Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
120 osób interesuje się tą książką
W marcowym numerze „Pisma” przyglądamy się roli, jaką odgrywają w naszym życiu sny, sprawdzamy, co na temat obecnych zmian w świecie mieliby do powiedzenia starożytni Grecy, i szukamy odpowiedzi na pytanie, czy wytwory sztucznej inteligencji można nazwać sztuką. Oprócz tego udajemy się do Armenii i Azerbejdżanu po zakończeniu konfliktu o Górski Karabach oraz niesiemy pokrzepienie historiami o nieugiętych seniorkach i dzikich łąkach.
W najnowszym wydaniu polecamy również:
– felieton Magdaleny Bigaj o zawodach przyszłości i horoskopach,
– opowiadanie autora Trash Story, Mateusza Górniaka,
– tekst z cyklu Rozmowy z K. Karoliny Lewestam,
– apteczkę belgijskiego muzyka Alexa Calliera.
Spis treści. Pismo. Magazyn Opinii. 03/2025
Daniel Gutowski – Gdy rozum śpi [okładka]
Karolina Lewestam – Rozmowy z K. O nadmiarze
Radosław Wiśniewski – Drugi Pacierz Tymoteuszowy
Adrian Wykrota – W Kadrze z cyklu Jaka piękna katastrofa
Łukasz Krukowski – Mistrzu
Zuzanna Kowalczyk – Terapia nocnych opowieści
Aleksandra Kanar – lejdis, lejdis, lejdis take it easy
Michał Szczęch – Na sztorc ze wszystkim
Agnieszka Szczepaniak – Żarty rysunkowe
Massimilino Corteselli – Contrapasso
Paweł Kicman – Ars ex machina, czyli o kreatywności maszyn
Weronika Dobrowolska, Tomasz Kontny – All inclusive
Katarzyna Kazimierowska – Strategie Przetrwania. Antyczne strategie na nasze czasy. Rozmowa z profesorem Markiem Węcowskim
Stanisław Łubieński – Drugie życie czarnego kota
Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Alex Callier?
Niki de Saint Phalle – Nadmuchiwana dziewczyna (Nana gonflabe)
Bartłomiej Krzysztan – Armenia, państwo na uchodźtwie
Mateusz Górniak – Pies i Głupek
Magdalena Bigaj – Listy z cyfrowego roju. O zawodach przyszłości i horoskopach
Zuzanna Kowalczyk – À propos snów
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 239
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZMOWY Z K. // FELIETON
O nadmiarze
tekstKAROLINA LEWESTAM
Droga K.
Ze smutkiem odnotowałem brak w mojej skrzynce nowego numeru „Pisma”. Były za to rachunki ze spółdzielni i ulotki zachęcające do sprzedaży mieszkania młodej parze lub wzięcia szybkiego kredytu (RRSO 80%). Oczywiście, mam dostęp do treści cyfrowej. Ale drukowany miesięcznik jawi mi się jako okaz kolekcjonerskiej pychy, dumnie kurzący się na półce, ku obojętności sporadycznie zapraszanych gości. Oprócz „Pism” zbieram inne rzeczy: płyty z muzyką, zakładki do książek, doświadczenia, a także szachy. Ostatnio jednak coraz częściej zastanawiam się nad celem tych działań. Pomóż, proszę, i daj choć ćwierć rady, czy kolekcjonowanie ma sens, czy jest tylko alibi dla naszej próżności?
Zadumany kolekcjoner
Drogi Zadumany Kolekcjonerze.
Ja też zbieram! Oto moje kolekcje: pluszowe kwiaty, figurki wilków, złote myśli Johna Deweya. Książki ludzi, których znam, mają swoją osobną półkę. Książki ludzi, których nie znam, zajmują pozostałe półki. Bombki związane z książkami. Stare prace napisane na studiach. Przybory do rysowania, malowania, stemplowania, dziurkowania, czyli artykuły artystyczno-rzemieślnicze, których pewnie nigdy nie użyję.
Kolekcje, które zarzuciłam: magnesy z różnych miejsc (to przez tę głupią lodówkę), numery „New Yorkera” – ten pomysł padł lata temu, bo, Zadumany, one przychodzą co tydzień! Dom Muminków kompletowany w systemie wysyłkowym. Rysunki dzieci (na Boga, kto ma miejsce na tyle makulatury?). Przepisy – większość i tak ginie. Koty – musiałam skończyć na trzech.
Kolekcje, o których marzę: wszystkie kolory garnków Le Creuset; niech się tęczowo płożą po mej kuchni; niech cieszą oczy solidnością i kolorem w symfonii kuchennej obfitości! Kamienie z plaż świata. Więcej pluszowych kwiatów. A kiedy byłam mała, chciałam kolekcjonować psy. „Poszłabym sobie na wystawę psów – myślałam – i kupowałabym: – Proszę owczarka niemieckiego. I husky. I dwa labradory. Jakiegoś charta. I pani mi da jeszcze tego szczeniaka malamuta”. A one biegałyby wokół mnie, poszczekując, a ja bym była ich psią królową.
Są jeszcze kolekcje, które wcisnął mi los na siłę: cała wyspa Sodor z serialu Tomek i przyjaciele. Niezmierzona kolekcja przeterminowanego żarcia z tyłu lodówki, gdzie z zasady się nie zapuszczam. Kolekcja włosów w odpływie. Kolekcja myśli, których nie chcę myśleć, ale nie mogę się ich pozbyć.
