Pismo. Marzec 2025 - Fundacja Pismo - ebook
NOWOŚĆ

Pismo. Marzec 2025 ebook

Fundacja Pismo

0,0

120 osób interesuje się tą książką

Opis

W marcowym numerze „Pisma” przyglądamy się roli, jaką odgrywają w naszym życiu sny, sprawdzamy, co na temat obecnych zmian w świecie mieliby do powiedzenia starożytni Grecy, i szukamy odpowiedzi na pytanie, czy wytwory sztucznej inteligencji można nazwać sztuką. Oprócz tego udajemy się do Armenii i Azerbejdżanu po zakończeniu konfliktu o Górski Karabach oraz niesiemy pokrzepienie historiami o nieugiętych seniorkach i dzikich łąkach. 

 

W najnowszym wydaniu polecamy również:

– felieton Magdaleny Bigaj o zawodach przyszłości i horoskopach,

– opowiadanie autora Trash Story, Mateusza Górniaka,

– tekst z cyklu Rozmowy z K. Karoliny Lewestam,

– apteczkę belgijskiego muzyka Alexa Calliera.

 

Spis treści. Pismo. Magazyn Opinii. 03/2025

Daniel Gutowski – Gdy rozum śpi [okładka]

Karolina Lewestam – Rozmowy z K. O nadmiarze

Radosław Wiśniewski – Drugi Pacierz Tymoteuszowy

Adrian Wykrota – W Kadrze z cyklu Jaka piękna katastrofa

Łukasz Krukowski – Mistrzu

Zuzanna Kowalczyk – Terapia nocnych opowieści

Aleksandra Kanar – lejdis, lejdis, lejdis take it easy

Michał Szczęch – Na sztorc ze wszystkim

Agnieszka Szczepaniak – Żarty rysunkowe

Massimilino Corteselli – Contrapasso

Paweł Kicman – Ars ex machina, czyli o kreatywności maszyn

Weronika Dobrowolska, Tomasz Kontny – All inclusive

Katarzyna Kazimierowska – Strategie Przetrwania. Antyczne strategie na nasze czasy. Rozmowa z profesorem Markiem Węcowskim

Stanisław Łubieński – Drugie życie czarnego kota

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Alex Callier?

Niki de Saint Phalle – Nadmuchiwana dziewczyna (Nana gonflabe)

Bartłomiej Krzysztan – Armenia, państwo na uchodźtwie

Mateusz Górniak – Pies i Głupek

Magdalena Bigaj – Listy z cyfrowego roju. O zawodach przyszłości i horoskopach

Zuzanna Kowalczyk – À propos snów

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

O nad­mia­rze

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.

Ze smut­kiem od­no­to­wa­łem brak w mo­jej skrzynce no­wego nu­meru „Pi­sma”. Były za to ra­chunki ze spół­dzielni i ulotki za­chę­ca­jące do sprze­daży miesz­ka­nia mło­dej pa­rze lub wzię­cia szyb­kiego kre­dytu (RRSO 80%). Oczy­wi­ście, mam do­stęp do tre­ści cy­fro­wej. Ale dru­ko­wany mie­sięcz­nik jawi mi się jako okaz ko­lek­cjo­ner­skiej py­chy, dum­nie ku­rzący się na półce, ku obo­jęt­no­ści spo­ra­dycz­nie za­pra­sza­nych go­ści. Oprócz „Pism” zbie­ram inne rze­czy: płyty z mu­zyką, za­kładki do ksią­żek, do­świad­cze­nia, a także sza­chy. Ostat­nio jed­nak co­raz czę­ściej za­sta­na­wiam się nad ce­lem tych dzia­łań. Po­móż, pro­szę, i daj choć ćwierć rady, czy ko­lek­cjo­no­wa­nie ma sens, czy jest tylko alibi dla na­szej próż­no­ści?

Za­du­many ko­lek­cjo­ner

Drogi Za­du­many Ko­lek­cjo­ne­rze.

Ja też zbie­ram! Oto moje ko­lek­cje: plu­szowe kwiaty, fi­gurki wil­ków, złote my­śli Johna De­weya. Książki lu­dzi, któ­rych znam, mają swoją osobną półkę. Książki lu­dzi, któ­rych nie znam, zaj­mują po­zo­stałe półki. Bombki zwią­zane z książ­kami. Stare prace na­pi­sane na stu­diach. Przy­bory do ry­so­wa­nia, ma­lo­wa­nia, stem­plo­wa­nia, dziur­ko­wa­nia, czyli ar­ty­kuły ar­ty­styczno-rze­mieśl­ni­cze, któ­rych pew­nie ni­gdy nie użyję.

Ko­lek­cje, które za­rzu­ci­łam: ma­gnesy z róż­nych miejsc (to przez tę głu­pią lo­dówkę), nu­mery „New Yor­kera” – ten po­mysł padł lata temu, bo, Za­du­many, one przy­cho­dzą co ty­dzień! Dom Mu­min­ków kom­ple­to­wany w sys­te­mie wy­sył­ko­wym. Ry­sunki dzieci (na Boga, kto ma miej­sce na tyle ma­ku­la­tury?). Prze­pisy – więk­szość i tak gi­nie. Koty – mu­sia­łam skoń­czyć na trzech.

Ko­lek­cje, o któ­rych ma­rzę: wszyst­kie ko­lory garn­ków Le Creu­set; niech się tę­czowo płożą po mej kuchni; niech cie­szą oczy so­lid­no­ścią i ko­lo­rem w sym­fo­nii ku­chen­nej ob­fi­to­ści! Ka­mie­nie z plaż świata. Wię­cej plu­szo­wych kwia­tów. A kiedy by­łam mała, chcia­łam ko­lek­cjo­no­wać psy. „Po­szła­bym so­bie na wy­stawę psów – my­śla­łam – i ku­po­wa­ła­bym: – Pro­szę owczarka nie­miec­kiego. I hu­sky. I dwa la­bra­dory. Ja­kie­goś charta. I pani mi da jesz­cze tego szcze­niaka ma­la­muta”. A one bie­ga­łyby wo­kół mnie, po­szcze­ku­jąc, a ja bym była ich psią kró­lową.

Są jesz­cze ko­lek­cje, które wci­snął mi los na siłę: cała wy­spa So­dor z se­rialu To­mek i przy­ja­ciele. Nie­zmie­rzona ko­lek­cja prze­ter­mi­no­wa­nego żar­cia z tyłu lo­dówki, gdzie z za­sady się nie za­pusz­czam. Ko­lek­cja wło­sów w od­pły­wie. Ko­lek­cja my­śli, któ­rych nie chcę my­śleć, ale nie mogę się ich po­zbyć.

Czy ko­lek­cjo­no­wa­nie ma sens? – py­tasz. Ależ oczy­wi­ście, że ma, na­wet nie­je­den. Bu­do­wa­nie sie­bie – oto je­den z nich. Ja tak zbie­ra­łam „New Yor­kery” (może tak, jak Ty „Pi­smo”) – tro­chę, żeby czy­tać, tro­chę, żeby się chwa­lić, a tro­chę, żeby móc my­śleć o so­bie jako o kimś, kto na­leży do ta­kich, co czy­tają ten ma­ga­zyn. Są ko­lek­cje, które służą do po­dróży w cza­sie. Na przy­kład przy­bory do ry­so­wa­nia zbie­ram w imię na­dziei – oto kie­dyś na­dej­dzie Dzień, a bę­dzie to Dzień, w Któ­rym Za­czę­łam Być Ar­tystką. Eseje ze stu­diów z ko­lei trzy­mam z chęci od­wrot­nej – by upa­mięt­nić dni, gdy się Do­brze Za­po­wia­da­łam; są łącz­ni­kami z cza­sem, kiedy wszystko było moż­li­wo­ścią. Ma­gnesy zbie­ra­łam, żeby przy­cią­gały wspo­mnie­nia, żeby po­dróże nie roz­pły­wały się we mgle.

