu nabrał ochoty na seks, jeszcze przed obiadem zaczął dobierać się do żony, jak za starych dobrych czasów, kiedy wraz ze znajomymi wspólnie wynajmowali studenckie mieszkanie i wykorzystywali każdy moment, aby pobyć sam na sam. Nazajutrz przyszedł do pracy mocno spóźniony.
– Cały dzień cię szukam, a ty przychodzisz do pracy na dziesiątą? – spytał zniecierpliwiony Igor, który czekał na Hansa-Jurgena w jego własnym gabinecie. Pomoc przyszła z najmniej oczekiwanej strony.
– No wiesz, jak możesz, Igorze! Hans siedział wczoraj do późna, żeby sprawdzić bilans, a ty tak na niego naskakujesz? – spytała Nadia, udając autentyczne oburzenie, i dyskretnie puściła oko do Hansa-Jurgena.
Przez kolejne dni Hans-Jurgen zbierał plon własnych „intencjonalnych aktów serdeczności”, medytował, uprawiał wizualizację nadchodzącego poranka, „świadomie jadł” sernik podawany mu przez Nadię. Kiedy przynieśli puszkę ze zbiórki pieniędzy na rzecz nieuleczalnie chorego chłopca imieniem Nicolas, Hans-Jurgen wrzucił do niej sto pięćdziesiąt euro i był z siebie nadzwyczaj zadowolony, wiedział, że wieść o tym rozniesie się w błyskawicznym tempie. Witalność uderzyła mu do głowy, po raz pierwszy postanowił wykorzystać firmowy karnet na siłownię. Po drodze raźno pozdrawiał ludzi znanych mu tylko z widzenia, którzy zazwyczaj niewiele go obchodzili. Nigdy nie interesował się życiem współpracowników, unikał zakrapianych szkoleń, wigilii firmowych, imienin i imprez integracyjnych. Kiedy wychodził z szatni, przypadkiem natknął się na Gretę, ta uśmiechnęła się do niego dziwnie szeroko. Zakłopotany pozdrowił ją niechętnie. Szczerze nie lubił tej dziewczyny, uważał, że oszukuje firmę. Teraz też była na zwolnieniu lekarskim, a tu proszę, jak gdyby nigdy nic wychodzi sobie z sauny. Przecież to jest coś niesłychanego, w tak jawny sposób obnosić się ze swoją nieuczciwością względem zakładu pracy, porównać to można tylko do zachowania tych młodych stażystek, które gdy tylko dostaną etat, z miejsca przechodzą na zwolnienie, a potem na urlop macierzyński i znowu trzeba szukać osób na zastępstwo, wiadomo, że niektórzy przymykają na to oko, w końcu duża korporacja sobie poradzi – mówią. Hans-Jurgen miał o takich ludziach niezbyt dobre mniemanie i przy najbliższej okazji chciał porozmawiać o tym z Igorem.
W DOMU UWAŻNIE przestudiował broszurkę, którą otrzymał od młodego stażysty zbierającego datki na małego Nicolasa. Było na niej zdjęcie biednego malca z wenflonem i połączoną zeń kroplówką. Na odwrocie spostrzegł numer konta kliniki, należało wpłacić pieniądze z dopiskiem „na pomoc Nicolasowi”. „Raz kozie śmierć – pomyślał Hans-Jurgen – w końcu od czego są pieniądze, jeśli nie można ich wydać na dobry cel”. Otworzył laptop i przelał równe pięć tysięcy. Przez dłuższy czas przeżywał swój hojny gest, bał się tylko powiedzieć żonie, która od miesiąca namawiała go na wyjazd w Alpy, a on wymawiał się brakiem pieniędzy. Wspominał też swojego ojca, o którym mówili, że był najserdeczniejszym człowiekiem w całej okolicy, w odróżnieniu od Hansa-Jurgena. „Bierz przykład ze swojego ojca” – mówił ten lub inny starszy jegomość. Nagle zrobiło mu się żal ojca. Uczciwego człowieka, który tak bardzo przejmował się innymi, że zmarł na wylew, prawdopodobnie z powodu natłoku zmartwień. „Z dobrocią nie wolno przesadzać – powtarzała potem matka Hansa-Jurgena – ludziom trzeba pokazać ich miejsce, nie wolno ignorować ludzkiej mierności albo przejmować na siebie odpowiedzialności za życie lekkomyślnych”, jak to robił ojciec, znany w mieście adwokat, skłonny do litowania się nad niewypłacalnymi klientami. Więc nie, co to, to nie. Hans-Jurgen nie zamierzał darować Grecie tego bezwstydnego uśmiechu w klubie fitness, są przecież jakieś granice.
– Cześć, Igorze, wpadnij do mnie po stołówce, ta Greta z kadr to zwyczajna oszustka, musimy pogadać – tego samego wieczoru Hans-Jurgen nagrał się na automatyczną sekretarkę Igora.
W KAMIENICY HANSA-JURGENA mieszkała starsza kobieta, nazywała się, sądząc po tabliczce na drzwiach mieszkania, Hanna Kowalik. Trapiła ją oryginalna przypadłość, mianowicie niemoc objawiająca się trudnością w stawianiu kroków. Pani Kowalik nie mogła zwyczajnie przemierzać korytarza do windy, musiała w tym celu kłaść sobie na drodze przeszkodę w postaci laski, ponad którą przestępowała i dzięki temu posuwała się do przodu. Osobliwa to była choroba, najwyraźniej o podłożu nerwicowym: kiedy kobieta nie miała przed sobą przeszkody, stawianie kroków było dla niej rzeczą niewykonalną. Hans-Jurgen pomagał jej często, przesuwając laskę na drodze do windy, a potem w kierunku taksówki, którą odjeżdżała w nieznane. Czasem przyjeżdżał po nią syn, wówczas brał ją na ręce i zanosił do samochodu. Pewnego dnia ten syn zapukał do drzwi Hansa-Jurgena.
– Chciałbym panu podziękować za pomoc mojej matce.
– Drobnostka.