Czy kolekcjonowanie ma sens? – pytasz. Ależ oczywiście, że ma, nawet niejeden. Budowanie siebie – oto jeden z nich. Ja tak zbierałam „New Yorkery” (może tak, jak Ty „Pismo”) – trochę, żeby czytać, trochę, żeby się chwalić, a trochę, żeby móc myśleć o sobie jako o kimś, kto należy do takich, co czytają ten magazyn. Są kolekcje, które służą do podróży w czasie. Na przykład przybory do rysowania zbieram w imię nadziei – oto kiedyś nadejdzie Dzień, a będzie to Dzień, w Którym Zaczęłam Być Artystką. Eseje ze studiów z kolei trzymam z chęci odwrotnej – by upamiętnić dni, gdy się Dobrze Zapowiadałam; są łącznikami z czasem, kiedy wszystko było możliwością. Magnesy zbierałam, żeby przyciągały wspomnienia, żeby podróże nie rozpływały się we mgle.
A pluszowe kwiaty są fajne i wprowadzają mnie w lepszy nastrój.
Znam też takich, co zbierają rzeczy, o których dużo wiedzą: starą porcelanę czy zegarki; ach, cóż to jest za przyjemność, kiedy wiedza ma tak blisko dostępny swój korelat i można sobie pobrzdękać o chińskie spodki z dynastii jakiejśtam albo ponakręcać specjalny mechanizm starego Longinesa. Inni lubią fakt, że ich na coś stać, a nawet na dużo czegoś, więc kupują tego więcej. Bywają seryjni mordercy, którzy lubią sobie zachować kawałek paznokcia po każdej ofierze – wtedy kolekcja ilustruje trajektorię autonarracji („Nie wszystek umrę” – myśli sobie taki przestawiający swoje trofea morderca, choć pewnie nie pociesza to ofiar).
Sensów jest multum. A największy z nich zaś to ten, że my po prostu tak mamy. Mój drogi Zadumany, człowiek to ustrojstwo, które lubi wrzucać dużo do jednego. Jagody do worka. Rzeczy do słów. Przypadki do kategorii. Jagody łatwiej przenieść w jednym worku, a wszystkie psy świata jakże łatwo zmieścić w słowie „pies” – czyż to nie jest niesamowity wynalazek? Dzięki temu rodzą się piętra abstrakcji, drabiny coraz szerszych symboli. A kolekcje zbierają w przedmiot czas, łaknienie, piękno. Są jednością wielości. Mikrokosmosem wiedzy (jak te zegarki), modelem życia (jak u tego mordercy), symfonią całej pamięci (jak płyty, z których każda ma swoje wspomnienie). Kolekcja to parcie instynktu, by mieć jakieś wszystko, kiedy można mieć tylko mało...
...dlatego, drogi Zadumany, dalej kupuj papierowe „Pismo”!
rysunek ANNA GŁĄBICKA
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do mnie.rozmowyzk@magazynpismo.pl
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
POEZJA
Drugi Pacierz Tymoteuszowy
RADOSŁAW WIŚNIEWSKI
Dwa razy odpalałeś znicz trzymając zapaloną zapałkę w dół i za każdym razem parzyłeś sobie palce. Zapytałeś kto w końcu idzie do nieba. Dokąd? Na styk światła, powietrza, gdzie czuć oddech układu słonecznego, niby cały powlekany matowo, a jednak mieszczący w sobie tyle słów, którym odpowiada żaden pejzaż. Powiedziałem chyba, że to ona będzie miała ostatnie słowo. I nie będzie po drugiej stronie żadnego piekła. Będzie proch, pustka, chyba, że właśnie miłość. Taka jak nasza, tato? – zapytałeś, kiedy wyrywaliśmy kłącza mleczy wielkie jak granaty, korzenie trawy spomiędzy kory nad naszą Świętą Sabiną. Zaraz zapytasz czy coś zostało z babci, bo chyba nawet nie kości. Potem będziemy stali w milczeniu, zapalimy światło, poklepiemy obmurówkę grobu, na znak, że na nas już pora. Słońce zsunie się zza chmur jak blady obol. Tak naprawdę, powinienem powiedzieć, że teraz, w tym momencie, nikt nie musinigdzieiść.
Na kolację parówki. O czym my mówimy. O czym my w ogóle mówimy.
RADOSŁAW WIŚNIEWSKI (ur. 1974), poeta, prozaik, publicysta, promotor kultury, współtwórca Stowarzyszenia Żywych Poetów z Brzegu.
W KADRZE z cyklu Jaka piękna katastrofa
Hałda Szarlota w Rydułtowach, 22 września 2024 roku
zdjęcie i tekstADRIAN WYKROTA
Największa hałda odpadów pokopalnianych w Europie mierzy od podstawy ponad 130 metrów i nazywana jest bombą ekologiczną. Składowisko płonie od środka, temperatura wewnątrz przekracza 600 stopni Celsjusza. W celu likwidacji pożaru hałda jest od 2018 roku rozbierana i przesypywana, co wpłynęło na wzrost zapylenia i zanieczyszczenia powietrza.
Więcej zdjęć z tegorocznego cyklu na magazynpismo.pl/w-kadrze
PROZA
Mistrzu
tekstŁUKASZ KRUKOWSKIrysunekMIKITA RASOLKA
Wydarzyło się to w czasie wielkiej aktywności UFO nad Polską, w czasie nasilenia działań dywersyjnych i hybrydowych. Po bezsensownych próbach zostania artystą, napisania artykułu o polskich wątkach bitwy pod Austerlitz czy skończenia studiów zarejestrowałem się na jakiś dziwny kierunek z rozliczeniem rocznym, żeby mnie nie powołali do wojska na ćwiczenia i żeby nie mieć paranoi związanej z taką możliwością, a potem usunąłem social media i uciekłem z miasta.