A plu­szowe kwiaty są fajne i wpro­wa­dzają mnie w lep­szy na­strój.

Znam też ta­kich, co zbie­rają rze­czy, o któ­rych dużo wie­dzą: starą por­ce­lanę czy ze­garki; ach, cóż to jest za przy­jem­ność, kiedy wie­dza ma tak bli­sko do­stępny swój ko­re­lat i można so­bie po­brzdę­kać o chiń­skie spodki z dy­na­stii ja­kiejś­tam albo po­na­krę­cać spe­cjalny me­cha­nizm sta­rego Lon­gi­nesa. Inni lu­bią fakt, że ich na coś stać, a na­wet na dużo cze­goś, więc ku­pują tego wię­cej. By­wają se­ryjni mor­dercy, któ­rzy lu­bią so­bie za­cho­wać ka­wa­łek pa­znok­cia po każ­dej ofie­rze – wtedy ko­lek­cja ilu­struje tra­jek­to­rię au­to­nar­ra­cji („Nie wszy­stek umrę” – my­śli so­bie taki prze­sta­wia­jący swoje tro­fea mor­derca, choć pew­nie nie po­cie­sza to ofiar).

Sen­sów jest mul­tum. A naj­więk­szy z nich zaś to ten, że my po pro­stu tak mamy. Mój drogi Za­du­many, czło­wiek to ustroj­stwo, które lubi wrzu­cać dużo do jed­nego. Ja­gody do worka. Rze­czy do słów. Przy­padki do ka­te­go­rii. Ja­gody ła­twiej prze­nieść w jed­nym worku, a wszyst­kie psy świata jakże ła­two zmie­ścić w sło­wie „pies” – czyż to nie jest nie­sa­mo­wity wy­na­la­zek? Dzięki temu ro­dzą się pię­tra abs­trak­cji, dra­biny co­raz szer­szych sym­boli. A ko­lek­cje zbie­rają w przed­miot czas, łak­nie­nie, piękno. Są jed­no­ścią wie­lo­ści. Mi­kro­ko­smo­sem wie­dzy (jak te ze­garki), mo­de­lem ży­cia (jak u tego mor­dercy), sym­fo­nią ca­łej pa­mięci (jak płyty, z któ­rych każda ma swoje wspo­mnie­nie). Ko­lek­cja to par­cie in­stynktu, by mieć ja­kieś wszystko, kiedy można mieć tylko mało...

...dla­tego, drogi Za­du­many, da­lej ku­puj pa­pie­rowe „Pi­smo”!

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

Drugi Pa­cierz Ty­mo­te­uszowy

RA­DO­SŁAW WI­ŚNIEW­SKI

Dwa razy od­pa­la­łeś znicz trzy­ma­jąc za­pa­loną za­pałkę w dół i za każ­dym ra­zem pa­rzy­łeś so­bie palce. Za­py­ta­łeś kto w końcu idzie do nieba. Do­kąd? Na styk świa­tła, po­wie­trza, gdzie czuć od­dech układu sło­necz­nego, niby cały po­wle­kany ma­towo, a jed­nak miesz­czący w so­bie tyle słów, któ­rym od­po­wiada ża­den pej­zaż. Po­wie­dzia­łem chyba, że to ona bę­dzie miała ostat­nie słowo. I nie bę­dzie po dru­giej stro­nie żad­nego pie­kła. Bę­dzie proch, pustka, chyba, że wła­śnie mi­łość. Taka jak na­sza, tato? – za­py­ta­łeś, kiedy wy­ry­wa­li­śmy kłą­cza mle­czy wiel­kie jak gra­naty, ko­rze­nie trawy spo­mię­dzy kory nad na­szą Świętą Sa­biną. Za­raz za­py­tasz czy coś zo­stało z babci, bo chyba na­wet nie ko­ści. Po­tem bę­dziemy stali w mil­cze­niu, za­pa­limy świa­tło, po­kle­piemy ob­mu­rówkę grobu, na znak, że na nas już pora. Słońce zsu­nie się zza chmur jak blady obol. Tak na­prawdę, po­wi­nie­nem po­wie­dzieć, że te­raz, w tym mo­men­cie, nikt nie musini­g­dzieiść.

Na ko­la­cję pa­rówki. O czym my mó­wimy. O czym my w ogóle mó­wimy.

RA­DO­SŁAW WI­ŚNIEW­SKI (ur. 1974), po­eta, pro­zaik, pu­bli­cy­sta, pro­mo­tor kul­tury, współ­twórca Sto­wa­rzy­sze­nia Ży­wych Po­etów z Brzegu.

W KA­DRZE z cy­klu Jaka piękna ka­ta­strofa

Hałda Szar­lota w Ry­duł­to­wach, 22 wrze­śnia 2024 roku

zdję­cie i tekstAD­RIAN WY­KROTA

Naj­więk­sza hałda od­pa­dów po­ko­pal­nia­nych w Eu­ro­pie mie­rzy od pod­stawy po­nad 130 me­trów i na­zy­wana jest bombą eko­lo­giczną. Skła­do­wi­sko pło­nie od środka, tem­pe­ra­tura we­wnątrz prze­kra­cza 600 stopni Cel­sju­sza. W celu li­kwi­da­cji po­żaru hałda jest od 2018 roku roz­bie­rana i prze­sy­py­wana, co wpły­nęło na wzrost za­py­le­nia i za­nie­czysz­cze­nia po­wie­trza.

Wię­cej zdjęć z te­go­rocz­nego cy­klu na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/w-ka­drze

PROZA

Mi­strzu

tekstŁU­KASZ KRU­KOW­SKIry­su­nekMI­KITA RA­SOLKA

Wyda­rzyło się to w cza­sie wiel­kiej ak­tyw­no­ści UFO nad Pol­ską, w cza­sie na­si­le­nia dzia­łań dy­wer­syj­nych i hy­bry­do­wych. Po bez­sen­sow­nych pró­bach zo­sta­nia ar­ty­stą, na­pi­sa­nia ar­ty­kułu o pol­skich wąt­kach bi­twy pod Au­ster­litz czy skoń­cze­nia stu­diów za­re­je­stro­wa­łem się na ja­kiś dziwny kie­ru­nek z roz­li­cze­niem rocz­nym, żeby mnie nie po­wo­łali do woj­ska na ćwi­cze­nia i żeby nie mieć pa­ra­noi zwią­za­nej z taką moż­li­wo­ścią, a po­tem usu­ną­łem so­cial me­dia i ucie­kłem z mia­sta.

