Pismo. Wrzesień 2024 - Fundacja Pismo - ebook
NOWOŚĆ

Pismo. Wrzesień 2024 ebook

Fundacja Pismo

4,6

Opis

We wrześniu oddajemy głos kobiecemu doświadczeniu – w swoim eseju Karolina Lewestam, wychodząc od własnej historii, pokazuje, jak kultura sprzyja seksualizacji nastolatek. Poza tym Grzegorz Piątek proponuje zwrot ludowy w architekturze. Sprawdzamy też między innymi, jak wygląda powyborcza Francja, pytamy, dlaczego w Tanzanii wysiedla się Masajów, i zaglądamy na salę operacyjną z profesorem psychochirurgii.

 

W najnowszym wydaniu polecamy również:

– najnowsze opowiadanie Jacka Paśnika,

– żarty rysunkowe Katarzyny Belczyk znanej jako Potato Face,

– fotoreportaż Michała Siarka z tekstem Ilony Wiśniewskiej o Saamach, 

– apteczkę norweskiego saksofonisty Bendika Giskego. 

 

Pismo. Magazyn Opinii. 09/2024

Karolina Lewestam – Zawiodła nieskończoność – Rozmowy z K. 

Hugo Claus – Asperges me

Amadeusz Świerk – Monika i Dariusz – W Kadrze z cyklu Jedni z nas

Jacek Paśnik – Autobus linii 107

Oleh Kocarew – W porównaniu ze śniegiem

Karolina Lewestam – Lolita i starcy 

Kalina Błażejowska – Z Pismem u… Marka Harata, profesora neurochirurgii
Katarzyna Belczyk – Żarty rysunkowe 

Julia Cimafiejewa – Kamień strachu

Michał Siarek, Ilona Wiśniewska – Poczucie 

Szymon Łucyk – Syci i gniewni. O Francjach, które nie chcą się znać

Stephanie McCrummen – Wielka grabież ziemi w Serengeti 

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Monika Sosnowska. Fasada

Grzegorz Piątek – Świątynia i śmietnik – w stronę ludowej historii projektowania? 

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Bendik Giske?

Paul Lynch – Pieśń prorocza

Zuzanna Kowalczyk – À propos seksualizacji dziewczynek

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 243

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (18 ocen)
12
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Amaterasu

Nie oderwiesz się od lektury

jak zawsze dowozi
10
Book-Lover

Dobrze spędzony czas

Jak zwykle dobry numer.
00

Popularność




ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Za­wio­dła nie­skoń­czo­ność

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.,

jak w ogóle można zo­stać do­brym czło­wie­kiem? (...) Wszystko, co ro­bię, wy­daje mi się nie­wy­star­cza­jące, głu­pie. Chcę na przy­kład od­da­wać nie­wielką część swo­ich do­cho­dów na or­ga­ni­za­cję [XY], któ­rej cele są mi bli­skie. Ale kiedy już mam to zro­bić, włą­cza mi się py­ta­nie: a czemu tylko tyle, czemu nie pięć pro­cent wię­cej? Czemu nie dwa­dzie­ścia? (...) Czemu nie od­dam wszyst­kiego, a przy­naj­mniej pra­wie wszyst­kiego? (...) I bar­dzo po­dobny pro­blem: my­ślę o tym, żeby nie jeść mięsa. Z po­wo­dów etycz­nych, nie zdro­wot­nych. Mój part­ner za­wsze wtedy ar­gu­men­tuje, że to bez sensu, bo ura­tuję może jedną czy dwie krowy w ciągu ca­łego mo­jego ży­cia, więc po co się tru­dzić na taką kro­plę w mo­rzu, zwłasz­cza że prze­cież i tak zwie­rzęta będę da­lej za­bi­jane, a zresztą nie da się przejść przez ży­cie, ni­kogo nie krzyw­dząc. I jaka niby jest róż­nica mię­dzy mu­chą a krową? (...) Py­ta­nie za­wsze jest, „Czemu nie za­adop­tu­jesz stu dzie­cia­ków z Afryki?”. I wtedy za­wsze mi się ode­chciewa. Skoro nie można ni­czego w świe­cie zmie­nić, to może po pro­stu trzeba to olać i zaj­mo­wać się sobą? Ale wtedy za­wsze mam ogromne wy­rzuty su­mie­nia. Je­stem re­la­tyw­nie bo­gatą ko­bietą z bez­piecz­nego kraju, a więc mam szczę­ście, któ­rego nie maja inni.

