Pismo. Marzec 2024 - Fundacja Pismo - ebook

Pismo. Marzec 2024 ebook

Fundacja Pismo

4,6

Opis

W marcowym wydaniu „Pisma” sprawdzamy, co to znaczy „sukces” w nauce i czy by go osiągnąć, koniecznie trzeba wyjechać z Polski. Rozmawiamy też o polskiej szkole – pytamy, co jej bardziej potrzebne: rewolucja czy ewolucyjne zmiany? I jak je wprowadzać – oddolnie czy systemowo? Odwiedzamy też Etiopię, przysłuchujemy się opowieści o wyrażaniu emocji przez szycie i analizujemy portrety zabójczyń w polskiej literaturze. 

 

W najnowszym wydaniu polecamy również:

  • esej Cathy Park Hong, w którym wyjaśnia, jak wygląda rasizm wobec mniejszości azjatyckich,
  • fotoreportaż o migrantach z Syrii autorstwa Karola Grygoruka i Anny Alboth, 
  • fragment najnowszej powieści Ali Smith i opowiadanie Wiktorii Bieżuńskiej,
  •  nową odsłonę cyklu fotograficznego Jedni z nas Amadeusza Świerka. 

Pismo. Magazyn Opinii. 03/2024

Marcin Czajkowski –  Jak wygląda fact-checking w „Piśmie”? – od redakcji 

Karolina Lewestam – Samotność miasta i prażona kukurydza – Rozmowy z K.

Mireła Iwanowa – I tyle w temacie

Amadeusz Świerk – Siwy i Maja – W Kadrze 

Wiktoria Bieżuńska – Przyjechały

Darko Cvijetić– Sycylijka

Julia Lachowicz-Nowińska – Kosmos, jednorożce i wyspy szczęśliwości 

Zuzanna Kowalczyk – Gdy mędrzec uczy mędrca (rozmowa z Agnieszką, Grzegorzem i Julią Święchami) 

Anja Erämaja– Aranżacja
Karol Grygoruk, Anna Alboth – Ostatnia nadzieja Syryjczyków

Jon Lee Anderson – Bramy pałacu

Filip Zawada – Żarty rysunkowe

Cathy Park Hong – Pomniejsze uczucia 

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Patryk Różycki?
Anna Zalewska – Wyżej niż kondory (fragment) 

Beata Cyruchin – Przeszycie przeżycia 

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Frances Stark. Bałagan ucieleśniony: kostium artysty szyty na miarę

Magdalena Nowicka-Franczak – Gdzie się ukryły morderczynie?
Ali Smith – You choose / Wybierz ty 

Zuzanna Kowalczyk – À propos talentu 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 233

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (17 ocen)
11
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
biuroazt

Nie oderwiesz się od lektury

dobre
00

Popularność




OD RE­DAK­CJI

Jak wy­gląda fact-chec­king w „Pi­śmie”?

tekstMAR­CIN CZAJ­KOW­SKI

W „Pi­śmie” uwa­żamy, że z przy­go­to­wa­niem tek­stu do pu­bli­ka­cji jest jak z wy­cho­wa­niem dziecka – po­trzeba do tego ca­łej wio­ski. Chcemy, aby­ście czy­tali i czy­tały jak naj­cie­kaw­sze, naj­rze­tel­niej­sze i na­pi­sane jak naj­pięk­niej­szym ję­zy­kiem ar­ty­kuły. Dla­tego wiele wy­ma­gamy od na­szych au­to­rów i au­to­rek, ale też za­pew­niamy im od­po­wied­nie wspar­cie. Wszyst­kie tre­ści, które pu­bli­ku­jemy, prze­cho­dzą wie­lo­eta­powy pro­ces we­ry­fi­ka­cji.

Za pierw­szy etap od­po­wiada re­dak­torka (rza­dziej re­dak­tor) pro­wa­dząca dany tekst. Iden­ty­fi­kuje i spraw­dza klu­czowe dla tek­stu fakty, któ­rych zmiana po­waż­nie wpły­nę­łaby na wy­dźwięk ca­ło­ści. Czy ar­ty­kuł jest prze­ko­nu­jący? Czy do­wia­du­jemy się z niego cze­goś no­wego? Czy przed­sta­wia te­mat z róż­nych punk­tów wi­dze­nia? Czy tezy zo­stały po­parte ar­gu­men­tami? Czy źró­dła in­for­ma­cji są wia­ry­godne i czy­tel­nie ozna­czone? To tylko kilka z wielu py­tań, które pa­dają na tym eta­pie pracy. Na­stęp­nie re­dak­torka prze­ka­zuje tekst resz­cie ze­społu, zbiera uwagi, a po­tem od­syła tekst au­torce. Nie­rzadko pro­ces ten się po­wta­rza, a taki ping-pong mię­dzy au­to­rem a re­dak­cją składa się z kilku po­dań.

Za drugi etap we­ry­fi­ka­cji od­po­wiada ko­lejna re­dak­torka, która skru­pu­lat­nie spraw­dza wszyst­kie in­for­ma­cje, mię­dzy in­nymi daty, miary, na­zwi­ska, oceny, opisy miejsc, po­staci i przed­mio­tów, ter­miny geo­gra­ficzne i spe­cja­li­styczne. Upew­nia się, czy cy­taty zo­stały wier­nie przy­to­czone, a także czy dana in­for­ma­cja nie zo­stała wy­rwana z kon­tek­stu. Po­sił­kuje się przy tym roz­ma­itymi źró­dłami: od me­diów spo­łecz­no­ścio­wych i re­cen­zo­wa­nych cza­so­pism na­uko­wych po zdję­cia stoc­kowe i sa­te­li­tarne. Na­stęp­nie tekst wraca do au­torki, a ta za­po­znaje się ze zmia­nami, od­po­wiada na py­ta­nia, wpro­wa­dza po­prawki lub stara się nas prze­ko­nać do swo­ich ra­cji.

W tym cza­sie trwa już trzeci etap, pro­wa­dzony przez re­dak­tora do spraw we­ry­fi­ka­cji in­for­ma­cji i dzien­ni­kar­stwa da­nych, czyli mnie. Wy­ryw­kowo spraw­dzam in­for­ma­cje, które do­tąd po­myśl­nie prze­szły fact-chec­king, a szcze­gó­łowo wszyst­kie te, które zo­stały zmie­nione na wcze­śniej­szych eta­pach. Zda­rza się, że – za wie­dzą au­tora – dzwo­nię do po­ja­wia­ją­cych się w tek­ście bo­ha­te­rów bądź eks­per­tów, by zwe­ry­fi­ko­wać ich wy­po­wie­dzi.

Je­śli dany ar­ty­kuł po­ru­sza szcze­gól­nie wraż­liwy bądź wy­spe­cja­li­zo­wany te­mat, kie­ru­jemy go jesz­cze do kon­sul­ta­cji do ze­wnętrz­nego eks­perta lub eks­pertki.

Tak wy­pu­co­wany i wy­chu­chany tekst prze­cho­dzi wresz­cie przez dwie ko­rekty. Obie na­sze ko­rek­torki rów­nież do­ko­nują wy­ryw­ko­wego fact-chec­kingu. Zda­rza się, że błąd prze­dziera się przez wszyst­kie po­przed­nie etapy we­ry­fi­ka­cji, a wy­ła­wia go oczko w tym si­cie. Raz au­torka uśmier­ciła jedną z trze­cio­pla­no­wych dla tek­stu po­staci, która do­piero na tym eta­pie pracy szczę­śli­wie zmar­twych­wstała.

Pod­stawą ca­łego pro­cesu jest wąt­pie­nie w po­daną w tek­ście in­for­ma­cję – drą­żymy tak długo, aż uda nam się po­twier­dzić w wia­ry­god­nym źró­dle jej praw­dzi­wość. Na­sza po­stawa wzglę­dem au­to­rów jest jed­nak od­mienna: ufamy, że wy­ko­nują swoją pracę naj­rze­tel­niej, jak się da. Nie chcemy ich ła­pać za rękę, chcemy być ra­mie­niem, na któ­rym mogą się oprzeć. Bo po­tknię­cia zda­rzają się każ­demu. Chcemy, aby byli spo­kojni, że w ra­zie czego mogą na nas li­czyć. Po­dob­nie też trak­tu­jemy sa­mych sie­bie: ko­lejno spraw­dza­jąc po so­bie tek­sty, wspie­ramy się i uczymy od sie­bie na­wza­jem.

Każdy nu­mer „Pi­sma” to śred­nio 250 ty­sięcy zna­ków i pół­tora ty­siąca in­for­ma­cji do zwe­ry­fi­ko­wa­nia. Aby je spraw­dzić, po­trzeba ze­społu. Dla­tego dzię­ku­jemy wszyst­kim na­szym sta­łym współ­pra­cow­nicz­kom, które wspie­rają lub wspie­rały nas w tym pro­ce­sie. Do­roto, Edyto, Ewo, Ilono, Jo­anno, Ka­ro­lino, Magdo, Mo­niko, Ur­szulo i Zo­fio, bez Was byłby on nie­moż­liwy.

Nie dzie­limy błę­dów na mniej­sze i więk­sze. Na­wet naj­drob­niej­sze po­tknię­cie wy­maga po­prawki, bo Wa­sze za­ufa­nie, czy­tel­nicy i czy­tel­niczki „Pi­sma”, jest warte naj­więk­szej sta­ran­no­ści. Nie­stety, cza­sem coś prze­oczymy, a wtedy je­ste­śmy Wam wdzięczni po­dwój­nie: za to, że wy­chwy­tu­je­cie błędy i nas o nich in­for­mu­je­cie (pisz­cie do nas na fact­chec­king@ma­ga­zyn­pi­smo.pl), oraz za to, że wciąż chce­cie nas czy­tać.

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

MAR­CIN CZAJ­KOW­SKI (ur. 1986), re­dak­tor, z wy­kształ­ce­nia hi­sto­ryk i an­tro­po­log kul­tury. Pu­bli­ko­wał m.in. w: „Mó­wią Wieki”, „New­swe­eku”, „Po­li­tyce” i „Ty­go­dniku Po­wszech­nym”. W „Pi­śmie” od­po­wiada za re­dak­cję ję­zy­kową, we­ry­fi­ka­cję wszyst­kich pu­bli­ko­wa­nych tre­ści i dzien­ni­kar­stwo da­nych.

ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Sa­mot­ność mia­sta i pra­żona ku­ku­ry­dza

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K. 

Cza­sami za­sta­na­wia­łam się nad na­pi­sa­niem li­stu do Cie­bie, ale za­wsze gdy (...) przy­cho­dziła mi taka myśl do głowy, ba­łam się, że moje pro­blemy są na to zbyt głu­pie. Te­raz stwier­dzi­łam, że po­trze­buję prze­la­nia na wir­tu­alny pa­pier tego, co mnie drę­czy. (...) Drę­czy mnie, że je­stem tak bar­dzo sa­motna. Tak, wiem, okle­pane, ty­powy pro­blem współ­cze­snego świata, ale mó­wię se­rio. Nie wiem, jak z tego wyjść, sta­ram się to zro­bić od dawna i mam wra­że­nie, że wszystko za­wo­dzi. (...) Gdy­bym była okropną osobą, która nie ma w so­bie ani tro­chę serca dla dru­giego czło­wieka, pew­nie sama by­ła­bym so­bie winna. Wy­daje mi się jed­nak, że nie je­stem taka, a my­ślę tak cho­ciażby dla­tego, że nie­raz sły­sza­łam od in­nych lu­dzi, że je­stem war­to­ściowa i fajna. Dla­tego wła­śnie mnie ta sa­mot­ność tak dziwi – niby lu­dzie mnie lu­bią, a jed­nak za­wsze się oka­zuje, że osta­tecz­nie znaj­duję się na dru­gim pla­nie i nie ma ni­kogo, dla kogo by­ła­bym na­prawdę ważna. (...) Nie mam przy­ja­ciół, nie mam bli­skich osób, któ­rym mo­gła­bym się wy­ga­dać, gdy coś mnie trapi, mam za to bo­gate do­świad­cze­nie w za­kre­sie wi­zyt u psy­cho­lo­gów, psy­cho­te­ra­peu­tów i psy­chia­trów, które w pew­nym mo­men­cie za­czy­nają nu­żyć, bo przy­ja­ciół jak nie było, tak nie ma. Jak z tym żyć (i co to za ży­cie)?

Z po­zdro­wie­niami,

Dru­go­pla­nowa

Ko­chana Dru­go­pla­nowa!

Za­sta­na­wiam się, czy lu­bisz cho­dzić po mie­ście; nie w dni sło­neczne czy dni ważne, ale w dni zwy­kłe, bar­dzo zwy­kłe; w dni, kiedy chmury udają niebo, kiedy lu­dzie bie­gną do pracy, kiedy ha­ła­śliwe tram­waje nie­zmor­do­wa­nie, w od­wiecz­nym ryt­mie przy­stan­ków, wy­plu­wają jed­nych pa­sa­że­rów i po­ły­kają dru­gich; kiedy na przej­ściach dla pie­szych two­rzą się gi­gan­tyczne kro­ple cie­czy ludz­kiej, a po­tem wraz z zie­lo­nym świa­tłem na­pię­cie po­wierzch­niowe pusz­cza i czło­wie­czy płyn prze­lewa się w ulicę. Za­sta­na­wiam się, co my­ślisz, kiedy przy­pad­kiem po­trą­cają cię na ulicy dziew­czyny w gar­son­kach, męż­czyźni w gar­ni­tu­rach, li­ce­ali­ści z ple­ca­kami, ro­bot­nicy w ja­skra­wych ka­mi­zel­kach; kiedy ku­pu­jesz kawę w za­tło­czo­nej Żabce, a ona pa­rzy ci zmar­z­nięte ręce. Za­sta­na­wiam się, co czu­jesz, bo ja wtedy nie­wiele czuję, jest tro­chę tak, jakby mnie nie było, moja głowa jest wtedy jak ulica, po któ­rej krąży wiatr i pod­rywa do ży­cia skrawki śmieci, ka­wałki za­po­mnia­nych tek­stów. Oto prze­la­tuje frag­ment pio­senki z se­rialu W gar­ni­tu­rach: Li­ving in a be­ehive and I don’t mind; po­tem ja­kieś re­klamy, na­stęp­nie po­ja­wia się Ba­rań­czak (Każdy z nas ma schro­nie­nie): „Każdy z nas ma schro­nie­nie w be­to­nie, / oprócz tego po jed­nym bal­ko­nie, / na nim skrzynkę, gdzie sa­dzi be­go­nie”.

Ko­chana Dru­go­pla­nowa, Ba­rań­czak pi­sze da­lej: „Z okna wi­dać w po­rze sza­rówki / stu­wa­towe w in­nych oknach ża­rówki / a pod blo­kiem kre­dens z cię­ża­rówki”. I koń­czy tak: „wła­śnie znosi firma trans­por­towa / i ktoś dźwiga – ależ się zmor­do­wał – / sofę, która jest jak za­wsze bor­dowa”. Niby nic, zwy­kła scena wi­dziana z okna bloku; ale my­ślę so­bie, że Ba­rań­czak pi­sał ten wiersz z wnę­trza be­tonu mia­sta, bo tam wła­śnie naj­sil­niej do­tyka nas moc faktu, że ży­cie jest pu­ste i po­wta­rzalne, że wszy­scy je­ste­śmy tro­chę sa­motni pod swo­imi stu­wa­to­wymi ża­rów­kami, że wszy­scy je­ste­śmy na za­wsze na dru­gim pla­nie, że każdy z nas bie­gnie z kawą z sie­ciówki, a wie­czo­rem po­wraca do swo­jego be­to­no­wego schro­nie­nia, gdzie siada na swo­jej so­fie (ra­czej sza­rej niż bor­do­wej, bo po­daż ko­lo­rów zmie­niła się od 1978 roku, kiedy Ba­rań­czak pi­sał ten wiersz) i pod­łą­cza się za drobną opłatą do stru­mie­nia bodź­ców ad­mi­ni­stro­wa­nych przez ca­rów roz­rywki. Prze­pro­wadzka w tym wier­szu nie zmie­nia ni­czego; je­den miesz­ka­niec za­stę­puje dru­giego, a kre­densy i sofy są wciąż ta­kie same; pod­miot li­ryczny też jest obo­jętny wo­bec są­siedz­kich prze­mian; inni lu­dzie wy­śli­zgują się per­cep­cji. Bo w mie­ście każdy jest ni­kim, każdy jest za­wsze na dru­gim pla­nie.

Ale wiem, że to cię nie po­cie­sza, moja Dru­go­pla­nowa. Bo na­wet je­śli wszy­scy je­ste­śmy tak samo dru­go­pla­nowi jak ty, to ja­koś tak się dzieje (i jest to, na­leży za­uwa­żyć, nie­spra­wie­dliwe), że nie­któ­rzy z tych dru­go­pla­no­wych mają jed­nak swoje dru­go­pla­nowe przy­jaź­nie, a na­wet dru­go­pla­nowe związki; i ra­zem wno­szą swoje dru­go­pla­nowe sofy do swo­ich schro­nień w be­to­nie, a po­tem sia­dają na nich ra­zem przed Net­fli­xem i je­dzą z mi­ski wspólny po­pcorn. A od wspól­nego po­pcornu puch­nie drugi plan, ro­śnie jak sza­lony, na­dyma się jak ba­lon – i w końcu staje się je­dy­nym pla­nem, na ja­kim roz­gry­wają się wszel­kie istotne wy­da­rze­nia, cała reszta prze­staje mieć zna­cze­nie, przy­naj­mniej dla tych dwojga, któ­rzy sie­dzą ra­zem na tej so­fie. I Ty tego wła­śnie pra­gniesz; nie pierw­szego planu, ale mi­ło­ści; znie­kształ­ca­ją­cego rze­czy­wi­stość dzia­ła­nia wspól­nego po­pcornu.

A jak masz to zna­leźć? Nie wiem, bo je­ste­śmy dla sie­bie tylko li­stem; może po­win­naś wy­cho­dzić, zo­sta­wać; sta­wiać gra­nice, otwo­rzyć się na in­nych, moc­niej wie­rzyć w sie­bie, zna­leźć hobby, stra­cić hobby, nie­po­trzebne skre­ślić? Nie wiem, ale mogę Ci z ca­łego serca po­dzię­ko­wać, że do mnie na­pi­sa­łaś. Bo te­raz, przez krótką chwilę, ja my­ślę z ca­łych sił o To­bie, a ty my­ślisz o mnie. Jest tro­chę tak, jak­by­śmy ja­dły wspólny po­pcorn, a przez to nie ma już zna­cze­nia, że obie miesz­kamy na dru­gim pla­nie. I dzięki temu wiemy, że umiesz zna­leźć In­nego, że to się może wy­da­rzyć. Może już, może za chwilę. Grzej miej­sce na swo­jej so­fie, Dru­go­pla­nowa; a kiedy roz­le­gnie się pu­ka­nie do drzwi, od razu wsadź po­pcorn do mi­kro­fa­lówki.

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

I tyle w te­ma­cie

MI­REŁA IWA­NOWA

Tam gdzie pa­mięć nie jest zdep­tana tam gdzie cie­szysz się owo­cami swo­jej pracy tam gdzie nie za­ko­pują cię żyw­cem tam gdzie za­wiść nie jest nie­moż­li­wym do wy­ple­wie­nia chwa­stem tam gdzie nie nie­na­wi­dzisz z po­wodu sa­mej nie­na­wi­ści tam gdzie słowa to ka­mie­nie do bu­do­wa­nia nie do ob­rzu­ca­nia tam gdzie wol­ność jest pier­wot­nym cu­dem

tam jest Ar­ka­dia lecz ty uro­dzi­łaś się gdzie in­dziej

Z ję­zyka buł­gar­skiego prze­ło­żyła Mag­da­lena Py­tlak

MI­REŁA IWA­NOWA (ur. 1962), buł­gar­ska po­etka, pu­bli­cystka i tłu­maczka. Jest au­torką dzie­wię­ciu ksią­żek po­etyc­kich, tomu za­wie­ra­ją­cego wier­sze i opo­wia­da­nia, jak rów­nież zbioru opo­wia­dań oraz ese­jów. Wie­lo­krot­nie na­gra­dzana za­równo w kraju (m.in. Na­groda Sto­wa­rzy­sze­nia Pi­sa­rzy Buł­gar­skich, na­groda im. Ni­ko­łaja Kyn­czewa, „Pe­roto”), jak i za gra­nicą (Na­groda Hu­berta Burdy dla mło­dych po­etów z Eu­ropy Wschod­niej). Jej wier­sze zo­stały do­tych­czas prze­tłu­ma­czone na an­giel­ski, nie­miecki, hisz­pań­ski, cze­ski, wę­gier­ski, tu­recki, serb­ski i ło­tew­ski. Od 2016 roku jest dra­ma­turżką Te­atru Na­ro­do­wego im. Iwana Wa­zowa.

