Pismo. Styczeń 2025 - Fundacja Pismo - ebook
NOWOŚĆ

Pismo. Styczeń 2025 ebook

Fundacja Pismo

0,0

86 osób interesuje się tą książką

Opis

W styczniowym numerze „Pisma” odwiedzamy targi gadżetów erotycznych i zaglądamy do gabinetów seksuologicznych w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, jak nowe technologie zmieniają nasze życie łóżkowe. Rozmawiamy o końcu świata z najmłodszą laureatką Nagrody Bookera, tropimy wpływy psychoanalizy na wolnorynkową ekonomię i zastanawiamy się nad źródłami przemęczenia pracowników kultury. Wracamy też do Ukrainy, aby przedstawić historie tych, po których przyszła wojna, oraz do uchodźców z Bliskiego Wschodu, których wędrówka nadal trwa.

 

W najnowszym wydaniu polecamy również:

– felieton Magdaleny Bigaj o papierach wartościowych i smogu informacyjnym,

– wiersze Szymona Biry i Zu Witkowskiej,  

– nowy cykl fotograficzny Jaka piękna katastrofa

– apteczkę australijskiego muzyka i producenta, RY X-a.

 

 

Pismo. Magazyn Opinii. 01/2025

Karolina Lewestam – Wszystko już napisano – Rozmowy z K. 

Szymon Bira – […]

Adrian Wykrota – W Kadrze z cyklu Jaka piękna katastrofa

Zofia Sawicka– Barcelona

Oktawia Kromer – Zabawki dla dorosłych – tabu czy norma? 

Katarzyna Kazimierowska – Z Pismem u… Eleanor Catton, laureatki Bookera z antypodów 

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma RY X?

Bartek Sabela – Nie jestem twoim Jemeńczykiem
Bartek Glaza „Henryk” – Pompon i S-ka

Filip Skrońc – Ślad 

Zu Witkowska – GWIAZDA

Corey Robin – Hayek: Freudysta z przypadku 

Anna Pajęcka – Praca w kulturze. Dlaczego wciąż to sobie robimy?

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Laurel Nakadate. Cykl Tygrys szczęścia 

Paul Murray – Manowce 

Magdalena Bigaj – Listy z cyfrowego roju. O papierach wartościowych i smogu informacyjnym

Zuzanna Kowalczyk – À propos sekstechu 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Wszystko już na­pi­sano

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.

Wwierca mi się w mózg ostat­nio pewna myśl i nie mogę się jej po­zbyć.

Czy nie uwa­żasz, że współ­cze­śnie two­rzymy za dużo tre­ści? No­wo­ści w księ­gar­niach jest wię­cej niż kie­dy­kol­wiek, plat­forma Wat­t­pad pęka w ser­we­ro­wych szwach, nie wspo­mi­na­jąc na­wet o ser­wi­sach in­for­ma­cyj­nych, które przy każ­dym od­świe­że­niu po­tra­fią nam wy­pluć coś no­wego. Można czy­tać cały dzień i być głup­szym niż przed lek­turą. Mrozi mnie za każ­dym ra­zem, jak po­my­ślę o mi­liar­dach gi­ga­baj­tów in­for­ma­cji ge­ne­ro­wa­nych każ­dego dnia. Jest to ilość nie do prze­two­rze­nia, nie do ogar­nię­cia, prze­ra­ża­jąca jak ko­smiczna czarna dziura. Czy to jest to, co po nas po­zo­sta­nie? Czy przy­szłe po­ko­le­nia w tym mo­rzu dzia­do­stwa od­najdą te po­je­dyn­cze, sen­sowne ma­te­riały?

Chcia­ła­bym kie­dyś na­pi­sać coś wła­snego, a je­stem prze­ra­żona, że bę­dzie to tak ni­skiej ja­ko­ści, że tylko do­rzucę do tej sterty ko­lejny, nic nie­zna­czący tekst.

Może prze­sa­dzam i je­stem w try­bie „kie­dyś to były czasy, te­raz to nie ma cza­sów”... A może na wszelki wy­pa­dek mu­si­cie stwo­rzyć kap­sułę czasu z nu­me­rami „Pi­sma”, żeby oca­lić na­szą re­pu­ta­cję.

Po­zdra­wiam

K.

Droga K.

Oj, nie­do­brze – Twój list sta­wia ważne py­ta­nie, a za­ra­zem za­wiera też kom­ple­ment dla „Pi­sma”. Zna­czy to, że lu­dzie znów będą mi za­rzu­cać, że sama do sie­bie te li­sty pi­szę... Ale my, jedna K. i druga K., wiemy, jak jest na­prawdę, czyż nie? Cie­szę się, że do mnie na­pi­sa­łaś. Ja też się bar­dzo boję nad­miaru słów.

Bo słów jest, jak słusz­nie za­uwa­żasz, za dużo. Słowa się prze­le­wają, chlu­po­czą, chla­pią, chlu­stają na nas fale słów. Słowa są jak deszcz, który me­to­dycz­nie wsiąka w na­sze ubra­nia; niby każda kro­pla jest ma­leńka, każda jest tylko dro­binką zna­cze­nia, ale płaszcz robi się co­raz cięż­szy, głowa jest co­raz cięż­sza; słowa są jak mrówki, które nas ob­łażą, jak ko­mary, które wy­sy­sają z nas uwagę, uważ­ność, moc. Każdy pra­gnie wsa­dzić nam w ucho słowo, a przed oczy li­tery – na­wet me­trem nie można się prze­je­chać, żeby nie za­ha­czać wzro­kiem o słowa („Naj­lep­sza kawa w mie­ście”. „Wpłać na loty ba­lo­nem”. „Na święta tylko zupki Knorr”). Ekran pluje na nas sło­wami. To tylko słowa, ale tak jak dla psów Paw­łowa dzwo­nek nie był dzwon­kiem, lecz je­dze­niem, tak dla nas słowa są świa­tami; nie po­tra­fimy nie bie­gać du­szą za ich zna­cze­niem, nie po­tra­fimy nie dać się im wy­wieść w ima­gi­no­wane pole, nie po­tra­fimy się nie śli­nić, kiedy je nam po­ka­zują.

I tak było jesz­cze do nie­dawna, a te­raz jest o wiele go­rzej; bo wy­star­czy szep­nąć słowa do du­żych mo­deli ję­zy­ko­wych, które uczą się skła­da­nia słów, prze­glą­da­jąc mi­liardy słów, a one wy­cza­ro­wują le­giony słów, po­topy słów – i to słów, któ­rych prze­cież nikt nie mówi. Nie ma już Paw­łowa, który dzwoni dzwon­kiem; dzwonki roz­dzwo­niły się same, nikt nie wy­pełni mi­sji ta­kich słów, nikt nie poda nam mi­sek je­dze­nia, które obie­cują za­wie­szone w pu­stej prze­strzeni słowa, na­ro­dzone bez po­ru­szeń mię­śnia ję­zyka, nie­po­ka­la­nie po­częte słowa.

Droga K., ja też, tak jak ty, my­śla­łam, że w ob­li­czu ta­kiego nad­miaru nie mogę już pro­du­ko­wać słów. Ty się ba­łaś, że Twoje słowa będą jak re­kla­mówka, którą z wy­sił­kiem do­wie­ziesz łódką do pa­cy­ficz­nej plamy śmieci; ja czu­łam, że ów po­top mnie zgniata, że z wła­sną re­kla­mówką czy bez ja w tej pla­mie śmieci bez­u­stan­nie tonę i nie mogę się z niej wy­do­stać.

