Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W marcowym wydaniu „Pisma” sprawdzamy, co to znaczy „sukces” w nauce i czy by go osiągnąć, koniecznie trzeba wyjechać z Polski. Rozmawiamy też o polskiej szkole – pytamy, co jej bardziej potrzebne: rewolucja czy ewolucyjne zmiany? I jak je wprowadzać – oddolnie czy systemowo? Odwiedzamy też Etiopię, przysłuchujemy się opowieści o wyrażaniu emocji przez szycie i analizujemy portrety zabójczyń w polskiej literaturze.
W najnowszym wydaniu polecamy również:
Pismo. Magazyn Opinii. 03/2024
Marcin Czajkowski – Jak wygląda fact-checking w „Piśmie”? – od redakcji
Karolina Lewestam – Samotność miasta i prażona kukurydza – Rozmowy z K.
Mireła Iwanowa – I tyle w temacie
Amadeusz Świerk – Siwy i Maja – W Kadrze
Wiktoria Bieżuńska – Przyjechały
Darko Cvijetić– Sycylijka
Julia Lachowicz-Nowińska – Kosmos, jednorożce i wyspy szczęśliwości
Zuzanna Kowalczyk – Gdy mędrzec uczy mędrca (rozmowa z Agnieszką, Grzegorzem i Julią Święchami)
Anja Erämaja– Aranżacja
Karol Grygoruk, Anna Alboth – Ostatnia nadzieja Syryjczyków
Jon Lee Anderson – Bramy pałacu
Filip Zawada – Żarty rysunkowe
Cathy Park Hong – Pomniejsze uczucia
Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Patryk Różycki?
Anna Zalewska – Wyżej niż kondory (fragment)
Beata Cyruchin – Przeszycie przeżycia
Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Frances Stark. Bałagan ucieleśniony: kostium artysty szyty na miarę
Magdalena Nowicka-Franczak – Gdzie się ukryły morderczynie?
Ali Smith – You choose / Wybierz ty
Zuzanna Kowalczyk – À propos talentu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 233
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OD REDAKCJI
Jak wygląda fact-checking w „Piśmie”?
tekstMARCIN CZAJKOWSKI
W „Piśmie” uważamy, że z przygotowaniem tekstu do publikacji jest jak z wychowaniem dziecka – potrzeba do tego całej wioski. Chcemy, abyście czytali i czytały jak najciekawsze, najrzetelniejsze i napisane jak najpiękniejszym językiem artykuły. Dlatego wiele wymagamy od naszych autorów i autorek, ale też zapewniamy im odpowiednie wsparcie. Wszystkie treści, które publikujemy, przechodzą wieloetapowy proces weryfikacji.
Za pierwszy etap odpowiada redaktorka (rzadziej redaktor) prowadząca dany tekst. Identyfikuje i sprawdza kluczowe dla tekstu fakty, których zmiana poważnie wpłynęłaby na wydźwięk całości. Czy artykuł jest przekonujący? Czy dowiadujemy się z niego czegoś nowego? Czy przedstawia temat z różnych punktów widzenia? Czy tezy zostały poparte argumentami? Czy źródła informacji są wiarygodne i czytelnie oznaczone? To tylko kilka z wielu pytań, które padają na tym etapie pracy. Następnie redaktorka przekazuje tekst reszcie zespołu, zbiera uwagi, a potem odsyła tekst autorce. Nierzadko proces ten się powtarza, a taki ping-pong między autorem a redakcją składa się z kilku podań.
Za drugi etap weryfikacji odpowiada kolejna redaktorka, która skrupulatnie sprawdza wszystkie informacje, między innymi daty, miary, nazwiska, oceny, opisy miejsc, postaci i przedmiotów, terminy geograficzne i specjalistyczne. Upewnia się, czy cytaty zostały wiernie przytoczone, a także czy dana informacja nie została wyrwana z kontekstu. Posiłkuje się przy tym rozmaitymi źródłami: od mediów społecznościowych i recenzowanych czasopism naukowych po zdjęcia stockowe i satelitarne. Następnie tekst wraca do autorki, a ta zapoznaje się ze zmianami, odpowiada na pytania, wprowadza poprawki lub stara się nas przekonać do swoich racji.
W tym czasie trwa już trzeci etap, prowadzony przez redaktora do spraw weryfikacji informacji i dziennikarstwa danych, czyli mnie. Wyrywkowo sprawdzam informacje, które dotąd pomyślnie przeszły fact-checking, a szczegółowo wszystkie te, które zostały zmienione na wcześniejszych etapach. Zdarza się, że – za wiedzą autora – dzwonię do pojawiających się w tekście bohaterów bądź ekspertów, by zweryfikować ich wypowiedzi.
Jeśli dany artykuł porusza szczególnie wrażliwy bądź wyspecjalizowany temat, kierujemy go jeszcze do konsultacji do zewnętrznego eksperta lub ekspertki.
Tak wypucowany i wychuchany tekst przechodzi wreszcie przez dwie korekty. Obie nasze korektorki również dokonują wyrywkowego fact-checkingu. Zdarza się, że błąd przedziera się przez wszystkie poprzednie etapy weryfikacji, a wyławia go oczko w tym sicie. Raz autorka uśmierciła jedną z trzecioplanowych dla tekstu postaci, która dopiero na tym etapie pracy szczęśliwie zmartwychwstała.
Podstawą całego procesu jest wątpienie w podaną w tekście informację – drążymy tak długo, aż uda nam się potwierdzić w wiarygodnym źródle jej prawdziwość. Nasza postawa względem autorów jest jednak odmienna: ufamy, że wykonują swoją pracę najrzetelniej, jak się da. Nie chcemy ich łapać za rękę, chcemy być ramieniem, na którym mogą się oprzeć. Bo potknięcia zdarzają się każdemu. Chcemy, aby byli spokojni, że w razie czego mogą na nas liczyć. Podobnie też traktujemy samych siebie: kolejno sprawdzając po sobie teksty, wspieramy się i uczymy od siebie nawzajem.
Każdy numer „Pisma” to średnio 250 tysięcy znaków i półtora tysiąca informacji do zweryfikowania. Aby je sprawdzić, potrzeba zespołu. Dlatego dziękujemy wszystkim naszym stałym współpracowniczkom, które wspierają lub wspierały nas w tym procesie. Doroto, Edyto, Ewo, Ilono, Joanno, Karolino, Magdo, Moniko, Urszulo i Zofio, bez Was byłby on niemożliwy.
Nie dzielimy błędów na mniejsze i większe. Nawet najdrobniejsze potknięcie wymaga poprawki, bo Wasze zaufanie, czytelnicy i czytelniczki „Pisma”, jest warte największej staranności. Niestety, czasem coś przeoczymy, a wtedy jesteśmy Wam wdzięczni podwójnie: za to, że wychwytujecie błędy i nas o nich informujecie (piszcie do nas na factchecking@magazynpismo.pl), oraz za to, że wciąż chcecie nas czytać.
rysunek ANNA GŁĄBICKA
MARCIN CZAJKOWSKI (ur. 1986), redaktor, z wykształcenia historyk i antropolog kultury. Publikował m.in. w: „Mówią Wieki”, „Newsweeku”, „Polityce” i „Tygodniku Powszechnym”. W „Piśmie” odpowiada za redakcję językową, weryfikację wszystkich publikowanych treści i dziennikarstwo danych.
ROZMOWY Z K. // FELIETON
Samotność miasta i prażona kukurydza
tekstKAROLINA LEWESTAM
Droga K.