Je­cha­łem do domu ro­dzin­nego, droga ze sto­licy dłu­żyła mi się przez pro­blemy ga­stryczne. Ciąg stre­su­ją­cych zda­rzeń za­ła­twił moje je­lita – od paru lat przyj­mo­wa­łem trzy pro­bio­tyki, lek pro­ki­ne­tyczny, in­hi­bi­tory pompy pro­to­no­wej i jesz­cze kilka in­nych sub­stan­cji, na przy­kład neu­ro­lep­tyk sul­pi­ryd. Poza tym prze­strze­ga­łem ści­słej diety, któ­rej nie da­łoby się utrzy­mać, czę­sto wy­cho­dząc z domu – za­tem nie wy­cho­dzi­łem. Mia­łem oczy­wi­ście pro­to­koły po­stę­po­wa­nia w sy­tu­acjach wy­jąt­ko­wych, ta­kich jak długa po­dróż au­to­bu­sem. Wzią­łem parę ta­ble­tek zio­ło­wych na uspo­ko­je­nie i on­dan­se­tron.

Mimo to na­gle po­czu­łem, że mu­szę wy­siąść.

Prze­jeż­dża­łem wiele razy przez tę miej­sco­wość, wieś o sta­tu­sie gminy, nie naj­mniej­szą i ja­koś nie­prze­sad­nie wielką. Za­ci­sną­łem zęby, wy­trzy­ma­łem do przy­stanku i wy­sia­dłem z moim ogrom­nym ple­ca­kiem. W oko­licy zo­ba­czy­łem urząd, budę z pi­wem i si­łow­nię. Wy­bra­łem si­łow­nię.

Te­raz wiem, że na re­cep­cji sie­dział Mi­strzu, ale wtedy nie zwró­ci­łem na niego uwagi. Obok w sali ćwi­czeń paru spo­co­nych chło­pa­ków dy­szało pra­wie ide­al­nie w rytm techno.

– Dzień do­bry, mogę sko­rzy­stać z to­a­lety? – wy­du­ka­łem, le­dwo prze­bi­ja­jąc się przez mu­zykę.

Mi­strzu po­pa­trzył na mnie i ski­nął głową. Do­piero po chwili – może już wtedy chciał mi się przyj­rzeć – wska­zał pal­cem szat­nię i mruk­nął, że ła­zienka jest obok. Mo­dli­łem się, żeby w środku był pa­pier – zo­stały resztki, wy­star­czyło na styk. Od tam­tego czasu już za­wsze pil­no­wa­łem, żeby był za­pas pa­pieru. Ale wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łem, że będę pil­no­wał.

Wy­cho­dząc z ła­zienki, zo­ba­czy­łem na ścia­nie koło szatni wy­tartą kartkę z nu­me­rem te­le­fonu: „Szu­kam chło­paka do po­mocy”.

Mu­siała być bar­dzo stara, li­tery pra­wie cał­kiem wy­bla­kły. Za­bra­łem spod lady swój ple­cak i już chcia­łem wyjść, ale w tym mo­men­cie na­po­tka­łem oczy Mi­strza – wpa­try­wały się we mnie jak dwa wiel­kie głazy ist­nie­jące od po­czątku świata. Za­zwy­czaj w po­dob­nych sy­tu­acjach mówi się, że ko­muś pło­nie w oczach ogień, jed­nak w oczach Mi­strza ni­gdy nic nie pło­nęło. Nie wy­glą­dało to spek­ta­ku­lar­nie. Nic spe­cjal­nego, jak po­tem czę­sto mó­wił. Nic spe­cjal­nego.

– Skąd je­steś? – za­py­tał mnie ten łysy ol­brzym, a ja za­czą­łem ga­dać.

Po­wie­dzia­łem mu tro­chę wię­cej, niż z po­czątku chcia­łem. W kilka mi­nut stre­ści­łem pra­wie całą swoją hi­sto­rię i sam po­czu­łem za­że­no­wa­nie, że tak krótko mi to za­jęło. W miarę jak opo­wia­da­łem, moje do­ko­na­nia, cały wy­si­łek i trud, za­częły wy­da­wać mi się nie­warte wspo­mnie­nia przy kimś ta­kim jak Mi­strzu. Jego gi­gan­tyczne mię­śnie świad­czyły o la­tach tre­ningu, o de­ka­dach cięż­kiej pracy nad cia­łem, a nie­za­chwiana po­stawa zdra­dzała, że ciało to kie­ro­wane jest przez jesz­cze po­tęż­niej­szy umysł. Mi­strzu sie­dział za biur­kiem, ja sta­łem nad nim, ale im dłu­żej trwała moja opo­wieść, tym bar­dziej kur­czy­łem się w so­bie, moje do­tych­cza­sowe ży­cie sta­wało się try­wialną bzdurą. Za­chciało mi się znowu do ła­zienki, mdło­ści wró­ciły. Mi­strzu jed­nak nie chciał mnie pu­ścić.

– To ni­gdy wcze­śniej nie by­łeś na si­łowni?

– Nie, ni­gdy.

– Cie­kawe. I bie­rzesz con­tro­loc czter­dziestkę, dwa razy dzien­nie.

– Tak.

Nie mia­łem po­ję­cia, dla­czego aku­rat te fakty wy­dały mu się in­te­re­su­jące, ale wciąż uf­nie sta­łem przy re­cep­cji. Ja­kiś chło­pak śmier­dzący ben­zy­no­wymi per­fu­mami od­dał klu­czyk do szafki.

– Do póź­niej, Mi­strzu – po­wie­dział.

Po­my­śla­łem wtedy, że na pewno opo­wiem wszystko ro­dzi­com, gdy już do­trę do domu. To była ostat­nia tego ro­dzaju myśl i dla­tego do­brze ją pa­mię­tam.

– Po­słu­chaj – za­czął Mi­strzu i jakby się zmie­szał. – Może to dziwna prośba, ale szu­kam ko­goś do po­mocy w ro­bo­cie. Żeby sie­dział tu, na re­cep­cji, i sprzą­tał.

– Prze­cież nie je­stem stąd.

– Nie szko­dzi. Dla mnie to nie pro­blem, bo się na­da­jesz.

Stwier­dził to z wielką pew­no­ścią: że się na­daję. Chyba nikt wcze­śniej tak o mnie nie po­wie­dział, ale wcale nie po­czu­łem się przez to do­brze. Po­czu­łem tylko, że nie mam wyj­ścia.

– A te chło­paki? – ski­ną­łem głową w stronę sali ćwi­czeń.

– Nie na­dają się.

– Nie mam gdzie się za­trzy­mać.

– Mo­żesz miesz­kać u mnie, mam duży dom. Za­płacę ci, umowa o pracę.

Ni­gdy wcze­śniej nie mia­łem umowy o pracę. Mało kto miał.

– Nie wiem – po­wie­dzia­łem zgod­nie z prawdą. – Nie wiem, co ro­bić.

– To się za­sta­nów, bo au­to­bus w ja­kieś sen­sowne miej­sce od­jeż­dża stąd do­piero za cztery go­dziny. Kupa czasu. Tak w ogóle, Mi­strzu je­stem.

Uści­sną­łem jego ogromną, ży­la­stą rękę. Nie miał spe­cjal­nie moc­nego chwytu. Po­tem po­zna­łem jego praw­dziwe imię, ale wi­dy­wa­łem je tylko na do­ku­men­tach i umo­wach. Wszę­dzie funk­cjo­no­wał jako Mi­strzu.

ZA SI­ŁOW­NIĄ była ple­ba­nia, za ple­ba­nią ko­ściół, tro­chę za ko­ścio­łem – dom Mi­strza. Par­te­rowy, w ame­ry­kań­skim stylu, z du­żym ta­ra­sem i krótko przy­strzy­żo­nym traw­ni­kiem od frontu. Po­szli­śmy tam, zo­sta­wiw­szy si­łow­nię bez opieki.