– I... prosić, żeby przestał pan jej pomagać.
– Tak? A to z jakiej przyczyny?
– Te samotne wyjazdy... robią się niebezpieczne, nie chcę, żeby sama ruszała się z mieszkania, a uparła się mieszkać tutaj i nie chce wyprowadzić się ani do mnie, ani do domu starców.
– Rozumiem – w głosie Hansa-Jurgena zabrzmiało rozczarowanie. Mężczyzna zauważył to i dodał:
– Naprawdę mi przykro, ale musi pan przestać, proszę.
HANS-JURGEN CZUŁ, jakby zabrano mu coś cennego, jego pomoc była niechciana. Czuł się z tym źle, mimo że na pocieszenie miał jeszcze inne możliwości. Wyobraził sobie setki nieuleczalnie chorych dzieci, schronisk dla zwierząt, nawet zwyczajnych ludzi proszących tylko o wskazanie drogi na dworzec kolejowy, i z miejsca poprawił mu się humor. Ostatecznie istniało całe mnóstwo istot, które znajdowały się w gorszej sytuacji niż on – ustatkowany, młody dyrektor działu księgowości w oddziale międzynarodowej korporacji. Pomagając małemu Nicolasowi, wzbudził w sobie uczucie sympatii do samego siebie.
– W całym zakładzie aż huczy od plotek na temat pańskiej hojności, mam nadzieję że zaszczyci nas pan dziś na imprezie... – mówiła kierowniczka działu kadr.
– No proszę, nasz filantrop! – zawołała Nadia na powitanie.
Po południu Hans-Jurgen siedział jak zwykle w swoim gabinecie i delektował się ciastem piernikowym postawionym mu na biurku przez sekretarkę, kiedy weszła Greta. W dłoniach trzymała jakiś papier, książeczkę albo widokówkę. Jej szeroki uśmiech od razu zirytował Hansa-Jurgena, tak że nie był nawet w stanie wysłuchać do końca rozpoczętego przez nią zdania.
– Greto, przerwę ci, bo widzę, że zanosi się na jakąś dłuższą pogawędkę – rozpoczął ostrym tonem. – Nie będę ukrywał, że to, co robisz, nie bardzo mi się podoba. Myślę, że nas wszystkich oszukujesz. Mnie, Igora, cały zespół. Niektórym nie przeszkadza twoja bezczelność, a nawet skrycie to popierają. Mnie nie nabierzesz, nie wiem, co o mnie słyszałaś, ale ja nie jestem jednym z tych fajnych facetów, z którymi, jak to mówią, można konie kraść. Ja po prostu nieuczciwości nie lubię, i jeżeli oczekujesz, że to, co zdarzyło się wczoraj, pozostanie tylko między nami, to się przeliczyłaś. Wylatujesz. Prawdopodobnie. Już dzwoniłem w tej sprawie do Igora, będziemy dziś o tym gadać, ale moim zdaniem nie ma w tej firmie dla ciebie miejsca. To wszystko, co mam do powiedzenia. A, i jeszcze jedno... – Hans-Jurgen mówił potoczyście na temat etyki pracy i zaufania stanowiącego fundament zdrowej struktury społecznej, przytaczał obszernie poglądy Karla Poppera w tej kwestii, niejednokrotnie podpierając się także cytatami z Johna Stuarta Milla. Nie przejmował się zupełnie, że nieuprzejmie zajada się w tym czasie pysznym ciastem od Nadii, rozsypując wokół okruszki. Z zadowoleniem patrzył, jak szeroki uśmiech Grety ustępuje miejsca niedowierzaniu. Spostrzegł także, że jej oczy gwałtownie nabiegły łzami, szczęka oraz ramiona zaczęły drżeć w niepokojący sposób, w końcu zupełnie oniemiały stwierdził, że Greta wybiegła z jego gabinetu, zanosząc się płaczem, jeszcze zanim zdążył dokończyć ostatnie zdanie. Tego się po tej wyrachowanej babie nie spodziewał.
Zaraz po Grecie do gabinetu wpadł Igor, jak zwykle w pośpiechu, spóźniony na kolejne spotkanie.
– No sorry, Hans, że nie mogłeś mnie zastać w pokoju. Czego ode mnie chciałeś?
– Pogadać o Grecie.
– Widziałem ją na schodach, chyba coś się stało.
– Ano stało się. Odkryłem, że to zwyczajna oszustka.
– Greta?
– Wyobraź sobie, że ona wcale nie jest chora, widziałem ją wczoraj na siłowni, no chyba nie powiesz mi, że tak się zachowują ludzie na zwolnieniach lekarskich.
– Hans, co ty gadasz, przecież ja wiem, że ona nie jest chora!
– Co? No nie, Igorze, nie sądziłem, że akurat ty...
– Hans, naprawdę nie wiem, o czym mówisz. Widziałeś dzisiaj Borysa? Od jakiegoś czasu nie mogę się z nim skontaktować. Zdaje się, że nie był nawet na ostatnim szkoleniu.
– A Greta?
– Ty chyba najlepiej powinieneś wiedzieć, że Greta jest na zwolnieniu, ponieważ opiekuje się swoim chorym synkiem Nicolasem, pamiętasz?
Przez krótki czas po wyjściu Igora Hans-Jurgen łączył w myślach fakty i doszedł do wniosku, że przed paroma minutami prawdopodobnie wyszedł na ostatniego dupka. Nie mylił się. Po chwili do jego gabinetu weszła Nadia, wraz z pozostałym pracownikami działu księgowości.
– Chcemy ci powiedzieć, że postąpiłeś jak bydlę – oznajmiła krótko. – Greta przyszła zaprosić cię na imprezę zorganizowaną dziś dla małego Nicolasa, a ty zagroziłeś jej zwolnieniem? Tylko samolubny, bezmyślny kretyn tak postępuje!