Czasami zastanawiałam się nad napisaniem listu do Ciebie, ale zawsze gdy (...) przychodziła mi taka myśl do głowy, bałam się, że moje problemy są na to zbyt głupie. Teraz stwierdziłam, że potrzebuję przelania na wirtualny papier tego, co mnie dręczy. (...) Dręczy mnie, że jestem tak bardzo samotna. Tak, wiem, oklepane, typowy problem współczesnego świata, ale mówię serio. Nie wiem, jak z tego wyjść, staram się to zrobić od dawna i mam wrażenie, że wszystko zawodzi. (...) Gdybym była okropną osobą, która nie ma w sobie ani trochę serca dla drugiego człowieka, pewnie sama byłabym sobie winna. Wydaje mi się jednak, że nie jestem taka, a myślę tak chociażby dlatego, że nieraz słyszałam od innych ludzi, że jestem wartościowa i fajna. Dlatego właśnie mnie ta samotność tak dziwi – niby ludzie mnie lubią, a jednak zawsze się okazuje, że ostatecznie znajduję się na drugim planie i nie ma nikogo, dla kogo byłabym naprawdę ważna. (...) Nie mam przyjaciół, nie mam bliskich osób, którym mogłabym się wygadać, gdy coś mnie trapi, mam za to bogate doświadczenie w zakresie wizyt u psychologów, psychoterapeutów i psychiatrów, które w pewnym momencie zaczynają nużyć, bo przyjaciół jak nie było, tak nie ma. Jak z tym żyć (i co to za życie)?
Z pozdrowieniami,
Drugoplanowa
Kochana Drugoplanowa!
Zastanawiam się, czy lubisz chodzić po mieście; nie w dni słoneczne czy dni ważne, ale w dni zwykłe, bardzo zwykłe; w dni, kiedy chmury udają niebo, kiedy ludzie biegną do pracy, kiedy hałaśliwe tramwaje niezmordowanie, w odwiecznym rytmie przystanków, wypluwają jednych pasażerów i połykają drugich; kiedy na przejściach dla pieszych tworzą się gigantyczne krople cieczy ludzkiej, a potem wraz z zielonym światłem napięcie powierzchniowe puszcza i człowieczy płyn przelewa się w ulicę. Zastanawiam się, co myślisz, kiedy przypadkiem potrącają cię na ulicy dziewczyny w garsonkach, mężczyźni w garniturach, licealiści z plecakami, robotnicy w jaskrawych kamizelkach; kiedy kupujesz kawę w zatłoczonej Żabce, a ona parzy ci zmarznięte ręce. Zastanawiam się, co czujesz, bo ja wtedy niewiele czuję, jest trochę tak, jakby mnie nie było, moja głowa jest wtedy jak ulica, po której krąży wiatr i podrywa do życia skrawki śmieci, kawałki zapomnianych tekstów. Oto przelatuje fragment piosenki z serialu W garniturach: Living in a beehive and I don’t mind; potem jakieś reklamy, następnie pojawia się Barańczak (Każdy z nas ma schronienie): „Każdy z nas ma schronienie w betonie, / oprócz tego po jednym balkonie, / na nim skrzynkę, gdzie sadzi begonie”.
Kochana Drugoplanowa, Barańczak pisze dalej: „Z okna widać w porze szarówki / stuwatowe w innych oknach żarówki / a pod blokiem kredens z ciężarówki”. I kończy tak: „właśnie znosi firma transportowa / i ktoś dźwiga – ależ się zmordował – / sofę, która jest jak zawsze bordowa”. Niby nic, zwykła scena widziana z okna bloku; ale myślę sobie, że Barańczak pisał ten wiersz z wnętrza betonu miasta, bo tam właśnie najsilniej dotyka nas moc faktu, że życie jest puste i powtarzalne, że wszyscy jesteśmy trochę samotni pod swoimi stuwatowymi żarówkami, że wszyscy jesteśmy na zawsze na drugim planie, że każdy z nas biegnie z kawą z sieciówki, a wieczorem powraca do swojego betonowego schronienia, gdzie siada na swojej sofie (raczej szarej niż bordowej, bo podaż kolorów zmieniła się od 1978 roku, kiedy Barańczak pisał ten wiersz) i podłącza się za drobną opłatą do strumienia bodźców administrowanych przez carów rozrywki. Przeprowadzka w tym wierszu nie zmienia niczego; jeden mieszkaniec zastępuje drugiego, a kredensy i sofy są wciąż takie same; podmiot liryczny też jest obojętny wobec sąsiedzkich przemian; inni ludzie wyślizgują się percepcji. Bo w mieście każdy jest nikim, każdy jest zawsze na drugim planie.
Ale wiem, że to cię nie pociesza, moja Drugoplanowa. Bo nawet jeśli wszyscy jesteśmy tak samo drugoplanowi jak ty, to jakoś tak się dzieje (i jest to, należy zauważyć, niesprawiedliwe), że niektórzy z tych drugoplanowych mają jednak swoje drugoplanowe przyjaźnie, a nawet drugoplanowe związki; i razem wnoszą swoje drugoplanowe sofy do swoich schronień w betonie, a potem siadają na nich razem przed Netflixem i jedzą z miski wspólny popcorn. A od wspólnego popcornu puchnie drugi plan, rośnie jak szalony, nadyma się jak balon – i w końcu staje się jedynym planem, na jakim rozgrywają się wszelkie istotne wydarzenia, cała reszta przestaje mieć znaczenie, przynajmniej dla tych dwojga, którzy siedzą razem na tej sofie. I Ty tego właśnie pragniesz; nie pierwszego planu, ale miłości; zniekształcającego rzeczywistość działania wspólnego popcornu.
A jak masz to znaleźć? Nie wiem, bo jesteśmy dla siebie tylko listem; może powinnaś wychodzić, zostawać; stawiać granice, otworzyć się na innych, mocniej wierzyć w siebie, znaleźć hobby, stracić hobby, niepotrzebne skreślić? Nie wiem, ale mogę Ci z całego serca podziękować, że do mnie napisałaś. Bo teraz, przez krótką chwilę, ja myślę z całych sił o Tobie, a ty myślisz o mnie. Jest trochę tak, jakbyśmy jadły wspólny popcorn, a przez to nie ma już znaczenia, że obie mieszkamy na drugim planie. I dzięki temu wiemy, że umiesz znaleźć Innego, że to się może wydarzyć. Może już, może za chwilę. Grzej miejsce na swojej sofie, Drugoplanowa; a kiedy rozlegnie się pukanie do drzwi, od razu wsadź popcorn do mikrofalówki.
rysunek ANNA GŁĄBICKA
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do mnie.rozmowyzk@magazynpismo.pl
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
POEZJA
I tyle w temacie
MIREŁA IWANOWA
Tam gdzie pamięć nie jest zdeptana tam gdzie cieszysz się owocami swojej pracy tam gdzie nie zakopują cię żywcem tam gdzie zawiść nie jest niemożliwym do wyplewienia chwastem tam gdzie nie nienawidzisz z powodu samej nienawiści tam gdzie słowa to kamienie do budowania nie do obrzucania tam gdzie wolność jest pierwotnym cudem
tam jest Arkadia lecz ty urodziłaś się gdzie indziej
Z języka bułgarskiego przełożyła Magdalena Pytlak
MIREŁA IWANOWA (ur. 1962), bułgarska poetka, publicystka i tłumaczka. Jest autorką dziewięciu książek poetyckich, tomu zawierającego wiersze i opowiadania, jak również zbioru opowiadań oraz esejów. Wielokrotnie nagradzana zarówno w kraju (m.in. Nagroda Stowarzyszenia Pisarzy Bułgarskich, nagroda im. Nikołaja Kynczewa, „Peroto”), jak i za granicą (Nagroda Huberta Burdy dla młodych poetów z Europy Wschodniej). Jej wiersze zostały dotychczas przetłumaczone na angielski, niemiecki, hiszpański, czeski, węgierski, turecki, serbski i łotewski. Od 2016 roku jest dramaturżką Teatru Narodowego im. Iwana Wazowa.