– Ra­czej nic się nie sta­nie – po­wie­dział Mi­strzu.

Te­raz wiem, że był ab­so­lut­nie pewny, że nic się nie sta­nie – nikt nie od­wa­żyłby się zro­bić cze­go­kol­wiek złego w jego si­łowni.

Wnę­trze domu wy­dało mi się nie­ty­powe i jakby nie­do­koń­czone. Nie było żad­nego przed­po­koju, od razu wcho­dziło się do sa­lonu z kuch­nią. Zo­ba­czy­łem tylko kilka me­bli – szafy, ni­skie, po­ście­lone łóżko, fo­tel, aneks z płytą in­duk­cyjną i lo­dówkę. Przy wyj­ściu na ta­ras le­żało coś, co wzią­łem za pufę. Po­tem do­wie­dzia­łem się, że to po­duszka me­dy­ta­cyjna. Ni­g­dzie nie było ani te­le­wi­zora, ani re­ga­łów z książ­kami – tylko czy­sta, drew­niana pod­łoga. Dom wcale nie był duży.

Mi­strzu ka­zał mi usiąść na pu­fie – sam usiadł na ziemi w po­zy­cji, która wy­dała mi się nie­osią­galna dla ko­goś jego ga­ba­ry­tów, ze sto­pami spo­czy­wa­ją­cymi na prze­ciw­le­głych udach – i za­czął wy­li­czać, co mu­siał­bym ro­bić na si­łowni. Opi­sy­wał de­zyn­fe­ko­wa­nie przy­rzą­dów, spraw­dza­nie, czy ma­szyny dzia­łają, co­dzienne czysz­cze­nie szatni i ki­bla, wresz­cie do­kład­nie wy­ja­śnił mi sys­tem kar­ne­tów, kwe­stie księ­go­wo­ści i po­dat­ków. Trwało to dość długo i za­częło mi się ro­bić nie­wy­god­nie na po­duszce, ale Mi­strzu sie­dział nie­po­ru­szony, więc uda­wa­łem, że wszystko jest w po­rządku. W końcu po­wie­dział, że będę za­ra­biał naj­niż­szą kra­jową, a je­śli zde­cy­duję się zo­stać u niego, to wy­ży­wie­nie i dach nad głową do­stanę za darmo. Za­pro­po­no­wał, że je­śli chcę, mo­żemy to wpi­sać do umowy, ale – jesz­cze w lek­kim szoku – po­krę­ci­łem głową, że nie trzeba. Wtedy Mi­strzu wstał jed­nym, płyn­nym ru­chem – ja mu­sia­łem pod­nieść się nie­zgrab­nie na dwa razy – i otwo­rzył prze­suwne drzwi, które od­dzie­lały sa­lon od dwóch po­miesz­czeń: skła­dziku i ła­zienki.

– Tro­chę tu cia­sno – po­wie­dział, wska­zu­jąc skła­dzik – ale zro­bię ci miej­sce na pod­ło­dze i się zmie­ścisz. Wy­soki nie je­steś.

W skła­dziku pię­trzyły się góry róż­nych sub­stan­cji w pu­deł­kach, pusz­kach i wor­kach. Póź­niej mia­łem spraw­dzać ich na­zwy w in­ter­ne­cie – były to su­ple­menty, pep­tydy, SARM-y, hor­mony i no­otropy, czyli sub­stan­cje po­lep­sza­jące pracę umy­słu. Te ostat­nie Mi­strzu po­dzie­lił na trzy grupy: de­li­katne su­ple­menty i pre­kur­sory neu­ro­prze­kaź­ni­ków typu Al­pha GPC czy ma­gnez, ru­skie leki na al­zhe­imera, ta­kie jak fe­ny­lo­pra­mi­ra­ce­tam, i naj­cięż­szy to­war: mo­da­fi­nil, fe­ni­but, am­fe­ta­mina.

Wtedy – kiedy jesz­cze nie wie­dzia­łem, że dość długo przyj­dzie mi tam sy­piać – po­my­śla­łem, że na pewno się nie zmiesz­czę, ale Mi­strzu prze­niósł po pro­stu część su­ple­men­tów do szafki w anek­sie ku­chen­nym. Prze­strzeń jego domu po­zo­stała w nie­malże ide­al­nej har­mo­nii, jakby już wcze­śniej na mnie cze­kała.

– Wy­nika z tego – za­czą­łem nie­śmiało – że szu­kasz ko­goś na pe­łen etat. Ale bę­dziesz tam na miej­scu cały czas, prawda?

– Nie – od­parł od razu. – Szu­kam ko­goś, kto sam ob­słu­gi­wałby si­łow­nię. Przej­miesz moje obo­wiązki.

– A co ty bę­dziesz ro­bił? – za­py­ta­łem głu­pio; w ogóle głu­pio mi było mó­wić Mi­strzowi na ty, jed­nak za­czę­li­śmy tak od razu, więc już nie dało się tego cof­nąć.

– Nic spe­cjal­nego. – Za­my­ślił się na chwilę. – Zo­stanę po pro­stu tu­taj.

TO WSZYSTKO praw­do­po­dob­nie nie by­łoby moż­liwe, gdy­bym uprze­dził ro­dzi­ców, że przy­jeż­dżam – ale mia­łem za­miar zro­bić im nie­spo­dziankę, więc na mnie nie cze­kali. Nie pa­mię­tam, jak pod­ją­łem de­cy­zję, że zo­stanę. Wy­dało mi się to lo­giczne, bo co lep­szego mo­głem ro­bić? Poza tym już od pierw­szej roz­mowy czu­łem tę dzi­waczną ener­gię Mi­strza, która wcale mnie nie przy­cią­gała, ale którą chcia­łem le­piej zro­zu­mieć. Skąd się brała? Co ta­kiego pra­co­wało za jego oczami?

Wsta­wał bar­dzo wcze­śnie i kładł się późno, nie po­trze­bo­wał wiele snu. Z sa­mego rana przy­go­to­wy­wał dla nas po­siłki, prze­ciwko któ­rym, o dziwo, mój żo­łą­dek nie pro­te­sto­wał. Na śnia­da­nie je­dli­śmy owsiankę z ja­go­dami i sie­mie­niem lnia­nym, po­tem chude mięso z ry­żem i świe­żymi wa­rzy­wami, na ko­la­cję za­zwy­czaj ka­napki. Co­dzien­nie pra­wie to samo, a we­dług pór na­szych po­sił­ków ktoś mógłby na­sta­wiać ze­ga­rek. Je­dyna róż­nica mię­dzy nami była taka, że Mi­strzu przy­go­to­wy­wał dla sie­bie pięć po­sił­ków – dla mnie trzy – i jadł por­cje około czte­ro­krot­nie więk­sze od mo­ich. Trudno jed­nak po­wie­dzieć, czy był ode mnie tylko cztery razy więk­szy. Moje pro­blemy ga­stryczne stop­niowo zni­kały, po ty­go­dniu ode­szły pra­wie cał­kiem. Mi­strzu skom­po­no­wał mi też stack su­ple­men­tów – kre­atynę, glu­ta­minę, cynk i me­la­to­ninę, którą mia­łem ły­kać na noc.

– Nie wolno ci jed­nak ni­gdy – za­strzegł sta­now­czo – ru­szać rze­czy ze skła­dziku. Nie mo­żesz też za­cząć ćwi­czyć na si­łowni.