Ala­nis

Ko­chana Ala­nis,

pa­mię­tasz słynną scenę z żu­kami w Dzien­ni­kach Gom­bro­wi­cza? Na wszelki wy­pa­dek Ci przy­po­mnę: Gom­bro­wicz idzie po plaży i wi­dzi żuka. Żuk, bi­du­lek, prze­wró­cił się na grzbiet; od­sło­nięty brzuch się pa­rzy w słońcu, nogi żuka prze­bie­rają w po­wie­trzu; wy­gląda to jak niema prośba o po­moc. Gom­bro­wicz prze­wraca żuka, żuk od­biega, ży­cie zo­stało ura­to­wane. Ale nie­da­leko jest drugi żuk. Gom­bro­wicz go też prze­wraca. Za­raz, obok jest na­stępny! I na­stępny! O rany, cała plaża jest usłana żu­kami prze­wró­co­nymi przez wiatr! Co ro­bić?

Gom­bro­wicz biega od żuka do żuka; jest zmę­czony – ale to, co nie po­zwala mu spo­cząć, to py­ta­nie fi­lo­zo­ficzne: ja­kie ma prawo w ogóle prze­stać? I czemu miałby prze­stać te­raz albo, na przy­kład, te­raz? Czemu wła­śnie ten na­stępny żuk ma sko­nać? Jak można prze­stać, wie­dząc, że za­prze­sta­nie równa się uni­ce­stwie­niu? Za­miast więc się re­lak­so­wać, Gom­bro­wicz jak osza­lały prze­wraca żuki; trwa to bar­dzo długo, aż wresz­cie... nu­dzi mu się. Olewa resztę żu­ków i od­cho­dzi. I, je­śli do­brze pa­mię­tam, kła­dzie się na ko­cyku, aby za­żyć sło­necz­nej drzemki.

Ala­nis, przez tak wiele lat ta scena była dla mnie przy­po­wie­ścią o tra­gicz­nym ludz­kim ogra­ni­cze­niu; ostrze­gała przed pa­ra­dok­salną na­turą stwo­rzeń, które miesz­kają w nie­skoń­czo­nym wszech­świe­cie, a z ja­kie­goś po­wodu zo­stały wy­po­sa­żone w skoń­czone su­mie­nie. Mamy tylko jedną parę rąk, a przed nami roz­po­ściera się nie­skoń­czony dy­wan umie­ra­ją­cych żu­ków (gło­du­ją­cych lu­dzi, cier­pią­cych dzieci, gi­ną­cych zwie­rząt). Je­śli za­sadą mo­ralną (my­śla­łam), we­dle któ­rej chcemy żyć, jest „po­móż cier­pią­cej isto­cie”, to nie mo­żemy prze­stać prze­wra­cać żu­ków; mu­simy całe swoje ży­cie po­świę­cić tym nie­szczę­snym żu­kom! Dać nie pięć pro­cent swo­ich do­cho­dów, ener­gii i uwagi – ale trzy­dzie­ści, pięć­dzie­siąt, sto, a na­wet trzy­sta pro­cent normy!

Ale rany bo­skie, jak to się fa­tal­nie koń­czy. Czło­wiek jest pół­żywy; w końcu sam pada; leży na ple­cach i wy­ma­chuje wszyst­kimi czte­rem od­nó­żami, a słońce wy­pala mu pod­brzu­sze (i jego nikt nie prze­wraca). I te­raz za­dajmy py­ta­nie, pa­trząc na tego czło­wieka: kto za­wiódł? Za­wsze my­śla­łam, że czło­wiek, ale te­raz wiem, że to nie­prawda. Za­wio­dła nie­skoń­czo­ność.