Part­ne­rem po­ezji w „Pi­śmie” jest IKM, or­ga­ni­za­tor Fe­sti­walu Eu­ro­pej­ski Po­eta Wol­no­ści, który od­bę­dzie się 17–20 kwiet­nia 2024 w Gdań­sku

W KA­DRZE z cy­klu Jedni z nas

Siwy i Maja

zdję­cie i tekstAMA­DE­USZ ŚWIERK

Ma­riusz Ra­dzaj „Siwy” i Maja Fie­big to para o sta­tu­sie kul­to­wej w Kar­ko­no­szach. On, punk, wolny duch i pa­cy­fi­sta, po po­nad dwu­dzie­stu la­tach ży­cia w Wiel­kiej Bry­ta­nii wró­cił do Pol­ski, by z mi­ło­ści do przy­rody za­jąć się pro­wa­dze­niem po­ło­żo­nej z dala od szla­ków stu­denc­kiej Chatki w Kar­ko­no­szach. To wy­jąt­kowe miej­sce, do któ­rego tra­fiają lu­dzie gór i ci, któ­rzy usły­szeli o nim pocztą pan­to­flową. Nie ma w chatce prądu ani bie­żą­cej wody, a rolę ogrze­wa­nia i ku­chenki pełni stary piec. Si­wemu jed­nak to nie prze­szka­dzało, po wielu la­tach in­ten­syw­nego ży­cia po­szu­ki­wał od­po­czynku z dala od cy­wi­li­za­cji. Jako cha­tar peł­nił w niej rolę go­spo­da­rza. Czę­sto opo­wia­dał o ży­ciu w An­glii, gdzie pra­co­wał mię­dzy in­nymi jako ar­bo­ry­sta, pro­jek­tant ogro­dów czy wła­ści­ciel knajpy, do któ­rej wpa­dał na śnia­da­nia Nick Cave.

Dwa lata temu po­znał Maję. W góry za­cią­gnęła ją ko­le­żanka. To Maja wy­brała Si­wego. Po­mimo spo­rej róż­nicy wieku (Maja ma 20 lat, Siwy 47) do­ga­dują się jak ró­wie­śnicy. Przez pra­wie dwa lata pro­wa­dzili ra­zem Chatkę, two­rząc w niej nie­po­wta­rzalny, ro­dzinny kli­mat, który przy­cią­gał wielu mi­ło­śni­ków gór. Nie­dawno ra­zem ze swo­imi trzema psami prze­pro­wa­dzili się do Wro­cła­wia, żeby Maja mo­gła stu­dio­wać. Ale czę­sto wra­cają w góry, a do ich no­wego miej­sca wpada znaczna część gór­skiego to­wa­rzy­stwa, które po­znali w kar­ko­no­skiej chatce.

Wię­cej zdjęć z te­go­rocz­nego cy­klu na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/w-ka­drze

PROZA

Przy­je­chały

tekstWIK­TO­RIA BIE­ŻUŃ­SKAilu­stra­cja JO­ANNA STRU­TYŃ­SKA

Gdy wcho­dzę do miesz­ka­nia, drzwi od du­żego po­koju są za­mknięte. Przez chwilę, w ci­szy, ścią­gam kurtkę i buty, wiem jed­nak, że nie uda się utrzy­mać tej za­pory, za drzwiami po­ja­wia się dziecko i za­czyna ude­rzać w nie otwartą dło­nią. Pod­cho­dzę i kładę rękę na szy­bie, nie wiem dla­czego, to tylko po­gar­sza sprawę, dziecko pisz­czy i bębni w drzwi ze zdwo­joną siłą. Z głębi po­koju do­biega zmę­czony głos matki, sły­szę, jak stę­ka­jąc, dźwiga się z pod­łogi i szu­ra­jąc sto­pami w roz­dep­ta­nych kap­ciach, pod­cho­dzi do drzwi. Chwyta dziecko za nad­garstki i od­ciąga je od szyby. Świa­tło wpa­da­jące przez okno du­żego po­koju za­sysa dwie roz­ma­zane syl­wetki, jakby roz­pły­wały się we mgle. Idę do kuchni i na­sta­wiam wodę na her­batę.

Dziecko za­czyna pła­kać. Pa­trzę na rze­czy roz­ło­żone na ku­chen­nym bla­cie, po­dłużne opa­ko­wa­nie cze­ko­lady z mlecz­nym na­dzie­niem, puszkę mleka w proszku, sło­iki z papką dla dzieci, otwartą paczkę chru­pek ku­ku­ry­dzia­nych i wy­sy­pu­jące się z niej zło­ci­ste okru­chy, duży słoik kawy roz­pusz­czal­nej. Szybko zdo­ła­łam przy­wyk­nąć do tego nie mo­jego roz­gar­dia­szu, zda­rza mi się ob­łud­nie so­bie tego gra­tu­lo­wać, jakby rze­czy­wi­ście kosz­to­wało mnie to wy­si­łek, tym­cza­sem o wiele ła­twiej jest nie dbać o wła­sny kom­fort niż na od­wrót.

Drzwi od du­żego po­koju otwie­rają się i do kuchni wbiega Ma­sza. Od­bija się od mo­ich nóg, chwieje się, przez chwilę mam pew­ność, że upad­nie na plecy, ale ła­pie rów­no­wagę i wy­ciąga do mnie ręce. Pod­no­szę ją. W drzwiach staje Ana. Wita mnie, uśmie­cha­jąc się sze­roko. Ma za­czer­wie­nioną twarz, za­łza­wione oczy. Na moje „Co się stało?” wzru­sza ra­mio­nami i uśmie­cha się jesz­cze sze­rzej, co chyba ozna­cza, że mam da­lej nie py­tać. Przy­glą­dam się więc, jak po­ciąga no­sem, otwiera szafkę, na bla­cie sta­wia swój ku­bek w duże ró­żowe kwiaty. Ma na so­bie swe­ter, który jej przy­nio­słam, z mięk­kiej wełny, w ko­lo­rze głę­bo­kiej czer­wieni, z rę­ka­wami trzy czwarte i ozdob­nym za­pię­ciem z przodu. Ostat­nio stale w nim cho­dzi, wo­bec czego zdą­żył się już mocno zme­cha­cić i prze­siąk­nąć dy­mem z pa­pie­ro­sów. „Szkoda tego swe­tra, mógłby ucho­dzić za wyj­ściowy, na­wet ele­gancki” – my­ślę i na­tych­miast się za to ga­nię – niby na ja­kie oka­zje Ana mia­łaby go oszczę­dzać? Ma­sza wy­ciąga rękę w kie­runku cze­ko­lady. Po­daję jej wą­ski pa­sek owi­nięty w biało-czer­wony pa­pie­rek. Czaj­nik pa­ruje, Ana wlewa wodę do kub­ków. Ma­sza ję­czy znie­cier­pli­wiona, nie może od­wi­nąć cze­ko­ladki, po­ma­gam jej, w tym mo­men­cie Ana mówi, że Lena nie przyj­dzie. Mówi po ro­syj­sku, któ­rego nie znam, ale z któ­rym zdą­ży­łam już się osłu­chać i je­stem w sta­nie wy­ła­py­wać ogólne zna­cze­nie, resztę za­ła­twia trans­la­tor w na­szych te­le­fo­nach. Nie do końca ro­zu­miem, dziś nie przyj­dzie? – Ani dziś, ani ju­tro – pre­cy­zuje Ana i za­czyna szlo­chać.

PRZY­JE­CHAŁY KILKA ty­go­dni temu, pod ko­niec zimy. Stały we cztery w ma­łym, kwa­dra­to­wym przed­po­koju i pa­trzyły po so­bie nie­pew­nie. Ba­łam się, że ta, która trzyma dziecko, dziew­czyna w luź­nych, spra­nych ró­żo­wych dre­sach i bia­łej kurtce, to Ana, matka Ma­szy. „Boże, nie chcę jej tu” – po­my­śla­łam, wi­dząc, jak za­wsty­dzona, nie­ufna Lena ły­pie na wy­soką, szczu­płą ko­bietę, swoją matkę, Ta­tianę, która plą­cząc koń­cówki i po­ty­ka­jąc się o wy­razy, prze­dzie­rała się przez pol­sz­czy­znę, pa­plała coś o dłu­giej po­dróży i jej szczę­śli­wym końcu, choć wy­czer­pu­jąca jazda jej nie do­ty­czyła. Ta­tiana miesz­kała w Pol­sce już od ja­kie­goś czasu, gdy wy­bu­chła wojna, po­sta­no­wiła ścią­gnąć do sie­bie córkę i zna­leźć też miej­sce dla Any – szwa­gierki – i jej dziecka. Ana się nie od­zy­wała, stała, uśmie­cha­jąc się nie­pew­nie, w rę­kach trzy­mała dwie wy­pchane ko­lo­rowe torby na za­kupy. Nie od razu zo­rien­to­wa­łam się, kto jest kim, my­śla­łam wtedy, że Ana to ja­kaś wzięta do po­mocy ko­le­żanka.