Hans-Jurgen wybiegł przeprosić Gretę, ale ta opuściła już budynek, nagrał jej więc wiadomość na pocztę głosową, wysłał mail z przeprosinami, zamówił bukiet kwiatów. Z nadzieją wstąpił też do baru po przeciwnej stronie ulicy, gdzie zazwyczaj pracownicy firmy obchodzą imieniny albo zakładowe wigilie zakrapiane alkoholem, ale bar był pusty. Hans-Jurgen z miejsca skarcił się w myślach za głupi pomysł, że ktoś zorganizowałby imprezę dla chorego na raka chłopca w pijalni piwa „Pod złotą rybką”. Przy kontuarze dojrzał jednakże Borysa, który siedział samotnie, sącząc ulubioną whisky z colą.
– Cześć, Borysie, Igor wszędzie cię szuka. Co tu robisz?
– Piję, nie widać? – Palił papierosa, łamiąc przy tym wiszący na ścianie zakaz.
Hans-Jurgen zamówił kolejkę, sądząc, że będzie mógł opowiedzieć koledze o swoim najnowszym wygłupie, ale zamiast tego usłyszał:
– Nadia zdradza mnie na prawo i lewo, to pewne.
Hans-Jurgen ponownie połączył w myślach pewne fakty. Przypomniał sobie wszystkie opięte bluzeczki Nadii, koronkowe dodatki, kuse spódniczki, czerwone trzewiki na wysokim obcasie, podwiązkę widoczną w prześwitach głębokiego rozcięcia pewnej sukni, wydekoltowane koszule. Przez wiele tygodni zachowywał się wobec żony Borysa niczym sam Rudolf Valentino i pałaszował ze smakiem wszystkie przynoszone przez nią słodycze, z uprzejmości nie komentował także jej pretensji, że po raz kolejny nie pojechał na szkolenie, podczas którego zespół „niesłychanie się zintegrował”. Komplementy Hansa-Jurgena musiały odnieść jakiś skutek, skoro Borys, do tej pory najlepszy kolega z firmy, patrzył na niego z nieskrywaną odrazą. Wyobraził sobie, że podczas niewinnej sprzeczki Nadii wymsknęło się jakieś zdanie w rodzaju: „Och, dlaczego nie możesz być taki jak Hans” albo: „Zbyt seksowna do pracy? Hansowi się spodobała”. Nauczony doświadczeniem, tym razem nie przerwał rozmówcy w pół słowa, cierpliwie wysłuchał zawoalowanych insynuacji kolegi. Wypity alkohol zawsze wprawiał Borysa w rzewny nastrój, wpadał w tony familiarne, im bardziej był pijany, tym bardziej pragnął pojednania nawet z najbardziej zagorzałymi wrogami, w końcu zaczął dziękować Hansowi-Jurgenowi, że dzięki niemu w porę zorientował się, kim jest w rzeczywistości Nadia.
– Ja nie mam do ciebie pretensji, stary! Naprawdę, nie wiem, co bym zrobił na twoim miejscu – ciągnął Borys, solidaryzując się z Hansem-Jurgenem, ponieważ przejrzał na oczy, a swój związek z Nadią uważał za skończony, co więcej bardziej sobie cenił teraz przyjaźń z Hansem.
– Bo facet nigdy nie zdradzi; przyjaźń męska ma wiele wad, ale oparta jest na zdrowych relacjach, jest bardziej racjonalna.
– Borysie – powiedział ostrożnie Hans-Jurgen – odwiozę cię do domu. Musicie sobie z Nadią co nieco wyjaśnić.
– Po co? – spytał Borys. – Noc jeszcze młoda!
Kiedy zajechali taksówką pod dom Borysa, dochodziła piąta nad ranem i świtało. Nadia, która przez cały czas, kiedy wraz z Borysem bawili w barze „Pod złotą rybką”, nie zmrużyła oka, wyszła w szlafroku do furtki, żeby odebrać zataczającego się Borysa.
– No, moje palanty – powiedziała i gdy odchodziła pod rękę ze swoim zawianym mężem, posłała Hansowi bezgłośne „dziękuję”.
Hans-Jurgen spojrzał na wyświetlacz telefonu komórkowego, miał na nim dziesięć nieodebranych połączeń od żony i przygotowywał się w duchu na kolejne starcie, tym razem w swoim własnym domu. Zapalił papierosa i postanowił przejść piechotą ostatnie przecznice dzielące go od domu. Zastanawiał się, ile spraw umyka mu z tego tylko powodu, że jest... Jakby to ujęła Nadia? Skończonym, zapatrzonym w siebie, samolubnym dupkiem? Przykładowo, czy istotnie mógłby wdać się w romans z sekretarką, gdyby tylko w porę zwietrzył okazję? Czy fakt, że Nadia, czekając na nich przez całą noc, pozostała w nienagannym makijażu, miał jakiekolwiek znaczenie, czy po prostu nie zdążyła go zmyć po imprezie na cześć małego Nicolasa? Hans-Jurgen po raz pierwszy dostrzegł, że życie toczy się wokół niego w sposób intensywny, wszystko się zmienia i nic nie pozostaje takie jak dzień wcześniej. Zbliżając się do kamienicy, w której mieszkał, zauważył postać sąsiadki z trudem przemierzającej ostatnie metry dzielące ją od drzwi do klatki schodowej. Pani Kowalik o tej porze? Wróciła z nocnego rajdu po okolicy, znowu zdołała urwać się na moment swojej rodzinie.
– Sąsiadko! Proszę poczekać, zaraz pani pomogę! – zawołał Hans-Jurgen.
– Z czekaniem to ja akurat nie mam najmniejszego problemu – odparła żartem sąsiadka, a Hans-Jurgen czuł się szczęśliwy na myśl, że jeszcze może się na coś przydać. Spojrzał na horyzont rozświetlony purpurą wschodzącego słońca i uświadomił sobie, że nigdy wcześniej nie był świadkiem tak przepięknego spektaklu na niebie. Ponownie wezbrała w nim staroświecka chęć poprawy, cóż warte jest życie księgowego, jeśli nie może zmieniać świata na lepsze?