Jechałem do domu rodzinnego, droga ze stolicy dłużyła mi się przez problemy gastryczne. Ciąg stresujących zdarzeń załatwił moje jelita – od paru lat przyjmowałem trzy probiotyki, lek prokinetyczny, inhibitory pompy protonowej i jeszcze kilka innych substancji, na przykład neuroleptyk sulpiryd. Poza tym przestrzegałem ścisłej diety, której nie dałoby się utrzymać, często wychodząc z domu – zatem nie wychodziłem. Miałem oczywiście protokoły postępowania w sytuacjach wyjątkowych, takich jak długa podróż autobusem. Wziąłem parę tabletek ziołowych na uspokojenie i ondansetron.
Mimo to nagle poczułem, że muszę wysiąść.
Przejeżdżałem wiele razy przez tę miejscowość, wieś o statusie gminy, nie najmniejszą i jakoś nieprzesadnie wielką. Zacisnąłem zęby, wytrzymałem do przystanku i wysiadłem z moim ogromnym plecakiem. W okolicy zobaczyłem urząd, budę z piwem i siłownię. Wybrałem siłownię.
Teraz wiem, że na recepcji siedział Mistrzu, ale wtedy nie zwróciłem na niego uwagi. Obok w sali ćwiczeń paru spoconych chłopaków dyszało prawie idealnie w rytm techno.
– Dzień dobry, mogę skorzystać z toalety? – wydukałem, ledwo przebijając się przez muzykę.
Mistrzu popatrzył na mnie i skinął głową. Dopiero po chwili – może już wtedy chciał mi się przyjrzeć – wskazał palcem szatnię i mruknął, że łazienka jest obok. Modliłem się, żeby w środku był papier – zostały resztki, wystarczyło na styk. Od tamtego czasu już zawsze pilnowałem, żeby był zapas papieru. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będę pilnował.
Wychodząc z łazienki, zobaczyłem na ścianie koło szatni wytartą kartkę z numerem telefonu: „Szukam chłopaka do pomocy”.
Musiała być bardzo stara, litery prawie całkiem wyblakły. Zabrałem spod lady swój plecak i już chciałem wyjść, ale w tym momencie napotkałem oczy Mistrza – wpatrywały się we mnie jak dwa wielkie głazy istniejące od początku świata. Zazwyczaj w podobnych sytuacjach mówi się, że komuś płonie w oczach ogień, jednak w oczach Mistrza nigdy nic nie płonęło. Nie wyglądało to spektakularnie. Nic specjalnego, jak potem często mówił. Nic specjalnego.
– Skąd jesteś? – zapytał mnie ten łysy olbrzym, a ja zacząłem gadać.
Powiedziałem mu trochę więcej, niż z początku chciałem. W kilka minut streściłem prawie całą swoją historię i sam poczułem zażenowanie, że tak krótko mi to zajęło. W miarę jak opowiadałem, moje dokonania, cały wysiłek i trud, zaczęły wydawać mi się niewarte wspomnienia przy kimś takim jak Mistrzu. Jego gigantyczne mięśnie świadczyły o latach treningu, o dekadach ciężkiej pracy nad ciałem, a niezachwiana postawa zdradzała, że ciało to kierowane jest przez jeszcze potężniejszy umysł. Mistrzu siedział za biurkiem, ja stałem nad nim, ale im dłużej trwała moja opowieść, tym bardziej kurczyłem się w sobie, moje dotychczasowe życie stawało się trywialną bzdurą. Zachciało mi się znowu do łazienki, mdłości wróciły. Mistrzu jednak nie chciał mnie puścić.
– To nigdy wcześniej nie byłeś na siłowni?
– Nie, nigdy.
– Ciekawe. I bierzesz controloc czterdziestkę, dwa razy dziennie.
– Tak.
Nie miałem pojęcia, dlaczego akurat te fakty wydały mu się interesujące, ale wciąż ufnie stałem przy recepcji. Jakiś chłopak śmierdzący benzynowymi perfumami oddał kluczyk do szafki.
– Do później, Mistrzu – powiedział.
Pomyślałem wtedy, że na pewno opowiem wszystko rodzicom, gdy już dotrę do domu. To była ostatnia tego rodzaju myśl i dlatego dobrze ją pamiętam.
– Posłuchaj – zaczął Mistrzu i jakby się zmieszał. – Może to dziwna prośba, ale szukam kogoś do pomocy w robocie. Żeby siedział tu, na recepcji, i sprzątał.
– Przecież nie jestem stąd.
– Nie szkodzi. Dla mnie to nie problem, bo się nadajesz.
Stwierdził to z wielką pewnością: że się nadaję. Chyba nikt wcześniej tak o mnie nie powiedział, ale wcale nie poczułem się przez to dobrze. Poczułem tylko, że nie mam wyjścia.
– A te chłopaki? – skinąłem głową w stronę sali ćwiczeń.
– Nie nadają się.
– Nie mam gdzie się zatrzymać.
– Możesz mieszkać u mnie, mam duży dom. Zapłacę ci, umowa o pracę.
Nigdy wcześniej nie miałem umowy o pracę. Mało kto miał.
– Nie wiem – powiedziałem zgodnie z prawdą. – Nie wiem, co robić.
– To się zastanów, bo autobus w jakieś sensowne miejsce odjeżdża stąd dopiero za cztery godziny. Kupa czasu. Tak w ogóle, Mistrzu jestem.