Do­piero w du­żym po­koju do­strze­głam ich ba­gaż – wielką czer­woną wa­lizkę, która wy­lą­do­wała na środku po­koju ra­zem z tor­bami. Le­żała jak oczy­wi­sty sym­bol tej sy­tu­acji, na swoim miej­scu. Lena sta­nęła pod ścianą, koło okna. Nie chciała usiąść ani na­pić się her­baty. Mil­czała, wbi­ja­jąc wzrok w matkę. Ta­tiana po­ło­żyła na stole małe opa­ko­wa­nie tru­ska­wek. Usia­dła w fo­telu, ro­ze­rwała fo­lię i de­li­kat­nie wy­su­nęła pa­pie­rową tackę, na któ­rej le­żały owoce. Wzięła je­den, nad­gry­zła. Ana sta­nęła w roz­kroku nad ba­ga­żami, po­pra­wiła bluzkę, pod­cią­gnęła spodnie, po­chy­liła się i wy­pro­sto­wała z po­kaźną paczką pie­luch. Spoj­rzała na mnie, nie­pewna, gdzie może ją odło­żyć. Zro­biła gest w kie­runku re­gału. Ski­nę­łam głową. „Okej, to jest matka dziecka” – po­my­śla­łam z ulgą i pa­trzy­łam, jak Ana układa rze­czy na pół­kach, szyb­kość i pew­ność jej ru­chów spra­wiały mi przy­jem­ność, chcia­łam, by te ge­sty świad­czyły o niej. To krzą­tac­two, roz­prze­strze­nia­nie się cu­dzych rze­czy, to na­tych­mia­stowe za­własz­cza­nie prze­strzeni przez Anę było czymś o wiele ła­twiej­szym do prze­łknię­cia niż lęk, wstyd i wy­ob­co­wa­nie Leny. Nie mia­łam wtedy po­ję­cia, co to ozna­cza – zre­du­ko­wać swoje ży­cie do sy­pialni, gdzie mie­ści się je­dy­nie łóżko i szafa, nie­ustan­nie dbać o naj­wy­żej neu­tralny ton roz­mów, sta­rać się nie na­słu­chi­wać każ­dego sze­le­stu za ścianą. Ta­tiana opu­ściła dłoń z nad­gry­zioną tru­skawką na ko­lano, ce­lu­jąc jej bla­dym, mą­czy­stym wnę­trzem w Piotrka. Sie­dział wy­pro­sto­wany na brzegu sofy i za­sy­py­wał ją py­ta­niami o jej ży­cie w Pol­sce. Wy­glą­dał jak zde­spe­ro­wany an­kie­ter, któ­rego w końcu ktoś wpu­ścił za drzwi, gor­li­wie za­cie­ka­wiony, prze­sad­nie uważny. Dawno nie wi­dzia­łam go tak za­an­ga­żo­wa­nego, tak czymś po­chło­nię­tego i wy­da­wało mi się to nieco nie­wła­ściwe, jakby ta ga­star­be­iterka z Ukra­iny wy­zwo­liła w nim pra­gnie­nie do­świad­cze­nia choćby na­miastki eg­zo­tyki, ja­kiej­kol­wiek in­no­ści. Jej to wy­raź­nie schle­biało – słu­chała go, szcze­rząc się, z lekko prze­krzy­wioną głową, da­jąc so­bie dużo czasu do na­my­słu, szu­ka­jąc słów, po­woli wę­dro­wała wzro­kiem po su­fi­cie i wra­cała do niego, nio­sąc od­po­wiedź na sta­ran­nie uło­żo­nych, prze­tar­tych ję­zy­kiem ustach. Ana za­trzy­mała się z na­rę­czem ma­ka­ro­nów i kasz. Spoj­rzała py­ta­jąco. Wy­szły­śmy do kuchni. Otwie­ra­łam przed nią szafki: tu ta­le­rze, tu kubki, tu garnki, tu pa­tel­nie. Ki­wała głową, ja­sna grzywka wcho­dziła jej do oczu. W pe­wien spo­sób bez­wied­nie na­śla­do­wa­łam jej ru­chli­wość – uchy­la­łam i za­trza­ski­wa­łam przed nią drzwiczki, wy­rzu­ca­jąc z sie­bie na­zwy przed­mio­tów, jakby chcąc ucho­dzić w jej oczach za osobę rów­nie ener­giczną co ona i jakby to miało nas do sie­bie zbli­żyć. Otwo­rzy­łam ostat­nią, pu­stą szafkę i opu­ści­łam ręce. Ana unio­sła paczki z je­dze­niem, uło­żyła je na półce, przy­trzy­mu­jąc chwilę dło­nie na opa­ko­wa­niach. Po­my­śla­łam, że ma świeżo zro­bione pa­znok­cie. Do­ci­ska­łam spoj­rze­niem jej ręce, palce – zwy­kłe, duże, pełne palce ko­biety o moc­nej po­stu­rze, bez­wstyd­nie i po­woli prze­śli­zgi­wa­łam się po la­kie­rze, płytka po płytce, po pa­ste­lo­wym różu bez skazy, bez od­pry­sków, i nie skła­dało mi się to – gdzie me­dy­ta­cje nad pil­ni­kiem, a gdzie pa­ko­wana w po­śpie­chu wa­lizka, gdzie hy­bryda, gdzie ucieczka? Wes­tchnęła, drgnę­łam. Gdy unio­sła dłoń, by za­mknąć szafkę, cof­nę­łam się i wy­szłam.

– Przed wojną nie można było wwo­zić do Pol­ski mięsa, te­raz każdy wjeż­dża, z czym chce – po­wie­działa Ta­tiana, krę­cąc głową z dez­apro­batą. Usia­dłam obok Piotrka na ka­na­pie. Ma­sza cho­dziła w kółko, trzy­ma­jąc przed sobą wielki wo­rek ko­lo­ro­wych kloc­ków. Lena uklę­kła na pod­ło­dze i wy­cią­gnęła do niej ręce. Ana schy­liła się i pod­nio­sła opróż­nioną torbę. Zło­żyła ją na pół, przy­ci­snęła do brzu­cha i po­woli wy­gła­dziła. Spoj­rzała za okno. Za­sze­le­ścił otwie­rany wo­rek. Ma­sza za­nu­rzyła rękę w kloc­kach. – W Pol­sce nie ma do­brej sło­niny – cią­gnęła Ta­tiana i wło­żyła do ust na­po­czętą tru­skawkę. Wy­po­wia­dane przez nią zda­nia były po­wolne jak ugry­zie­nia, z dłu­gimi prze­rwami po­mię­dzy nimi. Ana otwo­rzyła wa­lizkę i usia­dła na ka­na­pie. Od­gar­nęła grzywkę z czoła. Ma­sza po­dała jej klo­cek, mocno wci­ska­jąc go w mięk­kość wy­cią­gnię­tej dłoni. Ana wpa­try­wała się w rze­czy upchane w wa­lizce, trzy­ma­jąc nie­ru­chomą dłoń z kloc­kiem przed sobą. Ta­tiana prze­łknęła tru­skawkę. Wznio­sła oczy do su­fitu. – Szli­fuję, oczysz­czam. Cza­sem ma­luję. Lu­bię swoją pracę, na­wet bar­dzo. – Lena wy­sy­pała za­war­tość worka na pod­łogę. Przez kilka se­kund wszy­scy pa­trzy­li­śmy, jak ko­lo­rowe pro­sto­kąty i kwa­draty roz­pry­skują się po ja­snych drew­nia­nych klep­kach. Ha­łas, jaki się przy tym wy­two­rzył, chyba tro­chę za­sko­czył Lenę, bo zer­kała nie­pew­nie to na mnie, to na Piotrka. Ma­sza wy­rwała matce klo­cek i rzu­ciła nim o par­kiet. Pi­snęła. Za chwilę pod­nio­sła inny i za­częła prze­cha­dzać się po po­koju, ude­rza­jąc za­bawką o me­ble. Lena wo­dziła za nią wzro­kiem roz­ba­wiona, uśmie­szek, który błą­dził na jej bla­dych ustach, był jak cien­kie pęk­nię­cie albo nie­rów­ność na ścia­nie. „Mam na­dzieję, że Ta­tiana za­bie­rze ją ze sobą” – po­my­śla­łam. Co my z nią po­czniemy, je­śli okaże się, że w gąsz­czu wpi­sy­wa­nych w trans­la­tor usta­leń mię­dzy Ta­tianą a Piotr­kiem do­szło do za­kłó­ce­nia w ko­mu­ni­ka­cji, ktoś coś prze­krę­cił, opacz­nie zro­zu­miał? Ana dźwi­gnęła się z ka­napy, jej wcze­śniej­sza ru­chli­wość wy­pa­ro­wała. Po­de­szła do córki i za­częła jej tłu­ma­czyć: – Tak nie na­leży ro­bić, można za to po­łą­czyć ze sobą klocki, zo­bacz. – Ma­sza po­trzą­snęła głową i ode­pchnęła ją. Ana się ro­ze­śmiała. Ta­tiana cmok­nęła i po­wie­działa coś, co za­brzmiało jak: – Ach, bał­wanna. – Ana po­pra­wiła spodnie. Po­tarła dłońmi o uda, od­gar­nęła włosy z czoła. Zaj­rzała do dru­giej torby, dźwi­gnęła ją i po­sta­wiła koło re­gału. Wsu­nęła wa­lizkę pod stół. Się­gnęła po ku­bek, upiła. Usia­dła na pod­ło­dze i za­częła ukła­dać klocki. Brała je do ręki, prze­su­wała pal­cem po wy­pust­kach, do­ci­skała, łą­cząc ze sobą, jej ru­chy były te­raz śla­ma­zarne i jakby ce­lowo nie­wprawne. Pio­trek usiadł obok niej. Oboje bu­do­wali wieże, pa­trzyli, jak upa­dają, de­mo­lo­wane przez Ma­szę, i za­czy­nali od nowa. – Po­lacy? – mla­snęła Ta­tiana. – Taa, są w po­rządku.