Ale jedna myśl mi po­mo­gła; przy­szła do mnie, kiedy za­czę­łam czy­tać nową książkę An­drzeja Le­dera, Eko­no­mia to stan umy­słu. Le­der pi­sze, że za­miast my­śleć o eko­no­mii jako o na­uce za­rzą­dza­nia ogra­ni­czo­nymi za­so­bami, trzeba trak­to­wać ją jako sztukę za­rzą­dza­nia nad­mia­rem. I po­my­śla­łam wtedy, że to prawda; że nie tylko eko­no­mia, ale wła­ści­wie całe ludz­kie ży­cie to prze­cież od za­wsze nic in­nego, jak za­rzą­dza­nie nad­mia­rem. Od czasu, gdy pierw­szy raz otwo­rzą się oczy no­wo­rodka, ude­rza w nie nie­skoń­czo­ność bodź­ców, któ­rymi jego biedny mózg musi za­rzą­dzić, za­wę­zić pole za­in­te­re­so­wa­nia, na­stroić od­po­wied­nie so­czewki, żeby wi­dzieć tylko to, co wi­dzieć warto. Mo­żesz mi mó­wić, że są lu­dzie ubo­dzy, któ­rzy nie za­rzą­dzają żad­nymi nad­mia­rami; mają je­den chleb i mu­szą się nim po­dzie­lić – ale ja ci na to po­wiem, że oni już za­rzą­dzili nad­mia­rem zmien­nych; chcą bo­wiem zjeść chleb, a nie za­tań­czyć, wy­re­cy­to­wać Ril­kego, świa­do­mie od­dy­chać, wy­ru­szyć w nie­znane, umrzeć z wy­zię­bie­nia, uda­wać, że dzier­gają, ryć wi­del­cem w pa­ra­pe­cie. Nad­miar, nad­miar, za­wsze nad­miar – wszyst­kiego na świe­cie jest za dużo, wszyst­kiego jest za dużo w umy­śle.

A jed­nak je­ste­śmy stwo­rzeni, żeby so­bie z tym po­ra­dzić. Nad­miar nie jest ni­czym no­wym; nowa jest świa­do­mość ogromu tego nad­miaru – a my mu­simy być po pro­stu bez­li­to­śni w eli­mi­na­cji; mu­simy być eks­per­tami w bu­do­wa­niu tam.

Dla­tego pisz, K., jakby świat nie był śmiet­ni­skiem za­po­mnia­nych słów – i pisz tak do­brze, żeby Twoje słowa do­sta­wały glejty na prze­kro­cze­nie każ­dych mu­rów gra­nicz­nych – zo­bacz, Twój list już spły­nął do mnie, a do Cie­bie te­raz, za­wi­nięty w cie­pły pa­pier nu­meru „Pi­sma”, pły­nie po­woli mój. I te dwa li­sty spo­ty­kają się ze sobą, i po­dają so­bie ręce, nie wi­dząc wo­kół sie­bie pa­cy­ficz­nej plamy śmieci – w ta­kich chwi­lach plamy nie ma, je­ste­śmy tylko Ty i ja.

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

[...]

SZY­MON BIRA

mo­ment prze­si­le­nia spra­wia że wiele rze­czy jest moż­li­wych, za­równo tych złych jak i tych (prze­cież) b. do­brych

np. od­bu­dowa miast i wio­sek (przy tym) ja­kie moż­li­wo­ści

wy­star­czy tylko iść w do­brą stronę

SZY­MON BIRA (ur. 1987), au­tor ksią­żek po­etyc­kich, w tym 3,5 (2015), 1,1 (2021) i na­cho­dzą­cej 5. Za 1,1 był no­mi­no­wany do Na­grody Li­te­rac­kiej Gdy­nia 2022 i zo­stał uho­no­ro­wany wro­cław­ską na­grodą Warto 2022 „Ga­zety Wy­bor­czej”. Jego wier­sze pu­bli­ko­wały m.in. „Pi­smo”, „Odra”, „Prze­krój”, „Wi­zje”, „Znak”, Dwu­ty­go­dnik, „FA-art”, „Kon­tent”. Na co dzień pra­cuje we wro­cław­skim Na­ro­do­wym Fo­rum Mu­zyki.

W KA­DRZE z cy­klu Jaka piękna ka­ta­strofa

Ko­nin, 10 sierp­nia 2024 roku

zdję­cie i tekstAD­RIAN WY­KROTA

Je­zioro Tur­ku­sowe jest na­zy­wane pol­skimi Ka­ra­ibami. Za cha­rak­te­ry­styczny ko­lor wody od­po­wia­dają związki che­miczne po­cho­dzące z po­pio­łów od lat tra­fia­ją­cych do akwenu z elek­trowni Pąt­nów. Woda ma silny od­czyn za­sa­dowy, ką­piel w niej grozi więc od­czy­nem aler­gicz­nym, a na­wet po­pa­rze­niem skóry. Nie­sta­bilne dno i grzą­ski brzeg stwa­rzają z ko­lei nie­bez­pie­czeń­stwo uto­nię­cia.

Wię­cej zdjęć z te­go­rocz­nego cy­klu na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/w-ka­drze

PROZA

Bar­ce­lona

tekstZO­FIA SA­WICKAzdję­cieRA­IMOND-KLA­VINS, UNSPLASH

Bar­ce­lona!

Bar­ce­lona, Bar­ce­lona!

Fred­die Mer­cury i Mont­ser­rat Ca­ballé

Euro było ta­nie tego roku. Nie mie­li­śmy chło­pa­ków, ko­tów ani zo­bo­wią­zań i pra­wie wszy­scy jesz­cze nam żyli. P. miał wa­ka­cje, a ja wła­śnie zwol­ni­łam się z pracy, w któ­rej ro­bi­łam za ikonę pre­ka­riatu, nad­uży­wa­łam ko­mendy „ko­piuj–wklej” i pi­sa­łam re­cen­zje per­fum, któ­rych ni­gdy nie po­wą­cham, i elek­tro­nicz­nych ga­dże­tów, na które ni­gdy nie bę­dzie mnie stać.

– Wy­jedźmy gdzieś – po­wie­dzia­łam. –Może Bar­ce­lona?

Bar­ce­lona, po­nie­waż Smak ży­cia, Cień wia­tru, Fred­die i Mont­ser­rat Ca­ballé. Wię­cej po­wo­dów nie po­trze­bo­wa­li­śmy. Żadne z nas nie było rów­nież w wieku, w któ­rym roz­pacz­li­wie szuka się pre­tek­stu, żeby nie spró­bo­wać. P. miał dwa­dzie­ścia dwa lata i nic go ni­g­dzie nie trzy­mało. Jesz­cze. Ja mia­łam dwa­dzie­ścia sie­dem, od dwóch cier­pia­łam na peł­no­obja­wowy syn­drom końca stu­diów i też nic mnie nie trzy­mało, choć już za­czy­nało mi to prze­szka­dzać. Nie mia­łam po­ję­cia, co chcę ro­bić w ży­ciu, poza tym, że może pi­sać – coś in­nego niż re­cen­zje per­fum. Kon­cept od­na­le­zie­nia sie­bie, naj­le­piej z dala od domu, wy­da­wał się dość ku­szący. By­łam też za­ko­chana i tro­chę już tą mi­ło­ścią zmę­czona. Chło­pak, z któ­rym prze­spa­łam się pół­tora raza i prze­ga­da­łam dzie­siątki go­dzin na gadu-gadu, je­sie­nią miał wra­cać z Glas­gow do War­szawy, i wie­dzia­łam, że nie mogę zo­stać w tym mie­ście, że jest za małe dla nas dwojga. Mu­sia­łam wy­je­chać. Wszystko jedno do­kąd. Prze­cież to ten czas, co­ming of age, tak się w na­szym wieku robi, po­tem bę­dzie za późno, może już tro­chę jest, w każ­dym ra­zie dla mnie.