Na si­łowni, na tej si­łowni w ży­ciu nie chciał­bym ćwi­czyć. Pierw­sze dni były straszne, choć szybko od­kry­łem, że do wszyst­kiego idzie się przy­zwy­czaić. Sza­no­wali mnie od po­czątku – Mi­strzu po­wie­dział, że je­stem jego ku­zy­nem. W ty­go­dniu sie­dzia­łem tam od po­łu­dnia do dwu­dzie­stej, w week­endy od dzie­sią­tej do szes­na­stej. Za­zwy­czaj nic się nie działo i – z prze­rwami na wy­da­wa­nie klu­czy­ków i przyj­mo­wa­nie pie­nię­dzy za kar­nety – ana­li­zo­wa­łem swoje ży­cie, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, dla­czego w ogóle tra­fi­łem w to miej­sce, pod pew­nymi wzglę­dami przy­po­mi­na­jące wię­zie­nie. Po­tem ogar­nęły mnie lęki zwią­zane z moż­li­wo­ścią wy­padku na sali – co je­śli ko­goś przy­gnie­cie ma­szyna, suw­nica do ćwi­cze­nia nóg, miaż­dżąc mu na przy­kład ko­ści udowe? Nie mia­łem na­wet kursu tre­nera per­so­nal­nego, żad­nych pa­pie­rów, by ob­słu­gi­wać si­łow­nię. Pew­nie od­po­wia­dał­bym kar­nie.

Z dru­giej strony, nic po­dob­nego nie miało prawa się stać. Już po paru dniach po­wró­cił spo­kój. Nie po­ja­wiał się nikt nowy, przy­cho­dzili sami stali by­walcy, za­pa­mię­ty­wa­łem ich imiona. Dzie­lili się na trzy grupy: ko­biety uży­wa­jące bieżni, stare koksy w stylu Mi­strza i młode zmo­ty­wo­wane chło­paki, które prze­ści­gały się w bi­ciu re­kor­dów. Szybko zro­zu­mia­łem, że to koksy peł­nią funk­cję tre­ne­rów per­so­nal­nych dla ca­łej reszty klien­tów, więc po­zo­sta­wało mi tylko ob­słu­gi­wa­nie lu­dzi na re­cep­cji, czysz­cze­nie ki­bli i de­zyn­fek­cja ma­szyn. I tak w kółko, co­dzien­nie po kilka go­dzin.

Kiedy wy­cho­dzi­łem z domu, Mi­strzu sie­dział na po­duszce na ta­ra­sie bez książki. Kiedy wra­ca­łem, Mi­strzu sie­dział na po­duszce na ta­ra­sie z książką. Czy­tał jedną stronę po kilka, na­wet kil­ka­na­ście razy, jak wy­wnio­sko­wa­łem z ru­chu jego oczu, które czę­sto śle­dzi­łem. Książka była za­wsze ta sama, je­dyna, jaką miał. Ja­kiś długi ty­tuł po an­giel­sku o ka­no­nie pa­lij­skim. Parę razy chcia­łem o nią za­py­tać, ale roz­my­śla­łem się w ostat­niej chwili. Nie wiem dla­czego – może się ba­łem. W każ­dym ra­zie moja karma – jak by to pew­nie po­wie­dział Mi­strzu – po­wstrzy­my­wała mnie od po­ru­sza­nia tego typu te­ma­tów. Jed­nak po upły­wie kilku dni – aku­rat pa­dało i sie­dział z książką w środku – sam za­gad­nął mnie od nie­chce­nia.

– Po­dobno pi­smu nie można już wie­rzyć, to prawda?

Wie­dzia­łem, o co mu cho­dzi. Nie można było też wie­rzyć ob­ra­zom, fil­mom i tak da­lej. Deszcz na ze­wnątrz dud­nił o płytki na ta­ra­sie, a ja nie wie­dzia­łem, co od­po­wie­dzieć. Po­czu­łem wiel­kie przy­gnę­bie­nie.

– Pew­nie ta­kim jesz­cze można. – Wska­za­łem wielki wo­lu­min.

Mi­strzu uśmiech­nął się słabo i za­trza­snął okładkę. Póź­niej miał ty­dzień prze­rwy od czy­ta­nia.

NAJ­PIERW PO­MY­ŚLA­ŁEM, że za­trud­nił mnie, by zro­bić so­bie urlop – ale nie. W miarę jak na ze­wnątrz ro­biło się zim­niej, chudł i po­cił się co­raz bar­dziej, taki był zmę­czony swoją co­dzienną ru­tyną. Nie wy­daje mi się, by kie­dy­kol­wiek od­po­czy­wał, jego głowa cią­gle pra­co­wała. Z po­duszki wsta­wał wy­czer­pany, a do­dat­kowo trzy razy w ty­go­dniu cho­dził na tre­ning na si­łow­nię. Do­kład­nie o czter­na­stej pięt­na­ście, po mszy, bo pro­boszcz, wielki chłop w po­dob­nym wieku, był jego si­łow­nia­nym part­ne­rem. Se­sje trwały po dwie lub trzy go­dziny i wie­lo­krot­nie wsta­wa­łem od biurka, by ich pod­glą­dać.

Mi­strzu wa­żył około stu czter­dzie­stu kilo, pro­boszcz po­dob­nie – choć z pew­no­ścią był bar­dziej ulany. Jego uda i barki wy­da­wały się wy­peł­nione tylko luź­nym sa­dłem. Po­tra­fił jed­nak do­trzy­mać Mi­strzowi kroku na tre­ningu. Ćwi­czyli we­dług nie­ludz­kiego planu Mike’a Ment­zera, słyn­nego fi­lo­zofa wśród kul­tu­ry­stów, z wy­mu­szo­nymi po­wtó­rze­niami na naj­więk­szych moż­li­wych ob­cią­że­niach. Układ ner­wowy do­sta­wał wtedy gi­gan­tyczny wpier­dol i można było efek­tyw­nie wy­ko­ny­wać tylko jedną se­rię ty­go­dniowo na daną par­tię. Wcze­śniej Mi­strzu i pro­boszcz ro­bili długą i mo­zolną roz­grzewkę, stop­niowo do­pro­wa­dza­jąc or­ga­nizm do stanu, w któ­rym moż­liwy bę­dzie nie­zwy­kły zryw. Se­ria ta – czy to w wy­ci­ska­niu, czy w przy­sia­dzie, czy na­wet w ugi­na­niu na bi­ceps – koń­czyła się za­wsze to­tal­nym upad­kiem mię­śnio­wym, a part­ner po­ma­gał się jesz­cze do­bić. Czer­wona twarz Mi­strza przy­po­mi­nała póź­niej pla­netę Mars – żyły na czole i skro­niach wy­pię­trzały się niby góry, zmarszczki były jak wą­wozy. Re­ge­ne­ra­cja zaj­mo­wała kilka ko­lej­nych dni.

Tych dwóch nie spo­ty­kało się ra­czej poza si­łow­nią. Nie wi­dzia­łem w tym wiel­kiej ta­jem­nicy – sam prze­cież mia­łem kie­dyś zna­jo­mych, z któ­rymi na przy­kład gra­łem w gry i nic in­nego ra­zem nie ro­bi­li­śmy. Mi­strzu prak­ty­ko­wał chyba zresztą ja­kąś re­li­gię Wschodu, a pro­boszcz wy­zna­wał pew­nie ka­to­li­cyzm. Trudno jed­nak oce­niać ludzką re­li­gij­ność na pod­sta­wie po­wierz­chow­nych za­cho­wań, te sprawy są de­li­katne.

