Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
We wrześniu oddajemy głos kobiecemu doświadczeniu – w swoim eseju Karolina Lewestam, wychodząc od własnej historii, pokazuje, jak kultura sprzyja seksualizacji nastolatek. Poza tym Grzegorz Piątek proponuje zwrot ludowy w architekturze. Sprawdzamy też między innymi, jak wygląda powyborcza Francja, pytamy, dlaczego w Tanzanii wysiedla się Masajów, i zaglądamy na salę operacyjną z profesorem psychochirurgii.
W najnowszym wydaniu polecamy również:
– najnowsze opowiadanie Jacka Paśnika,
– żarty rysunkowe Katarzyny Belczyk znanej jako Potato Face,
– fotoreportaż Michała Siarka z tekstem Ilony Wiśniewskiej o Saamach,
– apteczkę norweskiego saksofonisty Bendika Giskego.
Pismo. Magazyn Opinii. 09/2024
Karolina Lewestam – Zawiodła nieskończoność – Rozmowy z K.
Hugo Claus – Asperges me
Amadeusz Świerk – Monika i Dariusz – W Kadrze z cyklu Jedni z nas
Jacek Paśnik – Autobus linii 107
Oleh Kocarew – W porównaniu ze śniegiem
Karolina Lewestam – Lolita i starcy
Kalina Błażejowska – Z Pismem u… Marka Harata, profesora neurochirurgii
Katarzyna Belczyk – Żarty rysunkowe
Julia Cimafiejewa – Kamień strachu
Michał Siarek, Ilona Wiśniewska – Poczucie
Szymon Łucyk – Syci i gniewni. O Francjach, które nie chcą się znać
Stephanie McCrummen – Wielka grabież ziemi w Serengeti
Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Monika Sosnowska. Fasada
Grzegorz Piątek – Świątynia i śmietnik – w stronę ludowej historii projektowania?
Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Bendik Giske?
Paul Lynch – Pieśń prorocza
Zuzanna Kowalczyk – À propos seksualizacji dziewczynek
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 243
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZMOWY Z K. // FELIETON
Zawiodła nieskończoność
tekstKAROLINA LEWESTAM
Droga K.,
jak w ogóle można zostać dobrym człowiekiem? (...) Wszystko, co robię, wydaje mi się niewystarczające, głupie. Chcę na przykład oddawać niewielką część swoich dochodów na organizację [XY], której cele są mi bliskie. Ale kiedy już mam to zrobić, włącza mi się pytanie: a czemu tylko tyle, czemu nie pięć procent więcej? Czemu nie dwadzieścia? (...) Czemu nie oddam wszystkiego, a przynajmniej prawie wszystkiego? (...) I bardzo podobny problem: myślę o tym, żeby nie jeść mięsa. Z powodów etycznych, nie zdrowotnych. Mój partner zawsze wtedy argumentuje, że to bez sensu, bo uratuję może jedną czy dwie krowy w ciągu całego mojego życia, więc po co się trudzić na taką kroplę w morzu, zwłaszcza że przecież i tak zwierzęta będę dalej zabijane, a zresztą nie da się przejść przez życie, nikogo nie krzywdząc. I jaka niby jest różnica między muchą a krową? (...) Pytanie zawsze jest, „Czemu nie zaadoptujesz stu dzieciaków z Afryki?”. I wtedy zawsze mi się odechciewa. Skoro nie można niczego w świecie zmienić, to może po prostu trzeba to olać i zajmować się sobą? Ale wtedy zawsze mam ogromne wyrzuty sumienia. Jestem relatywnie bogatą kobietą z bezpiecznego kraju, a więc mam szczęście, którego nie maja inni.
Alanis
Kochana Alanis,
pamiętasz słynną scenę z żukami w Dziennikach Gombrowicza? Na wszelki wypadek Ci przypomnę: Gombrowicz idzie po plaży i widzi żuka. Żuk, bidulek, przewrócił się na grzbiet; odsłonięty brzuch się parzy w słońcu, nogi żuka przebierają w powietrzu; wygląda to jak niema prośba o pomoc. Gombrowicz przewraca żuka, żuk odbiega, życie zostało uratowane. Ale niedaleko jest drugi żuk. Gombrowicz go też przewraca. Zaraz, obok jest następny! I następny! O rany, cała plaża jest usłana żukami przewróconymi przez wiatr! Co robić?
Gombrowicz biega od żuka do żuka; jest zmęczony – ale to, co nie pozwala mu spocząć, to pytanie filozoficzne: jakie ma prawo w ogóle przestać? I czemu miałby przestać teraz albo, na przykład, teraz? Czemu właśnie ten następny żuk ma skonać? Jak można przestać, wiedząc, że zaprzestanie równa się unicestwieniu? Zamiast więc się relaksować, Gombrowicz jak oszalały przewraca żuki; trwa to bardzo długo, aż wreszcie... nudzi mu się. Olewa resztę żuków i odchodzi. I, jeśli dobrze pamiętam, kładzie się na kocyku, aby zażyć słonecznej drzemki.
Alanis, przez tak wiele lat ta scena była dla mnie przypowieścią o tragicznym ludzkim ograniczeniu; ostrzegała przed paradoksalną naturą stworzeń, które mieszkają w nieskończonym wszechświecie, a z jakiegoś powodu zostały wyposażone w skończone sumienie. Mamy tylko jedną parę rąk, a przed nami rozpościera się nieskończony dywan umierających żuków (głodujących ludzi, cierpiących dzieci, ginących zwierząt). Jeśli zasadą moralną (myślałam), wedle której chcemy żyć, jest „pomóż cierpiącej istocie”, to nie możemy przestać przewracać żuków; musimy całe swoje życie poświęcić tym nieszczęsnym żukom! Dać nie pięć procent swoich dochodów, energii i uwagi – ale trzydzieści, pięćdziesiąt, sto, a nawet trzysta procent normy!
Ale rany boskie, jak to się fatalnie kończy. Człowiek jest półżywy; w końcu sam pada; leży na plecach i wymachuje wszystkimi czterem odnóżami, a słońce wypala mu podbrzusze (i jego nikt nie przewraca). I teraz zadajmy pytanie, patrząc na tego człowieka: kto zawiódł? Zawsze myślałam, że człowiek, ale teraz wiem, że to nieprawda. Zawiodła nieskończoność.
Bo ktokolwiek wymyślił, żeby tego bidnego człowieka postawić w nieskończonym wszechświecie, w którym panoszy się nieograniczona ilość cierpienia, to się nie popisał – zwłaszcza, jeżeli kazał mu się martwić tym cierpieniem i próbować je tępić. Dla tego człowieka totalność wymagań moralnych zawsze będzie tylko strasznym bólem głowy i wiecznym wyrzutem sumienia; będzie się plątał po plaży, łapał żuki, a potem po prostu rozłoży sobie kocyk i zaśnie, a śnić mu się będą odnóża po horyzont i jego Bardzo Wielka Wina.
Mój postulat do nieskończoności: niech przestanie wiecznie wysuwać roszczenia. Niech, do licha, pozwoli człowiekowi w spokoju uratować jedną czy dwie krowy, przewrócić z grzbietu kilka żuków i dać skromne pięć procent dochodów na wybraną organizację pożytku publicznego. Niech się odwali od nas, ta pieprzona, napuszona normatywnością, wiecznie wymagająca nieskończoność. Niech nas nie mierzy swoją nieludzką miarą.
Alanis, jestem przekonana, że jedyną drogą do bycia dobrym jest zdać sobie sprawę z własnych ograniczeń – i naciągać je tylko czasem i tylko troszeczkę. Bo są plaże pełne żuków i pola pełne maków, ale my mieszkamy w jednej, maleńkiej makówce. Pamiętasz wiersz Miłosza, Alanis?
Na ziarnku maku stoi mały dom
Pieski szczekają na księżyc makowy
I nigdy jeszcze tym makowym psom
Że świat jest większy nie przyszło do głowy.