Uścisnąłem jego ogromną, żylastą rękę. Nie miał specjalnie mocnego chwytu. Potem poznałem jego prawdziwe imię, ale widywałem je tylko na dokumentach i umowach. Wszędzie funkcjonował jako Mistrzu.
ZA SIŁOWNIĄ była plebania, za plebanią kościół, trochę za kościołem – dom Mistrza. Parterowy, w amerykańskim stylu, z dużym tarasem i krótko przystrzyżonym trawnikiem od frontu. Poszliśmy tam, zostawiwszy siłownię bez opieki.
– Raczej nic się nie stanie – powiedział Mistrzu.
Teraz wiem, że był absolutnie pewny, że nic się nie stanie – nikt nie odważyłby się zrobić czegokolwiek złego w jego siłowni.
Wnętrze domu wydało mi się nietypowe i jakby niedokończone. Nie było żadnego przedpokoju, od razu wchodziło się do salonu z kuchnią. Zobaczyłem tylko kilka mebli – szafy, niskie, pościelone łóżko, fotel, aneks z płytą indukcyjną i lodówkę. Przy wyjściu na taras leżało coś, co wziąłem za pufę. Potem dowiedziałem się, że to poduszka medytacyjna. Nigdzie nie było ani telewizora, ani regałów z książkami – tylko czysta, drewniana podłoga. Dom wcale nie był duży.
Mistrzu kazał mi usiąść na pufie – sam usiadł na ziemi w pozycji, która wydała mi się nieosiągalna dla kogoś jego gabarytów, ze stopami spoczywającymi na przeciwległych udach – i zaczął wyliczać, co musiałbym robić na siłowni. Opisywał dezynfekowanie przyrządów, sprawdzanie, czy maszyny działają, codzienne czyszczenie szatni i kibla, wreszcie dokładnie wyjaśnił mi system karnetów, kwestie księgowości i podatków. Trwało to dość długo i zaczęło mi się robić niewygodnie na poduszce, ale Mistrzu siedział nieporuszony, więc udawałem, że wszystko jest w porządku. W końcu powiedział, że będę zarabiał najniższą krajową, a jeśli zdecyduję się zostać u niego, to wyżywienie i dach nad głową dostanę za darmo. Zaproponował, że jeśli chcę, możemy to wpisać do umowy, ale – jeszcze w lekkim szoku – pokręciłem głową, że nie trzeba. Wtedy Mistrzu wstał jednym, płynnym ruchem – ja musiałem podnieść się niezgrabnie na dwa razy – i otworzył przesuwne drzwi, które oddzielały salon od dwóch pomieszczeń: składziku i łazienki.
– Trochę tu ciasno – powiedział, wskazując składzik – ale zrobię ci miejsce na podłodze i się zmieścisz. Wysoki nie jesteś.
W składziku piętrzyły się góry różnych substancji w pudełkach, puszkach i workach. Później miałem sprawdzać ich nazwy w internecie – były to suplementy, peptydy, SARM-y, hormony i nootropy, czyli substancje polepszające pracę umysłu. Te ostatnie Mistrzu podzielił na trzy grupy: delikatne suplementy i prekursory neuroprzekaźników typu Alpha GPC czy magnez, ruskie leki na alzheimera, takie jak fenylopramiracetam, i najcięższy towar: modafinil, fenibut, amfetamina.
Wtedy – kiedy jeszcze nie wiedziałem, że dość długo przyjdzie mi tam sypiać – pomyślałem, że na pewno się nie zmieszczę, ale Mistrzu przeniósł po prostu część suplementów do szafki w aneksie kuchennym. Przestrzeń jego domu pozostała w niemalże idealnej harmonii, jakby już wcześniej na mnie czekała.
– Wynika z tego – zacząłem nieśmiało – że szukasz kogoś na pełen etat. Ale będziesz tam na miejscu cały czas, prawda?
– Nie – odparł od razu. – Szukam kogoś, kto sam obsługiwałby siłownię. Przejmiesz moje obowiązki.
– A co ty będziesz robił? – zapytałem głupio; w ogóle głupio mi było mówić Mistrzowi na ty, jednak zaczęliśmy tak od razu, więc już nie dało się tego cofnąć.
– Nic specjalnego. – Zamyślił się na chwilę. – Zostanę po prostu tutaj.
TO WSZYSTKO prawdopodobnie nie byłoby możliwe, gdybym uprzedził rodziców, że przyjeżdżam – ale miałem zamiar zrobić im niespodziankę, więc na mnie nie czekali. Nie pamiętam, jak podjąłem decyzję, że zostanę. Wydało mi się to logiczne, bo co lepszego mogłem robić? Poza tym już od pierwszej rozmowy czułem tę dziwaczną energię Mistrza, która wcale mnie nie przyciągała, ale którą chciałem lepiej zrozumieć. Skąd się brała? Co takiego pracowało za jego oczami?
Wstawał bardzo wcześnie i kładł się późno, nie potrzebował wiele snu. Z samego rana przygotowywał dla nas posiłki, przeciwko którym, o dziwo, mój żołądek nie protestował. Na śniadanie jedliśmy owsiankę z jagodami i siemieniem lnianym, potem chude mięso z ryżem i świeżymi warzywami, na kolację zazwyczaj kanapki. Codziennie prawie to samo, a według pór naszych posiłków ktoś mógłby nastawiać zegarek. Jedyna różnica między nami była taka, że Mistrzu przygotowywał dla siebie pięć posiłków – dla mnie trzy – i jadł porcje około czterokrotnie większe od moich. Trudno jednak powiedzieć, czy był ode mnie tylko cztery razy większy. Moje problemy gastryczne stopniowo znikały, po tygodniu odeszły prawie całkiem. Mistrzu skomponował mi też stack suplementów – kreatynę, glutaminę, cynk i melatoninę, którą miałem łykać na noc.