– Żeby pan wiedział, jak ja się dzisiaj skandalicznie prowadziłam. Och, mój zmarły mąż przewraca się teraz w grobie, do białego rana grałam w brydża, nieboszczyk strasznie nie lubił tej gry, wolał szachy. A widzę, że na pana to w domu pewno niezłe manto czeka? – dodała, wskazując na ciemną postać w oknie mieszkania na trzecim piętrze.
– Proszę nie myśleć teraz o przyszłości – odparł beztrosko Hans-Jurgen. Tak sobie rozmawiali, a słońce powoli przekraczało linię dachów w oddali, oświetlając samotne sylwetki starszej kobiety z trudem pokonującej niewidzialną barierę przed sobą i mężczyzny w czarnym płaszczu pochylającego się nad trotuarem, żeby przesunąć o kolejne centymetry sztucznie stworzoną przeszkodę. Dwie czarne postacie, z prześwietlonymi konturami, płaskie jak z kartonu, rzucające długie cienie. Niczym torreador i groźnie nacierający na niego byk.
WOJCIECH CHAMIER-GLISZCZYŃSKI (ur. 1983), pisarz, prawnik, z zawodu radca prawny. Za książkę Portrecista psów otrzymał nominację do Nagrody Literackiej ArtRage 2020. Mieszka w Słupsku.
Partnerem Prozy w „Piśmie” jest Wrocław Miasto Literatury UNESCO i Wrocławski Dom Literatury.
rysunekMARCIN WICHA
POEZJA
lubiła wzruszenia
MARIA HALBER
i słowa o smaku spojrzeń, spojrzenia słone, jątrzące ich ostrzał, który nadawał formę
czy za to należy się kara? po prostu lubił wzruszać – jak każdy też miał swoje podium upodobań: wszystko co obce, drobne ptactwo rozwleczone po talerzu
i te manowce: ja cię zwodzę, potem ty zwodzisz mnie, aż znów marcowy deszczyk przejdzie w sierpień powodzi; znuży kogoś leżenie, do kogoś innego przylgnie łatka nienajlepszej
osoby – i w tym też jest jakiś sens, czasem rozstroić się troszkę czasem rozpaść nieodwracalnie
MARIA HALBER (ur. 1989), poetka, laureatka Połowu 2018 organizowanego przez Biuro Literackie. Wiersze publikowała m.in. w Dwutygodniku i „Wakacie” oraz kilku antologiach. Autorka książki poetyckiej Przejścia, która ukazała się jesienią 2020 roku nakładem wydawnictwa Staromiejskiego Domu Kultury w Warszawie. Mieszka w Warszawie.
Partnerem Poezji w „Piśmie” jest Instytut Kultury Miejskiej w Gdańsku
ROZMOWA
Tupot szarych nosorożców
zGRZEGORZEM LEWICKIMrozmawia ZUZANNA KOWALCZYKrysunkiKAMIL REKOSZ
Obyśmy nieustannie myśleli o tym, co macierz Eisenhowera określa jako rzeczy „ważne niepilne”. Bo to, co ważne, na pewno kiedyś stanie się pilne. Ale wtedy nie będziemy mieć czasu na przygotowanie strategii. Będziemy ratować, co się da, tu i teraz.
Odkąd pamiętam, słyszę o rychłym końcu świata. Jak się czuje prognostyk wśród wszechobecnych zapowiedzi apokalipsy?
W dobie ciągle przyspieszających zmian świat w zasadzie nieustannie się kończy. Tak też czytam to wszechobecne widmo apokalipsy. Koniec świata już nastąpił i to nieraz. Przez kolejny taki koniec właśnie przechodzimy i jest to koniec świata, jaki znamy. Wchodzimy w okres nowego średniowiecza i jest to zmiana w wymiarze zarówno politycznym, ekonomicznym, jak i psychospołecznym.
To znaczy?
Kapitalizm przechodzi dziś kryzys jeszcze głębszy niż ten po II wojnie światowej. Zmienia się nasza kondycja społeczna, ponieważ w dużej części świata postępuje prekaryzacja, a wraz z nią zanika klasa średnia, która miałaby możliwość stworzenia poduszki finansowej na niepewne jutro. Długofalowo ten stan niepewności i zagrożenia jest nieznośny, za wszelką cenę chcemy się go pozbyć, więc zagłosujemy na każdego, kto nam to obieca.
Nawet kosztem wolności?
Nierzadko kosztem wolności. Na Zachodzie za outsourcing, na przykład procesów produkcji przemysłowej ze Stanów Zjednoczonych do Chin, zapłacił w pierwszej kolejności zwykły Smith. Tymczasem w krajach, do których przeniosły się procesy produkcji, klasa średnia rośnie jak na drożdżach. W efekcie załamuje się porządek światowy oparty na hegemonii USA. Do tego, choć skrajna bieda na Ziemi od dawna z roku na rok się kurczy, to jednak ze względu na pandemię COVID-19 Organizacja Narodów Zjednoczonych prognozuje wzrost ubóstwa w najbiedniejszych częściach świata. Do tego procesu przyczynią się także zmiany klimatu. Obserwujemy więc nasilenie wielu niepokojących zjawisk, takich jak nierówności czy kryzys demokracji – i tu koniec świata jawi się jako coś nieuniknionego. A tego świata, który się wyłania, jeszcze w całej okazałości nie widać.
Ale na pewno wieszczymy jakiś jego kształt.
Owszem, choć o wielu prawdopodobnych scenariuszach nie chcemy mówić, bo z różnych powodów się ich boimy lub wstydzimy. Przykładowo w Europie coraz więcej zasobów będziemy przeznaczać na walkę z segregacją etniczną i religijną oraz bałkanizacją kulturową [rozczłonkowywaniem wspólnot kulturowych na mniejsze grupy – przyp. Z.K.]. Gdy jednak weźmiemy do ręki oficjalny unijny raport o przyszłości – 2021 Strategic Foresight Report, nie znajdziemy w nim ani słowa na ten temat. Jest oczywiście dużo – i słusznie! – o zmianach klimatycznych, dostępie do technologii i surowców oraz wyłanianiu się świata wielobiegunowego [czyli takiego, w którym najsilniej obecne jest oddziaływanie trzech lub większej liczby mocarstw – przyp. Z.K.], ale o tarciach etnokulturowych i problemie integracji migrantów oraz ich potomków nie ma nic.