Bądźmy czasem jak te pieski, Alanis, tego życzę i Tobie, i sobie – a wtedy może uczynimy wiele dobra w naszych małych makówkach.
rysunek ANNA GŁĄBICKA
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do mnie.rozmowyzk@magazynpismo.pl
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
POEZJA
Asperges me
HUGO CLAUS
Szparagami są na ogół panowie, dojrzali i chętnie we własnym gronie. Rzecz jasna są tam też panie co w babie lato wnoszą jagody, a reszta rośnie dziko i samopas w Wenecji, w pierwszych dniach maja.
Czasem wydaję się sobie owym panem (krnąbrnym i o chwiejnym sumieniu. Nie można zjeść mnie całego, najpierw trzeba mnie porządnie obrać ze skórki),
taki pan, kuzyn chmielowego kiełka i skorzonery, hodowany w gorzkiej ziemi gdy tylko na światło wychynie zostaje porwany i ochoczo poszczypany.
I nawet jeśli się zreinkarnuję, to nie orientalnie w chrząszczu czy w napalonym psie tylko jak za mojego życia związany przez księżniczkę, szczerze zblanszowany i na sztorc zarepetowany wślizgując się w jej usta. W długi zimowy wieczór jej cicha wonna woda podrywać będzie moje dalekie brzegi.
Z niderlandzkiego przełożył Jerzy Koch
HUGO CLAUS (1929–2008), flamandzki pisarz, poeta, dramaturg, reżyser filmowy i malarz, jeden z najczęściej nagradzanych pisarzy niderlandzkojęzycznych. Chorował na chorobę alzheimera, w 2008 roku poddał się eutanazji. Wiersz pochodzi z tomu De Sporen (Ślady), który ukazał się w 1993 roku.
W KADRZE z cyklu Jedni z nas
Monika i Dariusz
zdjęcie i tekstAMADEUSZ ŚWIERK
Monika Zuber ma czterdzieści pięć lat i pochodzi z Białegostoku. Dorastała w rodzinie protestanckiej. Powołanie przyszło, kiedy po dwóch latach z powodów zdrowotnych musiała przerwać studia z architektury. Choć początkowo rodzina była przeciw, Monika poszła na teologię ewangelicką we Wrocławiu. Tam poznała o rok starszego Dariusza, swojego obecnego męża.
Monika czerpie z tradycji humanistycznej, jest feministyczną teolożką oraz dokształca się z psychologii i terapii behawioralnej. Wierzy, że kobiety nadają się do roli kapłanek tak samo jak mężczyźni. W 2019 roku przyjęła święcenia w Kościele Ewangelicko-Metodystycznym jako jedna z pierwszych kobiet w Polsce. Nie zawsze jest jej w tej roli łatwo. Z oporem spotkała się nawet w strukturach polskiego Kościoła ewangelickiego. Pastorka zawsze mogła jednak liczyć na wsparcie męża, od dwunastu lat prowadzą razem Parafię Miłości Bożej w Ełku. W międzyczasie objęła też małą parafię w Starych Juchach, którą udało jej się reaktywować na pewien czas dla garstki wiernych.
Monika z Dariuszem wspólnie tworzą miejsce otwarte na każdego człowieka. W ich kościele nie ma anonimowości, stanowią zżytą grupę wiernych. Po każdym niedzielnym nabożeństwie urządzają poczęstunek w zakrystii, gdzie wszyscy chętni mogą porozmawiać w przyjaznej atmosferze.
W Polsce służy dziś kilkanaście kobiet pastorek.
Więcej zdjęć z tegorocznego cyklu na magazynpismo.pl/w-kadrze
PROZA
Autobus linii 107
tekstJACEK PAŚNIKrysunekDOMINIK NAWROCKI
Marcin
PRZYSTANEK WYGLĄDA jak oblegające go baby, razem z nimi się zestarzał i z resztą osiedla. Powyginana blacha z rdzewiejącym brzegiem, olejna biel i czerwień pomazane gdzie bądź: tu gwiazda Dawida, tam ktoś się żali, że ktoś inny zjebał mu życie, a kilka centymetrów dalej ktoś jeszcze powiesił na szubienicy Legię Warszawę.
Wzruszam ramionami i myślę, że w sumie niewiele się zmieniło, ale po chwili w tyłek wpija mi się ławkowe drewno, hop, skurcz podskakuje wyżej, przez krzyż, plecy, prawie pod szyję i nagle czuję się staro. Dobra, zmieniło się coś jednak, przez chwilę myślę, że czterdziestka to też bez przesady, ale nie mam czasu, żeby zastanowić się nad tym głębiej, bo przerywa mi telefon.
Wibruje, wysupłuję go z kieszeni i uśmiecham się, bo wygraliśmy. Z malunków, z oprawy graficznej, jak to w portfolio nazwaliśmy, pieniędzy będzie tyle, że do końca roku razem ze studiem możemy bazgrać po kartkach: pisać hawudepy, kreślić kutasy i robić te wszystkie inne kreatywne rzeczy bez groźby głodu.
Piszę status, że wygraliśmy i że będziemy robić oprawę na Expo, a potem oznaczam wszystkich. Klikam „udostępnij”, a potem blokuję telefon, przerzucam go z dłoni do dłoni i zwracam uwagę, że się lepi, przykleja do palców, całe są w czerwonym atramencie.
To, co się nie zmieniło, to mazaki, zawsze się z nich tusz leje po kieszeniach. Mam dwie wielkie kropy na udach.
ŁAZIŁEM JUŻ TAKI pobazgrany, dwudziestoletni, dwadzieścia lat temu, cały kolorowy. W dwutysięcznym wsiadałem na tym samym przystanku w sto siódemkę, przegubowego ikarusa, i jeździłem na uczelnię na zajęcia. Każdego dnia tygodnia miałem na ósmą, jechałem zawsze tym samym autobusem, był zawsze o siódmej osiemnaście. Do komunikacji miejskiej wskakiwałem jak przybysz z obcej planety. Ci, którzy w tamtym czasie jeździli do pracy, wyglądali wszyscy jak z jednej foremki: nesesery i torebki skajowe, eleganckie, wielkomiejska gadka, motyw przewodni: pieniądze.
Ja pośród tego wszystkiego zahukany, w bluzie i spodniach worach, w których trzymałem flamastry. Wyglądałem, jakby mnie ktoś wziął paluchami za skórę na karku wprost ze Stanów, z teledysku Mobb Deep, i pstryknął mną w Warszawę, wtedy całą z błota i betonu. Wsiadałem zawsze z przodu, otwierał mi Bogdan. Że Bogdan, wiedziałem po literkach, którymi wykleił sobie pulpit dookoła kierownicy: be-o-gie-de-a-en-jeden-zero-siedem, Bogdan sto siedem i jeszcze obrazek ze Świętym Krzysztofem. Bogdan za fajerą, na stanowisku, skupiony jak w konfesjonale. Kierowca z niego był porządny. Nie guzdrał się, potrafił zdrowo dopierdolić gazu, lecieliśmy wtedy w tym autobusie, zostawiając za sobą tumany kurzu, ale jeździł Bogdan zawsze tak, że każdy się u niego czuł bezpiecznie. Punkt po punkcie, przystanek po przystanku, on stale na swoim miejscu, jak przyspawany. Nie pamiętam, by chociaż raz wyskoczył choć na chwilę, żeby się w ramach czasu pracy na przykład wyszczać. Swoją robotę wykonywał wzorowo. I prawie zawsze milczał, raz mu się tylko przy mnie zdarzyło odezwać.