– Nie wolno ci jednak nigdy – zastrzegł stanowczo – ruszać rzeczy ze składziku. Nie możesz też zacząć ćwiczyć na siłowni.
Na siłowni, na tej siłowni w życiu nie chciałbym ćwiczyć. Pierwsze dni były straszne, choć szybko odkryłem, że do wszystkiego idzie się przyzwyczaić. Szanowali mnie od początku – Mistrzu powiedział, że jestem jego kuzynem. W tygodniu siedziałem tam od południa do dwudziestej, w weekendy od dziesiątej do szesnastej. Zazwyczaj nic się nie działo i – z przerwami na wydawanie kluczyków i przyjmowanie pieniędzy za karnety – analizowałem swoje życie, próbując zrozumieć, dlaczego w ogóle trafiłem w to miejsce, pod pewnymi względami przypominające więzienie. Potem ogarnęły mnie lęki związane z możliwością wypadku na sali – co jeśli kogoś przygniecie maszyna, suwnica do ćwiczenia nóg, miażdżąc mu na przykład kości udowe? Nie miałem nawet kursu trenera personalnego, żadnych papierów, by obsługiwać siłownię. Pewnie odpowiadałbym karnie.
Z drugiej strony, nic podobnego nie miało prawa się stać. Już po paru dniach powrócił spokój. Nie pojawiał się nikt nowy, przychodzili sami stali bywalcy, zapamiętywałem ich imiona. Dzielili się na trzy grupy: kobiety używające bieżni, stare koksy w stylu Mistrza i młode zmotywowane chłopaki, które prześcigały się w biciu rekordów. Szybko zrozumiałem, że to koksy pełnią funkcję trenerów personalnych dla całej reszty klientów, więc pozostawało mi tylko obsługiwanie ludzi na recepcji, czyszczenie kibli i dezynfekcja maszyn. I tak w kółko, codziennie po kilka godzin.
Kiedy wychodziłem z domu, Mistrzu siedział na poduszce na tarasie bez książki. Kiedy wracałem, Mistrzu siedział na poduszce na tarasie z książką. Czytał jedną stronę po kilka, nawet kilkanaście razy, jak wywnioskowałem z ruchu jego oczu, które często śledziłem. Książka była zawsze ta sama, jedyna, jaką miał. Jakiś długi tytuł po angielsku o kanonie palijskim. Parę razy chciałem o nią zapytać, ale rozmyślałem się w ostatniej chwili. Nie wiem dlaczego – może się bałem. W każdym razie moja karma – jak by to pewnie powiedział Mistrzu – powstrzymywała mnie od poruszania tego typu tematów. Jednak po upływie kilku dni – akurat padało i siedział z książką w środku – sam zagadnął mnie od niechcenia.
– Podobno pismu nie można już wierzyć, to prawda?
Wiedziałem, o co mu chodzi. Nie można było też wierzyć obrazom, filmom i tak dalej. Deszcz na zewnątrz dudnił o płytki na tarasie, a ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Poczułem wielkie przygnębienie.
– Pewnie takim jeszcze można. – Wskazałem wielki wolumin.
Mistrzu uśmiechnął się słabo i zatrzasnął okładkę. Później miał tydzień przerwy od czytania.
NAJPIERW POMYŚLAŁEM, że zatrudnił mnie, by zrobić sobie urlop – ale nie. W miarę jak na zewnątrz robiło się zimniej, chudł i pocił się coraz bardziej, taki był zmęczony swoją codzienną rutyną. Nie wydaje mi się, by kiedykolwiek odpoczywał, jego głowa ciągle pracowała. Z poduszki wstawał wyczerpany, a dodatkowo trzy razy w tygodniu chodził na trening na siłownię. Dokładnie o czternastej piętnaście, po mszy, bo proboszcz, wielki chłop w podobnym wieku, był jego siłownianym partnerem. Sesje trwały po dwie lub trzy godziny i wielokrotnie wstawałem od biurka, by ich podglądać.
Mistrzu ważył około stu czterdziestu kilo, proboszcz podobnie – choć z pewnością był bardziej ulany. Jego uda i barki wydawały się wypełnione tylko luźnym sadłem. Potrafił jednak dotrzymać Mistrzowi kroku na treningu. Ćwiczyli według nieludzkiego planu Mike’a Mentzera, słynnego filozofa wśród kulturystów, z wymuszonymi powtórzeniami na największych możliwych obciążeniach. Układ nerwowy dostawał wtedy gigantyczny wpierdol i można było efektywnie wykonywać tylko jedną serię tygodniowo na daną partię. Wcześniej Mistrzu i proboszcz robili długą i mozolną rozgrzewkę, stopniowo doprowadzając organizm do stanu, w którym możliwy będzie niezwykły zryw. Seria ta – czy to w wyciskaniu, czy w przysiadzie, czy nawet w uginaniu na biceps – kończyła się zawsze totalnym upadkiem mięśniowym, a partner pomagał się jeszcze dobić. Czerwona twarz Mistrza przypominała później planetę Mars – żyły na czole i skroniach wypiętrzały się niby góry, zmarszczki były jak wąwozy. Regeneracja zajmowała kilka kolejnych dni.