Dlaczego?
Bo nie wypada o tym mówić, żeby nie jątrzyć i nie karmić skrajnej prawicy. Niestety, w efekcie ważne tematy nierzadko zamiata się pod dywan i wypiera z najważniejszych debat na temat przyszłości. A one w tym wyparciu pęcznieją.
Mamy jeszcze jakieś inne wstydliwe scenariusze, których wolimy nie zauważać?
Na przykład kwestia cywilizacyjnej porażki liberalnego Zachodu. Co prawda odrobiliśmy już lekcję socjologa, historyka i ekonomisty Immanuela Wallersteina [autora teorii systemów-światów – przyp. Z.K.] i coraz częściej patrzymy na świat jak na system naczyń połączonych. Ale wciąż nie rozumiemy w tym połączonym świecie logiki ewolucji cywilizacji, w której systemy cywilizacyjne się ze sobą ścierają, proponując różne rozwiązania na bolączki jednego świata. Cywilizacje są trochę jak ocean z powieści Solaris Stanisława Lema – otchłań rządząca się swoimi prawami, która wypluwa z siebie coraz to nowsze formy ewolucyjne. Tymczasem wielu myślicieli Zachodu, od Anne Applebaum po Iwana Krastewa, wobec kryzysu obecnej formy liberalizmu gospodarczego i obyczajowego proponuje... jeszcze więcej liberalizmu. A może należy założyć, że liberalizm jest właśnie połykany przez ocean Lema, zostanie przez niego przeżuty, a następnie wypluty w zupełnie nowej formie? Wśród liberalnych myślicieli wciąż dominuje jednak myślenie życzeniowe.
Może takie myślenie służy zachowaniu resztek nadziei?
Ale działa odwrotnie! Jeśli założymy scenariusze korzystne, to wspaniale, niech się ziszczą. Jednak przewidując scenariusze niekorzystne, możemy zastanowić się nad tym, w jaki sposób powinniśmy działać obecnie, aby zminimalizować największe ryzyko w przyszłości. I nie chodzi tu tylko o takie przypadki, jak te legendarne już czarne łabędzie – zjawiska tak mało prawdopodobne, że aż trudne do przewidzenia. O wiele większym niebezpieczeństwem są szare nosorożce.
Słucham?
Szare nosorożce! Nosorożce wtapiają się w krajobraz sawanny. Tak samo jak zagrożenia, które są permanentnie obecne i nieustannie prawdopodobne (na przykład na poziomie 5–10 procent), i przez to pozostają powszechnie zignorowane. Pojęcie „szarego nosorożca” wprowadziła prognostyczka Michele Wucker [podczas Światowego Forum Ekonomicznego w Davos w 2013 roku – przyp. Z.K.]. Oprócz zmian klimatu dobrym przykładem tego zjawiska jest choćby obecna pandemia. Wiele osób twierdziło, że to typowy czarny łabędź. Tymczasem pandemia jest właśnie szarym nosorożcem – naukowcy od lat ostrzegali, że grożą nam kolejne pandemie. Moja praca polega przede wszystkim na wskazywaniu palcem takich szarych nosorożców.
A jak je już wskażemy, to co dalej?
W Europie na przykład należałoby się skupić na projektowaniu modelu nowej wielokulturowości i doprecyzowywaniu fundamentów, na których opiera się europejska jedność. Od dawna powtarzam, że Unia Europejska powinna opracować kartę praw podstawowych lub wręcz konstytucję aksjologiczną. Taką konstytucję mógłby uchwalić na przykład wzmocniony w swojej władzy Komitet Regionów. Dzięki temu prawo lepiej rezonowałoby z europejską różnorodnością. Tymczasem my wciąż nie wiemy, czym są pojęcia kluczowe dla przyszłości Unii. Czym na przykład jest „demokracja liberalna”, skoro „demokracja”, jak pisał Marcin Król, stawia na pierwszym miejscu wolę kolektywu, podczas gdy „liberalność” stawia na wolę jednostki? Albo czym jest w praktyce „otwarta autonomia strategiczna” jako podejście Unii do spraw globalnych? Co tu jest otwarte, a co autonomiczne?
W swoich tekstach pisał pan, że obecne dylematy Unii przypominają wyzwania z okresu panowania Jagiellonów.
Tak, bo również wtedy potężne twory państwowe negocjowały politykę wewnętrznej i zewnętrznej otwartości. Pomijając aspekt moralny, musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, jakie mogą z tego wynikać zagrożenia. Na przykład, jak zorganizować nasze działania tak, aby przyjmując uchodźców, pogodzić różnice w wyznawanych wartościach czy uznawanym prawie i zachować przy tym suwerenność danych państw. To jest bardzo niewygodny temat dla unijnych elit, ponieważ wymaga dookreślenia granic tej suwerenności. Tymczasem słabsze państwa Unii boją się dominacji najsilniejszych rządów, dlatego wolą zostawić sobie dowolność interpretacyjną pewnych pojęć w przekonaniu, że to ochroni ich suwerenność. Silne państwa Unii dobrze to wiedzą, dlatego unikają precyzyjnego definiowania tych pojęć, sugerując jedynie, że trzeba to kiedyś zrobić. Dylemat federacyjny Unii to właśnie szary nosorożec – niby jest, a jednak staramy się go nie widzieć, raz się pojawia, raz znika, a przy tym cały czas może namieszać.
To jakie są największe zagrożenia przy pracy nad rozpoznawaniem takich szarych nosorożców?