Bo kto­kol­wiek wy­my­ślił, żeby tego bid­nego czło­wieka po­sta­wić w nie­skoń­czo­nym wszech­świe­cie, w któ­rym pa­no­szy się nie­ogra­ni­czona ilość cier­pie­nia, to się nie po­pi­sał – zwłasz­cza, je­żeli ka­zał mu się mar­twić tym cier­pie­niem i pró­bo­wać je tę­pić. Dla tego czło­wieka to­tal­ność wy­ma­gań mo­ral­nych za­wsze bę­dzie tylko strasz­nym bó­lem głowy i wiecz­nym wy­rzu­tem su­mie­nia; bę­dzie się plą­tał po plaży, ła­pał żuki, a po­tem po pro­stu roz­łoży so­bie ko­cyk i za­śnie, a śnić mu się będą od­nóża po ho­ry­zont i jego Bar­dzo Wielka Wina.

Mój po­stu­lat do nie­skoń­czo­no­ści: niech prze­sta­nie wiecz­nie wy­su­wać rosz­cze­nia. Niech, do li­cha, po­zwoli czło­wie­kowi w spo­koju ura­to­wać jedną czy dwie krowy, prze­wró­cić z grzbietu kilka żu­ków i dać skromne pięć pro­cent do­cho­dów na wy­braną or­ga­ni­za­cję po­żytku pu­blicz­nego. Niech się od­wali od nas, ta pie­przona, na­pu­szona nor­ma­tyw­no­ścią, wiecz­nie wy­ma­ga­jąca nie­skoń­czo­ność. Niech nas nie mie­rzy swoją nie­ludzką miarą.

Ala­nis, je­stem prze­ko­nana, że je­dyną drogą do by­cia do­brym jest zdać so­bie sprawę z wła­snych ogra­ni­czeń – i na­cią­gać je tylko cza­sem i tylko tro­szeczkę. Bo są plaże pełne żu­ków i pola pełne ma­ków, ale my miesz­kamy w jed­nej, ma­leń­kiej ma­kówce. Pa­mię­tasz wiersz Mi­ło­sza, Ala­nis?

Na ziarnku maku stoi mały dom

Pie­ski szcze­kają na księ­życ ma­kowy

I ni­gdy jesz­cze tym ma­ko­wym psom

Że świat jest więk­szy nie przy­szło do głowy.

Bądźmy cza­sem jak te pie­ski, Ala­nis, tego ży­czę i To­bie, i so­bie – a wtedy może uczy­nimy wiele do­bra w na­szych ma­łych ma­ków­kach.

ry­su­nek ANNA GŁĄ­BICKA

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

Asper­ges me

HUGO CLAUS

Szpa­ra­gami są na ogół pa­no­wie, doj­rzali i chęt­nie we wła­snym gro­nie. Rzecz ja­sna są tam też pa­nie co w ba­bie lato wno­szą ja­gody, a reszta ro­śnie dziko i sa­mo­pas w We­ne­cji, w pierw­szych dniach maja.

Cza­sem wy­daję się so­bie owym pa­nem (krnąbr­nym i o chwiej­nym su­mie­niu. Nie można zjeść mnie ca­łego, naj­pierw trzeba mnie po­rząd­nie obrać ze skórki),

taki pan, ku­zyn chmie­lo­wego kiełka i skor­zo­nery, ho­do­wany w gorz­kiej ziemi gdy tylko na świa­tło wy­chy­nie zo­staje po­rwany i ocho­czo po­szczy­pany.

I na­wet je­śli się zre­in­kar­nuję, to nie orien­tal­nie w chrząsz­czu czy w na­pa­lo­nym psie tylko jak za mo­jego ży­cia zwią­zany przez księż­niczkę, szcze­rze zblan­szo­wany i na sztorc za­re­pe­to­wany wśli­zgu­jąc się w jej usta. W długi zi­mowy wie­czór jej ci­cha wonna woda pod­ry­wać bę­dzie moje da­le­kie brzegi.

Z ni­der­landz­kiego prze­ło­żył Je­rzy Koch

HUGO CLAUS (1929–2008), fla­mandzki pi­sarz, po­eta, dra­ma­turg, re­ży­ser fil­mowy i ma­larz, je­den z naj­czę­ściej na­gra­dza­nych pi­sa­rzy ni­der­landz­ko­ję­zycz­nych. Cho­ro­wał na cho­robę al­zhe­imera, w 2008 roku pod­dał się eu­ta­na­zji. Wiersz po­cho­dzi z tomu De Spo­ren (Ślady), który uka­zał się w 1993 roku.