W tamtych czasach na którymś przystanku prawie zawsze do autobusu wtaczała się też taka baba, problem miała jakiś do mnie bardzo często. W myślach se ją nazywałem Święta, bo zakola miała i zaczesane do tyłu żółte włosy, i wyglądało to trochę jak aureola. Była Święta wariatką: gadała do siebie, myślała głośno i zawsze źle, wszyscy się na Świętą oglądali, czekając tylko, co skomentuje, co wytknie, co jej akurat nie spasuje. Nie pasowałem najczęściej właśnie ja: „A bo, kurwa, taki niewydarzony jakiś, pewnie narkoman, teraz pełno tego dziadostwa wszędzie, widziałam w telewizji, jak heroinę palą po klatkach, wandalują, kosze podpalają i mówią słowami ludzi z więzienia, tak, ci młodzi ludzie, ja ich podsłuchuję czasem, paskudne są to słowa, a słowa są ważne, o, tu jest jeden taki, proszę spojrzeć tylko” i wszyscy na mnie zawsze patrzyli, nie wiem nawet, czy mieli złe intencje. Apetyt na plotki na pewno mieli, wszyscy wszędzie mają.
Jeździłem tak ze Świętą jakiś czas, któregoś razu przegięła, a poszło o te spodnie wory. Stałem, bo miejsc siedzących nie było, w tych co zawsze, w nich moje rzeczy do malowania, napchany byłem, napompowany, sztany nosiłem wielkie, wtedy każdy, kogo chciałem znać, tak chodził, naprawdę. Obcięła mnie już Święta na przystanku, prychnęła pod nosem, zanim wsiedliśmy. Potem litania bez ustanku: „A te spodnie, patrzcie państwo wszyscy, takie drelichy, takie wory, jak do ziemniaków, on tam w nich kartofle ma i snopowiązałkę albo gówno po prostu, zesrał się, patrzcie państwo, taka to kultura, te plamy jeszcze czerwone, od farby albo krwi, kto wie, czy nie bandyta jakiś, pełno teraz się bandyctwa panoszy”. We mnie się gotowało, znowu przez nią jechałem cały czerwony, trudno się do czegoś takiego przyzwyczaić. Tamtego dnia Bogdan zatrzymał autobus. Silnik wyłączył, bo od diesla taki terkot, no nie do przekrzyczenia. Powiedział kilka słów, dosłownie:
– Proszę pani, pani wysiądzie, bo mi pani przeszkadza w pracy. Jeśli pani nie wysiądzie, to dalej nie pojedziemy. Dziękuję.
Dziękuję, wysiadła. Nigdy później Świętej nie widziałem, nie żyje już teraz pewnie. Po tekście Bogdana uśmiechnęło się do mnie nawet parę osób, ewenement, rzadkość, te uśmiechy najbardziej pamiętam i Bogdana, do dziś. Setki kilometrów z Bogdanem przez lata zjeździłem, a nawet żeśmy słowa nie zamienili. Bogdan kierowca, Bogdan ochroniarz, Bogdan sto siedem, ikarus i smród spalin.
Za wpis o konkursie zbieram w dwie minuty dwadzieścia polubień. Zerkam na zegarek w telefonie, jest siódma osiemnaście. Punktualnie podjeżdża czerwono-żółty solaris, elektryczny, z wymalowaną na zielono Warszawą. Za kółkiem gość w moim wieku, z ryja Ryan Gosling. Smutno mi się robi, Bogdana, tak jak Świętej, też już od lat nie widuję, myślę, ale tylko przez moment, telefon przerywa mi znów, ktoś mi pod tym wpisem o konkursie dał komentarz.
Wiola
KINO? Ach, kino to w moich czasach już był przeżytek. Ja wiem, że jak teraz o tym pomyślę, w roku dziewięćdziesiątym... zaraz, który mamy? Dziewięćdziesiąty ósmy, kiedy się pojawiają te nowe, jak to się mówi teraz hucznie, „arcydzieła” typu Titanic, to to brzmi, jakbym była malkontentką ostatnią, ale to mam akurat w nosie, ja się na kinie znam. Znam je z całą jego klasyczną mitologią i to mi wystarcza, znam sacrum z Bogartami i Bergmanami, profanum z zanurzaniem się w welurowym fotelu i siedzeniem tam bite dwie godziny jak trusia, byle tylko nie skrzypnęło, znam to wszystko, znam, tak! Ale kiedy przyszłam na świat... Kiedy przyszłam na świat, to może nie, rzeczywiście, może troszeńkę później... Kiedy byłam młoda, pojawiła się moja pierwsza i jedyna miłość.
Pamiętam jak dziś, jak pierwszy raz to zobaczyłam. No tak, stosunkowo późno to było, bo moje dzieciństwo to czas wojennej zawieruchy, straszna sprawa, cała ta tułaczka, terkot broni, przetaczający się front: najpierw Niemcy, jeszcze u nas, na Podolu, ale oni to jeszcze pal licho, później w czasie wojny im też bieda do tyłków zaglądała, coś tam podkradali, ziemniaki z kopy, co mieliśmy w stodole, ale najgorsi byli Ruscy, rzecz jasna, mnie, małą dziewczynkę, rodzice obwiązywali w chusty, żeby mnie z babą starą ta hołota myliła. Nie chcę nawet wspominać tamtego diabelstwa, tego, co się wtedy działo.
Potem, jak się wojna skończyła, to historia przesiedleńcza, nowa Polska, nas wzięto i wygnano aż pod Wrocław, tak, wygnano, tak mówię, bo pierwsze lata życia w tamtym miasteczku to było prawdziwe wygnanie i wymieranie rodziców, jednego po drugim. Pamiętam do dziś, jaka struta łaziłam po tamtej mieścinie poniemieckiej, co ją komuniści zamienili w kilka lat w miasto górnicze, i tam, tak, w czasie tej żałoby się zakochałam!
Przewrotne to jest, wiem, ale ja przez wiele lat wyznawałam taką dewizę, że gdy zło jest dookoła, to dobro gdzieś tam się już czai i na odwrót. Teraz w sumie też tak trochę mam, swoje dobre czasy już miałam, więc mnie teraz zło pożera, mniejsza! Ach tak, no, zakochałam się... W czym? No jak w czym...
Ano, w telewizji się zakochałam... Kiedy? Boże no, daty nie pamiętam, po co komu data, jak się liczy uczucie, wrażenia, to, co czuje wtedy skóra, głowa albo serce. Mógł być pięćdziesiąty któryś, może wczesne lata sześćdziesiąte, nieważne, ważne, że mi się włosy zjeżyły któregoś dnia w domu kultury w miasteczku, jak nam tam postawili telewizor, Szmaragd się to ustrojstwo nazywało. Program leciał wieczorny i piękna pani go zapowiadała, tak, mnie ta pani najbardziej w głowie utkwiła, i mówiono, że już za jakiś czas każdy coś takiego będzie miał w domu, że wszyscy będą kolektywnie odbierać to samo! Ja wiem, że wtedy kłamano na potęgę, ale to była prawda, i pomyślałam wtedy, że to niesamowite, że tę panią każdy będzie mieć u siebie w salonie, w sypialni, czy gdzie tam akurat sobie ustawi odbiornik. Czy zapragnęłam wtedy, żeby to mnie tak widywano? Pytanie! Pewnie, że tak, człowiek jak jest zakochany, to ma poczucie, że góry może przenosić.
A czy w nim się wtedy zakochałam? Czy ja wiem? Myślę, że nie, bo go już nie ma i mnie z takim myśleniem wygodniej. Ale no był, Mietek, górnik. Trochęśmy tam pomieszkali pod tym Wrocławiem, z kilka lat, do momentu, jak ta telewizja weszła już naprawdę z przytupem. I jak ja w nią weszłam, tak! Najpierw do Wrocławia jeździłam, gdzie mnie wzięto na prezenterkę. Tam były wtedy jakieś programy lokalne, Wrocław tańczy i śpiewa na przykład, ale to wszystko w powijakach, a mnie się marzył wielki świat. Ale wtedy marzyłam po cichu, co trzeba było, to zapowiadałam, mówiłam: „Drodzy państwo, nadamy za chwilę Teatr Telewizji” albo: „Mamy dla państwa dziś Transfokator”. Prawdziwy przełom to był siedemdziesiąty rok, kiedy się pojawił w telewizji Jazz nad Odrą i ja tam byłam twarzą, zapowiadałam tę muzykę, ach, piękne to było, a jakie postacie: Ewa Wanat, Trzaskowski Andrzej! Ten festiwal to był mój pierwszy i ostatni wrocławski, bo się przeniosłam wkrótce potem do Warszawy i zaczęły się dla mnie najlepsze czasy...