Ja nie tre­no­wa­łem na si­łowni, nie czy­ta­łem ksią­żek, nie sie­dzia­łem na po­duszce. Sta­ra­łem się myć ki­ble, wy­cie­rać pod­łogę, li­czyć pie­nią­dze, de­zyn­fe­ko­wać ma­szyny. Cała ta hi­sto­ria już po paru ty­go­dniach za­częła na­bie­rać ry­sów sa­ty­rycz­nych – zro­zu­mia­łem, że moje ży­cie jest ko­me­dią, ży­cie Mi­strza rów­nież tak wy­gląda i że w ogóle ta wieś jest sce­no­gra­fią ja­kie­goś ru­ty­no­wego gagu, który miesz­kańcy co­dzien­nie od­gry­wają w po­dob­nej for­mie, zmie­niają się tylko ubra­nia ak­to­rów. Po­dzie­li­łem się z Mi­strzem swo­imi spo­strze­że­niami, a on spoj­rzał na mnie ostro. Zro­zu­mia­łem, że wi­dzi we mnie dzie­ciaczka, ko­goś nie­zbyt jesz­cze sa­mo­dziel­nego i na­da­ją­cego się tylko do pil­no­wa­nia si­łowni.

– Umiesz coś wy­re­cy­to­wać? – za­py­tał, a ja nie bar­dzo wie­dzia­łem, co ma na my­śli.

Po chwili wy­du­ka­łem kilka wer­sów z In­wo­ka­cji, prze­krę­ca­jąc parę słów. Po­wtó­rzy­łem też pół wier­sza o ma­łym Po­laku. Mia­łem utrud­nione za­da­nie, gu­bi­łem się i ją­ka­łem, bo Mi­strzu prze­wier­cał mnie wzro­kiem. Czy jed­nak w ide­al­nych wa­run­kach, bez żad­nej pre­sji, po­tra­fił­bym co­kol­wiek wy­re­cy­to­wać? Kie­dyś po­wie­dział­bym pew­nie, że tak, ale to nie­prawda.

Wy­dało mi się na­gle, że Mi­strzu zrobi coś na­prawdę dziw­nego – na przy­kład za­cznie re­cy­to­wać tę swoją książkę o ka­no­nie pa­lij­skim, od po­czątku do końca, bez naj­mniej­szego za­jąk­nię­cia. Wy­obra­ża­łem so­bie jego wy­mowę w ję­zyku pali i uwagi na te­mat zna­cze­nia po­szcze­gól­nych słów. Mi­strzu jed­nak spoj­rzał tylko na mnie, nic nie po­wie­dział, od­szedł do swo­ich spraw. Ro­bił so­bie aku­rat prze­rwę od czy­ta­nia.

CHYBA JA­KOŚ wtedy za­czą­łem być nie­spo­kojny, choć te­raz my­ślę, że po pro­stu co­dzienne in­te­rak­cje z Mi­strzem i ży­cie z nim w wio­sce – a także co­dzienne my­cie ki­bli – od­sło­niły nie­po­kój, który długo już w so­bie cho­wa­łem. Cza­sem wcho­dzi­łem z fej­ko­wego konta na In­sta­gram – moi ró­wie­śnicy brali śluby i za­kła­dali firmy. Mi­strzu, naj­bliż­szy przy­kład, miał mię­śnie, si­łow­nię i po­wszechny sza­cu­nek. Siłą rze­czy za­czą­łem za­sta­na­wiać się nad sobą, my­śleć, czy w ogóle osią­gnę coś w tym ży­ciu. Pierw­szą wi­doczną oznaką tego nie­po­koju była nie­sta­ran­ność w czysz­cze­niu ki­bli i wy­cie­ra­niu ma­szyn. Za­czą­łem czy­ścić tylko wi­doczne miej­sca, a po­tem sie­dzia­łem na re­cep­cji ze smutną miną, pew­nie też lekko na­pu­szony. W dniu swo­jego tre­ningu Mi­strzu pod­szedł do mnie i po­pa­trzył prze­cią­gle.

– Coś jest nie tak. Chcesz wra­cać do domu? – rzu­cił za­czep­nie i nie by­łem pe­wien, czy ma na my­śli swój dom, czy mój ro­dzinny.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, po­szedł się prze­brać, zo­ba­czy­łem go znowu do­piero wie­czo­rem. Nie wra­cał do te­matu. Tego dnia otrzy­ma­łem pierw­szą wy­płatę, choć nie prze­pra­co­wa­łem jesz­cze peł­nego mie­siąca. Chcia­łem jed­nak cze­goś wię­cej niż naj­niż­szej kra­jo­wej, na­wet je­śli za week­endy do­sta­wa­łem bo­nus w go­tówce. Wy­da­wało mi się, że mam po­trzebę dą­że­nia do naj­wspa­nial­szego moż­li­wego ży­cia, a jed­no­cze­śnie nic nie ro­bi­łem, sie­dzia­łem tylko na si­łowni i nie­zbyt do­kład­nie my­łem ki­ble. Po­wi­nie­nem bar­dziej prze­jąć się wła­snym nie­dbal­stwem, ale wtedy tego nie ro­zu­mia­łem. Zresztą uwa­ża­łem, że i tak cał­kiem do­brze wy­ko­nuję tę pracę. W mo­jej pod­sta­wówce ki­ble za­wsze były brudne, a szary pa­pier le­żał za­to­piony w muszli.

Któ­re­goś wie­czora po­grą­ża­łem się w tego ro­dzaju my­ślach, a Mi­strzu sie­dział na po­duszce, oświe­tlany przez za­cho­dzące słońce. Dzień był dość po­godny, wolny jesz­cze od je­sien­nej plu­chy, która miała nie­długo opa­no­wać na­szą gminę. W po­przed­nim ży­ciu chcia­łem zo­stać ar­ty­stą albo na­pi­sać długi ar­ty­kuł o pol­skich wąt­kach bi­twy pod Au­ster­litz, ale uwa­ża­łem, że je­stem na to za głupi. Te­raz spa­łem w skła­dziku peł­nym bo­oste­rów mó­zgu, które mo­gły przy­nieść wy­ma­rzone efekty. By­łem na­wet głup­szy, niż mi się wy­da­wało, więc pod­ją­łem de­cy­zję: we­zmę je, gdy Mi­strza nie bę­dzie w domu – i zo­ba­czymy, co się sta­nie.

Mi­strzu wzdry­gnął się do­kład­nie w chwili po­wzię­cia przeze mnie tego za­miaru. Może so­bie to wy­my­śli­łem, ale chciał się jakby od­wró­cić – i po­wstrzy­mał w ostat­nim mo­men­cie. W na­pię­ciu cze­ka­łem, co zrobi, ale on tylko sie­dział da­lej. Sie­dział, sie­dział i sie­dział. Oprócz sie­dze­nia – od­dy­chał. Wy­de­chy ro­bił krót­sze niż zwy­kle.

OKA­ZJA DŁUGO SIĘ nie nada­rzała, bo albo by­łem na si­łowni, albo w domu ra­zem z Mi­strzem. Za­kupy ro­bił, kiedy mnie nie było, a po­tem już ni­g­dzie nie wy­cho­dził. Po to mnie w końcu za­trud­nił – żeby ni­g­dzie już nie wy­cho­dzić.