Nieodróżnianie faktów od fikcji i oczekiwań. Musimy bardziej się orientować na prognostykę opisową, która mówi o tym, jak będzie lub może być, niezależnie od tego, czego byśmy sobie życzyli. Podkreślam to, ponieważ kiedy zacząłem przedstawiać publicznie teorię nowego średniowiecza, niektórzy oburzali się, że porównuję współczesne procesy do procesów mediewalnych. Zupełnie tak, jakbym wybierał jakąś przyszłość jako tę pożądaną, a nie tylko opisywał najbardziej prawdopodobne warianty przyszłości. Tymczasem jeśli będziemy ignorować to, co się dzieje, bardzo szybko zabraknie nam języka do opisywania zmian w rzeczywistości. Bez trafnego opisu tego, co jest i co może być, nie ma mowy o stawianiu diagnoz i wprowadzaniu środków naprawczych lub zaradczych. A wtedy czeka nas koniec świata, bo tok zmian zupełnie wyrwie się spod naszej kontroli.
Ciekawi mnie jednak, jak dużą część rzeczywistości faktycznie możemy skontrolować. W swoich tekstach wprowadza pan w tym kontekście rozróżnienie na zwyczajną prognostykę i tak zwany foresight.
Foresight, dosłownie tłumaczony jako „przewidywanie”, skupia się nie tylko na pytaniu, jak jest, i w związku z tym, jak prawdopodobnie będzie, ale również na pytaniu, co wobec tego możemy zrobić. Kreślimy kontury przyszłości i dzięki temu możemy strategicznie planować przyszłe kroki w oparciu o przewidywane trendy. To podejście dużo bardziej konstruktywne od prognozowania życzeniowego. Dzięki przewidywaniu możemy uchronić się przed najgorszym scenariuszem. W tym sensie foresight może być źródłem nadziei, bo daje nam poczucie wpływu na to, co przed nami.
Pańska teoria nowego średniowiecza jest właśnie przykładem takiego foresightu?
Tak. Teoria ta wskazuje na liczne podobieństwa pomiędzy procesami zachodzącymi współcześnie a tymi, które zachodziły na styku starożytności i wczesnego średniowiecza. To między innymi globalizacja i uniwersalizacja w wyniku uwspólnienia języka i technologii, wielka migracja, czyli wędrówka ludów, i związany z nią problem multikulturalizmu. To także powrót do religii i etniczności jako podstaw tożsamości, feudalizacja kapitalizmu, alienacja kolejnych grup społecznych, przesyt informacyjny skutkujący nowym rodzajem analfabetyzmu, czyli niemożnością rozpoznania i przyswojenia prawdziwych informacji. I wreszcie jest to fragmentacja państw poniżej progu państw narodowych przy jednoczesnym tworzeniu wielkich bytów socjopolitycznych (takich jak choćby Unia Europejska) bazujących na filozofii tolerancji. W erze dwustuletniego pokoju podobnie wyglądało Cesarstwo Rzymskie. Co prawda dziś mamy dużo bardziej rozwiniętą gospodarkę i więcej zasobów pozwalających na utrzymanie porządku. Niemniej, jeśli zastosujemy tę analogię i z tej perspektywy spojrzymy na obecną sytuację w Europie i na świecie, może się okazać, że potrafimy lepiej rozpoznać teraźniejszość, analizując przyczyny, okoliczności i skutki tak zwanych procesów długiego trwania (jak to określił Fernand Braudel w Gramatyce cywilizacji). Innymi słowy: wyciągniemy lekcję z historii. Dla kultury myślenia strategicznego takie spojrzenie z oddalenia jest istotne, bo pozwala dostrzec procesy i trendy ważne, choć na razie (zdawałoby się) niepilne.
Skoro to wiemy, to dlaczego mamy tak duży problem z myśleniem strategicznym?
Bo ramy myślenia strategicznego często się zmieniają, ilekroć zmienia się władza. Na poziomie państwowym taka zmiana dokonuje się średnio co cztery lata. To o wiele za krótko, aby przeprowadzić jakieś działania zapobiegawcze w dłuższej perspektywie. Dobrze określony foresight zakłada przede wszystkim konsekwencję działania, na przykład realizację planu przewidzianego na kilka dekad. Dobrym przykładem z podwórka Europy Środkowej jest Inicjatywa Trójmorza, czyli projekt transformacji wschodniej ściany Unii Europejskiej tak, by była ona bardziej odporna na presję ze strony Wschodu, między innymi presję energetyczną. Projekt ten został rozpisany na wiele dekad, a jego sens widzimy za każdym razem, gdy Rosja stosuje szantaż gazowy wobec naszej części Europy.
W Polsce często myślimy w takiej perspektywie?
Zdolność państwa do działania strategicznego zależy przede wszystkim od jego stabilności wewnętrznej. W Polsce taka możliwość pojawiła się dopiero po 1989 roku. Zaczęliśmy planować przyśpieszone wejście do NATO i Unii Europejskiej. Ale przecież nic nie było wtedy przesądzone. Pamięta pani Stana Tymińskiego? Adam Michnik nazywał go „indiańskim mesjaszem” z Kanady, bo uzbrojony w jeden podręcznik politycznego PR-u zdołał dojść do drugiej tury wyborów prezydenckich. Gdyby wtedy wygrał, nie doszłoby do akcesji do NATO w 1999 roku, a dziś bylibyśmy pewnie w strefie rublowej i być może razem z Łukaszenką wysyłalibyśmy migrantów na niemieckie siatki graniczne. Polskie elity zagrały tu spójnie i w większości uznały, że bycie poza NATO nie jest dobre dla Polski w żadnym prawdopodobnym scenariuszu. I zjednoczyły się przeciwko Tymińskiemu. Podobnie było ze zjednoczeniem się w sprawie wejścia do Unii Europejskiej. Całe szczęście po 1989 roku mieliśmy w Polsce przytomne momenty foresightowe, pozwalające na stworzenie, zaplanowanie i zrealizowanie pewnych dalekosiężnych celów. Obyśmy mieli ich jak najwięcej w przyszłości i nieustannie myśleli o tym, co macierz Eisenhowera określa jako rzeczy „ważne niepilne”. Bo to, co ważne, na pewno kiedyś stanie się pilne. Ale wtedy nie będziemy mieć czasu na przygotowanie strategii. Będziemy ratować, co się da, tu i teraz.