Po­znamy lu­dzi z ca­łego świata, bę­dziemy mó­wić po an­giel­sku i po hisz­pań­sku (jak się na­uczymy), bę­dziemy tro­chę pra­co­wać, za­ro­bimy masę euro albo cho­ciaż tyle, żeby się zwró­ciło. Bę­dziemy się ba­wić jak ni­gdy, jak na Era­smu­sie, który mnie omi­nął, jakby stu­dia cią­gle trwały, jakby wszystko było na chwilę, na jedną noc, bez żalu. Tak wła­śnie zro­bimy, po­wie­dzia­łam.

Bar­ce­lona, ucie­szył się P., niech bę­dzie Bar­ce­lona.

NA PLAT­FOR­MIE Lo­quo za­mie­ści­łam ogło­sze­nie: „Dziew­czyna lat dwa­dzie­ścia sie­dem i chło­pak lat dwa­dzie­ścia dwa szu­kają po­koju z dwoma łóż­kami albo jed­nym po­dwój­nym”. Tym spo­so­bem zna­la­zło się miesz­ka­nie, całe w pur­chla­stej, per­ło­wej ta­pe­cie, z mar­mu­ro­wymi pod­ło­gami, wielką gip­sową fi­gurą We­nus w przed­po­koju i Je­zu­sem wi­szą­cym w kuchni obok ko­lek­cji ły­żek. Czworo przy­ja­ciół z Mek­syku szu­kało współ­lo­ka­to­rów do ostat­niego wol­nego po­koju, bo może i euro było ta­nie, ale miesz­ka­nia w Bar­ce­lo­nie dro­gie. Wie­czo­rami pro­wa­dzi­łam ma­ilowe ro­ko­wa­nia z Jorge-Lo­uisem, który w końcu zgo­dził się, że­by­śmy wpła­cili kau­cję po przy­jeź­dzie. „Ni­gdy tego nie ro­bię, ale mam co do was do­bre prze­czu­cia, friends” – na­pi­sał.

Po­kryte czarną dermą fo­tele w sa­mo­lo­cie Ry­anair przy­po­mi­nały sie­dze­nia w ta­niej tak­sówce i tak samo le­piły się do na­gich ud i ra­mion. By­li­śmy cali mo­krzy, z upału, eks­cy­ta­cji, z prze­stra­chu. Ba­gażu spa­ko­wa­li­śmy nie­wiele, za­czy­na­li­śmy prze­cież nowe ży­cie na co naj­mniej dwa mie­siące, po co nam ba­gaż. Do­dat­kowe ki­lo­gramy kosz­tują.

Wy­lą­do­wa­li­śmy w Gi­ro­nie, skąd cze­kała nas jesz­cze go­dzina drogi au­to­ka­rem. Gdy w końcu za­trzy­mał się na prze­szklo­nym Es­ta­ción de Au­to­bu­ses Bar­ce­lona Nord, spoj­rze­li­śmy na sie­bie w oszo­ło­mie­niu – jed­nak to zro­bi­li­śmy. Je­ste­śmy.

Me­tro miało czarne, okop­cone ściany ja­skini, tchnął z niego go­rący dech jak z trzewi smoka, pod sto­pami chrzę­ściły roz­dep­tane ka­ra­lu­chy. Przy­zwy­cza­jeni do czy­stego, za­baw­ko­wego war­szaw­skiego me­tra z jedną li­nią, któ­rej plan mie­ścił się na dłu­go­pi­sie, w to bar­ce­loń­skie zstą­pi­li­śmy z lę­kiem. Długo stu­dio­wa­li­śmy ta­jemne mapy, dzie­siątki ko­lo­ro­wych, prze­ci­na­ją­cych się li­nii.

Wy­sie­dli­śmy w L’Eixam­ple, nie do końca pewni, czy miesz­ka­nie z We­nus i Je­zu­sem ist­nieje na­prawdę. Je­śli nie ist­nieje, prze­śpimy się na plaży, z go­tówką po­upy­chaną w majt­kach, a po­tem po­my­ślimy, co da­lej.

Jed­nak ist­niało.

Kiedy pierw­szy raz wy­chy­li­li­śmy się z bal­konu w sa­lo­nie, po jed­nej stro­nie zo­ba­czy­li­śmy czu­bek Sa­grada Fa­mília, po dru­giej czu­bek fal­licz­nej Torre Ag­bar. Mek­sy­ka­nie z dumą po­ka­zali nam naj­pierw wi­doki, a po­tem ma­leńki po­kój z po­dwój­nym łóż­kiem. Okno wy­cho­dziło na po­dwórko-stud­nię z su­szą­cym się na bal­ko­nach pra­niem są­sia­dów.

W ła­zience w bro­dziku miesz­kała ma­lutka, świeżo wy­kluta z jajka jasz­czurka.

UPAŁ NIE OD­PUSZ­CZAŁ na­wet po zmroku. Ku­piony pierw­szego dnia pię­cio­li­trowy ba­niak z wodą star­czył nam tylko na jedną noc, wsta­wa­li­śmy po ciemku i ćwi­czy­li­śmy ra­miona, pod­no­sząc ba­niak do ust i pi­jąc, pi­jąc, pół li­tra scho­dziło na je­den łyk.

Przez sen od­su­wa­li­śmy się od sie­bie jak naj­da­lej, sze­lesz­cząc prze­ście­ra­dłami, mru­cząc z iry­ta­cją na do­tyk cu­dzego łok­cia, stopy.

Raz obu­dziło mnie chla­śnię­cie ciała o mar­mur, to P. spadł z łóżka.

– My­śla­łem, że je­stem na two­jej po­ło­wie, więc się od­su­ną­łem – oświad­czył z pre­ten­sją. – A to ty by­łaś na mo­jej.

W tym lep­kim upale nasi mek­sy­kań­scy współ­lo­ka­to­rzy sma­żyli i go­to­wali nie­wy­obra­żalne ilo­ści mięsa, ob­ta­czali je w chili, ży­wili się wła­ści­wie wy­łącz­nie mię­sem i chili, które było na­wet w ich sło­dy­czach, do­pra­wio­nych kwa­skiem cy­try­no­wym czer­wo­nych strzę­pach, po­dob­nych do pa­sków su­szo­nego mięsa. Czę­sto­wali nas nimi hoj­nie, bo byli hojni we wszyst­kim. Hojni i wie­rzący, wy­py­ty­wali nas o pa­pieża, zgor­szeni, po­chmur­nie­jący, gdy mó­wi­li­śmy, że pa­pież ob­cho­dzi nas mało w po­ry­wach do wcale. Mek­sy­ka­nie dużo się mo­dlili i ca­ło­wali za­ci­śniętą pięść pod ko­niec mo­dli­twy, i go­to­wali, i cza­sem upra­wiali bar­dzo gło­śno seks, a nam się nie chciało. Było za go­rąco, na­wet na mo­dli­twę. Więc ku­po­wa­li­śmy naj­tań­sze gaz­pa­cho w mar­ke­cie Ero­Ski i pi­li­śmy je pro­sto z kar­to­nów, le­żąc na na­szym ogrom­nym łóżku, słu­cha­jąc wrza­sków sta­rego Ka­ta­loń­czyka z na­prze­ciwka, wy­ła­żą­cego na bal­kon w roz­cią­gnię­tej żo­no­bijce.

Raz tylko po­ko­na­li­śmy ma­razm i wy­da­li­śmy w sa­lo­nie miesz­ka­nia przy Car­rer de los Ca­stil­le­jos uro­czy­stą ko­la­cję. Chcie­li­śmy od­wdzię­czyć się go­spo­da­rzom za ich go­ścin­ność, dać im ja­kąś na­miastkę pol­sko­ści, ja­kiś przed­smak pa­pie­skiej kre­mówki. W tym celu uda­li­śmy się do pol­skiego sklepu miesz­czą­cego się tuż koło Sa­grady, przy skwe­rze, o któ­rego ławki od lat to­czyli wojnę bez­domni z Pol­ski i bez­domni z Ro­sji (nasi chwi­lowo wy­gry­wali). Za cięż­kie euro na­ku­pi­li­śmy chleba, smalcu, bia­łego sera, czosnku i ki­szo­nych ogór­ków. Mek­sy­ka­nom naj­bar­dziej sma­ko­wał sma­lec, ogór­ków spró­bo­wali przez grzecz­ność. Kiedy za­pro­po­no­wa­łam Pięk­nemu Pa­bli­towi wy­pi­cie ogór­ko­wego soku wprost ze sło­ika, za­chwa­la­jąc, że to do­bre na kaca (re­saca), po­zie­le­niał, a po­tem po­wie­dział uprzej­mie, lecz sta­now­czo, że bar­dzo mnie lubi, ale nie ma kaca.