Tych dwóch nie spotykało się raczej poza siłownią. Nie widziałem w tym wielkiej tajemnicy – sam przecież miałem kiedyś znajomych, z którymi na przykład grałem w gry i nic innego razem nie robiliśmy. Mistrzu praktykował chyba zresztą jakąś religię Wschodu, a proboszcz wyznawał pewnie katolicyzm. Trudno jednak oceniać ludzką religijność na podstawie powierzchownych zachowań, te sprawy są delikatne.
Ja nie trenowałem na siłowni, nie czytałem książek, nie siedziałem na poduszce. Starałem się myć kible, wycierać podłogę, liczyć pieniądze, dezynfekować maszyny. Cała ta historia już po paru tygodniach zaczęła nabierać rysów satyrycznych – zrozumiałem, że moje życie jest komedią, życie Mistrza również tak wygląda i że w ogóle ta wieś jest scenografią jakiegoś rutynowego gagu, który mieszkańcy codziennie odgrywają w podobnej formie, zmieniają się tylko ubrania aktorów. Podzieliłem się z Mistrzem swoimi spostrzeżeniami, a on spojrzał na mnie ostro. Zrozumiałem, że widzi we mnie dzieciaczka, kogoś niezbyt jeszcze samodzielnego i nadającego się tylko do pilnowania siłowni.
– Umiesz coś wyrecytować? – zapytał, a ja nie bardzo wiedziałem, co ma na myśli.
Po chwili wydukałem kilka wersów z Inwokacji, przekręcając parę słów. Powtórzyłem też pół wiersza o małym Polaku. Miałem utrudnione zadanie, gubiłem się i jąkałem, bo Mistrzu przewiercał mnie wzrokiem. Czy jednak w idealnych warunkach, bez żadnej presji, potrafiłbym cokolwiek wyrecytować? Kiedyś powiedziałbym pewnie, że tak, ale to nieprawda.
Wydało mi się nagle, że Mistrzu zrobi coś naprawdę dziwnego – na przykład zacznie recytować tę swoją książkę o kanonie palijskim, od początku do końca, bez najmniejszego zająknięcia. Wyobrażałem sobie jego wymowę w języku pali i uwagi na temat znaczenia poszczególnych słów. Mistrzu jednak spojrzał tylko na mnie, nic nie powiedział, odszedł do swoich spraw. Robił sobie akurat przerwę od czytania.
CHYBA JAKOŚ wtedy zacząłem być niespokojny, choć teraz myślę, że po prostu codzienne interakcje z Mistrzem i życie z nim w wiosce – a także codzienne mycie kibli – odsłoniły niepokój, który długo już w sobie chowałem. Czasem wchodziłem z fejkowego konta na Instagram – moi rówieśnicy brali śluby i zakładali firmy. Mistrzu, najbliższy przykład, miał mięśnie, siłownię i powszechny szacunek. Siłą rzeczy zacząłem zastanawiać się nad sobą, myśleć, czy w ogóle osiągnę coś w tym życiu. Pierwszą widoczną oznaką tego niepokoju była niestaranność w czyszczeniu kibli i wycieraniu maszyn. Zacząłem czyścić tylko widoczne miejsca, a potem siedziałem na recepcji ze smutną miną, pewnie też lekko napuszony. W dniu swojego treningu Mistrzu podszedł do mnie i popatrzył przeciągle.
– Coś jest nie tak. Chcesz wracać do domu? – rzucił zaczepnie i nie byłem pewien, czy ma na myśli swój dom, czy mój rodzinny.
Nie czekając na odpowiedź, poszedł się przebrać, zobaczyłem go znowu dopiero wieczorem. Nie wracał do tematu. Tego dnia otrzymałem pierwszą wypłatę, choć nie przepracowałem jeszcze pełnego miesiąca. Chciałem jednak czegoś więcej niż najniższej krajowej, nawet jeśli za weekendy dostawałem bonus w gotówce. Wydawało mi się, że mam potrzebę dążenia do najwspanialszego możliwego życia, a jednocześnie nic nie robiłem, siedziałem tylko na siłowni i niezbyt dokładnie myłem kible. Powinienem bardziej przejąć się własnym niedbalstwem, ale wtedy tego nie rozumiałem. Zresztą uważałem, że i tak całkiem dobrze wykonuję tę pracę. W mojej podstawówce kible zawsze były brudne, a szary papier leżał zatopiony w muszli.
Któregoś wieczora pogrążałem się w tego rodzaju myślach, a Mistrzu siedział na poduszce, oświetlany przez zachodzące słońce. Dzień był dość pogodny, wolny jeszcze od jesiennej pluchy, która miała niedługo opanować naszą gminę. W poprzednim życiu chciałem zostać artystą albo napisać długi artykuł o polskich wątkach bitwy pod Austerlitz, ale uważałem, że jestem na to za głupi. Teraz spałem w składziku pełnym boosterów mózgu, które mogły przynieść wymarzone efekty. Byłem nawet głupszy, niż mi się wydawało, więc podjąłem decyzję: wezmę je, gdy Mistrza nie będzie w domu – i zobaczymy, co się stanie.
Mistrzu wzdrygnął się dokładnie w chwili powzięcia przeze mnie tego zamiaru. Może sobie to wymyśliłem, ale chciał się jakby odwrócić – i powstrzymał w ostatnim momencie. W napięciu czekałem, co zrobi, ale on tylko siedział dalej. Siedział, siedział i siedział. Oprócz siedzenia – oddychał. Wydechy robił krótsze niż zwykle.
OKAZJA DŁUGO SIĘ nie nadarzała, bo albo byłem na siłowni, albo w domu razem z Mistrzem. Zakupy robił, kiedy mnie nie było, a potem już nigdzie nie wychodził. Po to mnie w końcu zatrudnił – żeby nigdzie już nie wychodzić.