...Najlepsze? No Gierka okres oczywiście. Mąż mój, Mieciu, wtedy jeszcze we Wrocławiu był, ale dojeżdżał i zaczął się przestrajać, z zamiarem pracowania w warszawskiej Państwowej Radzie Górnictwa. Udało mu się w końcu, przyjechał, w siedemdziesiątym trzecim. No i ten krótki czas... Krótko to trwało, tak, ale to był mój najlepszy moment, miłość najintensywniejsza, a czego się nie robi dla miłości?
Zaczęłam pracować dla Telewizji Polskiej w Warszawie, tam zapowiadałam programy, wszystko potrafiłam ludziom sprzedać, zachęcić, zawsze bezbłędnie, przepiękną polszczyzną, zawsze do końca dnia, zawsze w tej pracy, zawsze w telewizji, lata siedemdziesiąte całe w studiu przesiedziałam, panią Wiolę wszyscy w pewnym momencie znali. Pani Wiola z telewizji, z Warszawy, z tego zgiełku i huku, pani Wiola z ekranu, wreszcie pani Wiola z festiwali muzycznych i to już nie, nie umniejszając, z Jazzu nad Odrą, ale z festiwali ogólnopolskich.
Szczyt był w siedemdziesiątym piątym, zapowiadałam dwa największe festiwale w kraju. Z gwiazd wtedy: Maryla Rodowicz, Krzysztof Krawczyk albo Anulka Jantar, tak, ja na nią tak mówiłam: „Anulka” – oni mnie wszyscy znali i w moich ustach, w telewizji, ich nazwiska coś naprawdę znaczyły.
A gdzie w tym wszystkim moja gorycz? To zaraz, przez zmiany polityczne, co były. Ale, ale! W międzyczasie Mietek się wyprowadził, wyjechał. Najpierw pod Wrocław, bo w Warszawie było mu zbyt zgiełcznie, a potem do Stanów. A tam zgiełku nie ma? – pytam się.
Można pomyśleć, że go zaniedbałam i takie tam, ale to nie tak. Po pierwsze: Mieczysław się wyżywał, och, strasznie się wyżywał. A jaki zazdrosny był! Nie mógł przeboleć tego, że chodziłam w błysku studyjnych lamp, a on ciągle lazł pod ziemię, a w Warszawie, przez ten krótki czas, chodził do biura. Gryzło go to, tak. Potrafił mi przysolić, oczywiście, ale mu powiedziałam raz, potem drugi: „Jeszcze raz tak zrobisz, to się wynosisz stąd”. No i zrobił, potem w pracy pudrem zakrywałam. Potem trzeci, czwarty raz. Lał Mieciu, no! Ale po jakimś czasie, jak zobaczył, że to nic nie zmienia, to się wyniósł, nie mógł tego znieść. Bo jak to tak? Kobieta? Głupie, prawda, ale go świat inaczej nie nauczył.
Po tych wszystkich latach myślę, że to bez znaczenia czy kobieta, czy mężczyzna. Ja zawsze chciałam dojść gdzieś, z tego biednego Podola, z tej mieściny podwrocławskiej potem, tak to już jest, są ludzie tacy jak ja, co ich wyżej ciągnie, choćby nie wiem co. Gdzie chciałam dojść? Do telewizji!
Jest takie powiedzenie, że z wysokiego konia się boleśnie spada. Ja spadłam po osiemdziesiątym roku, jak Gierka odsunęli i telewizję zaczęto zmieniać. Jak zmieniać? No politycznie. A że telewizję kocham, powtarzam, to wtedy już bez posady, choć robiłam jakieś chałtury, imprezy mniejsze, i choć naprawdę była we mnie ta zgryzota już wspomniana, to i tak tę telewizję oglądałam i oglądam nadal. Najpierw stan wojenny obserwowałam w szkiełku, jak moich kolegów z dawnej pracy zaczęto przystrajać na antenie w mundury. Koszmar! Ja rozumiem, w formie performansu, ale coś takiego? Przecież kłamać można w zwykłym garniturze, nie trzeba się od razu za żołnierza przebierać. Potem czasy się zmieniły, szarą zieleń zamienili na pogodniejsze kolory, w ostatnich latach to w ogóle pstrokate.
Oglądałam to, tak, oglądam nadal. W ubiegłym roku, jak powódź była, nie wstawałam od telewizora. Tragedia! I to tamte rejony przecież, miasta pod Wrocławiem, w którym mieszkałam, celowo nie mówię, że rodzinnego, pół zalało. Oglądałam zainteresowana, ja się tej telewizji poświęcam nadal. Uważam, że każdy człowiek powinien mieć swoje zajęcia, swoje pasje, bez szkody dla społeczeństwa. U mnie telewizor gra non stop. Jest takie powiedzenie, jak się nie ma miedzi, to się w domu siedzi, tak się mówiło na rautach. Ja tej miedzi nie mam teraz za wiele, ale jak coś mi się trafi, to wiem, na co wydać. Ostatnio, z pół roku będzie, kupiłam sobie nowy telewizor, Panasonic, dwadzieścia jeden cali. Co robię? Oglądam. Co się da, godzinami, najlepiej lubię reklamy: „Na śniadanie zdrowe, to płatki są wyjątkowe!” albo „Ponieważ tylko Perła zawiera lanolinę”, no, czy bym się bez telewizora dowiedziała, co to lanolina? A czy dowiedziałabym się skądś indziej o akcji „Małolat”? To dobre pytanie.
Teraz takie czasy nastały, że ja się boję wyjść z domu, i telewizja mi podpowiada, że boję się słusznie. Akcję „Małolat” zarządzili niedawno, młodzi się nie mogą wynurzać po nocy. Dlaczego? A bo kradną, piją, tłuką też na pewno, a kto wie, czy mnie nie dorwą w końcu kiedyś, no, babinę? Pokazują ich w telewizji: bluzy, kaptury, narkotyki palą. Ja się boję, strasznie się boję od nich krzywdy, a jeszcze jak 997 oglądam, to po mnie dreszcze chodzą, tak o: góra–dół! Niech i będzie „Małolat”, ale co to zmienia, jak się boję i za dnia?
Czasem mi się śni, że przychodzi Mietek, że mi chce zrobić krzywdę, a ja się przed nim bronię, wrzeszczę na niego, gadam o nim przy ludziach, żeby się zmył. Jak się boję, to tak właśnie mam, gadam i gadam. Tych „małolatów” to jest na ulicach Warszawy pełno, na przykład, o, gnój w spodniach jakichś takich workowatych, głowa łysa, sportowe buty białe... Chłopina jak z ekranu, skąd ja mam wiedzieć, czy mnie noża nie przystawi albo gdzie nie zaciągnie? Zawsze jak takiego widzę, to na niego zwracam uwagę.
Dziś mnie za to wyrzucono z autobusu, sto siódemki. Mnie, starszą panią. Za troskę o bezpieczeństwo. Jak wyrzucono? No dorwałam takiego jednego, zaczęłam mu przygadywać, w końcu mi kierowca kazał wysiąść. Wysiadłam, tak, bo się nie będę chamów o łaskę prosić. Ale do autobusu nie wrócę, nie będę sobie wycieczek tamtą trasą urządzać, więcej czasu w domu spędzę, na swoim, to nie szkodzi.
A i się nie martwię, bo któregoś dnia odzyskam sprawiedliwość, tego jestem pewna, tak. I kiedy się to wreszcie stanie, powiem o tym światu, świat na nowo usłyszy o Wioli.
No jak to skąd? Z telewizji!