W KA­DRZE z cy­klu Jedni z nas

Mo­nika i Da­riusz

zdję­cie i tekstAMA­DE­USZ ŚWIERK

Mo­nika Zu­ber ma czter­dzie­ści pięć lat i po­cho­dzi z Bia­łe­go­stoku. Do­ra­stała w ro­dzi­nie pro­te­stanc­kiej. Po­wo­ła­nie przy­szło, kiedy po dwóch la­tach z po­wo­dów zdro­wot­nych mu­siała prze­rwać stu­dia z ar­chi­tek­tury. Choć po­cząt­kowo ro­dzina była prze­ciw, Mo­nika po­szła na teo­lo­gię ewan­ge­licką we Wro­cła­wiu. Tam po­znała o rok star­szego Da­riu­sza, swo­jego obec­nego męża.

Mo­nika czer­pie z tra­dy­cji hu­ma­ni­stycz­nej, jest fe­mi­ni­styczną teo­lożką oraz do­kształca się z psy­cho­lo­gii i te­ra­pii be­ha­wio­ral­nej. Wie­rzy, że ko­biety na­dają się do roli ka­pła­nek tak samo jak męż­czyźni. W 2019 roku przy­jęła świę­ce­nia w Ko­ściele Ewan­ge­licko-Me­to­dy­stycz­nym jako jedna z pierw­szych ko­biet w Pol­sce. Nie za­wsze jest jej w tej roli ła­two. Z opo­rem spo­tkała się na­wet w struk­tu­rach pol­skiego Ko­ścioła ewan­ge­lic­kiego. Pa­storka za­wsze mo­gła jed­nak li­czyć na wspar­cie męża, od dwu­na­stu lat pro­wa­dzą ra­zem Pa­ra­fię Mi­ło­ści Bo­żej w Ełku. W mię­dzy­cza­sie ob­jęła też małą pa­ra­fię w Sta­rych Ju­chach, którą udało jej się re­ak­ty­wo­wać na pe­wien czas dla garstki wier­nych.

Mo­nika z Da­riu­szem wspól­nie two­rzą miej­sce otwarte na każ­dego czło­wieka. W ich ko­ściele nie ma ano­ni­mo­wo­ści, sta­no­wią zżytą grupę wier­nych. Po każ­dym nie­dziel­nym na­bo­żeń­stwie urzą­dzają po­czę­stu­nek w za­kry­stii, gdzie wszy­scy chętni mogą po­roz­ma­wiać w przy­ja­znej at­mos­fe­rze.

W Pol­sce służy dziś kil­ka­na­ście ko­biet pa­sto­rek.

Wię­cej zdjęć z te­go­rocz­nego cy­klu na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/w-ka­drze

PROZA

Au­to­bus li­nii 107

tekstJA­CEK PA­ŚNIKry­su­nekDO­MI­NIK NA­WROCKI

Mar­cin

PRZY­STA­NEK WY­GLĄDA jak ob­le­ga­jące go baby, ra­zem z nimi się ze­sta­rzał i z resztą osie­dla. Po­wy­gi­nana bla­cha z rdze­wie­ją­cym brze­giem, olejna biel i czer­wień po­ma­zane gdzie bądź: tu gwiazda Da­wida, tam ktoś się żali, że ktoś inny zje­bał mu ży­cie, a kilka cen­ty­me­trów da­lej ktoś jesz­cze po­wie­sił na szu­bie­nicy Le­gię War­szawę.

Wzru­szam ra­mio­nami i my­ślę, że w su­mie nie­wiele się zmie­niło, ale po chwili w ty­łek wpija mi się ław­kowe drewno, hop, skurcz pod­ska­kuje wy­żej, przez krzyż, plecy, pra­wie pod szyję i na­gle czuję się staro. Do­bra, zmie­niło się coś jed­nak, przez chwilę my­ślę, że czter­dziestka to też bez prze­sady, ale nie mam czasu, żeby za­sta­no­wić się nad tym głę­biej, bo prze­rywa mi te­le­fon.