Mam wrażenie, że jednak nieustannie gasimy jakiś pożar. Kiedy w historii zachodniego świata można było najlepiej się zająć tym dalekosiężnym myśleniem?
Na przykład po drugiej wojnie światowej. Pomimo żelaznej kurtyny Zachód miał wtedy kilka dekad względnego spokoju, który był dobrym czasem do odpowiedzialnego i strategicznego myślenia o przyszłości. Zaplanował więc sobie utopijną jedność, opartą na przekonaniu, że skoro wojujemy stalą, to poddajmy stan posiadania stali wzajemnej kontroli, tak żebyśmy nie mogli się już mordować. Brzmi naiwnie? No cóż, podziałało! Pod tego typu idealizm doskonały grunt przygotowało właśnie wyczerpanie wojną. Wtedy też rozwinął się system wpływu światowego z Bretton Woods oparty na dolarze. Łańcuchy dostaw zaczęły być outsourcowane, na czym najbardziej skorzystały Chiny, które przejęły logikę innowatorów kapitalizmu, ale bez utożsamienia się z demokracją. Chiny zaczęły wprowadzać rozwiązania, które okazały się niemożliwe do pogodzenia z zachodnimi wartościami – a mimo to zapewniły sobie pozycję jednego z liderów w wyścigu innowacyjności i skuteczności. Założenie Francisa Fukuyamy o końcu historii zaliczyło wywrotkę.
To może problemem była przyjęta definicja skuteczności? Obecnie dyskutujemy przecież, co kryje się za słowem „postęp” i dlaczego tak silnie utożsamiano go przez lata wyłącznie ze wzrostem gospodarczym.
W odpowiedzi na to rozumienie pojawiają się dziś rozmaite szkoły myślenia ekonomicznego, które szukają alternatywy dla wzrostu gospodarczego, głównie ze względu na świadomość jego szkód ekologicznych i społecznych. Nie chodzi w nich wyłącznie o całkowite porzucenie wzrostu (tak zwany degrowth), ale na przykład o przerzucenie go na inne tory, jak choćby osiąganie równości gospodarczej czy umożliwienie zaprowadzenia transformacji energetycznej (green growth) albo bardziej realistyczne, agnostyczne podejście do wzrostu (agrowth), zakładające, że nie zawsze jest on najważniejszy. Te podejścia są ważne, szczególnie że doświadczamy dziś kryzysu kapitalizmu. Dotarło do nas, że system oparty na ciągłym maksymalizowaniu zysku i wzrostu maksymalizuje też potrzeby ludzkie, a to droga donikąd. Młodsze pokolenia widzą to coraz wyraźniej, więc zwracają się ku takim rozwiązaniom, jak sharing economy czy walka o work-life balance. W tym sensie owszem, w odpowiedzi na zmaksymalizowany konsumpcjonizm, który nie zapewnił nam szczęścia, wracamy do takich wartości, jak dostrzeżenie, że człowiek jest częścią przyrody. Albo uznanie naszej potrzeby zbiorowości, którą zatarł system oparty na skrajnej indywidualizacji. Nawet postęp technologiczny pokazał nam, że nasze zachowania są niebywale przewidywalne, postawy – mierzalne, potrzeby – porównywalne. Dlatego kapitalizm będzie najpewniej ewoluował w stronę feudalną.
Albo technofeudalną. W końcu już teraz niemal wszyscy pracujemy na rzecz big techów, choćby dokarmiając algorytmy mediów społecznościowych.
Tak, i jedyny wybór, jaki mamy, to dokarmianie albo algorytmów służących amerykańskiemu systemowi Bretton Woods albo systemowi Belt and Road, czyli raczkującemu systemowi chińskiemu opartemu na nowym jedwabnym szlaku handlowym. Dyskusja o tych systemach jest w gruncie rzeczy dyskusją o potencjalnych ścieżkach globalnego rozwoju. Dziś światowy system gospodarczy ma swoje centra, półperyferie i peryferie.
Czyli mamy technokolonializm. Mówiąc o przyszłości, myślimy zwykle o bogatych krajach Zachodu i globalnej Północy. Koszty rozwoju przerzucane do uboższych miejsc na świecie są dla nas wciąż w dużej mierze niewidzialne.
Oczywiście. I, jak się można domyślać, na takim układzie najmocniej korzystają centra (takie jak Stany Zjednoczone czy Chiny), a najmniej – peryferie (kraje najuboższe). Obecna rewolucja związana z rozwojem sztucznej inteligencji i automatyzacją jedynie pogłębi te dysproporcje. Kraje mające dane, narzędzia do ich analizy oraz instytucje, które będą w stanie z tych analiz skorzystać, wkrótce zdobędą tak potężną przewagę nad pozostałymi państwami, że podział na kraje biedne i bogate – czy właśnie technoskolonizowane i technokolonizujące – zostanie trwale przypieczętowany. Kraj technoskolonizowany będzie uzależniony od swojego technokolonizatora, który dostarczy mu narzędzi do prowadzenia rozwoju w świecie opartym na cyfrze i nowych technologiach (takich jak przeglądarki internetowe, narzędzia komunikacyjne czy infrastruktura do obsługi smart cities). Taki kraj nie będzie uczestniczył w procesie produkcji tych dóbr nowoczesnego świata, a więc będzie zmuszony polegać na ich zakupie w formie usługi czy lenna od centrum. W ten sposób odda kontrolę w ręce kraju posiadającego infrastrukturę informacyjną – w jakiejś części oddając także swoją suwerenność.
Ale przykładowo Unia Europejska nie dysponuje własnymi big techami, a mimo to stara się być ich regulatorem, przynajmniej na swoim terenie.