Bogdan
ŻYCIE PRZEŻYŁEM jako dobry chrześcijanin, naprawdę. Całe przeleciało mi w strachu przed piekłem i potępieniem, i z pytaniami, jak zachowałby się Jezus. Jezus jeździłby zetteemem, bo jest w tym prawdziwe jezusowe cierpienie. „Co powiedziałby Jezus?” – dorastałem z tym hasłem do osiemnastego roku życia, kiedy Jezusa zmieniłem na jakiś czas na Kazię. Przed Kazią była niewinność, dzieciństwo było, pistolety z patyków i legendy o ukrywających się po lasach partyzantach, i bieganie po gruzach stolicy, kiedy akurat coś nas, chłopców z Rembertowa, tam zawiało i nie ściągnęło na nas jednocześnie jakichś drabów, którzy mieliby nas stłuc. Ja byłem zawsze święty, tak uważam, oprócz tego kaziowego epizodu. Jak miałem siedemnaście lat, to do zakonu chciałem iść, zostać normalnie osobą duchowną.
Do technikum poszłem samochodowego. Reszta, ci bardziej artystyczni akurat, to lubili deklamacje wierszy o majowym święcie, słońcu, bzach i żarze z hutniczych pieców. Ja, w czasach, kiedy to nie było takie łatwe wcale, gadałem „W imię ojca i syna, i ducha świętego, amen”, przysięgam. Z Jezusem za pan brat, z Jezusem na okrągło. Na okrągło do osiemnastki, do wieku dojrzałego, w którym zaczęliśmy się z chłopakami z technikum po wsiach wokół Warszawy rozbijać, jak mnie zaczęli na tańce zetemwuoskie wyciągać. Portret Gomułki, czerwone gęby i tańce na deskach do dzikiej muzyki. Tam się Kaźka pojawiła. Może oczy moje się jej spodobały, zawsze je do góry wznosiłem jak do modlitwy, miałem to modlenie się w głowie mocno zaszyte.
„W imię ojca i syna, i ducha świętego, amen” – myślałem dziewiętnastoletni, kiedy po skończeniu szkoły zacząłem jeździć dla spółdzielni mleczarskiej, dla Transmleczu. Z Kaźką oczywiście, bo przykleiła się jak rzep. Studiowała tam wtedy coś nawet w tej Warszawie, ale z zajęć wiała, kiedy tylko mogła. I jazda, ja za kierownicą nyski, ona ze mną, i pruliśmy z tym mlekiem całym i jej gadaniem, żebym jej Bitlesów puszczał. Puszczałem, ale w głowie miałem tylko z domu wyniesione: „W imię ojca i syna, i ducha świętego, amen”.
Nie obchodziło mnie to nawet za bardzo, myślałem, że rok może jeszcze, dwa, rzucę wszystko, ją też rzucę i pójdę na kleryka, naprawdę.
Kaźka sobie z tego nic, się żeśmy pobrali w sześćdziesiątym siódmym i już wiedziałem, że z mojego życia, takiego jak chciałem, to będzie niewiele. Ale najgorsze było dopiero przed nami.
Boga się ma w sercu, nie w sutannie czy krzyżyku, tłumaczyłem sobie i żyłem po bożemu tak bardzo, jak mogłem tylko. Jak jeździłem, to ze Świętym Krzysztofem, no z takim obrazkiem, co go dostałem od księdza, z napisem: „ŚWIĘTY KRZYSZTOF | 1966–1000-LECIE CHRZTU POLSKI”. Krzysztof był moim przyjacielem, jedynym i prawdziwym. Rozumiał mnie bardziej od kolegów od patyków, kolegów od tańców i od Kaźki, od naszego małżeństwa i od jej choroby.
Choroba to cierpienie i samotność, tak się mówi, osoby chorującej, ale jest też cierpienie osoby, która się tej chorobie przygląda. Kaźce stwardnienie rozsiane zdiagnozowali w siedemdziesiątym, bo ja wiem, którymś. I nic, tylko patrzyłem, jak się sypie. I modliłem się: „W imię ojca i syna, i ducha świętego, amen”, i nie wiedziałem w sumie o co, bo mówili, że prędzej czy później i że to zależy od tego, jak się leki dawkuje. Mnie to przygwoździło do Warszawy, skończyły się wojaże transmleczowe i zacząłem jeździć w komunikacji miejskiej. W końcówce lat osiemdziesiątych. Sto siódemką jeździłem, ikarusem, poczciwiną i nic, tylko się modliłem. Myślałem o trzęsącej się najpierw, potem leżącej tylko Kaźce, o jej lekach i o tym, że ze mną Krzysztof jeździ, i że damy radę, wreszcie pokój ducha odnajdywałem, autobus się stał moim klasztorem. Tylko autobus, bo w domu to: „Boguś, Boguś, podaj to, Bogdan, przynieś tamto”. „W imię ojca i syna, i ducha świętego, amen” – myślałem tylko i kiedy patrzyłem na nią, jak chudnie, widziałem w tym szansę dla niej, że tylko trochę jeszcze i się z tych męczarni oswobodzi. „Co by powiedział Jezus?” – myślałem o niej i o sobie, o Jezusie, o autobusie i o wożącym mnie w nim Świętym Krzysztofie.
Jezus powiedziałby, że cierpienie uszlachetnia, że jest coś w tym cierpieniu i że nie badyle, nie tańce, nie Bitlesi, tylko cierpienie. Życie jako dobry chrześcijanin.
Leki przestałem podawać Kaźce w piątym roku jej choroby. Pięciolecie, taka rocznica. „Boguś, Bogdan, boli”, w imię ojca i syna, i ducha świętego, amen. Zmarła Kazia kilka miesięcy później, na pogrzebie jej tych Bitlesów puściłem z magnetofonu. Po Kaźce przez resztę życia miałem swoje już życie, duchowe, skryte, ciche, życie w swoim eremie. Bycie kierowcą zetteemu to zawód chrześcijański – milczący, skromny, w służbie ludziom, zdarzało mi się czasem komuś pomóc, zawsze w ciszy, zawsze w modlitwie.
Pracę skończyłem piętnaście lat temu. Emeryturę spędzam z Krzysztofem i z Jezusem, widzę ich na obrazkach wmontowanych w witrynkę. Dalej zdjęcie Kaźki, oprawione w ramkę, żebym pamiętał, skąd i z kim to cierpienie. Kazia na pewno już w niebie, tupie na parkiecie, wzbijając kurz z desek na tańcach, już na pewno bez Gomułki nad głową, bo komuchów do raju nie wpuszczają.
Mnie kiedyś wezmą. Wcześniej w czyśćcu będę jeździł autobusem, odrabiał Kaźkę, jej cierpienie, cierpiał za naszą dwójkę i mnie się to podoba. Jestem bardziej niż pewien, że potem zostanę zbawiony. Przepustką będzie glejt od Krzysztofa, patrona kierowców. Dobrzy chrześcijanie idą do nieba, ja pójdę na pewno, ja tego tak nie zostawię. W imię ojca i syna, i ducha świętego, amen.
JACEK PAŚNIK (ur. 1997), pisarz, publicysta. Publikował na łamach m.in.: Noizz.pl, „Szumu”, „Stonera polskiego”, „Wizji”. Zadebiutował w 2022 roku książką Dzieci (W.A.B.). Od 2023 roku jest felietonistą „Notatnika Literackiego”. We wrześniu ukaże się jego druga powieść, Tak szybko się nie umiera (W.A.B.).
Prozę w „Piśmie” wspiera Miasto Gdynia, sponsor Nagrody Literackiej GDYNIA.
POEZJA
W porównaniu ze śniegiem
OŁEH KOCAREW
biały kotek jest taki niebiały!
przełożyła Aneta Kamińska
OŁEH KOCAREW (ur. 1981), ukraiński poeta, prozaik, dziennikarz, tłumacz. Mieszka w Buczy pod Kijowem. Jego najnowsze książki to zbiory poezji Ewakuacja (2022, z polskimi przekładami Anety Kamińskiej), Zawartość męskiej kieszeni (2021, w przekładzie tej samej tłumaczki ukazał się w tym roku) oraz powieść Ludzie w gniazdach (2017). Jest współredaktorem (wraz z Julią Stachiwską) antologii Ukraińska poezja awangardowa (lata 1910–1930).