Ist­niało jed­nak wyj­ście, z któ­rego po­cząt­kowo ba­łem się sko­rzy­stać – umowa o pracę prze­wi­dy­wała urlop. Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, urlop i L4, ale na­wet nie wie­dzia­łem, czy jest w po­bliżu ja­kiś le­karz, nie chcia­łem aż tak kom­bi­no­wać. Któ­re­goś po­ranka prze­rwa­łem Mi­strzowi sie­dze­nie na po­duszce.

– Czuję się śred­nio – po­wie­dzia­łem, za­ska­ku­jąc tym sa­mego sie­bie. – Chyba je­stem chory. Zo­stanę w domu, biorę urlop na żą­da­nie.

Mi­strzu po­pa­trzył na mnie przez chwilę, zbyt krótką. Od razu po­my­śla­łem, że mu­siał przej­rzeć moje kłam­stwo, ale ski­nął tylko głową bez słowa, prze­brał się i po­szedł na si­łow­nię.

Wcze­śniej sporo czy­ta­łem o za­war­to­ści skła­dziku. Tra­fi­łem na różne fora o no­otro­pach, po­zna­łem po­le­cane stacki. Szybko zro­zu­mia­łem, że za­sto­so­wa­nie fe­ni­butu czy mo­da­fi­nilu na po­czątku mija się z ce­lem. Po­wi­nie­nem spró­bo­wać cze­goś ła­god­nego, kilku na­tu­ral­nych sub­stan­cji. Klęk­ną­łem przed ta­blet­kami i po­łkną­łem je, po­pi­ja­jąc wodą. Otwo­rzy­łem plik tek­stowy w te­le­fo­nie z my­ślą, że za­raz otwo­rzy się we mnie ja­kaś głę­bina, z któ­rej wy­do­będę na świa­tło dzienne ge­nialne dzieło – a ja tylko je za­pi­szę. Po­lacy wal­czący po obu stro­nach wiel­kiego kon­fliktu w Eu­ro­pie roku 1805 prze­mó­wią do mnie z za­świa­tów współ­cze­sną pol­sz­czy­zną, żeby nie utrud­niać za­da­nia.

Rze­czy­wi­ście, coś się otwo­rzyło. Nic tam jed­nak kon­kret­nego nie zo­ba­czy­łem, żad­nego dzieła zwią­za­nego z Au­ster­litz. Mój umysł za­lało wszystko, co w nim było i nad czym w ogóle nie pa­no­wa­łem. Skoń­czy­łem, trzę­sąc się sku­lony na pod­ło­dze skła­dziku. Serce gwał­tow­nie mi przy­spie­szyło i po­my­śla­łem, że za­raz umrę. My­śla­łem tak przez kilka go­dzin.

Kiedy Mi­strzu wró­cił do domu i zaj­rzał do skła­dzika, by­łem już na skraju wy­trzy­ma­ło­ści. Mia­łem za­miar sy­mu­lo­wać cho­robę, po­wie­dzieć, że to pew­nie grypa czy coś w tym ro­dzaju – ale on na­wet nie słu­chał. Pra­wie wy­ry­wa­jąc mi bark, wy­wlókł mnie siłą na dwór i po­sa­dził na po­duszce. Trzą­słem się na niej, wier­ci­łem, w gło­wie mia­łem chaos. Pro­blemy je­li­towe zda­wały się nad­cią­gać z wielką siłą, chcia­łem na­tych­miast wra­cać do środka. Wtedy Mi­strzu udzie­lił mi pierw­szej na­uki.

– Licz do czte­rech na wde­chu. Wolno. Raz, dwa, trzy, cztery. Do trzech wstrzy­muj od­dech. Raz, dwa, trzy. Wy­dech co naj­mniej na sie­dem. Co naj­mniej. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, sie­dem. Albo wiesz co? Może le­piej nie raz, tylko je­den. Je­den, dwa, trzy, i tak da­lej.

Było na­prawdę zimno, mia­łem na so­bie tylko ko­szulkę z krót­kim rę­ka­wem. Szybko zro­biło mi się le­piej. Mi­strzu za­czął od­dy­chać do­kład­nie tak, jak to opi­sał, i po­dą­ża­łem za nim.

– Wiem, co zro­bi­łeś – po­wie­dział na­gle – i po pro­stu wię­cej tego nie rób. Bez­sens.

Bez­sens, tak to na­zwał.

OD TAM­TEJ PORY zmie­niło się tylko jedno – Mi­strzu już nie krył się przede mną, że co­dzien­nie łyka kil­ka­dzie­siąt sub­stan­cji ze skła­dziku i robi parę na­prawdę kon­kret­nych za­strzy­ków. Cza­sem zda­wało mi się, że na po­kaz za­ży­wał ogromne dawki aku­rat wtedy, kiedy wra­ca­łem, jakby chciał po­wie­dzieć: „Zo­bacz, kim się sta­łem, na pewno chcesz być taki?”. A może jego za­cho­wa­nie nie miało ni­czego wy­ra­żać? Mi­strzu po pro­stu ro­bił, co chciał.

Dni mi­jały, za­czą­łem się uspo­ka­jać. Za­wsze, kiedy na­cho­dziły mnie złe my­śli, od­dy­cha­łem tak, jak mnie na­uczył. Dziwne że nie ze­tkną­łem się z tym spo­so­bem na te­ra­piach. Po­ka­zał mi też inne tech­niki, na przy­kład od­dy­cha­nie typu box bre­athing, które uspo­kaja nerw błędny. Dzięki temu na­bra­łem do niego praw­dzi­wego sza­cunku. Chcia­łem na­uczyć się wię­cej, ale wła­śnie wtedy Mi­strzu za­czął zni­kać z domu. W ty­go­dniu cho­dził na ple­ba­nię i sie­dział tam czę­sto aż do wie­czora – kiedy wra­ca­łem z si­łowni, jesz­cze go nie było.

Któ­re­goś dnia na re­cep­cji po­ja­wił się ktoś nowy. Wielki, na­prawdę gi­gan­tyczny – tyle że na sze­ro­kość, bo wzro­stu miał z metr sześć­dzie­siąt. Ka­rze­łek-Gi­gant, tak o nim po­my­śla­łem. Nie chciał się prze­bie­rać. Wy­py­ty­wał o Mi­strza, niby się z nim uma­wiał.

– Mi­strzu jest w domu – po­wie­dzia­łem, choć wcale nie mia­łem pew­no­ści. Wy­tłu­ma­czy­łem mu, gdzie ma iść. Po­dzię­ko­wał, po­szedł, i za­raz wró­cił.

– Nie ma tam ni­kogo – po­wie­dział zi­ry­to­wany, a ja uzna­łem, że Mi­strzu jest pew­nie na ple­ba­nii. Głu­pio mi było wy­sy­łać tam przy­by­sza sa­mego. Gdyby nie za­stał Mi­strza, znów wró­ciłby z pre­ten­sjami. Na szczę­ście o tej po­rze na si­łowni ćwi­czyły same bez­ro­botne koksy i ra­czej nie po­trze­bo­wały opieki.