Istniało jednak wyjście, z którego początkowo bałem się skorzystać – umowa o pracę przewidywała urlop. Technicznie rzecz biorąc, urlop i L4, ale nawet nie wiedziałem, czy jest w pobliżu jakiś lekarz, nie chciałem aż tak kombinować. Któregoś poranka przerwałem Mistrzowi siedzenie na poduszce.
– Czuję się średnio – powiedziałem, zaskakując tym samego siebie. – Chyba jestem chory. Zostanę w domu, biorę urlop na żądanie.
Mistrzu popatrzył na mnie przez chwilę, zbyt krótką. Od razu pomyślałem, że musiał przejrzeć moje kłamstwo, ale skinął tylko głową bez słowa, przebrał się i poszedł na siłownię.
Wcześniej sporo czytałem o zawartości składziku. Trafiłem na różne fora o nootropach, poznałem polecane stacki. Szybko zrozumiałem, że zastosowanie fenibutu czy modafinilu na początku mija się z celem. Powinienem spróbować czegoś łagodnego, kilku naturalnych substancji. Klęknąłem przed tabletkami i połknąłem je, popijając wodą. Otworzyłem plik tekstowy w telefonie z myślą, że zaraz otworzy się we mnie jakaś głębina, z której wydobędę na światło dzienne genialne dzieło – a ja tylko je zapiszę. Polacy walczący po obu stronach wielkiego konfliktu w Europie roku 1805 przemówią do mnie z zaświatów współczesną polszczyzną, żeby nie utrudniać zadania.
Rzeczywiście, coś się otworzyło. Nic tam jednak konkretnego nie zobaczyłem, żadnego dzieła związanego z Austerlitz. Mój umysł zalało wszystko, co w nim było i nad czym w ogóle nie panowałem. Skończyłem, trzęsąc się skulony na podłodze składziku. Serce gwałtownie mi przyspieszyło i pomyślałem, że zaraz umrę. Myślałem tak przez kilka godzin.
Kiedy Mistrzu wrócił do domu i zajrzał do składzika, byłem już na skraju wytrzymałości. Miałem zamiar symulować chorobę, powiedzieć, że to pewnie grypa czy coś w tym rodzaju – ale on nawet nie słuchał. Prawie wyrywając mi bark, wywlókł mnie siłą na dwór i posadził na poduszce. Trząsłem się na niej, wierciłem, w głowie miałem chaos. Problemy jelitowe zdawały się nadciągać z wielką siłą, chciałem natychmiast wracać do środka. Wtedy Mistrzu udzielił mi pierwszej nauki.
– Licz do czterech na wdechu. Wolno. Raz, dwa, trzy, cztery. Do trzech wstrzymuj oddech. Raz, dwa, trzy. Wydech co najmniej na siedem. Co najmniej. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem. Albo wiesz co? Może lepiej nie raz, tylko jeden. Jeden, dwa, trzy, i tak dalej.
Było naprawdę zimno, miałem na sobie tylko koszulkę z krótkim rękawem. Szybko zrobiło mi się lepiej. Mistrzu zaczął oddychać dokładnie tak, jak to opisał, i podążałem za nim.
– Wiem, co zrobiłeś – powiedział nagle – i po prostu więcej tego nie rób. Bezsens.
Bezsens, tak to nazwał.
OD TAMTEJ PORY zmieniło się tylko jedno – Mistrzu już nie krył się przede mną, że codziennie łyka kilkadziesiąt substancji ze składziku i robi parę naprawdę konkretnych zastrzyków. Czasem zdawało mi się, że na pokaz zażywał ogromne dawki akurat wtedy, kiedy wracałem, jakby chciał powiedzieć: „Zobacz, kim się stałem, na pewno chcesz być taki?”. A może jego zachowanie nie miało niczego wyrażać? Mistrzu po prostu robił, co chciał.
Dni mijały, zacząłem się uspokajać. Zawsze, kiedy nachodziły mnie złe myśli, oddychałem tak, jak mnie nauczył. Dziwne że nie zetknąłem się z tym sposobem na terapiach. Pokazał mi też inne techniki, na przykład oddychanie typu box breathing, które uspokaja nerw błędny. Dzięki temu nabrałem do niego prawdziwego szacunku. Chciałem nauczyć się więcej, ale właśnie wtedy Mistrzu zaczął znikać z domu. W tygodniu chodził na plebanię i siedział tam często aż do wieczora – kiedy wracałem z siłowni, jeszcze go nie było.
Któregoś dnia na recepcji pojawił się ktoś nowy. Wielki, naprawdę gigantyczny – tyle że na szerokość, bo wzrostu miał z metr sześćdziesiąt. Karzełek-Gigant, tak o nim pomyślałem. Nie chciał się przebierać. Wypytywał o Mistrza, niby się z nim umawiał.
– Mistrzu jest w domu – powiedziałem, choć wcale nie miałem pewności. Wytłumaczyłem mu, gdzie ma iść. Podziękował, poszedł, i zaraz wrócił.
– Nie ma tam nikogo – powiedział zirytowany, a ja uznałem, że Mistrzu jest pewnie na plebanii. Głupio mi było wysyłać tam przybysza samego. Gdyby nie zastał Mistrza, znów wróciłby z pretensjami. Na szczęście o tej porze na siłowni ćwiczyły same bezrobotne koksy i raczej nie potrzebowały opieki.