ESEJ IDEE
Lolita i starcy
tekstKAROLINA LEWESTAM
CO DZIEJE SIĘ, KIEDY dorośli faceci sypiają z nastolatkami.
Historia powinna była się zacząć od książki; w tym wypadku od Lolity.
Niestety, zaczyna się dużo później, wiele lat po lekturze dzieła Vladimira Nabokova, kiedy trafiam na inną książkę. To esej Claire Dederer Monsters. A Fan’s Dilemma (Potwory. Dylematy fanów), w którym autorka stawia pytanie, czy można kochać sztukę, potępiając zarazem artystę. Nie dostaję od niej jednoznacznej odpowiedzi, czy seks Romana Polańskiego z trzynastolatką wyklucza wszelki zachwyt nad jego Chinatown (1974), ale otrzymuję coś ważniejszego: resuscytację prawie zmarłych wspomnień. Medytacja nad problemem Polańskiego prowadzi bowiem Dederer właśnie do Lolity.
Okazuje się, że na Lolitę obie trafiłyśmy w podobnym momencie życia – tam, gdzie z dzieckiem zaczyna się siłować dorosłość, gdy dziewczyna nie wie jeszcze, jak ułożyć się z ciałem; krótko mówiąc, początek liceum. Dederer opowiada, że ktoś polecił jej tę książkę, bo miała być „o dziewczynie takiej jak ona”. Czytaj: w podobnym wieku. Głodna narracyjnej identyfikacji – wszak nieczęsto się zdarza, by dobra, nieschlebiająca czytelnikowi literatura oferowała do konsumpcji pełnokrwistą postać nastolatki – Dederer z nadzieją rzuca się na Lolitę, ale wychodzi z tej lektury „wściekła i rozdrażniona”.
Czemu? Jasne, duża część fabuły Lolity to opisy seksualnych nadużyć pedofila, ale główny problem Dederer jest, o dziwo, inny. Swoją reakcję opisuje tak: „[C]zułam wręcz cielesny bunt przeciwko temu, że Lolita jest w tej powieści de facto nieobecna. Oto czytałam najznakomitszy w świecie opis wymazywania dziewczynki. Może tak mnie to przestraszyło, bo jak wiele dziewcząt, też przeżywałam taką historię na swój mniejszy, cichszy sposób” (przeł. K.L.).
BALTHUS, Zamyślona Teresa (1938)reprodukcjaPETER HORREE / ALAMY STOCK PHOTO
Jeśli historia zaczyna się gdziekolwiek, to tu – bo ten krótki fragment uderza we mnie jak bat.
To jasne, że Dederer ma rację. Są myśli, które smakują jak oczywistość – kiedy je usłyszymy, zdaje nam się, że myśleliśmy je od zawsze. Oczywiście, że Lolita wcale nie jest o Lolicie. Narrator, Humbert Humbert, widzi w Dolores Haze tylko jej strzępy, jakby dziewczynka była obracanym przezeń w dłoni, coraz to innym, kawałkiem szkła, niewidzialnym, przezroczystym; przywoływanym do istnienia przez dotyk, identyfikowanym przez błyski (ciepłe brązowe loki, cień rzęs, opalone kolana). Narrator pieczołowicie zbiera te szkiełka jak opętana sroka i wrzuca do swojego erekcyjnego kalejdoskopu. „Boże, co za męka, ten jedwabisty poblask nad jej skronią, który stopniowo przechodzi w połyskliwy brąz włosów. I kosteczka drgająca z boku przypudrowanej kurzem pęcinki” – pisze. Albo: „Brzęk. Lśniący ornament puchu na przedramieniu. Kiedy wstała, żeby zanieść pranie do domu, miałem okazję wielbić z oddali spłowiałe siedzenie podwiniętych dżinsów” (przeł. Michał Kłobukowski). Lolity nie ma w książce pod tytułem Lolita, jest tam stłuczona figurka nimfetki, przedmiot obsesji.
Ale czemu nie ma Lolity? Najłatwiej pewnie stwierdzić, że Humbert Humbert po prostu nie widzi realnej osoby, jaką jest Lo, bo jest zbyt zaabsorbowany swoim pożądaniem. Ale może rzecz wygląda inaczej; może osoba Lo jest nieobecna, bo zostaje zniszczona? Może w procesie uwodzenia przez Humberta jej dusza ulega zdeptaniu, zniszczeniu, dezintegracji – i niefortunny kochanek nie ma już jak jej porządnie zobaczyć? Tak właśnie uważa inny Humbert H., w nieco bardziej współczesnej Lolicie – powieści Mój mały zwierzaku Mariekego Lucasa Rijnevelda. Ten Humbert to wiejski weterynarz o mrocznym umyśle, w metodycznych odsłonach chorej pasji uwodzący czternastolatkę; czuje on, że to jego pożądanie i dotyk jego „poroża” (tak mówi na męskie przyrodzenie) niszczy dziewiczy obiekt. „Pomyliłaś światło z księżycem” – mówi do swojej, jak ją nazywa, „oblubienicy” – „Chciałaś zabawy oraz miłości, a ja wyciągnąłem ręce, byłaś spokojna i bez lęku opadłaś na moją dłoń; chciałem cię tam zachować, wiedząc, że masz delikatne skrzydła i najdrobniejsze uszkodzenie może sprawić, że już nigdy nie pofruniesz, ale zacisnąłem nad tobą drugą dłoń i usłyszałem, jak trzaska twoje ciałko, zawsze rodzi się pytanie, jakiego owada zabijasz, a jakiego czule wynosisz na zewnątrz (...) a ja ciebie zgniotłem” (przeł. Jerzy Koch).
Lolita nie jest więc o Lolicie z kilku potencjalnych powodów. Humbert Humbert może być ślepy na człowieka w nastolatce – a może go sam, dokonując aktu radykalnego przecięcia dziecięctwa, niszczyć, jak sugeruje potworny weterynarz Rijnevelda. A może jest jeszcze inaczej? Może Lolity nie ma tylko chwilowo, bo jest poczwarką; może niczego nie podejrzewająca dziewczyna, brutalnie wyrwana z naiwności przez nieubłaganą chuć starszego mężczyzny, boleśnie przeistacza się w kogoś innego?
Tak dzieje się przecież u Kory z greckiego mitu. Kora jest piękną dziewczyną, która biega po łąkach, bawiąc się kwiatami – a potem wpada w oko temu najstraszniejszemu H., Hadesowi. Hades nie bawi się w uwodzenie, jak złotousty Humbert czy mrukliwy lekarz od krów; po prostu wsiada w rydwan i porywa piękne dziecko do podziemia (takie czasy, taki charakter). A tam Kora przestaje być Korą. Niby wygląda tak samo, niby tak samo mówi; może dalej trzyma w ręku kwiaty – ale przemiana się dokonała; czarny feniks wstaje z prochów złotego, który umarł; motyl przedzierzga się w podziemną gąsienicę i teraz dostaje nawet inne imię: Persefona.
Louise Glück opisuje jej traumatyczną przeprowadzkę w podziemną dorosłość w wierszu A Myth of Devotion (Mit poświęcenia, przeł. K.L.) – nawet pan podziemia, czytamy u Glück, nie wie, jak obdarować dziewczynę w trakcie trudnej metamorfozy. Niezręczność Hadesa wobec śmierci poprzedniego „ja” dziewczyny nie powstrzymuje go jednak, co widać z wyboru umeblowania, przed korzystaniem z jej ciała:
Kiedy Hades zdecydował, że kocha tę dziewczynę,
Zbudował dla niej kopię ziemi,
Wszystko to samo, nawet łąka,
Ale dodał łóżko.
Wszystko to samo, włączając światło słońca,
Bo trudno byłoby młodej dziewczynie
Tak szybko przejść z jasności w ciemność
(...)