ZNA­LEŹ­LI­ŚMY SO­BIE pracę, bar­dziej dla roz­rywki niż z ko­niecz­no­ści. Przez kilka dni cho­dzi­li­śmy po knaj­pach ze sfał­szo­wa­nymi re­fe­ren­cjami, z któ­rych wy­ni­kało, że w ga­stro­no­mii ro­bimy nie od dziś, je­ste­śmy gwiaz­dami baru i zmy­waka. Pierw­szą ro­botę dali nam jed­nak do­piero na plaży. Mie­li­śmy za­chę­cać opa­la­ją­cych się lu­dzi do od­wie­dze­nia pod­miej­skiej dys­ko­teki, o któ­rej ist­nie­niu do­wie­dzie­li­śmy się pięć mi­nut wcze­śniej. Nikt nie chciał brać od nas ulo­tek, do­piero śliczna Ame­ry­kanka ze złotą opa­le­ni­zną wy­ja­śniła nam, w czym rzecz: „Je­ste­ście cał­kiem biali, przy­je­cha­li­ście chyba wczo­raj, ni­gdy tam nie by­li­ście, nikt wam nie wie­rzy”. Po­rzu­ci­li­śmy tę pracę po trzech go­dzi­nach.

Wkrótce zna­leź­li­śmy lep­szą i bar­dziej na stałe. Po­le­gała na wci­ska­niu tu­ry­stom ulo­tek re­stau­ra­cji przy Plaça Real. Za­ra­bia­li­śmy od sztuki, jedno euro za jed­nego na­go­nio­nego klienta. Na czarno, ale za to z nie­pi­saną umową, że co noc po ro­bo­cie bar­man zrobi nam za darmo do­wol­nego drinka z karty. Nas prze­ko­ny­wało.

W pracy na ulicy naj­lepsi ze wszyst­kiego byli lu­dzie. Stara, chry­piąca dziwka he­ro­inistka, która chyba nie miała już klien­tów, w każ­dym ra­zie nie ta­kich, któ­rym ży­cie by­łoby miłe, wo­łała na mnie gu­apa i chciała pa­pie­ro­sów, i czę­sto­wa­łam ją za­wsze, dro­gimi jak dia­bli zie­lo­nymi marl­boro z au­to­ma­tów sto­ją­cych po knaj­pach i na ro­gach ulic. Neu­ro­chi­rurg z Chile roz­da­jący ulotki kon­ku­ren­cyj­nej knajpy, Pa­ki­stań­czycy ukry­wa­jący puszki piwa w stu­dzien­kach ka­na­li­za­cyj­nych, wyj­mu­jący je tuż po tym, jak w skle­pach wy­bi­jała go­dzina pro­hi­bi­cji, i jedna bar­dzo piękna transa na nie­bo­tycz­nie wy­so­kich ob­ca­sach. Trzy­ma­li­śmy się ra­zem, prze­ga­dy­wa­li­śmy te go­dziny pracy. Uczy­li­śmy się od na­szych współ­to­wa­rzy­szy praw­dzi­wego imie­nia mia­sta, Bar­fe­lona, Bar­fe­lona, tak jak ich ktoś wcze­śniej na­uczył. Rów­no­le­gle do nas, ale jakby w in­nym świe­cie, pra­co­wali di­le­rzy nar­ko­ty­kowi, nie roz­ma­wia­li­śmy z nimi, oka­zy­wa­li­śmy im zimną po­gardę, w su­mie nie wia­domo dla­czego, bo skręty przy Plaça Real krą­żyły wie­czo­rem z ręki do ręki, pa­liło się zgod­nie, z dziwką, transą, Pa­ki­stań­czy­kami i neu­ro­chi­rur­giem z Chile.

Tuż przed pół­nocą, zmu­leni Piña Co­ladą albo Sex on the Be­ach, wtu­leni w sie­bie, wra­ca­li­śmy ostat­nim me­trem na Car­rer de los Ca­stil­le­jos.

– Słu­chaj, a jak wła­ści­wie wra­cają do do­mów kie­rowcy me­tra, ci z ostat­niej zmiany? – za­py­tał P. sen­nie, gdy tu­nele wcią­gały nas co­raz głę­biej w pod­zie­mia Bar­ce­lony.

– Au­to­bu­fem.

RANO MIE­LI­ŚMY wolne. Rano za­czy­nało się po dzie­sią­tej, od kawy, prze­waż­nie na Plaça Or­well, wy­sma­ro­wa­nym graf­fiti, peł­nym śpią­cych na ław­kach nar­ko­ma­nów, nie za­wsze cał­kiem ży­wych. No i psów – żół­tych, za­pchlo­nych, wiecz­nie dra­pią­cych się tylną łapą w ucho. Wy­ta­tu­owany po szyję smu­kły ba­ri­sta po­zdra­wiał nas po imie­niu i ro­bił kawę ty­siąc­le­cia, czarną, ude­rza­jącą pro­sto w skro­nie.

Z Or­wella mie­li­śmy już bli­sko na brudną plażę miej­ską, gdzie ofe­ro­wano ko­kosy, kolę i szyb­kie ma­saże. Pia­sek był szary, wy­sta­wały z niego pety i pa­pierki po lo­dach. Ze­brani w grupki sta­rzy Ka­ta­loń­czycy z nie­sma­kiem pod­szy­tym fa­scy­na­cją ob­ser­wo­wali opa­la­jące się to­pless stare nie­miec­kie tu­rystki. Le­żały na ple­cach, mie­dziane i lśniące, rzu­ca­jąc wy­zwa­nie prawu cią­że­nia, ze sztyw­nymi ko­pu­łami piersi ce­lu­ją­cymi pro­sto w niebo. Twarde, ży­la­ste, czer­wone jak in­diań­scy wo­jow­nicy z im­plan­tami. Czu­łam się przy nich miękka i bez­bronna, sta­ran­nie po­pra­wia­łam ra­miączka sta­nika, za­zdrosz­cząc Niem­kom mę­stwa.

Raz dla od­miany wy­pra­wi­li­śmy się na czy­stą, wy­sy­paną bia­łym pia­skiem ge­jow­ską plażę w Sit­ges. Tam, wie­dziona nie­zna­nym im­pul­sem, na­tych­miast zdję­łam z sie­bie pra­wie wszystko, wy­sta­wi­łam naj­biel­sze, naj­skrzęt­niej do­tąd ukry­wane ka­wałki ciała na słońce, sól i zu­peł­nie obo­jętne spoj­rze­nia męż­czyzn. Wcze­śniej ku­pi­li­śmy z P. po ćwiartce ar­buza i te­raz wgry­za­li­śmy się w czer­wone mięso owo­ców, sok ście­kał nam po łok­ciach i pier­siach, mie­szał się na skó­rze z solą i ko­ko­sową emul­sją do opa­la­nia. Ja mo­gła­bym się do­dat­kowo wy­ta­rzać w bro­ka­cie, nikt by nie zwró­cił uwagi, ale P., choć nagi w tym sa­mym stop­niu co ja, ku­lił się pod gra­dem po­żą­dli­wych spoj­rzeń.