Ruszyliśmy na plebanię, Karzełek-Gigant wlókł się obok mnie – szybko zauważyłem, że każdy krok sprawia mu trudność. Oddychał bardzo płytko i głośno. Na schodach plebanii siedziała dziewczyna, która pracowała tam jako gosposia. Paliła papierosa. Minęliśmy ją bez słowa i dopiero już z palcem na dzwonku ocknąłem się i zagadałem:
– Hej, jest może Mistrzu w środku?
– Jest – odpowiedziała, ale nawet na nas nie popatrzyła. Zadzwoniłem.
Proboszcz, który znał mnie z widzenia, zawołał Mistrza – a Mistrzu od razu poznał Karzełka-Giganta. Przywitali się serdecznie, choć z lekkim dystansem. Mistrzu zaprosił go do środka, nie wiedziałem, czy mnie też zaprasza, więc zostałem na zewnątrz. Chciałem wracać na siłownię, odkryłem jednak, że teraz dziewczyna na mnie patrzy. Zatrzymałem się i nie było już odwrotu, musieliśmy wejść w jakąś interakcję.
– Mieszkasz tutaj? – zapytała.
– Od niedawna.
– Nie widziałam cię w kościele. Boisz się Boga? Wody święconej? Pedofili?
Patrzyłem, jak gasi papierosa o marmurowy schodek, całkiem już przebarwiony na czarno. Trudno mi było znaleźć odpowiedź na tak zadane pytanie.
– Nasz ksiądz nawet nie lubi dzieci – powiedziała. – Obstawiam, że jest normalny.
Nie przedstawiliśmy się sobie i nie zanosiło się na tego typu rytuały. Odpaliła następnego papierosa, rozluźniając się jeszcze bardziej. Wyglądała, jakby równie dobrze mogła gadać do siebie.
– Co sądzisz o UFO? – spytała i znów musiałem zebrać myśli, i znów nie zdążyłem. – Chciałabym je zobaczyć. Ale tutaj nie przyleci, tak mi się zdaje. Po cholerę by miało przylatywać? Mistrzu z księdzem wciąż się o to spierają. Będzie, nie będzie. Ja wiem jedno: jeśli już przyleci, to do mnie, specjalnie do mnie. Tylko ja naprawdę czekam.
Na szczęście właśnie wtedy Mistrzu i Karzełek-Gigant wyszli na zewnątrz, ratując mnie przed nią. W drodze na siłownię rozmawiali o sposobach przyrządzania kleiku ryżowego i różnicy między testosteronem wolnym a całkowitym. Gdy dotarliśmy na miejsce, Karzełek-Gigant zaczął się pompować na maszynach, a Mistrzu usiadł razem ze mną na recepcji.
– Ten człowiek – zaczął bardzo poważnym tonem – to mój wychowanek, odprysk z poprzedniego życia. Za dwa tygodnie startuje w zawodach w Londynie i przyszedł na lekcje pozowania.
Za chwilę już obserwowałem te lekcje z zapartym tchem, podobnie jak wszyscy obecni na siłowni. Gość rozebrał się do samych gaci i zaczął pozować przed dużym lustrem. Mistrzu dawał mu różne komendy: most muscular, bicepsy przodem, klatka bokiem – a Karzełek-Gigant napinał się, aż wyszły mu żyły na czole, klacie, brzuchu, nawet na dupie. Wyglądał spektakularnie, nigdy kogoś podobnego nie widziałem; niemal każdy mięsień miał prążkowany i pokryty gęstą siatką naczyń krwionośnych, które pulsowały coraz mocniej. Dla mnie reprezentował w tamtym momencie ideał harmonii, był chodzącym przykładem ciężkiej pracy nad sobą i swoim ciałem. Mistrzowi jednak wcale to nie imponowało.
– Zacznijmy od bicepsów przodem – powiedział w końcu, zdejmując płynnie podkoszulkę.
Pierwszy raz zobaczyłem tak dobrze tę obwisłą klatę Mistrza, jego dziwacznie wysunięty do przodu brzuch i grube ramiona, które nienaturalnie wypiętrzały się z torsu. Zaczerpnął powietrza z przepony, rozciągnął plecy, wyprostował łokcie i dopiero wtedy uniósł się do pozycji. Był gigantem, ogromnym posągiem – i w wyobraźni zobaczyłem, jak potężnie musiał się prezentować kilkanaście lat wcześniej. Największą różnicę robił jednak wzrost: Mistrzu przerastał wszystkich o dwie głowy.
Wytrzymał kilka sekund. Wiedziałem, że takie spięcie to dla niego spory wysiłek, ale nie dał nic po sobie poznać.
– Musisz bardziej wysunąć łokcie do przodu i napiąć nadgarstki, wtedy przedramiona nabiorą odpowiedniego kształtu. I uśmiechaj się do sędziów – powiedział spokojnie.
Gość zaprezentował poprawioną pozę z tym sztucznym, wytrenowanym grymasem, ale nikt już na niego nie patrzył. Wszyscy czekali na kolejny ruch Mistrza, on jednak założył z powrotem podkoszulkę. Przez godzinę czy dwie pracował już tylko z ciałem Karzełka-Giganta, wskazując jego słabe punkty. Tamten słuchał, nie kwestionując żadnej uwagi.
Kim tak naprawdę był Mistrzu?
MNIEJ WIĘCEJ wtedy zrozumiałem, że mam do czynienia z wybitną jednostką, która jest znana także poza wsią i pewnie nawet osiągnęła kiedyś coś wielkiego. W internecie jednak nic o nim nie znalazłem, i może powinienem był nabrać przez to dystansu – ale nic takiego się nie stało.