Partnerem poezji w „Piśmie” jest IKM, organizator Festiwalu Europejski Poeta Wolności, który odbędzie się 17–20 kwietnia 2024 w Gdańsku
W KADRZE z cyklu Jedni z nas
Siwy i Maja
zdjęcie i tekstAMADEUSZ ŚWIERK
Mariusz Radzaj „Siwy” i Maja Fiebig to para o statusie kultowej w Karkonoszach. On, punk, wolny duch i pacyfista, po ponad dwudziestu latach życia w Wielkiej Brytanii wrócił do Polski, by z miłości do przyrody zająć się prowadzeniem położonej z dala od szlaków studenckiej Chatki w Karkonoszach. To wyjątkowe miejsce, do którego trafiają ludzie gór i ci, którzy usłyszeli o nim pocztą pantoflową. Nie ma w chatce prądu ani bieżącej wody, a rolę ogrzewania i kuchenki pełni stary piec. Siwemu jednak to nie przeszkadzało, po wielu latach intensywnego życia poszukiwał odpoczynku z dala od cywilizacji. Jako chatar pełnił w niej rolę gospodarza. Często opowiadał o życiu w Anglii, gdzie pracował między innymi jako arborysta, projektant ogrodów czy właściciel knajpy, do której wpadał na śniadania Nick Cave.
Dwa lata temu poznał Maję. W góry zaciągnęła ją koleżanka. To Maja wybrała Siwego. Pomimo sporej różnicy wieku (Maja ma 20 lat, Siwy 47) dogadują się jak rówieśnicy. Przez prawie dwa lata prowadzili razem Chatkę, tworząc w niej niepowtarzalny, rodzinny klimat, który przyciągał wielu miłośników gór. Niedawno razem ze swoimi trzema psami przeprowadzili się do Wrocławia, żeby Maja mogła studiować. Ale często wracają w góry, a do ich nowego miejsca wpada znaczna część górskiego towarzystwa, które poznali w karkonoskiej chatce.
Więcej zdjęć z tegorocznego cyklu na magazynpismo.pl/w-kadrze
PROZA
Przyjechały
tekstWIKTORIA BIEŻUŃSKAilustracja JOANNA STRUTYŃSKA
Gdy wchodzę do mieszkania, drzwi od dużego pokoju są zamknięte. Przez chwilę, w ciszy, ściągam kurtkę i buty, wiem jednak, że nie uda się utrzymać tej zapory, za drzwiami pojawia się dziecko i zaczyna uderzać w nie otwartą dłonią. Podchodzę i kładę rękę na szybie, nie wiem dlaczego, to tylko pogarsza sprawę, dziecko piszczy i bębni w drzwi ze zdwojoną siłą. Z głębi pokoju dobiega zmęczony głos matki, słyszę, jak stękając, dźwiga się z podłogi i szurając stopami w rozdeptanych kapciach, podchodzi do drzwi. Chwyta dziecko za nadgarstki i odciąga je od szyby. Światło wpadające przez okno dużego pokoju zasysa dwie rozmazane sylwetki, jakby rozpływały się we mgle. Idę do kuchni i nastawiam wodę na herbatę.
Dziecko zaczyna płakać. Patrzę na rzeczy rozłożone na kuchennym blacie, podłużne opakowanie czekolady z mlecznym nadzieniem, puszkę mleka w proszku, słoiki z papką dla dzieci, otwartą paczkę chrupek kukurydzianych i wysypujące się z niej złociste okruchy, duży słoik kawy rozpuszczalnej. Szybko zdołałam przywyknąć do tego nie mojego rozgardiaszu, zdarza mi się obłudnie sobie tego gratulować, jakby rzeczywiście kosztowało mnie to wysiłek, tymczasem o wiele łatwiej jest nie dbać o własny komfort niż na odwrót.
Drzwi od dużego pokoju otwierają się i do kuchni wbiega Masza. Odbija się od moich nóg, chwieje się, przez chwilę mam pewność, że upadnie na plecy, ale łapie równowagę i wyciąga do mnie ręce. Podnoszę ją. W drzwiach staje Ana. Wita mnie, uśmiechając się szeroko. Ma zaczerwienioną twarz, załzawione oczy. Na moje „Co się stało?” wzrusza ramionami i uśmiecha się jeszcze szerzej, co chyba oznacza, że mam dalej nie pytać. Przyglądam się więc, jak pociąga nosem, otwiera szafkę, na blacie stawia swój kubek w duże różowe kwiaty. Ma na sobie sweter, który jej przyniosłam, z miękkiej wełny, w kolorze głębokiej czerwieni, z rękawami trzy czwarte i ozdobnym zapięciem z przodu. Ostatnio stale w nim chodzi, wobec czego zdążył się już mocno zmechacić i przesiąknąć dymem z papierosów. „Szkoda tego swetra, mógłby uchodzić za wyjściowy, nawet elegancki” – myślę i natychmiast się za to ganię – niby na jakie okazje Ana miałaby go oszczędzać? Masza wyciąga rękę w kierunku czekolady. Podaję jej wąski pasek owinięty w biało-czerwony papierek. Czajnik paruje, Ana wlewa wodę do kubków. Masza jęczy zniecierpliwiona, nie może odwinąć czekoladki, pomagam jej, w tym momencie Ana mówi, że Lena nie przyjdzie. Mówi po rosyjsku, którego nie znam, ale z którym zdążyłam już się osłuchać i jestem w stanie wyłapywać ogólne znaczenie, resztę załatwia translator w naszych telefonach. Nie do końca rozumiem, dziś nie przyjdzie? – Ani dziś, ani jutro – precyzuje Ana i zaczyna szlochać.
PRZYJECHAŁY KILKA tygodni temu, pod koniec zimy. Stały we cztery w małym, kwadratowym przedpokoju i patrzyły po sobie niepewnie. Bałam się, że ta, która trzyma dziecko, dziewczyna w luźnych, spranych różowych dresach i białej kurtce, to Ana, matka Maszy. „Boże, nie chcę jej tu” – pomyślałam, widząc, jak zawstydzona, nieufna Lena łypie na wysoką, szczupłą kobietę, swoją matkę, Tatianę, która plącząc końcówki i potykając się o wyrazy, przedzierała się przez polszczyznę, paplała coś o długiej podróży i jej szczęśliwym końcu, choć wyczerpująca jazda jej nie dotyczyła. Tatiana mieszkała w Polsce już od jakiegoś czasu, gdy wybuchła wojna, postanowiła ściągnąć do siebie córkę i znaleźć też miejsce dla Any – szwagierki – i jej dziecka. Ana się nie odzywała, stała, uśmiechając się niepewnie, w rękach trzymała dwie wypchane kolorowe torby na zakupy. Nie od razu zorientowałam się, kto jest kim, myślałam wtedy, że Ana to jakaś wzięta do pomocy koleżanka.