Dziew­czynka krą­żyła mię­dzy do­ro­słymi, po­da­jąc i za­bie­ra­jąc im klocki. W końcu się za­trzy­mała, ści­ska­jąc w rę­kach je­den z pro­sto­ką­tów. Pa­trzyła na mnie z wa­ha­niem. Za­czę­łam zsu­wać się z ka­napy, ostroż­nie, jakby Ma­sza była ko­tem, któ­rego nie chcę spło­szyć, i usia­dłam na pod­ło­dze. Dziew­czynka po­dała mi klo­cek i kla­snęła w dło­nie. Trzy­ma­łam go mię­dzy nami w wy­pro­sto­wa­nych pal­cach, aż za­brała go z po­wro­tem.

– Na po­czątku scho­dzi­li­śmy do piw­nicy za każ­dym ra­zem, kiedy był alarm, po­tem prze­sta­li­śmy zwra­cać na to uwagę – po­wie­działa na­gle Ana. Ode­rwała dło­nie od kloc­ków i z tyl­nej kie­szeni spodni wy­cią­gnęła te­le­fon. Prze­su­wa­jąc pal­cem po ekra­nie, cią­gnęła: – Nie dało się prze­spać nocy. Ja z dziec­kiem, na czwar­tym pię­trze. Góra, dół, góra, dół i tak kilka razy w ciągu nocy. W piw­nicy, wia­domo, są­sie­dzi za­raz otwie­rają bu­telkę, śmie­chy, gło­śne roz­mowy. To nie są wa­runki dla dziecka.

Pio­trek za­py­tał, czy ro­zu­miem. Kiw­nę­łam głową. Ana pod­su­nęła mi te­le­fon. Na zdję­ciu, na pierw­szym pla­nie zo­ba­czy­łam ją, w tej sa­mej kurtce, w któ­rej przy­je­chała, sie­dzącą na skraju cze­goś, praw­do­po­dob­nie ma­te­raca, któ­rego nie było wi­dać pod stertą okryć. W głębi, w rogu po­miesz­cze­nia le­żała na wznak Ma­sza – ubrana w kom­bi­ne­zon, szczel­nie okryta, tak że w za­sa­dzie wi­dać było tylko wy­ci­nek jej twa­rzy, dwa duże, za­czer­wie­nione po­liki z bia­łym smocz­kiem po­środku i dwa błę­kitne punkty oczu. Sporą część ka­dru zaj­mo­wała wy­brzu­szona po­ściel, wciąż ten sam atry­but cy­wili usi­łu­ją­cych prze­trwać wojnę – spię­trzone koł­dry, pie­rzyny, bety.

ANA MÓWI, że do­stała dziś wia­do­mość od Ta­tiany. Lena nie może zaj­mo­wać się Ma­szą, ma szkołę, musi się uczyć. I nie, po­wie­działa matce, że nie po­czeka, aż Ana so­bie coś zor­ga­ni­zuje, i nie ob­cho­dzi jej, co się te­raz sta­nie. Ana od­biera ode mnie dziecko, biorę na­sze her­baty i prze­cho­dzimy do du­żego po­koju. Sia­damy na pod­ło­dze, na ma­cie z pian­ko­wych puz­zli z wyj­mo­wa­nymi ze środka ko­lo­ro­wymi li­te­rami i cy­frami. Książki i za­bawki wa­lają się po ca­łej pod­ło­dze, ka­napa, która zmie­niła się w łóżko matki i córki, jest roz­ło­żona na stałe, na po­ściel na­rzu­cono tylko koc. W rogu po­koju stoi krze­sełko do kar­mie­nia, na re­gale pie­lu­chy, mo­kre chu­s­teczki, pa­tyczki do uszu, maść na od­pa­rze­nia. Ma­sza przy­nosi książkę, wy­ciąga pa­lec, po­ka­zuje: kura, krowa, koń. Ana sięga po te­le­fon i po­cią­ga­jąc no­sem, klika w ekran, pew­nie chce jesz­cze raz zaj­rzeć do kon­wer­sa­cji z Ta­tianą. Po­wta­rza to, co po­wie­działa mi w kuchni, tym ra­zem wol­niej, ski­nie­niem głowy ak­cen­tu­jąc ko­niec każ­dej frazy, zda­nia, jakby to było dyk­tando albo jakby de­kla­mo­wała wiersz, me­lo­dia jej mowy ulega zmia­nie, gdy chce się upew­nić, że do­brze ją ro­zu­miem.

Gdy Ana zna­la­zła pracę, po­wie­działa, że Lena bę­dzie przy­cho­dziła zaj­mo­wać się Ma­szą. Nie za­py­tała nas o zgodę, tylko nam to ob­wie­ściła, od po­czątku taki był plan, wy­my­śliła go jesz­cze w Ukra­inie. Po­my­śla­łam wtedy, że to dość kru­chy układ, nie do utrzy­ma­nia na dłuż­szą metę, ale dla niej był wszyst­kim, na nim miała bu­do­wać swoje ży­cie tu­taj.

Od dwóch ty­go­dni Ana pięć, sześć nocy z rzędu wy­kłada to­war w dys­kon­cie, do­stała od tego bą­bli na rę­kach i po­ła­mała pa­znok­cie, bo za odzież ochronną na­leży wy­ło­żyć z wła­snej kie­szeni, ale to do­bra praca, ter­mi­nowo płatna. W tym cza­sie za­wsze była u nas Lena, prze­my­kała, nie zo­sta­wia­jąc żad­nych śla­dów, żad­nego kubka ani ta­le­rza na su­szarce, tak samo blada i uni­ka­jąca kon­taktu jak po przy­jeź­dzie, prze­ma­wia­jąca do Ma­szy ści­szo­nym, nieco znu­żo­nym gło­sem. Nad ra­nem wra­cała Ana, ma­jąc przed sobą ja­kieś dwie, może trzy go­dziny snu i tyle samo w ciągu dnia pod­czas drzemki dziecka, przez co pod jej oczami po­ja­wiły się sińce, a ru­chy stały się po­wolne z prze­mę­cze­nia.

Po­zo­sta­wało tylko zna­leźć dla ich trójki miesz­ka­nie, wy­ja­śnia Ana, jakby to była naj­prost­sza część jej planu. Ro­dzina po­winna się wspie­rać, ona nie zo­sta­wi­łaby ni­kogo na lo­dzie, tak zo­stała wy­cho­wana. To mó­wiąc, znów wy­bu­cha pła­czem i wy­ciąga ręce do Ma­szy. Mała rzuca książkę, ocho­czo wtula się w matkę.

– Ona żyła w strasz­nej bie­dzie – cią­gnie Ana.

– Kto? – py­tam.

– Lena. Miesz­kała z babką na wsi. Do szkoły na dru­gie śnia­da­nie do­sta­wała go­to­wane kar­to­fle. Wsty­dziła się jeść przy ko­le­żan­kach. Ta­tiana sie­dzi w Pol­sce trzy lata i tylko raz przy­słała sto do­la­rów. Co to jest sto do­la­rów? To ja Le­nie ku­po­wa­łam to buty, to ko­szulkę, da­wa­łam kie­szon­kowe. Co ja te­raz zro­bię? Co my zro­bimy, Ma­sza?

Ana pła­cze, nie­zgrab­nie obej­muję ją ra­mie­niem. Mó­wię, że zo­stanę z Ma­szą. Naj­pierw nie chce o tym sły­szeć, ale po chwili zga­dza się i do­daje, że po­pra­cuje do końca mie­siąca, a po­tem po­szuka cze­goś in­nego, no i ko­niecz­nie trzeba za­ła­twić sa­dzik. Co ta­kiego? Żło­bek. Ki­wam głową, tak, na pewno wszystko się ułoży, cho­ciaż pierw­szy raz od przy­jazdu Any mam wąt­pli­wo­ści, czy rze­czy­wi­ście uda jej się sta­nąć na nogi, nie wiem na­wet, ile Ana ma pie­nię­dzy, czy bę­dzie w sta­nie wy­na­jąć miesz­ka­nie, jak za­mie­rza szu­kać lo­kum i żłobka, nie zna­jąc ani słowa po pol­sku, to oczy­wi­ste, że my bę­dziemy mu­sieli się tym za­jąć, a co, je­śli od po­czątku, od dnia, kiedy prze­kro­czyły próg miesz­ka­nia, sta­nę­li­śmy na kra­wę­dzi ka­ta­strofy, z tą ko­bietą i jej córką na za­wsze za na­szą ścianą?

Wsta­jemy z pod­łogi. Opa­no­wana i w cał­kiem do­brym hu­mo­rze Ana po­ka­zuje mi, jak się prze­wija dziecko, w co je prze­brać i jak uko­ły­sać do snu, ile trzeba od­mie­rzyć mleka w proszku, do któ­rej kre­ski na bu­telce na­lać wody.

Gdy staje się ja­sne, że zbiera się do wyj­ścia, dziew­czynka za­czyna pła­kać.

Sie­dząc na ka­na­pie, bez słowa przy­glą­dam się, jak matka tuli córkę, czule do niej prze­ma­wia, jak traci cier­pli­wość i za­czyna krzy­czeć, na­zy­wa­jąc ją brzydką i nie­po­słuszną, jak szar­pie ją, ści­ska­jąc za ra­miona, stra­szy la­niem, wresz­cie wy­mie­rza jej kilka ude­rzeń w po­śladki. W my­ślach uspra­wie­dli­wiam Anę, tyle prze­szła, ży­cie jej nie oszczę­dza, jest sama z dziec­kiem, a za chwilę się za to ga­nię, a na­stęp­nie uspra­wie­dli­wiam sie­bie, tak trudno mó­wić i ro­bić cią­gle to, co na­leży, za­cho­wy­wać się tak, żeby nie mieć so­bie nic do za­rzu­ce­nia, je­stem zmę­czona tą fa­sadą, nie chcę zaj­mo­wać się jesz­cze tym, w jaki spo­sób ta ko­bieta wy­cho­wuje swoje dziecko, prawdę mó­wiąc, w tym mo­men­cie chcia­ła­bym, żeby znik­nęły.