Wi­bruje, wy­su­płuję go z kie­szeni i uśmie­cham się, bo wy­gra­li­śmy. Z ma­lun­ków, z oprawy gra­ficz­nej, jak to w port­fo­lio na­zwa­li­śmy, pie­nię­dzy bę­dzie tyle, że do końca roku ra­zem ze stu­diem mo­żemy ba­zgrać po kart­kach: pi­sać ha­wu­depy, kre­ślić ku­tasy i ro­bić te wszyst­kie inne kre­atywne rze­czy bez groźby głodu.

Pi­szę sta­tus, że wy­gra­li­śmy i że bę­dziemy ro­bić oprawę na Expo, a po­tem ozna­czam wszyst­kich. Kli­kam „udo­stęp­nij”, a po­tem blo­kuję te­le­fon, prze­rzu­cam go z dłoni do dłoni i zwra­cam uwagę, że się lepi, przy­kleja do pal­ców, całe są w czer­wo­nym atra­men­cie.

To, co się nie zmie­niło, to ma­zaki, za­wsze się z nich tusz leje po kie­sze­niach. Mam dwie wiel­kie kropy na udach.

ŁA­ZI­ŁEM JUŻ TAKI po­ba­zgrany, dwu­dzie­sto­letni, dwa­dzie­ścia lat temu, cały ko­lo­rowy. W dwu­ty­sięcz­nym wsia­da­łem na tym sa­mym przy­stanku w sto sió­demkę, prze­gu­bo­wego ika­rusa, i jeź­dzi­łem na uczel­nię na za­ję­cia. Każ­dego dnia ty­go­dnia mia­łem na ósmą, je­cha­łem za­wsze tym sa­mym au­to­bu­sem, był za­wsze o siód­mej osiem­na­ście. Do ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej wska­ki­wa­łem jak przy­bysz z ob­cej pla­nety. Ci, któ­rzy w tam­tym cza­sie jeź­dzili do pracy, wy­glą­dali wszy­scy jak z jed­nej fo­remki: ne­se­sery i to­rebki ska­jowe, ele­ganc­kie, wiel­ko­miej­ska gadka, mo­tyw prze­wodni: pie­nią­dze.

Ja po­śród tego wszyst­kiego za­hu­kany, w blu­zie i spodniach wo­rach, w któ­rych trzy­ma­łem fla­ma­stry. Wy­glą­da­łem, jakby mnie ktoś wziął pa­lu­chami za skórę na karku wprost ze Sta­nów, z te­le­dy­sku Mobb Deep, i pstryk­nął mną w War­szawę, wtedy całą z błota i be­tonu. Wsia­da­łem za­wsze z przodu, otwie­rał mi Bog­dan. Że Bog­dan, wie­dzia­łem po li­ter­kach, któ­rymi wy­kleił so­bie pul­pit do­okoła kie­row­nicy: be-o-gie-de-a-en-je­den-zero-sie­dem, Bog­dan sto sie­dem i jesz­cze ob­ra­zek ze Świę­tym Krzysz­to­fem. Bog­dan za fa­jerą, na sta­no­wi­sku, sku­piony jak w kon­fe­sjo­nale. Kie­rowca z niego był po­rządny. Nie guz­drał się, po­tra­fił zdrowo do­pier­do­lić gazu, le­cie­li­śmy wtedy w tym au­to­bu­sie, zo­sta­wia­jąc za sobą tu­many ku­rzu, ale jeź­dził Bog­dan za­wsze tak, że każdy się u niego czuł bez­piecz­nie. Punkt po punk­cie, przy­sta­nek po przy­stanku, on stale na swoim miej­scu, jak przy­spa­wany. Nie pa­mię­tam, by cho­ciaż raz wy­sko­czył choć na chwilę, żeby się w ra­mach czasu pracy na przy­kład wy­szczać. Swoją ro­botę wy­ko­ny­wał wzo­rowo. I pra­wie za­wsze mil­czał, raz mu się tylko przy mnie zda­rzyło ode­zwać.