Dopiero w dużym pokoju dostrzegłam ich bagaż – wielką czerwoną walizkę, która wylądowała na środku pokoju razem z torbami. Leżała jak oczywisty symbol tej sytuacji, na swoim miejscu. Lena stanęła pod ścianą, koło okna. Nie chciała usiąść ani napić się herbaty. Milczała, wbijając wzrok w matkę. Tatiana położyła na stole małe opakowanie truskawek. Usiadła w fotelu, rozerwała folię i delikatnie wysunęła papierową tackę, na której leżały owoce. Wzięła jeden, nadgryzła. Ana stanęła w rozkroku nad bagażami, poprawiła bluzkę, podciągnęła spodnie, pochyliła się i wyprostowała z pokaźną paczką pieluch. Spojrzała na mnie, niepewna, gdzie może ją odłożyć. Zrobiła gest w kierunku regału. Skinęłam głową. „Okej, to jest matka dziecka” – pomyślałam z ulgą i patrzyłam, jak Ana układa rzeczy na półkach, szybkość i pewność jej ruchów sprawiały mi przyjemność, chciałam, by te gesty świadczyły o niej. To krzątactwo, rozprzestrzenianie się cudzych rzeczy, to natychmiastowe zawłaszczanie przestrzeni przez Anę było czymś o wiele łatwiejszym do przełknięcia niż lęk, wstyd i wyobcowanie Leny. Nie miałam wtedy pojęcia, co to oznacza – zredukować swoje życie do sypialni, gdzie mieści się jedynie łóżko i szafa, nieustannie dbać o najwyżej neutralny ton rozmów, starać się nie nasłuchiwać każdego szelestu za ścianą. Tatiana opuściła dłoń z nadgryzioną truskawką na kolano, celując jej bladym, mączystym wnętrzem w Piotrka. Siedział wyprostowany na brzegu sofy i zasypywał ją pytaniami o jej życie w Polsce. Wyglądał jak zdesperowany ankieter, którego w końcu ktoś wpuścił za drzwi, gorliwie zaciekawiony, przesadnie uważny. Dawno nie widziałam go tak zaangażowanego, tak czymś pochłoniętego i wydawało mi się to nieco niewłaściwe, jakby ta gastarbeiterka z Ukrainy wyzwoliła w nim pragnienie doświadczenia choćby namiastki egzotyki, jakiejkolwiek inności. Jej to wyraźnie schlebiało – słuchała go, szczerząc się, z lekko przekrzywioną głową, dając sobie dużo czasu do namysłu, szukając słów, powoli wędrowała wzrokiem po suficie i wracała do niego, niosąc odpowiedź na starannie ułożonych, przetartych językiem ustach. Ana zatrzymała się z naręczem makaronów i kasz. Spojrzała pytająco. Wyszłyśmy do kuchni. Otwierałam przed nią szafki: tu talerze, tu kubki, tu garnki, tu patelnie. Kiwała głową, jasna grzywka wchodziła jej do oczu. W pewien sposób bezwiednie naśladowałam jej ruchliwość – uchylałam i zatrzaskiwałam przed nią drzwiczki, wyrzucając z siebie nazwy przedmiotów, jakby chcąc uchodzić w jej oczach za osobę równie energiczną co ona i jakby to miało nas do siebie zbliżyć. Otworzyłam ostatnią, pustą szafkę i opuściłam ręce. Ana uniosła paczki z jedzeniem, ułożyła je na półce, przytrzymując chwilę dłonie na opakowaniach. Pomyślałam, że ma świeżo zrobione paznokcie. Dociskałam spojrzeniem jej ręce, palce – zwykłe, duże, pełne palce kobiety o mocnej posturze, bezwstydnie i powoli prześlizgiwałam się po lakierze, płytka po płytce, po pastelowym różu bez skazy, bez odprysków, i nie składało mi się to – gdzie medytacje nad pilnikiem, a gdzie pakowana w pośpiechu walizka, gdzie hybryda, gdzie ucieczka? Westchnęła, drgnęłam. Gdy uniosła dłoń, by zamknąć szafkę, cofnęłam się i wyszłam.
– Przed wojną nie można było wwozić do Polski mięsa, teraz każdy wjeżdża, z czym chce – powiedziała Tatiana, kręcąc głową z dezaprobatą. Usiadłam obok Piotrka na kanapie. Masza chodziła w kółko, trzymając przed sobą wielki worek kolorowych klocków. Lena uklękła na podłodze i wyciągnęła do niej ręce. Ana schyliła się i podniosła opróżnioną torbę. Złożyła ją na pół, przycisnęła do brzucha i powoli wygładziła. Spojrzała za okno. Zaszeleścił otwierany worek. Masza zanurzyła rękę w klockach. – W Polsce nie ma dobrej słoniny – ciągnęła Tatiana i włożyła do ust napoczętą truskawkę. Wypowiadane przez nią zdania były powolne jak ugryzienia, z długimi przerwami pomiędzy nimi. Ana otworzyła walizkę i usiadła na kanapie. Odgarnęła grzywkę z czoła. Masza podała jej klocek, mocno wciskając go w miękkość wyciągniętej dłoni. Ana wpatrywała się w rzeczy upchane w walizce, trzymając nieruchomą dłoń z klockiem przed sobą. Tatiana przełknęła truskawkę. Wzniosła oczy do sufitu. – Szlifuję, oczyszczam. Czasem maluję. Lubię swoją pracę, nawet bardzo. – Lena wysypała zawartość worka na podłogę. Przez kilka sekund wszyscy patrzyliśmy, jak kolorowe prostokąty i kwadraty rozpryskują się po jasnych drewnianych klepkach. Hałas, jaki się przy tym wytworzył, chyba trochę zaskoczył Lenę, bo zerkała niepewnie to na mnie, to na Piotrka. Masza wyrwała matce klocek i rzuciła nim o parkiet. Pisnęła. Za chwilę podniosła inny i zaczęła przechadzać się po pokoju, uderzając zabawką o meble. Lena wodziła za nią wzrokiem rozbawiona, uśmieszek, który błądził na jej bladych ustach, był jak cienkie pęknięcie albo nierówność na ścianie. „Mam nadzieję, że Tatiana zabierze ją ze sobą” – pomyślałam. Co my z nią poczniemy, jeśli okaże się, że w gąszczu wpisywanych w translator ustaleń między Tatianą a Piotrkiem doszło do zakłócenia w komunikacji, ktoś coś przekręcił, opacznie zrozumiał? Ana dźwignęła się z kanapy, jej wcześniejsza ruchliwość wyparowała. Podeszła do córki i zaczęła jej tłumaczyć: – Tak nie należy robić, można za to połączyć ze sobą klocki, zobacz. – Masza potrząsnęła głową i odepchnęła ją. Ana się roześmiała. Tatiana cmoknęła i powiedziała coś, co zabrzmiało jak: – Ach, bałwanna. – Ana poprawiła spodnie. Potarła dłońmi o uda, odgarnęła włosy z czoła. Zajrzała do drugiej torby, dźwignęła ją i postawiła koło regału. Wsunęła walizkę pod stół. Sięgnęła po kubek, upiła. Usiadła na podłodze i zaczęła układać klocki. Brała je do ręki, przesuwała palcem po wypustkach, dociskała, łącząc ze sobą, jej ruchy były teraz ślamazarne i jakby celowo niewprawne. Piotrek usiadł obok niej. Oboje budowali wieże, patrzyli, jak upadają, demolowane przez Maszę, i zaczynali od nowa. – Polacy? – mlasnęła Tatiana. – Taa, są w porządku.