Zo­sta­jemy same z Ma­szą, która nie prze­staje wyć, wyje co­raz bar­dziej. Pod­biega do drzwi wyj­ścio­wych i wspina się na palce, chce do­się­gnąć klamki, chce, by jej w tym po­móc, trzę­sie się z de­spe­ra­cji, wy­ciąga do mnie ręce. Pod­sa­dzam ją. Po chwili chce zejść, więc sta­wiam ją na ziemi, pod­no­szę ją w ten spo­sób i opusz­czam jesz­cze kilka razy. Wresz­cie wbiega z po­wro­tem do po­koju i szlo­cha, wrzesz­czy, drze japę w naj­bar­dziej swo­bodny, nie­skrę­po­wany i osta­teczny spo­sób. Klę­kam obok niej i gła­dzę ją po ple­cach, nie wiem, co jesz­cze mo­gła­bym zro­bić, biorę więc do ręki ko­mórkę i od­pa­lam YouTube’a. Wi­dzia­łam, że Ana cza­sem włą­cza Ma­szy ro­syj­sko­ję­zyczną bajkę o dziew­czynce i niedź­wie­dziu. Dziecko kwili jesz­cze siłą roz­pędu, ale we­sołe dźwięki do­bie­ga­jące z te­le­fonu osta­tecz­nie prze­ko­nują je i siada mi na ko­la­nach. Oglą­damy kilka od­cin­ków, wszyst­kie we­dług tego sa­mego sche­matu – ga­po­wata dziew­czynka pa­kuje się w kło­poty, z któ­rych wy­ciąga ją jej roz­tropny przy­ja­ciel i współ­lo­ka­tor, niedź­wiedź. Ma­sza uspo­kaja się, przez chwilę my­ślę, że naj­gor­sze za nami, ale ona na­pręża nogi i za­czyna stę­kać, do­ciera do mnie, że sra. W lek­kiej pa­nice pro­wa­dzę ją do ła­zienki, wi­dy­wa­łam już, jak Ana ją myje – sta­wia dziecko w umy­walce i ręką wy­dłu­buje resztki gówna spo­mię­dzy po­ślad­ków, ja jed­nak nie chcę ro­bić tego w ten spo­sób. Roz­bie­ram Ma­szę od pasa w dół i wsta­wiam pod prysz­nic. Od­krę­cam wodę, cze­kam aż nieco się na­grzeje, na­stęp­nie usi­łuję na­kie­ro­wać stru­mień wody ze słu­chawki na ty­łek, ale dziew­czynka nie­cier­pliwi się i wierci, mo­czę rę­kawy i dół jej bluzki, ona pisz­czy, miota się po bro­dziku, rwie do ucieczki, w końcu po­le­wam ją nieco we wła­ści­wym miej­scu i uznaję, że star­czy, jedną ręką za­krę­cam kran, drugą się­gam po ręcz­nik. Wy­cie­ram ją, rzu­cam ręcz­nik na pralkę. Wra­camy do po­koju, kładę ją na łóżku. – Pro­szę, nie wsta­waj – mam­ro­czę – wy­trzy­maj jesz­cze chwilę. – Naj­pierw maść. Sma­ruję srom i pa­chwiny, ich wi­dok tro­chę mnie za­ska­kuje, są za­czer­wie­nione i po­kryte drob­nymi krost­kami, je­stem ja­kaś za­wsty­dzona, onie­śmie­lona tym jej uf­nym, zu­peł­nie po­zba­wio­nym wstydu roz­kra­cze­niem, leży cał­kiem spo­koj­nie, chi­cho­cząc ci­cho, może moje nie­wprawne, zbyt de­li­katne ru­chy ją draż­nią, w każ­dym ra­zie to, co mnie wy­daje się gra­niczne, dla niej jest ru­ty­nowe i zwy­kłe. Biorę pie­lu­chę. Spraw­dzam tył i przód, wsu­wam pod po­śladki i za­kle­jam, może nie tak do­kład­nie i równo, jak bym chciała, ale ca­łość ja­koś się trzyma. Jesz­cze tylko raj­stopy, na­cią­gam je w ostat­niej chwili, nim dziew­czynka za­cznie wierz­gać, osta­tecz­nie wy­rywa mi się i ze­ska­kuje z łóżka.

Z kar­tonu z za­baw­kami wy­wleka drew­niany sze­ścian z otwo­rami w róż­nych kształ­tach, w środku grze­cho­czą pa­su­jące do otwo­rów klocki. Wy­do­by­wam je, a ona pra­co­wi­cie wci­ska z po­wro­tem – kwa­drat w kwa­drat, trój­kąt, serce, gwiazdę, pół­księ­życ. Ma­sza ma to opa­no­wane, do­sko­nale wie, który klo­cek gdzie pa­suje, ale nie nu­dzi jej ta za­bawa, prze­ciw­nie, cał­ko­wi­cie ją po­chła­nia, jej ru­chy są pełne pa­sji, po­doba jej się dźwięk, z ja­kim klocki wpa­dają do środka. Po wielu cy­klach wkła­da­nia i wyj­mo­wa­nia, po­je­dyn­czych ude­rzeń i zbio­ro­wych gru­cho­tań na­dal nie ma dość, jest sku­piona i jakby w tran­sie, któ­remu sama za­czy­nam ule­gać – wy­daje mi się, że to prze­ci­ska­nie kształ­tów przez otwory to ja­kiś osta­teczny test na re­al­ność, ist­nie­jemy do­póty, do­póki bę­dziemy spraw­dzać, czy da się prze­py­chać kwa­draty przez kwa­draty, do­póki trój­kąt bę­dzie sta­wiał opór gwieź­dzie i tak da­lej. „Nie mamy wyj­ścia, to jest coś, co na­leży ro­bić – zdaje się mó­wić Ma­sza, po­waż­nie pa­trząc mi w oczy – no da­lej, na co cze­kasz, prze­py­chaj”. Po­daje mi czer­wony kwa­drat i po­woli wkła­dam go w otwór. Na­gle Ma­sza zmie­nia tak­tykę, źle do­pa­so­wuje klocki, po­peł­nia kilka błę­dów z rzędu, nim trafi w od­po­wied­nią dziurę, jej ru­chy stają się nie­zdarne, jakby za­po­mniała, jakby za­czy­nała uczyć się tego od nowa. Po­daje mi klocki, że­bym ro­biła to za nią, każdy pra­wi­dłowo do­pa­so­wany kształt na­gra­dza okla­skami. „Nie dam rady spę­dzać tak pra­wie każ­dego wie­czora do końca mie­siąca – my­ślę. – Dla­czego tak ocho­czo, tak od razu się zgo­dzi­łam, dla­czego nie da­łam so­bie czasu do na­my­słu, czy w ogóle ja­kieś inne roz­wią­za­nie wcho­dzi­łoby w grę? Trzeba bę­dzie za­an­ga­żo­wać w opiekę Piotrka”.

Za­my­ślam się i za­le­wam mleko zbyt go­rącą wodą. Wy­sta­wiam pa­ru­jącą bu­tlę na bal­kon, ga­szę górne świa­tło, za­pa­lam lampkę. – Czas spać, Ma­sza – mó­wię. Biorę ją na ręce i pró­buję ko­ły­sać, ale ona do­maga się bu­telki. Otwie­ram bal­kon, po­daję jej wciąż zbyt cie­płe mleko, które ona zrzuca na pod­łogę. Od­sta­wiam bu­tlę, mija chwila, Ma­sza wy­ciąga rękę w kie­runku mleka, bu­telka spada na zie­mię. – Kurwa mać – mó­wię – nie bę­dzie na ra­zie bu­telki. – Od­sta­wiam ją na re­gał. Mała wy­ciąga ku niej dłoń i ję­czy, jed­no­cze­śnie opiera głowę o moje ra­mię i za­styga. Cho­dzę po po­koju, ko­ły­sząc ją, może się uda, może na­wet za­śnie bez tego cho­ler­nego mleka? Na­gle do­ciera do mnie, że od wyj­ścia Any nie da­łam jej nic do je­dze­nia. Za­po­mnia­łam.

Ukła­dam Ma­szę na łóżku i przy­kry­wam koł­drą. Daję jej smo­czek, sta­wiam w po­bliżu wciąż zbyt cie­płą bu­telkę. Kilka razy siada na łóżku, wy­pluwa smo­czek. Nie re­aguję, dziew­czynka kła­dzie się, po­pła­ku­jąc. Znów siada, sięga po bu­telkę. Wkłada ją do buzi, za­czyna pić. Za­sy­pia.

„Udało mi się” – my­ślę, pa­trząc na jej dłu­gie, ciemne rzęsy rzu­ca­jące cień na za­czer­wie­nione po­liczki i mo­kre od potu czoło. „Jak­bym wła­śnie uło­żyła cały świat do snu” – my­ślę jesz­cze i na­tych­miast jest mi wstyd za to ckliwe zda­nie, jak ła­two przy­cho­dzą te pu­ste for­mułki, pu­entki w pa­rze z sa­mo­za­do­wo­le­niem.

„Go­rąco jej” – my­ślę. Przy­po­mina mi się zdję­cie w piw­nicy, zgrzane dziecko pod hał­dami okryć, lal­ko­wata twarz z roz­war­tymi oczami. Ga­szę lampkę i ostroż­nie kładę się obok. Za­po­mi­nam zro­bić jesz­cze jedno mleko. Nad ra­nem dziecko bu­dzi się kilka razy i pró­buje ssać pu­stą bu­telkę.

Na­stęp­nego dnia Ana mówi mi, że prze­my­ślała sprawę, nie może pro­sić mnie o opiekę nad Ma­szą, to zbyt wiele. Zwol­niła się, wczo­raj był jej ostatni dzień w pracy.

WIK­TO­RIA BIE­ŻUŃ­SKA (ur. 1985), pi­sarka. Jej de­biu­tancka po­wieść Prze­cho­dząc przez próg, za­gwiż­dżę zo­stała no­mi­no­wana do Na­grody Li­te­rac­kiej Gdy­nia i Na­grody im. Wi­tolda Gom­bro­wi­cza, zna­la­zła się też w fi­nale Na­grody Li­te­rac­kiej Nike.