Marzy, zastanawia się, jak nazwać to miejsce.
Najpierw myśli: Nowe piekło. Potem: Ogród.
Na koniec decyduje się nazwać je
Dziewczęctwo Persefony.
(...)
Chce powiedzieć: Kocham cię, nic cię nie może zranić
Ale myśli
To kłamstwo, więc w końcu mówi:
Jesteś martwa, nic cię nie może zranić.
Śmierć, największa przemiana; śmierć – ostateczna dorosłość. W podziemiu jesteś naprawdę dopiero, kiedy cię nie ma.
Ale dlaczego tak zajmuje mnie uświadomiona przez Dederer kwestia sposobu nieistnienia Lolity?
Dederer pisze: „Jak wiele dziewcząt, też przeżywałam taką historię na swój mniejszy, cichszy sposób”. Ja też przeżywałam taką historię na swój mały, cichy sposób; to w tę historię przenosi mnie na powrót lektura Monsters, budzą się zjawy skazane kiedyś na dożywocie snu. A fragment o złości uderzył we mnie jak bat, bo zazdroszczę nastoletniej Claire. Nie historii, o nie, przecież mówię, że mam swoją, pewnie równie złą. Zazdroszczę jej złości właśnie – złość znaczy, że Dederer już wtedy istniała na tyle mocno, żeby przy lekturze Lolity się wściekać. Kto się wścieka, ten istnieje, bo przecież trzeba się wściekać skądś. A kiedy cię nie ma, tak jak mnie nie było, podążasz za Humbertem, bierzesz jego słowa za dobrą monetę; ja tak robiłam, kibicowałam mu nawet niekiedy; przy lekturze raz nawet spojrzałam w lustro jego wzrokiem, szukając na ciele śladów nimfetkowego czaru. Mnie nie trzeba było porywać; sama się wpakowałam do pułapki, w życiu i w lekturze.
Innymi słowy: co dzieje się, kiedy dorośli faceci sypiają z nastolatkami?
Tryptyk wyjaśnień
PRZYGLĄDAM SIĘ TUTAJ heteroseksualnym cisrelacjom dorosłych mężczyzn z nastolatkami. Nie relacjom dorosłych kobiet z chłopcami; nie związkom jednopłciowym dorosłych ludzi z tymi wchodzącymi dopiero w dorosłość, nie queerowym związkom z różnicą wieku. Może zdarzyć się tak, że osobom z takimi doświadczeniami przydadzą się moje przemyślenia (najbardziej prawdopodobne byłoby to, jak sądzę, w sytuacjach romansu nastolatki ze starszą kobietą; przypuszczam, że Lolita pozostaje Lolitą, nawet gdy Humbert H. dokonuje płciowej metamorfozy); może wydadzą się obce. Ale nic nie jest o wszystkim; ten esej także nie. To wyjaśnienie numer jeden.
Za nim zaś idzie wyjaśnienie numer dwa: owszem, rozumiem, że są dwa różne rodzaje sypiania z nastolatką. Jeden jest legalny, kiedy dziewczyna ma powyżej piętnastu lat; za drugi trafia się do więzienia, jak Humbert H. i pan weterynarz. Ten pierwszy można podciągnąć pod „zdrowe, męskie pragnienia”, ten drugi po stromej równi pochyłej zjeżdża w stronę pedofilii. Ale mimo, że radykalnie różne, te przypadki w pewnym aspekcie bywają podobne i to ten aspekt interesuje mnie najbardziej. Lolita jest nie tylko fascynującą literacką kroniką rzadkiego zboczenia, lecz także zapisem czegoś powszechniejszego: pożądania obiektu życiowo dziewiczego; kogoś, kto jest po prostu zdecydowanie mniej dojrzały. I kiedy myślę o licealistce, którą podrywa nauczyciel, a nawet o osiemnastoletniej studentce, którą uwodzi starszy profesor, mam intuicję, że pokaźna część nierówności, tak oczywistej w wypadku Lolity, często przeciąga się do tych pozornie bardziej równorzędnych spotkań – bo kiedy mężczyzna występuje w pewnym sensie in loco parentis, jako mentor, tutor, profesor czy nauczyciel, dziewczyna z konieczności będzie stać wobec niego na quasi-dziecięcej pozycji.
Wyjaśnienie numer trzy już poniekąd nastąpiło, ale domaga się powtórzenia: jest nim moja własna historia. Gdy temat jeży się trudnościami, najłatwiej przylgnąć do doświadczenia. Ale ta łatwość czasem się mści; doświadczenie ma bowiem moc farbowania ocen – więc najuczciwiej będzie powiedzieć, co mi się przytrafiło, żeby każdy mógł sam oszacować stopień owego zafarbowania. A więc proszę, oto moja historia. Mam słowa i waham się ich użyć, ale użyję ich mimo to, w czymś w rodzaju aktu zemsty. Nie na człowieku, ale na banale, który tak długo nosił maskę – bo gdy ta sytuacja trwała, wydawała mi się totalnie i bezgranicznie wyjątkowa; pewnie w sposób, w jaki wszystkim nastolatkom ich historie wydają się wyjątkowe; wystarczyło jednak zostać kobietą w średnim wieku, żeby ujrzeć ją jako zbiór starych, nadpalonych klisz.
Miałam lat piętnaście i rozpoczęłam naukę w prowincjonalnym liceum; on miał lat kilkanaście więcej i uczył w tymże liceum filozofii. Nazwijmy go Bertem Bertem, bo to imię zarazem przywołuje mrocznego Humberta H. i trafnie okrasza go obrazem komicznego narzekacza z Ulicy Sezamkowej. Ponieważ umysł ciskał mi się po czaszce jak niespokojny płód, ze wszystkich sił pragnęłam intelektualnych wyzwań. Bert B. miał filozoficzne książki, co nie było częste na prowincji; pożyczał mi je, a także czytał chętnie to, co pisałam. O matko! Wreszcie ktoś czytał to, co pisałam. I, oczywiście, oferował komentarze – większość z nich sprowadzała się do dawania mi do zrozumienia, że jestem wyjątkowa. Oraz, rzecz jasna, nad wiek rozwinięta. Potem zaczął mi te książki dawać, nie tylko pożyczać. Pierwszą z nich były bodajże Związki i znaczenia Enza Paciego. Dobra książka. Od książki do rozmowy, od rozmowy do spotkań, od spotkań do wieczornych spacerów i telefonów do domu, czyli pełen asortyment tego, co dziś opisano by jako grooming, czyli urabianie młodej laski. Prosta klisza. Pewnie tym skuteczniejsza, że – uwaga, klisza numer dwa – miałam trudną relację z ojcem. On by nie przeczytał tego, co napisałam, a jakby przeczytał, to by pewnie nie zrozumiał.
Bert B. miał żonę i małe dziecko, a poza tym wszechogarniający Weltschmerz. Było to, nie muszę chyba dodawać, niezwykle tajemnicze i głębokie. Pił też bardzo dużo piwa, co pomogło mu, po długim i skutecznym okresie groomingu, wyznać mi miłość. Ponieważ nie miałam bladego pojęcia, co się w takiej sytuacji robi (telefon do domu, że mam przyjść; pijany mężczyzna w parku) koniec końców, po długim namyśle, również wyznałam mu miłość, nie chcąc stracić jedynego intelektualnego koła ratunkowego (z właściwą nastolatkom totalnością oceny uważałam, że otacza mnie morze głupoty, gnane szkwałem trywialności). Od wyznań miłości, jak wiadomo, przechodzi się do seksu, a stamtąd do prób niwelowania dysonansu poznawczego. Krótko mówiąc, aby zrozumieć własne postępowanie, przekonałam sama siebie, że to faktycznie jest miłość. W takich sytuacjach pomaga atmosfera tajemnicy, ukrywanie się i poczucie wyjątkowości. A to, jak wiemy, namiętnie wzmacniał, wręczając mi cichcem na korytarzach szkolnych kolejne książki, które mogłam zrozumieć, gdyż, jak już wspomniałam, byłam nad wiek dojrzała.