Ru­szy­li­śmy na ple­ba­nię, Ka­rze­łek-Gi­gant wlókł się obok mnie – szybko za­uwa­ży­łem, że każdy krok spra­wia mu trud­ność. Od­dy­chał bar­dzo płytko i gło­śno. Na scho­dach ple­ba­nii sie­działa dziew­czyna, która pra­co­wała tam jako go­spo­sia. Pa­liła pa­pie­rosa. Mi­nę­li­śmy ją bez słowa i do­piero już z pal­cem na dzwonku ock­ną­łem się i za­ga­da­łem:

– Hej, jest może Mi­strzu w środku?

– Jest – od­po­wie­działa, ale na­wet na nas nie po­pa­trzyła. Za­dzwo­ni­łem.

Pro­boszcz, który znał mnie z wi­dze­nia, za­wo­łał Mi­strza – a Mi­strzu od razu po­znał Ka­rzełka-Gi­ganta. Przy­wi­tali się ser­decz­nie, choć z lek­kim dy­stan­sem. Mi­strzu za­pro­sił go do środka, nie wie­dzia­łem, czy mnie też za­pra­sza, więc zo­sta­łem na ze­wnątrz. Chcia­łem wra­cać na si­łow­nię, od­kry­łem jed­nak, że te­raz dziew­czyna na mnie pa­trzy. Za­trzy­ma­łem się i nie było już od­wrotu, mu­sie­li­śmy wejść w ja­kąś in­te­rak­cję.

– Miesz­kasz tu­taj? – za­py­tała.

– Od nie­dawna.

– Nie wi­dzia­łam cię w ko­ściele. Bo­isz się Boga? Wody świę­co­nej? Pe­do­fili?

Pa­trzy­łem, jak gasi pa­pie­rosa o mar­mu­rowy scho­dek, cał­kiem już prze­bar­wiony na czarno. Trudno mi było zna­leźć od­po­wiedź na tak za­dane py­ta­nie.

– Nasz ksiądz na­wet nie lubi dzieci – po­wie­działa. – Ob­sta­wiam, że jest nor­malny.

Nie przed­sta­wi­li­śmy się so­bie i nie za­no­siło się na tego typu ry­tu­ały. Od­pa­liła na­stęp­nego pa­pie­rosa, roz­luź­nia­jąc się jesz­cze bar­dziej. Wy­glą­dała, jakby rów­nie do­brze mo­gła ga­dać do sie­bie.

– Co są­dzisz o UFO? – spy­tała i znów mu­sia­łem ze­brać my­śli, i znów nie zdą­ży­łem. – Chcia­ła­bym je zo­ba­czyć. Ale tu­taj nie przy­leci, tak mi się zdaje. Po cho­lerę by miało przy­la­ty­wać? Mi­strzu z księ­dzem wciąż się o to spie­rają. Bę­dzie, nie bę­dzie. Ja wiem jedno: je­śli już przy­leci, to do mnie, spe­cjal­nie do mnie. Tylko ja na­prawdę cze­kam.

Na szczę­ście wła­śnie wtedy Mi­strzu i Ka­rze­łek-Gi­gant wy­szli na ze­wnątrz, ra­tu­jąc mnie przed nią. W dro­dze na si­łow­nię roz­ma­wiali o spo­so­bach przy­rzą­dza­nia kle­iku ry­żo­wego i róż­nicy mię­dzy te­sto­ste­ro­nem wol­nym a cał­ko­wi­tym. Gdy do­tar­li­śmy na miej­sce, Ka­rze­łek-Gi­gant za­czął się pom­po­wać na ma­szy­nach, a Mi­strzu usiadł ra­zem ze mną na re­cep­cji.

– Ten czło­wiek – za­czął bar­dzo po­waż­nym to­nem – to mój wy­cho­wa­nek, od­prysk z po­przed­niego ży­cia. Za dwa ty­go­dnie star­tuje w za­wo­dach w Lon­dy­nie i przy­szedł na lek­cje po­zo­wa­nia.

Za chwilę już ob­ser­wo­wa­łem te lek­cje z za­par­tym tchem, po­dob­nie jak wszy­scy obecni na si­łowni. Gość ro­ze­brał się do sa­mych gaci i za­czął po­zo­wać przed du­żym lu­strem. Mi­strzu da­wał mu różne ko­mendy: most mu­scu­lar, bi­cepsy przo­dem, klatka bo­kiem – a Ka­rze­łek-Gi­gant na­pi­nał się, aż wy­szły mu żyły na czole, kla­cie, brzu­chu, na­wet na du­pie. Wy­glą­dał spek­ta­ku­lar­nie, ni­gdy ko­goś po­dob­nego nie wi­dzia­łem; nie­mal każdy mię­sień miał prąż­ko­wany i po­kryty gę­stą siatką na­czyń krwio­no­śnych, które pul­so­wały co­raz moc­niej. Dla mnie re­pre­zen­to­wał w tam­tym mo­men­cie ideał har­mo­nii, był cho­dzą­cym przy­kła­dem cięż­kiej pracy nad sobą i swoim cia­łem. Mi­strzowi jed­nak wcale to nie im­po­no­wało.

– Za­cznijmy od bi­cep­sów przo­dem – po­wie­dział w końcu, zdej­mu­jąc płyn­nie pod­ko­szulkę.

Pierw­szy raz zo­ba­czy­łem tak do­brze tę ob­wi­słą klatę Mi­strza, jego dzi­wacz­nie wy­su­nięty do przodu brzuch i grube ra­miona, które nie­na­tu­ral­nie wy­pię­trzały się z torsu. Za­czerp­nął po­wie­trza z prze­pony, roz­cią­gnął plecy, wy­pro­sto­wał łok­cie i do­piero wtedy uniósł się do po­zy­cji. Był gi­gan­tem, ogrom­nym po­są­giem – i w wy­obraźni zo­ba­czy­łem, jak po­tęż­nie mu­siał się pre­zen­to­wać kil­ka­na­ście lat wcze­śniej. Naj­więk­szą róż­nicę ro­bił jed­nak wzrost: Mi­strzu prze­ra­stał wszyst­kich o dwie głowy.

Wy­trzy­mał kilka se­kund. Wie­dzia­łem, że ta­kie spię­cie to dla niego spory wy­si­łek, ale nie dał nic po so­bie po­znać.

– Mu­sisz bar­dziej wy­su­nąć łok­cie do przodu i na­piąć nad­garstki, wtedy przed­ra­miona na­biorą od­po­wied­niego kształtu. I uśmie­chaj się do sę­dziów – po­wie­dział spo­koj­nie.

Gość za­pre­zen­to­wał po­pra­wioną pozę z tym sztucz­nym, wy­tre­no­wa­nym gry­ma­sem, ale nikt już na niego nie pa­trzył. Wszy­scy cze­kali na ko­lejny ruch Mi­strza, on jed­nak za­ło­żył z po­wro­tem pod­ko­szulkę. Przez go­dzinę czy dwie pra­co­wał już tylko z cia­łem Ka­rzełka-Gi­ganta, wska­zu­jąc jego słabe punkty. Tam­ten słu­chał, nie kwe­stio­nu­jąc żad­nej uwagi.

Kim tak na­prawdę był Mi­strzu?

MNIEJ WIĘ­CEJ wtedy zro­zu­mia­łem, że mam do czy­nie­nia z wy­bitną jed­nostką, która jest znana także poza wsią i pew­nie na­wet osią­gnęła kie­dyś coś wiel­kiego. W in­ter­ne­cie jed­nak nic o nim nie zna­la­złem, i może po­wi­nie­nem był na­brać przez to dy­stansu – ale nic ta­kiego się nie stało.