Prozę w „Pi­śmie” wspiera Mia­sto Gdy­nia, spon­sor Na­grody Li­te­rac­kiej GDY­NIA

PO­EZJA

Sy­cy­lijka

DARKO CVI­JE­TIĆ

Zo­ra­nowi Žmi­ri­ciowi

Kiedy brata Zo­rana W worku przy­wio­zła cię­ża­rówka Matka wy­dała resztę jego ubrań Część Ca­ri­ta­sowi część Mer­ha­me­towi Kilka swe­trów tra­fiło do Domu star­ców ulicę obok

Za­wsze gdy Zo­ran Mi­jał ten dom Wi­dział swe­ter po bra­cie czer­wony w kratkę Na dziadku gra­ją­cym w sza­chy

Każdy mat Dany drew­nia­nemu kró­lowi Wy­rzy­nał mu scy­zo­ry­kiem Serce

Z ję­zyka chor­wac­kiego prze­ło­żył Mi­łosz Wa­li­gór­ski

DARKO CVI­JE­TIĆ (ur. 1968), bo­śniacko-her­ce­go­wiń­ski po­eta, pro­zaik, re­ży­ser, ak­tor i dra­ma­turg. Syn Chor­watki i Serba. Od 1990 roku wy­dał je­de­na­ście to­mów po­etyc­kich. Jego wier­sze tłu­ma­czono na fran­cu­ski, an­giel­ski, nie­miecki, sło­weń­ski, he­braj­ski, al­bań­ski, wę­gier­ski, pol­ski, ma­ce­doń­ski i ji­dysz. Czło­nek Pen Clubu Bo­śni i Her­ce­go­winy oraz Sto­wa­rzy­sze­nia Pi­sa­rzy Bo­śni i Her­ce­go­winy. Pra­cuje jako re­ży­ser i dra­ma­turg w Te­atrze Pri­je­dor w Re­pu­blice Serb­skiej.

Part­ne­rem po­ezji w „Pi­śmie” jest IKM, or­ga­ni­za­tor Fe­sti­walu Eu­ro­pej­ski Po­eta Wol­no­ści, który od­bę­dzie się 17–20 kwiet­nia 2024 w Gdań­sku

RE­POR­TAŻ

Ko­smos, jed­no­rożce i wy­spy szczę­śli­wo­ści

tekstJU­LIA LA­CHO­WICZ-NO­WIŃ­SKAry­su­nekKA­MIL RE­KOSZ

MEN­TO­RZY BEZ KOM­PLEK­SÓW, za to z pa­sją, ucze­nie się od lep­szych i mie­rze­nie wy­soko – to spra­wia, że im­preza in­for­ma­ty­ków nie jest już smutną po­sia­dówką czte­rech go­ści przy sto­liku z ce­ratą.

Jest taki mem. Zdję­cie czte­rech chło­pa­ków sie­dzą­cych przy stole. Dwóch ma na so­bie swe­terki, tro­chę bab­cine, ta­kie, ja­kie wszy­scy mie­li­śmy w la­tach 90., bo moda nie na­dą­żała za prze­mia­nami ustro­jo­wymi. Stół jest na­kryty ce­ratą, na nim kubki, ta­kie bez ucha, co za­wsze na ko­lo­niach pa­rzyły ręce od za go­rą­cej her­baty. Uśmie­chają się nie­pew­nie. Jest rok 1997. Zdję­cie zro­bił pro­fe­sor ma­te­ma­tyki Je­rzy Bed­nar­czuk pod­czas obozu na­uko­wego w Domu Wcza­so­wym Zgoda w Zwar­do­niu, na który tra­fiali fi­na­li­ści olim­piady ma­te­ma­tycz­nej. Pod­pis: „im­preza in­for­ma­ty­ków” (choć już te­raz wiemy, że ra­czej im­preza ma­te­ma­ty­ków). Ha, ha. Pod­czas gdy mem za­czął żyć wła­snym ży­ciem, a liczne ite­ra­cje prze­ści­gały się w jego co­raz „śmiesz­niej­szych” wer­sjach, od­gry­wa­niu scenki przez dzien­ni­ka­rzy i po­li­ty­ków, chłopcy ze zdję­cia ro­bili swoje. Pro­gra­mo­wali, li­czyli, uczyli się.

Gdy dziś po­szu­kamy tego zdję­cia w in­ter­ne­cie, obok he­hesz­ków znaj­dziemy liczne ar­ty­kuły za­chwy­ca­jące się świa­to­wym suk­ce­sem pol­skich in­for­ma­ty­ków ze zdję­cia. „Kie­dyś wy­śmie­wani, dziś wielce do­ce­niani”, „Zro­bili mię­dzy­na­ro­dowe ka­riery” – krzy­czą na­główki. Po­sta­no­wi­łam spraw­dzić, jak na­prawdę po­to­czyły się ich losy.

Obec­nie tylko je­den z „im­pre­zo­wi­czów” mieszka za gra­nicą – w Ka­na­dzie. To Piotr Przy­tycki, który pra­cuje jako pro­fe­sor ma­te­ma­tyki na Uni­wer­sy­te­cie McGilla w Mont­re­alu. Stu­denci chwalą go za zna­jo­mość swo­jej dzie­dziny, nie­któ­rzy na­zy­wają go ge­niu­szem, choć cza­sem wska­zują, że le­piej się zna na ma­te­ma­tyce niż na ucze­niu. Wielu ostrzega przed nie­zbyt czy­tel­nym pi­smem pro­fe­sora. W 2019 roku Ame­ry­kań­skie To­wa­rzy­stwo Ma­te­ma­tyczne przy­znało mu pre­sti­żowe sty­pen­dium Cen­ten­nial Fel­low­ship. Po­zo­stali bo­ha­te­ro­wie słyn­nego zdję­cia miesz­kają dziś w Pol­sce. Dok­tor Mar­cin Pe­try­kow­ski, który wy­kła­dał na Uni­wer­sy­te­cie Wro­cław­skim, obec­nie pra­cuje jako ana­li­tyk w wiel­kiej mię­dzy­na­ro­do­wej fir­mie Tie­to­evry, która zaj­muje się two­rze­niem opro­gra­mo­wa­nia na zle­ce­nie. O trze­cim „im­pre­zo­wi­czu” Ja­nie Pelcu nie­wiele udało mi się do­wie­dzieć, oprócz tego, że w 1998 roku ra­zem z Pio­trem Przy­tyc­kim za­kwa­li­fi­ko­wał się do olim­piady. O ostat­nim z chło­pa­ków ze zdję­cia można na­to­miast fak­tycz­nie po­wie­dzieć, że pod­bił świat, a na­wet ko­smos. To ten bez oku­la­rów, przy stole sie­dzi w gra­na­to­wym swe­terku.

Hi­sto­ria To­ma­sza Czajki po­ka­zuje, jak wiele ele­men­tów musi się po­łą­czyć, by móc od­nieść suk­ces. A także skła­nia do re­flek­sji co, oprócz ta­lentu, po­zwala pol­skim in­for­ma­ty­kom i in­ży­nie­rom na wy­so­kie loty, a co bru­tal­nie ściąga ich na zie­mię. I dla­czego Pol­ska cią­gle pla­suje się w ogo­nie Eu­ropy pod wzglę­dem in­no­wa­cji – czyli tych wy­na­laz­ków i zmian, które mają wpły­wać na roz­kwit go­spo­dar­czy firm oraz kra­jów. (W ran­kingu Glo­bal In­no­va­tion In­dex 2023, przy­go­to­wy­wa­nym przez Świa­tową Or­ga­ni­za­cję Wła­sno­ści In­te­lek­tu­al­nej, Pol­ska upla­so­wała się na czter­dzie­stym pierw­szym miej­scu ze 132 eko­no­mii świata i dwu­dzie­stym szó­stym wśród trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu kra­jów eu­ro­pej­skich. Tuż przed Gre­cją, a za In­diami. Wy­prze­dzają nas Ło­twa, Wę­gry czy Sło­we­nia).

ŻEBY ZA­CZĄĆ od­po­wia­dać na te py­ta­nia, warto zde­fi­nio­wać, co ozna­cza obec­nie suk­ces w in­for­ma­tyce i in­nych no­wo­cze­snych tech­no­lo­giach. Za­py­ta­łam o to dwóch pro­fe­so­rów, któ­rzy od lat dzia­łają na styku na­uki i biz­nesu.

– Suk­ces. Nie lu­bię tego słowa. Bo dla każ­dego to może być coś in­nego. Dla jed­nych jest to wy­grana grantu w kon­kur­sie na uczelni, dla in­nych – pre­sti­żowy grant Eu­ro­pej­skiej Rady do spraw Ba­dań Na­uko­wych. To kwe­stia in­dy­wi­du­alna – za­zna­cza pro­fe­sor To­masz Sza­piro, były rek­tor Szkoły Głów­nej Han­dlo­wej w War­sza­wie.

Pro­fe­sor Piotr Mon­carz z Uni­wer­sy­tetu Stan­forda, je­den z ini­cja­to­rów TOP 500 In­no­va­tors (spon­so­ro­wa­nego przez pol­ski rząd pro­gramu, dzięki któ­remu 500 pol­skich na­ukow­ców i in­no­wa­to­rów miało szansę na staże i szko­le­nia mię­dzy in­nymi na Uni­wer­sy­te­cie Stan­forda, na Uni­wer­sy­te­cie Ka­li­for­nij­skim w Ber­ke­ley i Cam­bridge) i za­ło­ży­ciel Pol­sko-Ame­ry­kań­skiej Rady Współ­pracy, do­daje: – Suk­ces to by­cie naj­lep­szym uczniem w sym­bo­licz­nym Pci­miu. Ale też naj­lep­szym stu­den­tem na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim. Albo mi­strzem świata w pro­gra­mo­wa­niu. Te wszyst­kie osią­gnię­cia są suk­ce­sami. Py­ta­nie więc nie jest o to, czym jest suk­ces, ale jak wy­ko­rzy­stać swój po­ten­cjał.