– Weź mnie za rękę, do­brze? – mam­ro­tał, gdy spa­ce­ro­wa­li­śmy brze­giem mo­rza. Więc bra­łam go za rękę, rzu­ca­łam ostrze­gaw­cze spoj­rze­nia lśnią­cym, na­prę­żo­nym, mu­sku­lar­nym fa­ce­tom, roz­wa­lo­nym na ko­cach dwój­kami, trój­kami, po­że­ra­ją­cym P. wzro­kiem. Ma­ca­łam ich oczami po cia­łach, aż za­czy­nali się nie­po­koić moim za­in­te­re­so­wa­niem, aż od­wra­cali wzrok od P. Wtedy roz­luź­nia­łam uścisk.

– Może jed­nak wo­lisz, że­bym pu­ściła?

– Nie. Jesz­cze nie. To za dużo, ich jest za dużo.

Od­naj­dy­wa­li­śmy sie­bie, ale bar­dzo, bar­dzo ostroż­nie.

Po po­łu­dniu wra­ca­li­śmy, z wło­sami zle­pio­nymi solą, z pia­skiem w ga­ciach i mię­dzy pal­cami stóp. Roz­wa­leni na łóżku czy­ta­li­śmy hisz­pań­skie ga­zety. Ro­zu­mia­łam tekst cał­kiem do­brze, z każ­dym ar­ty­ku­łem co­raz le­piej.

– Słu­chaj – mó­wi­łam, cią­gnąc pal­cem po li­te­rach. – Pe­do­fil.

– Co?

– Pe­do­fil... do­ła­duje nam... ko­mórkę, je­śli wy­ślemy mu na­sze na­gie zdję­cia.

– Da­waj!

WIE­CZO­RAMI po pracy (albo za­miast) cho­dzi­li­śmy na im­prezy. Nie od razu wpa­dli­śmy na ten po­mysł, ale jak już wpa­dli­śmy, to po uszy. Za­częło się, kiedy w na­szym sa­lo­nie z wi­do­kiem na Sa­gradę i Torre Ag­bar za­miesz­kały Ju­dith i Chri­stine, dwie dwu­dzie­sto­let­nie Ame­ry­kanki w po­dróży ży­cia – Jorge-Lo­uis wy­na­jął im ka­napę w ra­mach nie­zbyt chyba le­gal­nego Airbnb. Już pierw­szego wie­czora ru­szy­li­śmy z nimi w mia­sto, na fali ich mło­do­ści i en­tu­zja­zmu. Po­tem po­szło z górki, w na­szym ży­ciu na­gle po­ja­wiły się tłumy fa­scy­nu­ją­cych lu­dzi z ca­łego świata. Ktoś, kogo nie zna­li­śmy, znał ko­goś, ktoś inny znał knajpę otwartą do rana, ktoś do ko­goś przy­je­chał albo wła­śnie wy­jeż­dżał. Tań­czy­li­śmy po dys­ko­te­kach i po pla­cach, roz­ma­wia­li­śmy z ob­cymi ludźmi po an­giel­sku, fran­cu­sku i wło­sku, kilka ko­le­jek póź­niej na­wet po hisz­pań­sku. Opo­wia­da­li­śmy im na­sze sto­sun­kowo krót­kie ży­cia, pi­li­śmy z nimi, cza­sem pa­li­li­śmy skręty, cza­sem się z nimi ca­ło­wa­li­śmy. Pra­wie jak w Smaku ży­cia, tylko fa­buły mniej i znacz­nie mniej z tego wszyst­kiego osia­dało w pa­mięci. W ja­kimś od­le­głym, chłod­nym za­kątku głowy pro­wa­dzi­łam jed­nak bu­chal­te­rię, od­no­to­wy­wa­łam skru­pu­lat­nie każdą roz­mowę, każde dło­nie, każde usta. Gro­ma­dze­nie do­świad­czeń jako ele­ment od­naj­dy­wa­nia wła­snego „ja”, za­pi­sy­wa­łam na sło­icz­kach z pre­pa­ra­tami, ale nie by­łam wo­bec sie­bie szczera.

W rze­czy­wi­sto­ści po­trze­bo­wa­łam po pro­stu ma­te­riału dla chło­paka z Glas­gow, z któ­rym wciąż jesz­cze wy­mie­nia­łam od czasu do czasu wia­do­mo­ści na gadu, cho­ciaż na­prawdę, na­prawdę nie po­win­nam była. Od paru lat dość re­gu­lar­nie ro­bi­li­śmy so­bie sub­telne krzywdy sło­wami i mil­cze­niem, dziś zna­la­złyby się pew­nie na to ja­kieś an­giel­skie słowa, gho­sting, zom­bie­ing, haun­ting, ciąg na­wie­dzeń i nie­do­po­wie­dzeń, wtedy jed­nak na­zy­wa­li­śmy to po pro­stu cho­rym ukła­dem, cza­sem mi­ło­ścią, choć bez więk­szego prze­ko­na­nia. Chęć do­wa­la­nia so­bie była w nas silna, roz­kosz­nie żywa, jego opo­wie­ści o ko­le­żan­kach przy­jeż­dża­ją­cych do Glas­gow i zo­sta­ją­cych na noc dźgały mnie w dumę, draż­niły bo­le­śnie i za­ra­zem eks­cy­to­wały, mu­sia­łam się od­wdzię­czyć, od­pła­cić, skrzęt­nie za­pi­sy­wa­łam więc w pa­mięci każdy bar­ce­loń­ski po­ca­łu­nek. Każdy był jak po­cisk. Nie wy­pusz­cza­łam ich z sie­bie po­je­dyn­czo, na gadu mil­cza­łam jak sfinks, ta­jem­ni­cza i od­le­gła gwiazda Bar­ce­lony, pra­co­wa­łam nad bro­nią ma­so­wego ra­że­nia. Le­pi­łam z po­ca­łun­ków kulę, bombę wo­do­rową do zrzu­ce­nia mu na głowę w naj­do­god­niej­szym mo­men­cie, kiedy się nie bę­dzie spo­dzie­wał.

MOŻE GDYBY nie to, nie przy­da­rzyłby mi się Da­mian. Pra­co­wał na zmy­waku w knaj­pie ka­wa­łek da­lej.

– Nie za­bij się, kotku – usły­sza­łam, gdy się po­tknę­łam z mo­imi ulot­kami na bruku Plaça Real. – Ple­ase, don’t kill your­self – po­pra­wił się szybko, nie­po­trzeb­nie.

Da­mian prze­ży­wał w Bar­ce­lo­nie swoje naj­lep­sze ży­cie, za­chły­sty­wał się wol­no­ścią, dziew­czy­nami, dys­ko­te­kami i al­ko­ho­lem, bo prze­cież.

– Bo prze­cież – wes­tchnął, mar­kot­nie­jąc – za dwa–trzy lata trzeba bę­dzie za­krę­cić się za ja­kąś dziu­nią, ja­kiś ślub, ja­kieś dzieci.

– Dla­czego? – zdzi­wi­łam się, a wtedy Da­mian zdzi­wił się bar­dziej. On tu miał naj­lep­sze ży­cie, które za chwilę miało się skoń­czyć, więc za­raz po ro­bo­cie pę­dził na Nou de la Ram­bla, do dys­ko­teki Apollo, wy­pach­niony, wy­cze­sany, na­że­lo­wany. Chciało mu się bar­dziej niż nam, wszyst­kiego. Na­wet w łóżku śpie­szył się tro­chę za bar­dzo, żeby się na­cha­pać, na­dą­żyć.

Ple­ase, don’t kill your­self.