Dziewczynka krążyła między dorosłymi, podając i zabierając im klocki. W końcu się zatrzymała, ściskając w rękach jeden z prostokątów. Patrzyła na mnie z wahaniem. Zaczęłam zsuwać się z kanapy, ostrożnie, jakby Masza była kotem, którego nie chcę spłoszyć, i usiadłam na podłodze. Dziewczynka podała mi klocek i klasnęła w dłonie. Trzymałam go między nami w wyprostowanych palcach, aż zabrała go z powrotem.
– Na początku schodziliśmy do piwnicy za każdym razem, kiedy był alarm, potem przestaliśmy zwracać na to uwagę – powiedziała nagle Ana. Oderwała dłonie od klocków i z tylnej kieszeni spodni wyciągnęła telefon. Przesuwając palcem po ekranie, ciągnęła: – Nie dało się przespać nocy. Ja z dzieckiem, na czwartym piętrze. Góra, dół, góra, dół i tak kilka razy w ciągu nocy. W piwnicy, wiadomo, sąsiedzi zaraz otwierają butelkę, śmiechy, głośne rozmowy. To nie są warunki dla dziecka.
Piotrek zapytał, czy rozumiem. Kiwnęłam głową. Ana podsunęła mi telefon. Na zdjęciu, na pierwszym planie zobaczyłam ją, w tej samej kurtce, w której przyjechała, siedzącą na skraju czegoś, prawdopodobnie materaca, którego nie było widać pod stertą okryć. W głębi, w rogu pomieszczenia leżała na wznak Masza – ubrana w kombinezon, szczelnie okryta, tak że w zasadzie widać było tylko wycinek jej twarzy, dwa duże, zaczerwienione poliki z białym smoczkiem pośrodku i dwa błękitne punkty oczu. Sporą część kadru zajmowała wybrzuszona pościel, wciąż ten sam atrybut cywili usiłujących przetrwać wojnę – spiętrzone kołdry, pierzyny, bety.
ANA MÓWI, że dostała dziś wiadomość od Tatiany. Lena nie może zajmować się Maszą, ma szkołę, musi się uczyć. I nie, powiedziała matce, że nie poczeka, aż Ana sobie coś zorganizuje, i nie obchodzi jej, co się teraz stanie. Ana odbiera ode mnie dziecko, biorę nasze herbaty i przechodzimy do dużego pokoju. Siadamy na podłodze, na macie z piankowych puzzli z wyjmowanymi ze środka kolorowymi literami i cyframi. Książki i zabawki walają się po całej podłodze, kanapa, która zmieniła się w łóżko matki i córki, jest rozłożona na stałe, na pościel narzucono tylko koc. W rogu pokoju stoi krzesełko do karmienia, na regale pieluchy, mokre chusteczki, patyczki do uszu, maść na odparzenia. Masza przynosi książkę, wyciąga palec, pokazuje: kura, krowa, koń. Ana sięga po telefon i pociągając nosem, klika w ekran, pewnie chce jeszcze raz zajrzeć do konwersacji z Tatianą. Powtarza to, co powiedziała mi w kuchni, tym razem wolniej, skinieniem głowy akcentując koniec każdej frazy, zdania, jakby to było dyktando albo jakby deklamowała wiersz, melodia jej mowy ulega zmianie, gdy chce się upewnić, że dobrze ją rozumiem.
Gdy Ana znalazła pracę, powiedziała, że Lena będzie przychodziła zajmować się Maszą. Nie zapytała nas o zgodę, tylko nam to obwieściła, od początku taki był plan, wymyśliła go jeszcze w Ukrainie. Pomyślałam wtedy, że to dość kruchy układ, nie do utrzymania na dłuższą metę, ale dla niej był wszystkim, na nim miała budować swoje życie tutaj.
Od dwóch tygodni Ana pięć, sześć nocy z rzędu wykłada towar w dyskoncie, dostała od tego bąbli na rękach i połamała paznokcie, bo za odzież ochronną należy wyłożyć z własnej kieszeni, ale to dobra praca, terminowo płatna. W tym czasie zawsze była u nas Lena, przemykała, nie zostawiając żadnych śladów, żadnego kubka ani talerza na suszarce, tak samo blada i unikająca kontaktu jak po przyjeździe, przemawiająca do Maszy ściszonym, nieco znużonym głosem. Nad ranem wracała Ana, mając przed sobą jakieś dwie, może trzy godziny snu i tyle samo w ciągu dnia podczas drzemki dziecka, przez co pod jej oczami pojawiły się sińce, a ruchy stały się powolne z przemęczenia.
Pozostawało tylko znaleźć dla ich trójki mieszkanie, wyjaśnia Ana, jakby to była najprostsza część jej planu. Rodzina powinna się wspierać, ona nie zostawiłaby nikogo na lodzie, tak została wychowana. To mówiąc, znów wybucha płaczem i wyciąga ręce do Maszy. Mała rzuca książkę, ochoczo wtula się w matkę.
– Ona żyła w strasznej biedzie – ciągnie Ana.
– Kto? – pytam.
– Lena. Mieszkała z babką na wsi. Do szkoły na drugie śniadanie dostawała gotowane kartofle. Wstydziła się jeść przy koleżankach. Tatiana siedzi w Polsce trzy lata i tylko raz przysłała sto dolarów. Co to jest sto dolarów? To ja Lenie kupowałam to buty, to koszulkę, dawałam kieszonkowe. Co ja teraz zrobię? Co my zrobimy, Masza?
Ana płacze, niezgrabnie obejmuję ją ramieniem. Mówię, że zostanę z Maszą. Najpierw nie chce o tym słyszeć, ale po chwili zgadza się i dodaje, że popracuje do końca miesiąca, a potem poszuka czegoś innego, no i koniecznie trzeba załatwić sadzik. Co takiego? Żłobek. Kiwam głową, tak, na pewno wszystko się ułoży, chociaż pierwszy raz od przyjazdu Any mam wątpliwości, czy rzeczywiście uda jej się stanąć na nogi, nie wiem nawet, ile Ana ma pieniędzy, czy będzie w stanie wynająć mieszkanie, jak zamierza szukać lokum i żłobka, nie znając ani słowa po polsku, to oczywiste, że my będziemy musieli się tym zająć, a co, jeśli od początku, od dnia, kiedy przekroczyły próg mieszkania, stanęliśmy na krawędzi katastrofy, z tą kobietą i jej córką na zawsze za naszą ścianą?
Wstajemy z podłogi. Opanowana i w całkiem dobrym humorze Ana pokazuje mi, jak się przewija dziecko, w co je przebrać i jak ukołysać do snu, ile trzeba odmierzyć mleka w proszku, do której kreski na butelce nalać wody.
Gdy staje się jasne, że zbiera się do wyjścia, dziewczynka zaczyna płakać.
Siedząc na kanapie, bez słowa przyglądam się, jak matka tuli córkę, czule do niej przemawia, jak traci cierpliwość i zaczyna krzyczeć, nazywając ją brzydką i nieposłuszną, jak szarpie ją, ściskając za ramiona, straszy laniem, wreszcie wymierza jej kilka uderzeń w pośladki. W myślach usprawiedliwiam Anę, tyle przeszła, życie jej nie oszczędza, jest sama z dzieckiem, a za chwilę się za to ganię, a następnie usprawiedliwiam siebie, tak trudno mówić i robić ciągle to, co należy, zachowywać się tak, żeby nie mieć sobie nic do zarzucenia, jestem zmęczona tą fasadą, nie chcę zajmować się jeszcze tym, w jaki sposób ta kobieta wychowuje swoje dziecko, prawdę mówiąc, w tym momencie chciałabym, żeby zniknęły.