W tam­tych cza­sach na któ­rymś przy­stanku pra­wie za­wsze do au­to­busu wta­czała się też taka baba, pro­blem miała ja­kiś do mnie bar­dzo czę­sto. W my­ślach se ją na­zy­wa­łem Święta, bo za­kola miała i za­cze­sane do tyłu żółte włosy, i wy­glą­dało to tro­chę jak au­re­ola. Była Święta wa­riatką: ga­dała do sie­bie, my­ślała gło­śno i za­wsze źle, wszy­scy się na Świętą oglą­dali, cze­ka­jąc tylko, co sko­men­tuje, co wy­tknie, co jej aku­rat nie spa­suje. Nie pa­so­wa­łem naj­czę­ściej wła­śnie ja: „A bo, kurwa, taki nie­wy­da­rzony ja­kiś, pew­nie nar­ko­man, te­raz pełno tego dzia­do­stwa wszę­dzie, wi­dzia­łam w te­le­wi­zji, jak he­ro­inę palą po klat­kach, wan­da­lują, ko­sze pod­pa­lają i mó­wią sło­wami lu­dzi z wię­zie­nia, tak, ci mło­dzi lu­dzie, ja ich pod­słu­chuję cza­sem, pa­skudne są to słowa, a słowa są ważne, o, tu jest je­den taki, pro­szę spoj­rzeć tylko” i wszy­scy na mnie za­wsze pa­trzyli, nie wiem na­wet, czy mieli złe in­ten­cje. Ape­tyt na plotki na pewno mieli, wszy­scy wszę­dzie mają.

Jeź­dzi­łem tak ze Świętą ja­kiś czas, któ­re­goś razu prze­gięła, a po­szło o te spodnie wory. Sta­łem, bo miejsc sie­dzą­cych nie było, w tych co za­wsze, w nich moje rze­czy do ma­lo­wa­nia, na­pchany by­łem, na­pom­po­wany, sztany no­si­łem wiel­kie, wtedy każdy, kogo chcia­łem znać, tak cho­dził, na­prawdę. Ob­cięła mnie już Święta na przy­stanku, prych­nęła pod no­sem, za­nim wsie­dli­śmy. Po­tem li­ta­nia bez ustanku: „A te spodnie, pa­trz­cie pań­stwo wszy­scy, ta­kie dre­li­chy, ta­kie wory, jak do ziem­nia­ków, on tam w nich kar­to­fle ma i sno­po­wią­załkę albo gówno po pro­stu, ze­srał się, pa­trz­cie pań­stwo, taka to kul­tura, te plamy jesz­cze czer­wone, od farby albo krwi, kto wie, czy nie ban­dyta ja­kiś, pełno te­raz się ban­dyc­twa pa­no­szy”. We mnie się go­to­wało, znowu przez nią je­cha­łem cały czer­wony, trudno się do cze­goś ta­kiego przy­zwy­czaić. Tam­tego dnia Bog­dan za­trzy­mał au­to­bus. Sil­nik wy­łą­czył, bo od die­sla taki ter­kot, no nie do prze­krzy­cze­nia. Po­wie­dział kilka słów, do­słow­nie:

– Pro­szę pani, pani wy­sią­dzie, bo mi pani prze­szka­dza w pracy. Je­śli pani nie wy­sią­dzie, to da­lej nie po­je­dziemy. Dzię­kuję.

Dzię­kuję, wy­sia­dła. Ni­gdy póź­niej Świę­tej nie wi­dzia­łem, nie żyje już te­raz pew­nie. Po tek­ście Bog­dana uśmiech­nęło się do mnie na­wet parę osób, ewe­ne­ment, rzad­kość, te uśmie­chy naj­bar­dziej pa­mię­tam i Bog­dana, do dziś. Setki ki­lo­me­trów z Bog­da­nem przez lata zjeź­dzi­łem, a na­wet że­śmy słowa nie za­mie­nili. Bog­dan kie­rowca, Bog­dan ochro­niarz, Bog­dan sto sie­dem, ika­rus i smród spa­lin.