Zda­wało mi się, że coś w nim prze­czu­wam, że wiem, kim się wkrótce sta­nie. Czu­łam, że zła­pa­łam go w naj­wspa­nial­szym mo­men­cie, na chwilę przed me­ta­mor­fozą. Rok, może dwa lata póź­niej już wcale by mi się nie spodo­bał, ale na ra­zie po­do­bał mi się bar­dzo. Może wła­śnie dla­tego, że wkrótce miał się prze­isto­czyć – w jed­nego z tych gło­śnych, za­wsze zbyt mocno wy­per­fu­mo­wa­nych fa­ce­tów z wła­sną firmą, skłon­no­ścią do ty­cia w karku i ugrun­to­wa­nymi po­glą­dami. Ale na ra­zie był kró­lewną przy­rze­czoną złemu kró­lowi, był więź­niem po­li­tycz­nym i za­kład­ni­kiem su­mie­nia, i wie­dział, że jego dni są po­li­czone. Gdzieś tam, w da­le­kim kraju, cze­kała nie­znana dziu­nia i nie­na­ro­dzone dzieci, i dom w saj­dingu, cały na biało. Wie­dzia­łam, że Da­mian lęka się swo­jego losu: gdy mó­wił o tych przy­szłych po­win­no­ściach, jego ręka bez­wied­nie wę­dro­wała do krzy­żyka na szyi, i nie wie­dzia­łam, czy w Bogu szuka po­cie­chy, czy ra­czej usi­łuje ze­rwać pę­tlę z szyi. Łań­cuszka nie zdej­mo­wał na­wet do łóżka i smutny, spo­nie­wie­rany Je­zu­sek brał nie­kiedy udział w na­szych ry­tu­ałach go­do­wych, dyn­da­jąc mi ryt­micz­nie tuż przed twa­rzą. Było to złe, ale seks z Da­mia­nem ogól­nie był ra­czej zły. Jak rów­nież ja­koś tam in­te­re­su­jący, ni­gdy do­tąd nie spa­łam z ka­to­lic­kim chłop­cem. Miał ładne, wy­rzeź­bione pracą fi­zyczną ciało, może tro­chę zbyt krępe, ale pa­so­wała mi ta hob­bi­cia uroda, mia­łam fazę i fan­ta­zję na taką urodę. Zna­leź­li­śmy w so­bie po­cie­sze­nie, ja, wię­zień mi­ło­ści, i on, wię­zień po­win­no­ści.

Raz tylko za­py­ta­łam, czy nie chciałby zna­leźć wyj­ścia z tego za­klę­tego kręgu, ale on go nie wi­dział. Tak trzeba, po­wta­rzał, i był ca­łymi po­ko­le­niami chło­pów pańsz­czyź­nia­nych i ko­wali sy­nów ko­wala. Do­sko­nale wie­dział, kim jest i czego Bóg od niego ocze­kuje, przy­szłość ry­so­wała się przed nim ciemno i wy­raź­nie. Może dla­tego na chwilę do niego przy­lgnę­łam, bo sama nie wie­dzia­łam, kim je­stem i co mam ro­bić, a w Boga nie wie­rzy­łam. Na­wet w sie­bie już nie do końca wie­rzy­łam, do­tyk Da­miana tro­chę mnie ure­al­niał, osa­dzał przy­naj­mniej w ja­kiejś roli. Dzi­wacz­nej la­ski, z którą wpraw­dzie nie układa się ży­cia ani saj­dingu, ale na wa­ka­cje jak zna­lazł.

Tro­chę się go przed P. wsty­dzi­łam, na­wet ich so­bie nie przed­sta­wi­łam. Ni­gdy też, na­wet po wy­jeź­dzie P., nie za­pro­si­łam Da­miana do po­dwój­nego łóżka przy Car­rer de los Ca­stil­le­jos.

KTÓ­RE­GOŚ DNIA pod ko­niec sierp­nia, bar­dzo rano, P. ode­brał te­le­fon z Pol­ski. Sie­dzie­li­śmy po­tem na kra­wę­dzi łóżka, mil­czący, spa­ra­li­żo­wani szo­kiem. W końcu otwo­rzy­łam lap­topa i ku­pi­łam po­je­dyn­czy bi­let po­wrotny. Po­tem to­wa­rzy­szy­łam P. w jego po­że­gnal­nej wę­drówce przez duszną Bar­ce­lonę. Spró­bo­wa­li­śmy do­trzeć do wszyst­kich lu­dzi, któ­rych tu po­znał, w knaj­pach, na ulot­kach, na plaży. Trzy­ma­łam go za rękę, wę­dro­wa­li­śmy uli­cami, prze­sia­da­li­śmy się z me­tra w me­tro, z li­nii w li­nię, pi­li­śmy co­raz wię­cej i wię­cej, caña za cañą, przy­tu­la­li­śmy się moc­niej i moc­niej, my fa­ther just died, mó­wił P. pra­wie ob­cym lu­dziom, I’m sorry, bro­ther, od­po­wia­dali oni.

Pod ko­niec dnia od­pro­wa­dzi­łam P. na nocny au­to­bus, który miał go za­wieźć do Gi­rony. Kiedy wy­szłam z bu­dynku dworca, było dawno po pół­nocy i me­tro już nie jeź­dziło.

Zwy­kle po zmroku drogę do domu wska­zy­wała nam roz­świe­tlona Sa­grada Fa­mi­lia, ale gdy tam­tej nocy o trze­ciej nad ra­nem wra­ca­łam z dru­giego końca mia­sta, znik­nęła i na­gle zo­sta­łam sama w ciem­no­ściach, zgu­biona po­śród uli­czek Bar­ce­lony, pierw­szy raz prze­stra­szona, pewna, że nie od­najdę drogi, że spo­tka mnie w mrocz­nych za­uł­kach tego ob­cego, nie­mo­jego mia­sta ja­kieś nie­szczę­ście, że już nie uj­rzę po­ranka. Cie­nie zbie­rały się za spię­trzo­nymi gó­rami śmieci u wy­lo­tów śle­pych uli­czek, blask la­tarni wy­zna­czał wy­spy świa­tła w ciem­no­ści. Bar­ce­lona nie da­wała żad­nego schro­nie­nia, na­wet sta­cje me­tra po­za­cią­gano cięż­kimi kra­tami, żeby nikt nie mógł się do­stać, a może żeby nic nie mo­gło wy­do­stać się na ze­wnątrz. Co ja tu ro­bię, tak da­leko od domu, tak bar­dzo sama, bez ja­kie­go­kol­wiek planu?

Z mroku wy­chy­nął mały, chudy sta­ru­szek. Szedł spo­koj­nie, kro­kiem spa­ce­ro­wym, ciem­ność ustę­po­wała przed jego pew­nym kro­kiem, był u sie­bie. Pod­bie­głam do niego, jakby był ostat­nim czło­wie­kiem na ziemi, Se­ñor, Se­ñor. Per­dona, sabe usted dónde está la Sa­grada Fa­mi­lia? Za­trzy­mał się. Tam, od­po­wie­dział, wska­zu­jąc w ciem­ność. Jak to tam, tam nic nie ma. Jest tam, upie­rał się. Wciąż jej nie wi­dzia­łam, któ­reś z nas mu­siało się my­lić. W końcu, ła­god­nie i cier­pli­wie, wziął moją rękę, od­giął pa­lec tak, żeby do­ty­kał nie­wi­dzial­nej iglicy.

– Mira. Mira la.

I na­gle Sa­grada była na czubku mo­jego palca, ciemna jak całe mia­sto.

– Wy­ga­sili ją na noc – wy­ja­śnił. Ale już ją wi­dzia­łam, już nie mu­siała dla mnie świe­cić. Wpa­tru­jąc się w ciemną gwiazdę Sa­grady, ani na chwilę nie spusz­cza­jąc jej z oka, do­tar­łam szczę­śli­wie do miej­sca, które wtedy na­zy­wa­łam do­mem.

Zro­zu­mia­łam, że zo­sta­łam sama – z wiel­kim łóż­kiem, Bar­ce­loną i ze sobą.