Zostajemy same z Maszą, która nie przestaje wyć, wyje coraz bardziej. Podbiega do drzwi wyjściowych i wspina się na palce, chce dosięgnąć klamki, chce, by jej w tym pomóc, trzęsie się z desperacji, wyciąga do mnie ręce. Podsadzam ją. Po chwili chce zejść, więc stawiam ją na ziemi, podnoszę ją w ten sposób i opuszczam jeszcze kilka razy. Wreszcie wbiega z powrotem do pokoju i szlocha, wrzeszczy, drze japę w najbardziej swobodny, nieskrępowany i ostateczny sposób. Klękam obok niej i gładzę ją po plecach, nie wiem, co jeszcze mogłabym zrobić, biorę więc do ręki komórkę i odpalam YouTube’a. Widziałam, że Ana czasem włącza Maszy rosyjskojęzyczną bajkę o dziewczynce i niedźwiedziu. Dziecko kwili jeszcze siłą rozpędu, ale wesołe dźwięki dobiegające z telefonu ostatecznie przekonują je i siada mi na kolanach. Oglądamy kilka odcinków, wszystkie według tego samego schematu – gapowata dziewczynka pakuje się w kłopoty, z których wyciąga ją jej roztropny przyjaciel i współlokator, niedźwiedź. Masza uspokaja się, przez chwilę myślę, że najgorsze za nami, ale ona napręża nogi i zaczyna stękać, dociera do mnie, że sra. W lekkiej panice prowadzę ją do łazienki, widywałam już, jak Ana ją myje – stawia dziecko w umywalce i ręką wydłubuje resztki gówna spomiędzy pośladków, ja jednak nie chcę robić tego w ten sposób. Rozbieram Maszę od pasa w dół i wstawiam pod prysznic. Odkręcam wodę, czekam aż nieco się nagrzeje, następnie usiłuję nakierować strumień wody ze słuchawki na tyłek, ale dziewczynka niecierpliwi się i wierci, moczę rękawy i dół jej bluzki, ona piszczy, miota się po brodziku, rwie do ucieczki, w końcu polewam ją nieco we właściwym miejscu i uznaję, że starczy, jedną ręką zakręcam kran, drugą sięgam po ręcznik. Wycieram ją, rzucam ręcznik na pralkę. Wracamy do pokoju, kładę ją na łóżku. – Proszę, nie wstawaj – mamroczę – wytrzymaj jeszcze chwilę. – Najpierw maść. Smaruję srom i pachwiny, ich widok trochę mnie zaskakuje, są zaczerwienione i pokryte drobnymi krostkami, jestem jakaś zawstydzona, onieśmielona tym jej ufnym, zupełnie pozbawionym wstydu rozkraczeniem, leży całkiem spokojnie, chichocząc cicho, może moje niewprawne, zbyt delikatne ruchy ją drażnią, w każdym razie to, co mnie wydaje się graniczne, dla niej jest rutynowe i zwykłe. Biorę pieluchę. Sprawdzam tył i przód, wsuwam pod pośladki i zaklejam, może nie tak dokładnie i równo, jak bym chciała, ale całość jakoś się trzyma. Jeszcze tylko rajstopy, naciągam je w ostatniej chwili, nim dziewczynka zacznie wierzgać, ostatecznie wyrywa mi się i zeskakuje z łóżka.
Z kartonu z zabawkami wywleka drewniany sześcian z otworami w różnych kształtach, w środku grzechoczą pasujące do otworów klocki. Wydobywam je, a ona pracowicie wciska z powrotem – kwadrat w kwadrat, trójkąt, serce, gwiazdę, półksiężyc. Masza ma to opanowane, doskonale wie, który klocek gdzie pasuje, ale nie nudzi jej ta zabawa, przeciwnie, całkowicie ją pochłania, jej ruchy są pełne pasji, podoba jej się dźwięk, z jakim klocki wpadają do środka. Po wielu cyklach wkładania i wyjmowania, pojedynczych uderzeń i zbiorowych gruchotań nadal nie ma dość, jest skupiona i jakby w transie, któremu sama zaczynam ulegać – wydaje mi się, że to przeciskanie kształtów przez otwory to jakiś ostateczny test na realność, istniejemy dopóty, dopóki będziemy sprawdzać, czy da się przepychać kwadraty przez kwadraty, dopóki trójkąt będzie stawiał opór gwieździe i tak dalej. „Nie mamy wyjścia, to jest coś, co należy robić – zdaje się mówić Masza, poważnie patrząc mi w oczy – no dalej, na co czekasz, przepychaj”. Podaje mi czerwony kwadrat i powoli wkładam go w otwór. Nagle Masza zmienia taktykę, źle dopasowuje klocki, popełnia kilka błędów z rzędu, nim trafi w odpowiednią dziurę, jej ruchy stają się niezdarne, jakby zapomniała, jakby zaczynała uczyć się tego od nowa. Podaje mi klocki, żebym robiła to za nią, każdy prawidłowo dopasowany kształt nagradza oklaskami. „Nie dam rady spędzać tak prawie każdego wieczora do końca miesiąca – myślę. – Dlaczego tak ochoczo, tak od razu się zgodziłam, dlaczego nie dałam sobie czasu do namysłu, czy w ogóle jakieś inne rozwiązanie wchodziłoby w grę? Trzeba będzie zaangażować w opiekę Piotrka”.
Zamyślam się i zalewam mleko zbyt gorącą wodą. Wystawiam parującą butlę na balkon, gaszę górne światło, zapalam lampkę. – Czas spać, Masza – mówię. Biorę ją na ręce i próbuję kołysać, ale ona domaga się butelki. Otwieram balkon, podaję jej wciąż zbyt ciepłe mleko, które ona zrzuca na podłogę. Odstawiam butlę, mija chwila, Masza wyciąga rękę w kierunku mleka, butelka spada na ziemię. – Kurwa mać – mówię – nie będzie na razie butelki. – Odstawiam ją na regał. Mała wyciąga ku niej dłoń i jęczy, jednocześnie opiera głowę o moje ramię i zastyga. Chodzę po pokoju, kołysząc ją, może się uda, może nawet zaśnie bez tego cholernego mleka? Nagle dociera do mnie, że od wyjścia Any nie dałam jej nic do jedzenia. Zapomniałam.
Układam Maszę na łóżku i przykrywam kołdrą. Daję jej smoczek, stawiam w pobliżu wciąż zbyt ciepłą butelkę. Kilka razy siada na łóżku, wypluwa smoczek. Nie reaguję, dziewczynka kładzie się, popłakując. Znów siada, sięga po butelkę. Wkłada ją do buzi, zaczyna pić. Zasypia.
„Udało mi się” – myślę, patrząc na jej długie, ciemne rzęsy rzucające cień na zaczerwienione policzki i mokre od potu czoło. „Jakbym właśnie ułożyła cały świat do snu” – myślę jeszcze i natychmiast jest mi wstyd za to ckliwe zdanie, jak łatwo przychodzą te puste formułki, puentki w parze z samozadowoleniem.