Tak, i w tym sensie Unia jest cyfrową półperyferią walczącą o pozycję w centrum – wykorzystuje swoją pozycję geopolityczną i gospodarczą, aby choć w części dyktować warunki. Unii może się to udać, ale w przyszłości pojedyncze kraje peryferyjne nie będą miały nic do gadania. Tak działają te neomediewalne procesy. Kraje rozwijające się, walczące każdego dnia o zachowanie integralności terytorialnej czy zapanowanie nad migracją, nie są w stanie postawić dziś w centrum swojego zainteresowania tego, co kraje rozwinięte, czyli rozwoju nowych technologii i sztucznej inteligencji. A to skazuje je na przegraną pozycję w wyścigu technologicznym, który tak naprawdę jest wyścigiem po globalne wpływy. Za kilka lat zostanie im tylko odbicie się od szklanego sufitu i dogadanie z tymi, którzy dysponują cyfrowymi narzędziami i niezbędną infrastrukturą – czyli wejście w neokolonialny network. To bardzo przykra perspektywa.
W takim razie, czy przewidując już dziś taką kolej rzeczy, jesteśmy w stanie temu zapobiec? Najlepszym przykładem jest katastrofa klimatyczna, której kolejne skutki próbujemy powstrzymać dalszym rozwojem. Podobnie jest z technologią. To paradoks?
Tak i dlatego właśnie staram się mówić o nowym średniowieczu i nowym feudalizmie – po to, abyśmy wreszcie wyszli z języka i logiki czysto kapitalistycznej, a więc poszerzyli nieco pole własnej wyobraźni. Niedawno ukazała się bardzo ciekawa analiza Gai Herrington, dyrektorki do spraw zrównoważonego rozwoju i analizy systemów dynamicznych w amerykańskim KPMG, która przeanalizowała model prognostyczny Limits of growth (Granice wzrostu), stworzony w 1972 roku przez Massachusetts Institute of Technology i Klub Rzymski. Wyszło jej, że jeśli utrzymamy obecne tempo zmian i rozwoju, to w 2040 roku dojdzie do zapaści technologicznej i cywilizacyjnej – wzrost gospodarczy najpierw wyhamuje, a później zacznie spadać, niezależnie od osiągnięć rozwoju technologii. Zmniejszy się produkcja przemysłowa, podobnie jak produkcja żywności, zacznie brakować podstawowych surowców i zasobów, zwiększy się zanieczyszczenie. Efektem będzie nawet spadek populacyjny.
I nic się z tym nie da zrobić?
Da, jednak to wymaga nie tylko wykorzystania tu i teraz technologii na rzecz dobra wspólnego, ale też nowych rodzajów inwestycji i nowej formy edukacji. Chodzi mi o inwestycje publiczne, takie jak na przykład Build Back Better amerykańskich demokratów, czyli odejście od nastawienia wyłącznie na prymat kapitału prywatnego. Musimy nie tylko pogodzić się z tym, że założenie ciągłego wzrostu gospodarczego jest niemożliwe do utrzymania – a więc odejść od priorytetyzowania produktu krajowego brutto – ale też ustalić, co stanie się naszym priorytetem w zamian. Z kolei w edukacji chodzi przede wszystkim o uświadomienie nowym pokoleniom, jak konsumpcja i codzienne decyzje wpływają na przyrodę i cywilizację. Bo to konkretne instytucje i konkretna edukacja budują konkretne cywilizacje.
Czyli wracamy do pytania o definicję postępu.
Tak, choć osobiście uważam, że w historii ludzkości zaszły właściwie tylko dwa rodzaje postępu: postęp technologiczny i postęp moralny, choć ten drugi jest niezwykle chybotliwy, jako że istnieje, dopóki pamiętamy naszą historię, a zwłaszcza jej najciemniejsze momenty. Wygłosiłem w 2011 roku w Londynie wykład na TEDx zatytułowany Collapse of Complex Society: Learning from History (Zapaść złożoności społecznej: wyciąganie nauki z historii), w którym w dwudziestosekundowej animacji pokazałem wzrost i upadek Imperium Rzymskiego na dwóch zmiennych: złożoności społecznej i energii. W skrócie, kiedy Rzym się rozwijał i zajmował nowe terytoria, miał naddatek energii, na przykład w postaci rąk do pracy w rolnictwie. Wraz z rozwojem terytorium rosła energia i złożoność społeczna. Moment, w którym Rzym przestał się rozwijać, był momentem zaniku nadmiaru tej energii na skutek zbyt dużej złożoności społecznej – energia musiała być bowiem rozdysponowana do obrony coraz szerszych granic, godzenia coraz różniejszych kręgów kulturowych i zaspokajania potrzeb coraz większych rzesz ludzi. I tak poniekąd wygląda cała historia cywilizacji – dynamiczny rozwój, wyhamowanie z powodu zmniejszenia zasobów energetycznych i przełom technologiczny, umożliwiający utrzymanie złożoności społecznej. Albo fragmentacja i szukanie innych ścieżek.
To na jakim etapie tego procesu znajdujemy się obecnie?
Antropolog Joseph Tainter w książce The Collapse of Complex Societies (Zapaść złożonych społeczeństw) podkreśla, że upadek Imperium Rzymskiego był tak naprawdę procesem ekonomizującym, bo służył odzyskaniu naddatków energii, aby można było ją przeznaczyć na coś nowego, a nie tylko na konserwację starego. Wynika to z czegoś, co Tainter nazywa prawem malejących przychodów z inwestycji w innowacje. Każdą technologię w zakresie skuteczności i efektywności możemy rozwijać tylko do pewnego momentu. Gdy dochodzimy do granic możliwości wykorzystania danej technologii, jej dalszy rozwój przestaje być możliwy lub opłacalny, a więc musimy zacząć myśleć o nowych rozwiązaniach. I właśnie w tym punkcie znajdujemy się obecnie. Dobrze to widać na przykładzie energetyki – niektóre naturalne zasoby Ziemi wyeksploatowaliśmy już tak dalece, że w skali makro ich dalsze pozyskiwanie staje się coraz mniej opłacalne, nawet jeśli nie wprost ekonomicznie, to ekologicznie, a więc w dalszej perspektywie tak naprawdę ekonomicznie. Osiągnęliśmy peak tego etapu rozwoju. Czas więc na wyhamowanie i szukanie nowych rozwiązań.
Czyli wyhamowanie jest możliwe?