WE WRZE­ŚNIU stra­ci­łam pracę na ulot­kach. Me­ne­dżerka knajpy wró­ciła do Bar­ce­lony po kur­sie mar­ke­tingu w USA, we­zwała mnie do sie­bie i po­wie­działa, że z pew­no­ścią je­stem very nice per­son, ale moje za­an­ga­żo­wa­nie w mi­sję ich pla­cówki ga­stro­no­micz­nej jest za małe, sta­now­czo za małe. Trudno było nie przy­znać jej ra­cji.

Skoń­czyły się też im­prezy. Ame­ry­kanki dawno wy­je­chały, Mek­sy­ka­nów pra­wie nie wi­dy­wa­łam, spę­dzali całe dnie w pracy; po­dob­nie Da­mian, który ze zmy­waka prze­niósł się na bu­dowę. Pustkę za­peł­nia­łam mia­stem, su­mien­nie zbie­ra­łam pie­czątki na Bar­ce­lona Card, każ­dego dnia inne mu­zeum: Casa Ba­tlló, Mont­ser­rat, Fun­da­ció Joan Miró. Sta­łam się na­gle przy­kładną tu­rystką in­te­lek­tu­alistką, mo­głam go­dzi­nami wę­dro­wać z no­te­si­kiem po­śród ob­ra­zów, rzeźb i in­sta­la­cji, mo­głam ro­bić za eks­po­nat.

Bar­dzo tę­sk­ni­łam za P. Re­gu­lar­nie wy­sy­ła­łam mu zdję­cia: ka­felki w me­trze, krzy­wi­zny Gau­díego, wish you were here. My­śla­łam, czy by nie wró­cić do War­szawy, ale to wy­da­wało się pod­da­niem par­tii, wy­wie­sze­niem bia­łej flagi. Osta­tecz­nie wy­je­cha­łam po to, żeby coś zmie­nić, żeby prze­rwać ja­kiś ciąg zda­rzeń. Zresztą w War­sza­wie za­raz miał po­ja­wić się chło­pak z Glas­gow, a ja nie czu­łam się na si­łach żyć z nim w jed­nym mie­ście. Na­sza re­la­cja była prze­cież wir­tu­al­nym fan­to­mem, na­pę­dzała ją ilu­zo­rycz­ność i nie­moż­ność spo­tka­nia. Ile­kroć wi­dzie­li­śmy się na żywo, sta­ran­nie po­ukła­dany świat wy­my­kał się nam spod kon­troli. Wła­śnie wtedy, w Bar­ce­lo­nie, po­sta­no­wi­łam jed­nak z tym skoń­czyć. Nie opo­wie­dzia­łam mu o ani jed­nym bar­ce­loń­skim po­ca­łunku, za­mknę­łam szty­lety w sza­fie. Prze­sta­łam od­po­wia­dać na jego wia­do­mo­ści i pierw­szy raz po­czu­łam, że zni­kam. Że i mnie wy­ga­szają na noc.

Prze­stra­szy­łam się tego uczu­cia, a jesz­cze bar­dziej – że mi się spodo­bało. Szybko za­pi­sa­łam się do szkoły ję­zy­ko­wej dla cu­dzo­ziem­ców, żeby coś zro­bić z po­ran­kami, żeby mieć do kogo otwo­rzyć usta. Nie było źle, ekipę mie­li­śmy w po­rządku, mię­dzy­na­ro­dową. Ma­lutki, czar­no­oki i czar­no­włosy Nie­miec Ma­nuel, roz­ma­wia­jąc z Po­la­kami, wciąż wa­lił się w pierś w spra­wie Hi­tlera i po­wta­rzał: shame on us. Mar­tina pod­czas wspól­nego wy­padu na su­shi na­uczyła mnie słowa ośmior­nica po cze­sku (je to cho­bot­nice), ja na­uczy­łam ją po pol­sku i reszta nie ro­zu­miała, dla­czego wciąż za­śmie­wamy się do roz­puku z sie­bie na­wza­jem. Wiecz­nie senny Bry­tol Lau­rie był nie­wy­soki, po­dobny do naj­sek­sow­niej­szego z hob­bi­tów (Sama). Mia­łam wielką ochotę się z nim prze­spać i pra­wie mi się udało, na­prawdę mało bra­ko­wało, ale przy­je­chała do niego ko­le­żanka z An­glii, ko­le­żanki za­wsze przy­jeż­dżają nie w porę i wszystko idzie w dia­bły. Na szczę­ście był jesz­cze Dean z Au­stra­lii, świetny kom­pan do ła­że­nia po mie­ście i dziw­nych ak­cji w stylu: bu­du­jemy rze­czy z kloc­ków lego w Fun­da­ció Joan Miró.

Ale i tak każdy, kogo tam po­zna­wa­łam, zo­sta­wał w mie­ście naj­wy­żej na ty­dzień, za­raz wy­jeż­dżał, ru­szał gdzieś da­lej, od­cho­dził. Więzi roz­luź­niały się, nim się jesz­cze za­wią­zały.

Za­pra­gnę­łam znik­nąć bar­dziej.

W PO­ŁO­WIE wrze­śnia Da­mian wy­je­chał do Sa­ra­gossy, do pracy przy wy­pa­la­niu se­de­sów w wiel­kim piecu. Wpa­dłam tam na week­end, głów­nie, żeby zo­ba­czyć EXPO, całe o wo­dzie, z wy­łu­pia­sto­oką nie­bie­ską ma­skotką imie­niem Fluvi. Ale do Da­miana tro­chę też, w końcu mu­sia­łam gdzieś prze­no­co­wać. Prze­stra­szy­łam się, wi­dząc go na dworcu. Twarz i dło­nie miał spa­lone na ciemną czer­wień, skóra scho­dziła mu z nosa, jakby spę­dzał całe dnie na ja­kiejś de­mo­nicz­nej plaży (i nie było to Sit­ges). Ucie­kłam od tego wi­doku pro­sto na wy­stawę świa­tową, pełną wody, chłodu i plu­sku, i pa­wi­lo­nów na­ro­do­wych. Do mi­kro­po­koju z oknem wy­cho­dzą­cym na szyb wen­ty­la­cyjny wró­ci­łam do­piero wie­czo­rem. Seks na wą­skim wy­rku był jak obo­wiąz­kowy punkt pro­gramu pod­czas nud­nej wy­cieczki, jak ku­po­wa­nie chiń­skich pa­mią­tek od szwa­gra kie­rowcy au­to­karu. Poza tym było mi nie­wy­god­nie, pra­wie się nie po­ru­sza­łam z obawy, że zro­bię Da­mia­nowi krzywdę, na­ru­szę jego de­li­katną skórę, ze­psuję cał­kiem do­brego chło­paka.

– Może byś wró­cił? – spy­ta­łam po wszyst­kim, pró­sząc po­pio­łem w po­ściel.

– Gdzie?

– No, do Bar­ce­lony.

Spoj­rzał na mnie jak na nie­nor­malną.

– I co bym tam ro­bił?

Wzru­szy­łam ra­mio­nami. To, co wszy­scy prze­cież – do­brze się ba­wił, szwen­dał się od knajpy do knajpy po Barri Gòtic, od­wa­lał nu­mery, od­naj­dy­wał sie­bie. Kto, mo­gąc mieć Bar­ce­lonę, wy­biera Sa­ra­gossę?

– Bo co niby można tu­taj ro­bić? Szu­kać rę­ko­pi­sów?

Tylko zmarsz­czył brwi.

– Tu mi wresz­cie sen­sow­nie płacą.

Szu­ka­łam ar­gu­men­tów, nie znaj­do­wa­łam, nie ro­zu­mia­łam jego eg­zo­tycz­nych za­chcia­nek, nie ro­zu­mia­łam, dla­czego nie mógłby mi spra­wić tej jed­nej drob­nej przy­jem­no­ści. Nie­wiele czu­łam do Da­miana, ale mimo wszystko by­łam nieco ura­żona, że bar­dziej niż na mnie za­leży mu na ce­ra­mice sa­ni­tar­nej. Skoro jed­nak praca była dla niego taka cho­ler­nie istotna, spró­bo­wa­łam po­dejść go wła­śnie od tej strony.