„Gorąco jej” – myślę. Przypomina mi się zdjęcie w piwnicy, zgrzane dziecko pod hałdami okryć, lalkowata twarz z rozwartymi oczami. Gaszę lampkę i ostrożnie kładę się obok. Zapominam zrobić jeszcze jedno mleko. Nad ranem dziecko budzi się kilka razy i próbuje ssać pustą butelkę.
Następnego dnia Ana mówi mi, że przemyślała sprawę, nie może prosić mnie o opiekę nad Maszą, to zbyt wiele. Zwolniła się, wczoraj był jej ostatni dzień w pracy.
WIKTORIA BIEŻUŃSKA (ur. 1985), pisarka. Jej debiutancka powieść Przechodząc przez próg, zagwiżdżę została nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody im. Witolda Gombrowicza, znalazła się też w finale Nagrody Literackiej Nike.
Prozę w „Piśmie” wspiera Miasto Gdynia, sponsor Nagrody Literackiej GDYNIA
POEZJA
Sycylijka
DARKO CVIJETIĆ
Zoranowi Žmiriciowi
Kiedy brata Zorana W worku przywiozła ciężarówka Matka wydała resztę jego ubrań Część Caritasowi część Merhametowi Kilka swetrów trafiło do Domu starców ulicę obok
Zawsze gdy Zoran Mijał ten dom Widział sweter po bracie czerwony w kratkę Na dziadku grającym w szachy
Każdy mat Dany drewnianemu królowi Wyrzynał mu scyzorykiem Serce
Z języka chorwackiego przełożył Miłosz Waligórski
DARKO CVIJETIĆ (ur. 1968), bośniacko-hercegowiński poeta, prozaik, reżyser, aktor i dramaturg. Syn Chorwatki i Serba. Od 1990 roku wydał jedenaście tomów poetyckich. Jego wiersze tłumaczono na francuski, angielski, niemiecki, słoweński, hebrajski, albański, węgierski, polski, macedoński i jidysz. Członek Pen Clubu Bośni i Hercegowiny oraz Stowarzyszenia Pisarzy Bośni i Hercegowiny. Pracuje jako reżyser i dramaturg w Teatrze Prijedor w Republice Serbskiej.
Partnerem poezji w „Piśmie” jest IKM, organizator Festiwalu Europejski Poeta Wolności, który odbędzie się 17–20 kwietnia 2024 w Gdańsku
REPORTAŻ
Kosmos, jednorożce i wyspy szczęśliwości
tekstJULIA LACHOWICZ-NOWIŃSKArysunekKAMIL REKOSZ
MENTORZY BEZ KOMPLEKSÓW, za to z pasją, uczenie się od lepszych i mierzenie wysoko – to sprawia, że impreza informatyków nie jest już smutną posiadówką czterech gości przy stoliku z ceratą.
Jest taki mem. Zdjęcie czterech chłopaków siedzących przy stole. Dwóch ma na sobie sweterki, trochę babcine, takie, jakie wszyscy mieliśmy w latach 90., bo moda nie nadążała za przemianami ustrojowymi. Stół jest nakryty ceratą, na nim kubki, takie bez ucha, co zawsze na koloniach parzyły ręce od za gorącej herbaty. Uśmiechają się niepewnie. Jest rok 1997. Zdjęcie zrobił profesor matematyki Jerzy Bednarczuk podczas obozu naukowego w Domu Wczasowym Zgoda w Zwardoniu, na który trafiali finaliści olimpiady matematycznej. Podpis: „impreza informatyków” (choć już teraz wiemy, że raczej impreza matematyków). Ha, ha. Podczas gdy mem zaczął żyć własnym życiem, a liczne iteracje prześcigały się w jego coraz „śmieszniejszych” wersjach, odgrywaniu scenki przez dziennikarzy i polityków, chłopcy ze zdjęcia robili swoje. Programowali, liczyli, uczyli się.
Gdy dziś poszukamy tego zdjęcia w internecie, obok heheszków znajdziemy liczne artykuły zachwycające się światowym sukcesem polskich informatyków ze zdjęcia. „Kiedyś wyśmiewani, dziś wielce doceniani”, „Zrobili międzynarodowe kariery” – krzyczą nagłówki. Postanowiłam sprawdzić, jak naprawdę potoczyły się ich losy.
Obecnie tylko jeden z „imprezowiczów” mieszka za granicą – w Kanadzie. To Piotr Przytycki, który pracuje jako profesor matematyki na Uniwersytecie McGilla w Montrealu. Studenci chwalą go za znajomość swojej dziedziny, niektórzy nazywają go geniuszem, choć czasem wskazują, że lepiej się zna na matematyce niż na uczeniu. Wielu ostrzega przed niezbyt czytelnym pismem profesora. W 2019 roku Amerykańskie Towarzystwo Matematyczne przyznało mu prestiżowe stypendium Centennial Fellowship. Pozostali bohaterowie słynnego zdjęcia mieszkają dziś w Polsce. Doktor Marcin Petrykowski, który wykładał na Uniwersytecie Wrocławskim, obecnie pracuje jako analityk w wielkiej międzynarodowej firmie Tietoevry, która zajmuje się tworzeniem oprogramowania na zlecenie. O trzecim „imprezowiczu” Janie Pelcu niewiele udało mi się dowiedzieć, oprócz tego, że w 1998 roku razem z Piotrem Przytyckim zakwalifikował się do olimpiady. O ostatnim z chłopaków ze zdjęcia można natomiast faktycznie powiedzieć, że podbił świat, a nawet kosmos. To ten bez okularów, przy stole siedzi w granatowym sweterku.
Historia Tomasza Czajki pokazuje, jak wiele elementów musi się połączyć, by móc odnieść sukces. A także skłania do refleksji co, oprócz talentu, pozwala polskim informatykom i inżynierom na wysokie loty, a co brutalnie ściąga ich na ziemię. I dlaczego Polska ciągle plasuje się w ogonie Europy pod względem innowacji – czyli tych wynalazków i zmian, które mają wpływać na rozkwit gospodarczy firm oraz krajów. (W rankingu Global Innovation Index 2023, przygotowywanym przez Światową Organizację Własności Intelektualnej, Polska uplasowała się na czterdziestym pierwszym miejscu ze 132 ekonomii świata i dwudziestym szóstym wśród trzydziestu dziewięciu krajów europejskich. Tuż przed Grecją, a za Indiami. Wyprzedzają nas Łotwa, Węgry czy Słowenia).
ŻEBY ZACZĄĆ odpowiadać na te pytania, warto zdefiniować, co oznacza obecnie sukces w informatyce i innych nowoczesnych technologiach. Zapytałam o to dwóch profesorów, którzy od lat działają na styku nauki i biznesu.
– Sukces. Nie lubię tego słowa. Bo dla każdego to może być coś innego. Dla jednych jest to wygrana grantu w konkursie na uczelni, dla innych – prestiżowy grant Europejskiej Rady do spraw Badań Naukowych. To kwestia indywidualna – zaznacza profesor Tomasz Szapiro, były rektor Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.
Profesor Piotr Moncarz z Uniwersytetu Stanforda, jeden z inicjatorów TOP 500 Innovators (sponsorowanego przez polski rząd programu, dzięki któremu 500 polskich naukowców i innowatorów miało szansę na staże i szkolenia między innymi na Uniwersytecie Stanforda, na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley i Cambridge) i założyciel Polsko-Amerykańskiej Rady Współpracy, dodaje: – Sukces to bycie najlepszym uczniem w symbolicznym Pcimiu. Ale też najlepszym studentem na Uniwersytecie Warszawskim. Albo mistrzem świata w programowaniu. Te wszystkie osiągnięcia są sukcesami. Pytanie więc nie jest o to, czym jest sukces, ale jak wykorzystać swój potencjał.