Był więc czas, kiedy byłam, jak mniemam, faktycznie zakochana; sama weszłam w pułapkę, sama zbudowałam swój kokon przemiany; nikt nie wpadł po mnie na łąkę czarnym rydwanem – choć baba, którą jestem, patrzy wstecz i wciąż próbuje krzyczeć do dziewczyny, którą byłam, żeby nabrała książek do torby i wiała gdzie pieprz rośnie. Baba, którą jestem, chce zwrócić uwagę dziewczyny na fenotypiczne podobieństwo Berta do Danny’ego DeVito, na jego opuszczającą go żonę, na ewidentny alkoholizm, totalny brak pieniędzy i na fakt, że nie tylko oscyluje między kompleksem niższości a rojeniami o tym, jak to on wszystkim pokaże, pisząc jakieś fenomenologiczno-semiotyczne dzieło życia, ale nawet prenumeruje „Najwyższy Czas!”. Krzyk dzisiejszej baby być może jakoś dotarł do tamtej dziewczyny przez zakręty czasu, bo uniesienie szybko ustąpiło poczuciu przygniecenia straszliwą tajemnicą. Seks stał się niezawodnym źródłem intensywnej dysocjacji, ba, całe życie stało się źródłem dysocjacji; a podejmowane wielokrotnie próby wyplątania się z tego, co dziś określiłabym wdzięcznym terminem clusterfuck, spalały, jedna po drugiej, na panewce.
Bert Bert miał bowiem szeroki wachlarz sposobów na pacyfikację tych prób – należały do nich: mękolenie, znaczące milczenie ze szklistym wzrokiem, filozoficzna argumentacja, spisywanie długich epistoł na kartkach wyrwanych z zeszytów w kratkę, w których apelował do mojego poczucia winy (a czułam się ogromnie, przygniatająco winna: raz, że żona, dwa, że on tak cierpi i tak kocha, trzy, nie zapominajmy o tym, cierpi – no i tyle ryzykuje!), a także pełnokrwisty stalking. Potrafił bowiem objawić się, niewysoki deus ex machina z papierosem, wszędzie tam, gdzie skierowałam kroki. Wspominał też niejednokrotnie o możliwości rozwiązania spraw na wzór Wertera. Wielokrotnie dawałam za wygraną i twierdziłam, że tak, kocham go, owszem, oczywiście, że zostanę z nim do końca życia, bo był to, wierzcie mi, jedyny niezawodny sposób na to, żeby przestał mnie dręczyć i by zostawił mnie na krótką chwilę w spokoju. Tłumaczyłam sobie, że może naprawdę go kocham, bo kto by, na litość boską, mógł to wszystko wytrzymać, gdyby nie kochał? Kto normalny traciłby w ten sposób krótkie lata wczesnej młodości; kto nie umawiałby się na randki z miłymi chłopakami, nie szukał swoich własnych dróg dojrzewania, nie szedł przez świat tanecznym krokiem, jeśli nie miałby jakiegoś Wielkiego Powodu?
Niech nikogo nie zmyli sarkastyczny ton tej opowieści – cierpienie, jakiego doznawałam pod ciężarem tej sprawy, było tak ogromne, że moją ulubioną eskapistyczną fantazją było wyobrażanie sobie, że walę głową w ścianę i rozpryskuje mi się mózg. Jedynym poważnym wydatkiem, jaki powziął podczas trwania tego związku oprócz piwa, było kupienie mi komórki, żeby zawsze móc mnie dopaść, a dziś dziękuję Bogu, że nie wynaleziono jeszcze usługi ciągłej lokalizacji, bo by mnie po prostu wykończył. Trwało to w sumie kilka lat, z wyrwanymi losowi przerwami, a na dobre udało mi się wyekstrahować z podziemnego łoża boleści dopiero, kiedy uciekłam do Warszawy, choć i tak trochę to zajęło, nawet z buforem odległości. A zrozumienie, że nie trzeba kłamać, żeby wykroić sobie swój świat, zajęło mi kolejne lata, których już nie odzyskam; podobnie długo musiałam czekać na epifanię, że być może niekiedy kogoś naprawdę, tak po prostu, interesuje to, co mówię; że intelektualna uwaga nie jest jedynie towarzyszem seksualnych potrzeb.
Wyspowiadawszy się więc, mogę już uczciwiej zapytać: co dzieje się, kiedy dorośli faceci sypiają z nastolatkami?
Kto chce sypiać z małolatą
JAK SZEROKIE JEST to zjawisko? No cóż, na pewno chcemy, by go nie było. Humbert Humbert wydaje się nam interesujący właśnie ze względu na swoją pozornie niecodzienną predylekcję; Lolita w swej osobliwości jest dziełem niemal zbyt drastycznym na naszą dzisiejszą wrażliwość. Kto by to dziś w ogóle czytał?
Roman Polański chciałby nas przekonać, że jest inaczej; że Bert B. i Humbert H. to tylko symptomy naturalnego, libidalnego trendu. Jakiś czas po odbyciu stosunku seksualnego z trzynastoletnią Samanthą Gailey [obecnie Geimer – przyp. red.], w wywiadzie udzielonym Martinowi Amisowi Polański skarżył się na media, niezwykle zainteresowane jego procesem. „Zdaję sobie sprawę, że jeśli bym kogoś zabił, nie byłoby to dla prasy tak atrakcyjne, rozumiesz? Ale widzisz, pieprzenie; i młode dziewczęta. Sędziowie chcą pieprzyć młode dziewczęta. Przysięgli chcą pieprzyć młode dziewczęta. Wszyscy chcą pieprzyć młode dziewczęta” (przeł. K.L). Everyone wants to fuck young girls!
Zgodziłby się z nim na pewno inny reżyser, Woody Allen. Poślubił on swoją de facto pasierbicę, adoptowaną córkę swojej pierwszej żony Mii Farrow, Soon-Yi Previn. Podobno czekali z romansem, aż Soon-Yi osiągnie pełnoletniość, choć trudno w to uwierzyć komuś, kogo bohater w filmie Manhattan radośnie opowiada o swojej dziewczynie: „Ona ma siedemnaście lat. Ja mam czterdzieści dwa, a ona siedemnaście. Jestem starszy od jej ojca, masz pojęcie?”. Być może Allen czerpał inspirację od innego reżysera, lubiącego występować w swoich filmach, legendarnego Charliego Chaplina, który się starzał, jak to ludzie, ale jego nowe miłości zawsze miały mniej więcej szesnaście lat (pierwszą żonę, szesnastoletnią Mildred Harris, poznał, mając lat dwadzieścia dziewięć; drugą, również szesnastoletnią, Litę Grey, poślubił, gdy miał trzydzieści pięć lat; zakończył karierę amanta w wieku lat pięćdziesięciu czterech, żeniąc się po raz czwarty, tym razem z jakże dojrzałą, bo aż osiemnastoletnią Ooną O’Neill). W wieku oblubienic Chaplina była też Sophie Marceau, kiedy weszła w związek z Andrzejem Żuławskim, który był już wtedy po czterdziestce – być może sławni reżyserzy po prostu tak mają.
I muzycy. Oni mają tak nawet bardziej. Od Davida Bowie, który rozdziewiczył czternastoletnią Lori Maddox, po Micka Jaggera, przez Stevena Tylera, Iggy’ego Popa i Jimmy’ego Page’a, który przejął tę samą Lori od Davida, rock zawsze był pełen panów, którzy chętnie sięgali po młodziutkie dziewczęta. Piosenkarka Aaliyah Haughton miała piętnaście lat, kiedy nielegalnie poślubił ją producent R. Kelly, starszy od niej o dwanaście lat (trzeba przyznać Kelly’emu, że miał rozmach, nazywając debiutancki album piosenkarki Age Ain’t Nothing but a Number – Wiek to tylko liczba