– Prze­cież ta ro­bota to ja­kieś nie­wol­nic­two.

– Dziew­czyno, czemu ty się mnie cze­piasz? Ty mi bę­dziesz ga­dać o wol­no­ści?

Miał ra­cję.

Wró­ci­łam do Bar­ce­lony.

Wie­dziona nie­zro­zu­mia­łym im­pul­sem, za­czę­łam prze­pusz­czać oszczęd­no­ści, nie na do­zna­nia i wra­że­nia, tylko po sta­remu: na rze­czy, na ciu­chy. Euro było ta­nie. W pun­ko­wych bu­ti­kach ku­po­wa­łam bluzki w czarno-białe pa­ski, z sza­rymi i czar­nymi ko­ron­kami, dziu­rawe dżinsy i ka­ba­retki, ku­pi­łam na­wet torbę z Che Gu­evarą. Wy­glą­da­łam co­raz bar­dziej obco, cza­sem kła­ma­łam nowo po­zna­nym lu­dziom, że mam wię­cej lat, in­nym ra­zem – że mniej. Nikt mnie tu nie znał i mo­głam być każdą, szkoda, że mi się nie chciało. Ba­wi­łam się my­ślą, że gdyby zja­wił się tu chło­pak z Glas­gow, to też już by mnie nie po­znał, mo­gła­bym przed nim uda­wać ko­goś zu­peł­nie in­nego, mo­gli­by­śmy za­cząć od po­czątku, nie od wbi­ja­nia szty­le­tów. Ufar­bo­wa­łam włosy na fio­le­towo i w brud­nym za­kła­dzie peł­nym pięk­nych lu­dzi z cu­dow­nymi ta­tu­ażami i nie­pewną płcią da­łam so­bie prze­kłuć dolną wargę, bo bar­dzo po­do­bały mi się pier­cingi dziew­czyn i chło­pa­ków w me­trze. A prze­cież by­łam jedną z nich, by­łam dziec­kiem Bar­ce­lony, mo­głam wy­glą­dać, jak chcia­łam. Pra­wie nie ist­nia­łam.

Rzu­ci­łam szkołę ję­zy­kową, od­pu­ści­łam mu­zea, na­wet plażę i sklepy. Przez ja­kieś dwa ty­go­dnie, chyba siłą roz­pędu, cho­dzi­łam jesz­cze bez celu po mie­ście. Wsia­da­łam w me­tro, wy­sia­da­łam na przy­pad­kowo wy­bra­nej sta­cji i prze­mie­rza­łam ulicę za ulicą, ca­łymi ki­lo­me­trami, dzi­wiąc się sa­mot­no­ści, którą wszę­dzie można za­brać ze sobą. Sta­wa­łam bez ru­chu przed któ­rymś z nie­ru­cho­mych lu­dzi po­mni­ków na Ram­blach, cze­ka­łam, aż tu­ry­ści wrzucą mu parę euro do ka­pe­lu­sza. Kiedy, sły­sząc brzęk mo­net, po­ma­lo­wany na złoto lub biało ar­ty­sta wresz­cie wy­ko­ny­wał ja­kąś stałą se­kwen­cję ru­chów, zgi­nał się w ukło­nie, ob­ra­cał na pię­cie – ja też ru­sza­łam w drogę. Wy­stu­ki­wa­łam sa­mot­ność na bruku, na ka­ra­lu­szych tru­chłach w tu­ne­lach me­tra.

Wie­czo­rami wra­ca­łam do wiel­kiego łóżka, pi­łam wino pro­sto z kar­tonu, oglą­da­łam fil­miki z kot­kami i Al­mo­dó­vara na tor­ren­tach. Cza­sem otwie­ra­łam okienko gadu-gadu, za­wie­sza­łam palce nad kla­wia­turą, żeby spy­tać, czy tak samo sa­mot­nie jest w Glas­gow, czy tam też cha­rak­ter od­cho­dzi od czło­wieka rów­nie gładko. Ale osta­tecz­nie re­zy­gno­wa­łam, przy­pa­la­łam ko­lejną fajkę, pod­pa­la­łam ko­lejny most. No­cami z bal­konu wy­pa­try­wa­łam ciem­nej gwiazdy Sa­grady.

Glas­gow po­mału prze­sta­wało ist­nieć, po­dob­nie jak War­szawa, była tylko Bar­ce­lona ze mną w środku. Stop­niowo za­czę­łam trak­to­wać ją jak swoją. Od­kry­łam, że już nie mu­szę po niej cho­dzić – by­łam w niej i to mi wy­star­czało. Jakby nic się nie zmie­niło, jak­bym ni­gdy zni­kąd do­ni­kąd nie wy­jeż­dżała.

Naj­pierw prze­sta­łam wsia­dać do me­tra, ogra­ni­czy­łam się do Eixam­ple, oko­licz­nych ba­rów i pol­sko-ro­syj­skiego skweru. Ale to też nie trwało długo. Wkrótce wy­star­czało mi już samo prze­cho­dze­nie na drugą stronę ulicy, po za­pasy do mar­ketu Ero­Ski i au­to­matu z faj­kami. Wresz­cie prze­sta­łam wy­cho­dzić na­wet ze swo­jego po­koju. Mek­sy­ka­nie jesz­cze przez kilka dni do mnie za­glą­dali, py­tali o sa­mo­po­czu­cie i plany. W końcu prze­stali, przy­zwy­cza­ili się do mil­cze­nia, do nie­bie­skiej po­światy lap­topa są­czą­cej się spod mo­ich drzwi. Może są­dzili, że ro­bię coś sen­sow­nego, że któ­rejś nocy otwo­rzy­łam plik tek­stowy i za­czę­łam – jak się cza­sem od­gra­ża­łam – pi­sać po­wieść ży­cia, i już nie mogę prze­stać. Że nie na­leży mi prze­szka­dzać, bo wła­śnie wy­ła­niam się z Bar­ce­lony jak fe­niks z po­pio­łów. Nie za­mie­rza­łam wy­pro­wa­dzać ich z błędu.

Nie wiem, jak długo jesz­cze by to wszystko po­trwało, pew­nego dnia zo­rien­to­wa­łam się jed­nak, że koń­czy mi się kasa. Po krót­kim na­my­śle od­na­la­złam nu­mer te­le­fonu do ro­dzi­ców. Po­pro­si­łam ich o prze­lew, wy­pcha­łam ple­cak ciu­chami z Zary, wy­ję­łam kol­czyk z wargi. A po­tem ku­pi­łam bi­let na sa­mo­lot i wró­ci­łam do War­szawy.

JE­DYNE, co od tam­tego lata prze­trwało do dziś, to moja przy­jaźń z P. (friends until the end). Mamy nie­pi­saną umowę, że ob­cym lu­dziom nie opo­wia­damy za wiele o tam­tym cza­sie. Co się wy­da­rzyło w Bar­ce­lo­nie, zo­staje w Bar­ce­lo­nie.

Nic się nie wy­da­rzyło w Bar­ce­lo­nie.

ZO­FIA SA­WICKA (ur. 1980), re­dak­torka, pu­bli­cystka, tłu­maczka. Ab­sol­wentka kul­tu­ro­znaw­stwa w In­sty­tu­cie Kul­tury Pol­skiej Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego. Pu­bli­ko­wała m.in. w „Po­li­tyce”, „Rzecz­po­spo­li­tej”, „Wy­so­kich Ob­ca­sach”, „Lam­pie” i „Dia­logu”.

Wię­cej opo­wia­dań prze­czy­tasz lub wy­słu­chasz na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/proza