Czyli jeżeli ktoś może być najlepszy na Harvardzie, to szkoda, żeby siedział na nieznanej uczelni i się nudził. A gdy ktoś ma potencjał, by jego firma stała się jednorożcem, czyli aby jej wartość była wyceniana na ponad miliard dolarów, to sukcesem będzie, gdy dołączy do tego grona. Ale nie każda firma musi mieć taki cel, bo sukces to spełnianie swoich marzeń, robienie rzeczy, które przydają się innym. Sukces, jak się zaraz okaże, to czasem wystrzelenie rakiety w kosmos i powrót do domu.
TA HISTORIA zaczęła się w Stalowej Woli, pod koniec lat 80. Tomek Czajka chodził do lokalnej podstawówki i od pierwszych lat interesował się matematyką.
– Ta pasja znalazła prawdziwe ujście w momencie, w którym zostałem stypendystą Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci, w piątej czy szóstej klasie podstawówki – wspomina Czajka. Do programu zgłosiła go wychowawczyni, Eugenia Kozłowska. Fundusz to organizacja, która od 1983 roku wspiera uzdolnione dzieci w Polsce. Podczas kwalifikacji oceny szkolne nie są brane pod uwagę, liczą się zainteresowania, zajęcia dodatkowe, udział w konkursach czy olimpiadach naukowych. Fundusz nie daje swoim stypendystom gotówki, za to organizuje obozy naukowe i wyjazdy, także do najlepszych ośrodków naukowych świata, między innymi do Massachusetts Institute of Technology (MIT).
Ciekawość Tomka wreszcie zaczęła być zaspokajana.
– Starałem się brać udział w jak największej liczbie tych obozów, bo czułem się tam bardzo dobrze, poznawałem świetnych ludzi i przede wszystkim dużo się uczyłem. Szczególnie lubiłem te stricte matematyczne. Jeździłem też na chemiczne i fizyczne. Po jednym z nich byłem przekonany, że zostanę fizykiem – wspomina Czajka. W wieku jedenastu lat, w 1992 roku, Tomek dostał swój pierwszy komputer, ośmiobitowy Sam Coupé. Marzenie! Mało kto miał wtedy taki sprzęt w domu, ale jego rodzice, z wykształcenia matematycy, pracowali jako programiści w Hucie Stalowa Wola. Dlatego w domu Tomka obecność komputera była oczywista. Jak wspomina jego mama w wywiadzie dla portalu Nowiny24.pl, sprzęt był dość prymitywny i nie miał żadnych gier. Żeby go używać, Tomek i jego brat musieli nauczyć się sami pisać programy.
Programowanie nie było jednak miłością od pierwszego wejrzenia. Młody Czajka nadal wolał matematykę i fizykę. Zdanie zmienił po zajęciach podczas któregoś z obozów naukowych. Tam dowiedział się też o istnieniu informatyki teoretycznej – algorytmiki. To spotkanie sprawiło, że w liceum zaczął brać udział w olimpiadach informatycznych. Jego nauczyciel matematyki z tych czasów, Waldemar Rożek, wspomina, że Czajka miał dwa elementy konieczne do osiągnięcia sukcesu: talent i pracowitość. „Nigdy nie wymagał on większego kształtowania. Wystarczyło tylko wiedzieć, czego poszukuje, i podpowiadać coraz ciekawsze problemy. Czasami odnosiłem wrażenie, że najlepiej mu nie przeszkadzać. Sam parł do przodu. Bez przeszkód pokonywał wszystkie szczeble olimpiad matematycznych i informatycznych. Zwoził medale z międzynarodowych konkursów młodych matematyków w Argentynie, Korei Południowej i na Tajwanie” – opowiadał o swoim byłym uczniu Rożek. A Czajka dodaje, że pan Rożek nie tyle, że go uczył – uczył się głównie sam – ale bronił go przed innymi nauczycielami, którzy uważali, że za dużo czasu spędza na przygotowaniach do olimpiad.
Jak dziś twierdzi Czajka, to właśnie udział w olimpiadach zmienił bieg jego życia. Stały się celem i siłą napędową. A także kluczem, który otwierał kolejne drzwi do sukcesu. Profesor Krzysztof Diks, od trzydziestu lat zaangażowany w organizowanie olimpiad informatycznych, przyznaje, że dla wielu laureatów były one ważnym momentem w życiu, który zdefiniował ich dalszą drogę. Nie tylko otworzyły im drzwi na uniwersytet, ale też stworzyły ekosystem osób, które wzajemnie sobie pomagały. – Od zawsze stawialiśmy na relacje. Nigdy nie było bariery, że profesor z dzieciakami nie gada. Sami jeździliśmy na te obozy, kibicowaliśmy młodym, uczyliśmy ich – tłumaczy profesor Diks.
Najzdolniejsi jechali na międzynarodową olimpiadę informatyczną. Kolejni wychowankowie widzieli, że jak się mierzy daleko, można dojść na sam szczyt. Polacy mają od lat ogromne sukcesy w tej rywalizacji. Od 1989 roku, kiedy po raz pierwszy wystawili swoich uczniów, zdobyli w sumie 127 medali, w tym czterdzieści dwa złote. Plasuje to Polskę na piątym miejscu na świecie, po Chinach, Rosji, Stanach Zjednoczonych i Korei Południowej.
Pytam więc profesora Diksa o to, na czym opiera się ten sukces polskich programistów.
– Dość szybko wyłapujemy talenty dzięki temu, że współpracujemy z nauczycielami z podstawówek czy liceów. Kiedy zaczynaliśmy te trzydzieści lat temu, robiliśmy szkolenia dla nauczycieli, pokazywaliśmy im, jak przygotowywać uczniów do olimpiad i zawodów. Staraliśmy się trafiać jak najszerzej, bo zdolni uczniowie są wszędzie. W miastach i wioskach. Oczywiście dużo też współpracujemy z najlepszymi szkołami i nauczycielami, którzy są zainteresowani inwestowaniem w talent wychowanków i mają wypracowane metody uczenia informatyki – tłumaczy.
Do takich szkół należą między innymi VI Liceum Ogólnokształcące w Bydgoszczy, warszawskie liceum Staszica czy gdyńska „Trójka”, które nazywane są kuźniami młodych talentów informatycznych. Często to nawet nie kwestia samych szkół, a konkretnych nauczycieli, jak Ryszard Szubartowski z Gdyni czy wspominany Waldemar Rożek ze Stalowej Woli, którzy mają wyczucie do młodych, wiedzą, jak ich zmotywować, nauczyć i dodać skrzydeł albo jak nie przeszkadzać, by sami mogli pofrunąć po sukces.
– Docenienie młodych ludzi jest niezbędne w ich rozwoju. Takie metaforyczne głaskanie po głowie jest ważne, bo nakręca do nauki – dodaje profesor Diks. I tłumaczy, że często bardzo zdolne osoby są przyzwyczajone do tego, że są najlepsze w szkole, w klasie. Są zmotywowane. Gdy wychodzą poza swoją strefę komfortu, może się okazać, że już nie są najlepsze. W tym rola mentorów, którzy muszą je wesprzeć, docenić, właśnie pogłaskać po głowie. Nauczyć wyciągania wniosków z porażek i wytrwałości. To daje im pewność siebie, niezbędną do brania udziału w tego typu wyzwaniach.