Za wpis o kon­kur­sie zbie­ram w dwie mi­nuty dwa­dzie­ścia po­lu­bień. Zer­kam na ze­ga­rek w te­le­fo­nie, jest siódma osiem­na­ście. Punk­tu­al­nie pod­jeż­dża czer­wono-żółty so­la­ris, elek­tryczny, z wy­ma­lo­waną na zie­lono War­szawą. Za kół­kiem gość w moim wieku, z ryja Ryan Go­sling. Smutno mi się robi, Bog­dana, tak jak Świę­tej, też już od lat nie wi­duję, my­ślę, ale tylko przez mo­ment, te­le­fon prze­rywa mi znów, ktoś mi pod tym wpi­sem o kon­kur­sie dał ko­men­tarz.

Wiola

KINO? Ach, kino to w mo­ich cza­sach już był prze­ży­tek. Ja wiem, że jak te­raz o tym po­my­ślę, w roku dzie­więć­dzie­sią­tym... za­raz, który mamy? Dzie­więć­dzie­siąty ósmy, kiedy się po­ja­wiają te nowe, jak to się mówi te­raz hucz­nie, „ar­cy­dzieła” typu Ti­ta­nic, to to brzmi, jak­bym była mal­kon­tentką ostat­nią, ale to mam aku­rat w no­sie, ja się na ki­nie znam. Znam je z całą jego kla­syczną mi­to­lo­gią i to mi wy­star­cza, znam sa­crum z Bo­gar­tami i Berg­ma­nami, pro­fa­num z za­nu­rza­niem się w we­lu­ro­wym fo­telu i sie­dze­niem tam bite dwie go­dziny jak tru­sia, byle tylko nie skrzyp­nęło, znam to wszystko, znam, tak! Ale kiedy przy­szłam na świat... Kiedy przy­szłam na świat, to może nie, rze­czy­wi­ście, może tro­szeńkę póź­niej... Kiedy by­łam młoda, po­ja­wiła się moja pierw­sza i je­dyna mi­łość.

Pa­mię­tam jak dziś, jak pierw­szy raz to zo­ba­czy­łam. No tak, sto­sun­kowo późno to było, bo moje dzie­ciń­stwo to czas wo­jen­nej za­wie­ru­chy, straszna sprawa, cała ta tu­łaczka, ter­kot broni, prze­ta­cza­jący się front: naj­pierw Niemcy, jesz­cze u nas, na Po­dolu, ale oni to jesz­cze pal li­cho, póź­niej w cza­sie wojny im też bieda do tył­ków za­glą­dała, coś tam pod­kra­dali, ziem­niaki z kopy, co mie­li­śmy w sto­dole, ale naj­gorsi byli Ru­scy, rzecz ja­sna, mnie, małą dziew­czynkę, ro­dzice ob­wią­zy­wali w chu­sty, żeby mnie z babą starą ta ho­łota my­liła. Nie chcę na­wet wspo­mi­nać tam­tego dia­bel­stwa, tego, co się wtedy działo.

Po­tem, jak się wojna skoń­czyła, to hi­sto­ria prze­sie­dleń­cza, nowa Pol­ska, nas wzięto i wy­gnano aż pod Wro­cław, tak, wy­gnano, tak mó­wię, bo pierw­sze lata ży­cia w tam­tym mia­steczku to było praw­dziwe wy­gna­nie i wy­mie­ra­nie ro­dzi­ców, jed­nego po dru­gim. Pa­mię­tam do dziś, jaka struta ła­zi­łam po tam­tej mie­ści­nie po­nie­miec­kiej, co ją ko­mu­ni­ści za­mie­nili w kilka lat w mia­sto gór­ni­cze, i tam, tak, w cza­sie tej ża­łoby się za­ko­cha­łam!

Prze­wrotne to jest, wiem, ale ja przez wiele lat wy­zna­wa­łam taką de­wizę, że gdy zło jest do­okoła, to do­bro gdzieś tam się już czai i na od­wrót. Te­raz w su­mie też tak tro­chę mam, swoje do­bre czasy już mia­łam, więc mnie te­raz zło po­żera, mniej­sza! Ach tak, no, za­ko­cha­łam się... W czym? No jak w czym...