Czyli je­żeli ktoś może być naj­lep­szy na Ha­rvar­dzie, to szkoda, żeby sie­dział na nie­zna­nej uczelni i się nu­dził. A gdy ktoś ma po­ten­cjał, by jego firma stała się jed­no­roż­cem, czyli aby jej war­tość była wy­ce­niana na po­nad mi­liard do­la­rów, to suk­ce­sem bę­dzie, gdy do­łą­czy do tego grona. Ale nie każda firma musi mieć taki cel, bo suk­ces to speł­nia­nie swo­ich ma­rzeń, ro­bie­nie rze­czy, które przy­dają się in­nym. Suk­ces, jak się za­raz okaże, to cza­sem wy­strze­le­nie ra­kiety w ko­smos i po­wrót do domu.

TA HI­STO­RIA za­częła się w Sta­lo­wej Woli, pod ko­niec lat 80. To­mek Czajka cho­dził do lo­kal­nej pod­sta­wówki i od pierw­szych lat in­te­re­so­wał się ma­te­ma­tyką.

– Ta pa­sja zna­la­zła praw­dziwe uj­ście w mo­men­cie, w któ­rym zo­sta­łem sty­pen­dy­stą Kra­jo­wego Fun­du­szu na rzecz Dzieci, w pią­tej czy szó­stej kla­sie pod­sta­wówki – wspo­mina Czajka. Do pro­gramu zgło­siła go wy­cho­waw­czyni, Eu­ge­nia Ko­złow­ska. Fun­dusz to or­ga­ni­za­cja, która od 1983 roku wspiera uzdol­nione dzieci w Pol­sce. Pod­czas kwa­li­fi­ka­cji oceny szkolne nie są brane pod uwagę, li­czą się za­in­te­re­so­wa­nia, za­ję­cia do­dat­kowe, udział w kon­kur­sach czy olim­pia­dach na­uko­wych. Fun­dusz nie daje swoim sty­pen­dy­stom go­tówki, za to or­ga­ni­zuje obozy na­ukowe i wy­jazdy, także do naj­lep­szych ośrod­ków na­uko­wych świata, mię­dzy in­nymi do Mas­sa­chu­setts In­sti­tute of Tech­no­logy (MIT).

Cie­ka­wość Tomka wresz­cie za­częła być za­spo­ka­jana.

– Sta­ra­łem się brać udział w jak naj­więk­szej licz­bie tych obo­zów, bo czu­łem się tam bar­dzo do­brze, po­zna­wa­łem świet­nych lu­dzi i przede wszyst­kim dużo się uczy­łem. Szcze­gól­nie lu­bi­łem te stricte ma­te­ma­tyczne. Jeź­dzi­łem też na che­miczne i fi­zyczne. Po jed­nym z nich by­łem prze­ko­nany, że zo­stanę fi­zy­kiem – wspo­mina Czajka. W wieku je­de­na­stu lat, w 1992 roku, To­mek do­stał swój pierw­szy kom­pu­ter, ośmio­bi­towy Sam Co­upé. Ma­rze­nie! Mało kto miał wtedy taki sprzęt w domu, ale jego ro­dzice, z wy­kształ­ce­nia ma­te­ma­tycy, pra­co­wali jako pro­gra­mi­ści w Hu­cie Sta­lowa Wola. Dla­tego w domu Tomka obec­ność kom­pu­tera była oczy­wi­sta. Jak wspo­mina jego mama w wy­wia­dzie dla por­talu No­wi­ny24.pl, sprzęt był dość pry­mi­tywny i nie miał żad­nych gier. Żeby go uży­wać, To­mek i jego brat mu­sieli na­uczyć się sami pi­sać pro­gramy.

Pro­gra­mo­wa­nie nie było jed­nak mi­ło­ścią od pierw­szego wej­rze­nia. Młody Czajka na­dal wo­lał ma­te­ma­tykę i fi­zykę. Zda­nie zmie­nił po za­ję­ciach pod­czas któ­re­goś z obo­zów na­uko­wych. Tam do­wie­dział się też o ist­nie­niu in­for­ma­tyki teo­re­tycz­nej – al­go­ryt­miki. To spo­tka­nie spra­wiło, że w li­ceum za­czął brać udział w olim­pia­dach in­for­ma­tycz­nych. Jego na­uczy­ciel ma­te­ma­tyki z tych cza­sów, Wal­de­mar Ro­żek, wspo­mina, że Czajka miał dwa ele­menty ko­nieczne do osią­gnię­cia suk­cesu: ta­lent i pra­co­wi­tość. „Ni­gdy nie wy­ma­gał on więk­szego kształ­to­wa­nia. Wy­star­czyło tylko wie­dzieć, czego po­szu­kuje, i pod­po­wia­dać co­raz cie­kaw­sze pro­blemy. Cza­sami od­no­si­łem wra­że­nie, że naj­le­piej mu nie prze­szka­dzać. Sam parł do przodu. Bez prze­szkód po­ko­ny­wał wszyst­kie szcze­ble olim­piad ma­te­ma­tycz­nych i in­for­ma­tycz­nych. Zwo­ził me­dale z mię­dzy­na­ro­do­wych kon­kur­sów mło­dych ma­te­ma­ty­ków w Ar­gen­ty­nie, Ko­rei Po­łu­dnio­wej i na Taj­wa­nie” – opo­wia­dał o swoim by­łym uczniu Ro­żek. A Czajka do­daje, że pan Ro­żek nie tyle, że go uczył – uczył się głów­nie sam – ale bro­nił go przed in­nymi na­uczy­cie­lami, któ­rzy uwa­żali, że za dużo czasu spę­dza na przy­go­to­wa­niach do olim­piad.

Jak dziś twier­dzi Czajka, to wła­śnie udział w olim­pia­dach zmie­nił bieg jego ży­cia. Stały się ce­lem i siłą na­pę­dową. A także klu­czem, który otwie­rał ko­lejne drzwi do suk­cesu. Pro­fe­sor Krzysz­tof Diks, od trzy­dzie­stu lat za­an­ga­żo­wany w or­ga­ni­zo­wa­nie olim­piad in­for­ma­tycz­nych, przy­znaje, że dla wielu lau­re­atów były one waż­nym mo­men­tem w ży­ciu, który zde­fi­nio­wał ich dal­szą drogę. Nie tylko otwo­rzyły im drzwi na uni­wer­sy­tet, ale też stwo­rzyły eko­sys­tem osób, które wza­jem­nie so­bie po­ma­gały. – Od za­wsze sta­wia­li­śmy na re­la­cje. Ni­gdy nie było ba­riery, że pro­fe­sor z dzie­cia­kami nie gada. Sami jeź­dzi­li­śmy na te obozy, ki­bi­co­wa­li­śmy mło­dym, uczy­li­śmy ich – tłu­ma­czy pro­fe­sor Diks.

Naj­zdol­niejsi je­chali na mię­dzy­na­ro­dową olim­piadę in­for­ma­tyczną. Ko­lejni wy­cho­wan­ko­wie wi­dzieli, że jak się mie­rzy da­leko, można dojść na sam szczyt. Po­lacy mają od lat ogromne suk­cesy w tej ry­wa­li­za­cji. Od 1989 roku, kiedy po raz pierw­szy wy­sta­wili swo­ich uczniów, zdo­byli w su­mie 127 me­dali, w tym czter­dzie­ści dwa złote. Pla­suje to Pol­skę na pią­tym miej­scu na świe­cie, po Chi­nach, Ro­sji, Sta­nach Zjed­no­czo­nych i Ko­rei Po­łu­dnio­wej.

Py­tam więc pro­fe­sora Diksa o to, na czym opiera się ten suk­ces pol­skich pro­gra­mi­stów.

– Dość szybko wy­ła­pu­jemy ta­lenty dzięki temu, że współ­pra­cu­jemy z na­uczy­cie­lami z pod­sta­wó­wek czy li­ceów. Kiedy za­czy­na­li­śmy te trzy­dzie­ści lat temu, ro­bi­li­śmy szko­le­nia dla na­uczy­cieli, po­ka­zy­wa­li­śmy im, jak przy­go­to­wy­wać uczniów do olim­piad i za­wo­dów. Sta­ra­li­śmy się tra­fiać jak naj­sze­rzej, bo zdolni ucznio­wie są wszę­dzie. W mia­stach i wio­skach. Oczy­wi­ście dużo też współ­pra­cu­jemy z naj­lep­szymi szko­łami i na­uczy­cie­lami, któ­rzy są za­in­te­re­so­wani in­we­sto­wa­niem w ta­lent wy­cho­wan­ków i mają wy­pra­co­wane me­tody ucze­nia in­for­ma­tyki – tłu­ma­czy.

Do ta­kich szkół na­leżą mię­dzy in­nymi VI Li­ceum Ogól­no­kształ­cące w Byd­gosz­czy, war­szaw­skie li­ceum Sta­szica czy gdyń­ska „Trójka”, które na­zy­wane są kuź­niami mło­dych ta­len­tów in­for­ma­tycz­nych. Czę­sto to na­wet nie kwe­stia sa­mych szkół, a kon­kret­nych na­uczy­cieli, jak Ry­szard Szu­bar­tow­ski z Gdyni czy wspo­mi­nany Wal­de­mar Ro­żek ze Sta­lo­wej Woli, któ­rzy mają wy­czu­cie do mło­dych, wie­dzą, jak ich zmo­ty­wo­wać, na­uczyć i do­dać skrzy­deł albo jak nie prze­szka­dzać, by sami mo­gli po­fru­nąć po suk­ces.

– Do­ce­nie­nie mło­dych lu­dzi jest nie­zbędne w ich roz­woju. Ta­kie me­ta­fo­ryczne gła­ska­nie po gło­wie jest ważne, bo na­kręca do na­uki – do­daje pro­fe­sor Diks. I tłu­ma­czy, że czę­sto bar­dzo zdolne osoby są przy­zwy­cza­jone do tego, że są naj­lep­sze w szkole, w kla­sie. Są zmo­ty­wo­wane. Gdy wy­cho­dzą poza swoją strefę kom­fortu, może się oka­zać, że już nie są naj­lep­sze. W tym rola men­to­rów, któ­rzy mu­szą je wes­przeć, do­ce­nić, wła­śnie po­gła­skać po gło­wie. Na­uczyć wy­cią­ga­nia wnio­sków z po­ra­żek i wy­trwa­ło­ści. To daje im pew­ność sie­bie, nie­zbędną do bra­nia udziału w tego typu wy­zwa­niach.