Ano, w te­le­wi­zji się za­ko­cha­łam... Kiedy? Boże no, daty nie pa­mię­tam, po co komu data, jak się li­czy uczu­cie, wra­że­nia, to, co czuje wtedy skóra, głowa albo serce. Mógł być pięć­dzie­siąty któ­ryś, może wcze­sne lata sześć­dzie­siąte, nie­ważne, ważne, że mi się włosy zje­żyły któ­re­goś dnia w domu kul­tury w mia­steczku, jak nam tam po­sta­wili te­le­wi­zor, Szma­ragd się to ustroj­stwo na­zy­wało. Pro­gram le­ciał wie­czorny i piękna pani go za­po­wia­dała, tak, mnie ta pani naj­bar­dziej w gło­wie utkwiła, i mó­wiono, że już za ja­kiś czas każdy coś ta­kiego bę­dzie miał w domu, że wszy­scy będą ko­lek­tyw­nie od­bie­rać to samo! Ja wiem, że wtedy kła­mano na po­tęgę, ale to była prawda, i po­my­śla­łam wtedy, że to nie­sa­mo­wite, że tę pa­nią każdy bę­dzie mieć u sie­bie w sa­lo­nie, w sy­pialni, czy gdzie tam aku­rat so­bie ustawi od­bior­nik. Czy za­pra­gnę­łam wtedy, żeby to mnie tak wi­dy­wano? Py­ta­nie! Pew­nie, że tak, czło­wiek jak jest za­ko­chany, to ma po­czu­cie, że góry może prze­no­sić.

A czy w nim się wtedy za­ko­cha­łam? Czy ja wiem? My­ślę, że nie, bo go już nie ma i mnie z ta­kim my­śle­niem wy­god­niej. Ale no był, Mie­tek, gór­nik. Tro­chę­śmy tam po­miesz­kali pod tym Wro­cła­wiem, z kilka lat, do mo­mentu, jak ta te­le­wi­zja we­szła już na­prawdę z przy­tu­pem. I jak ja w nią we­szłam, tak! Naj­pierw do Wro­cła­wia jeź­dzi­łam, gdzie mnie wzięto na pre­zen­terkę. Tam były wtedy ja­kieś pro­gramy lo­kalne, Wro­cław tań­czy i śpiewa na przy­kład, ale to wszystko w po­wi­ja­kach, a mnie się ma­rzył wielki świat. Ale wtedy ma­rzy­łam po ci­chu, co trzeba było, to za­po­wia­da­łam, mó­wi­łam: „Dro­dzy pań­stwo, nadamy za chwilę Te­atr Te­le­wi­zji” albo: „Mamy dla pań­stwa dziś Trans­fo­ka­tor”. Praw­dziwy prze­łom to był sie­dem­dzie­siąty rok, kiedy się po­ja­wił w te­le­wi­zji Jazz nad Odrą i ja tam by­łam twa­rzą, za­po­wia­da­łam tę mu­zykę, ach, piękne to było, a ja­kie po­sta­cie: Ewa Wa­nat, Trza­skow­ski An­drzej! Ten fe­sti­wal to był mój pierw­szy i ostatni wro­cław­ski, bo się prze­nio­słam wkrótce po­tem do War­szawy i za­częły się dla mnie naj­lep­sze czasy...

...Naj­lep­sze? No Gierka okres oczy­wi­ście. Mąż mój, Mie­ciu, wtedy jesz­cze we Wro­cła­wiu był, ale do­jeż­dżał i za­czął się prze­stra­jać, z za­mia­rem pra­co­wa­nia w war­szaw­skiej Pań­stwo­wej Ra­dzie Gór­nic­twa. Udało mu się w końcu, przy­je­chał, w sie­dem­dzie­sią­tym trze­cim. No i ten krótki czas... Krótko to trwało, tak, ale to był mój naj­lep­szy mo­ment, mi­łość naj­in­ten­syw­niej­sza, a czego się nie robi dla mi­ło­ści?

Za­czę­łam pra­co­wać dla Te­le­wi­zji Pol­skiej w War­sza­wie, tam za­po­wia­da­łam pro­gramy, wszystko po­tra­fi­łam lu­dziom sprze­dać, za­chę­cić, za­wsze bez­błęd­nie, prze­piękną pol­sz­czy­zną, za­wsze do końca dnia, za­wsze w tej pracy, za­wsze w te­le­wi­zji, lata sie­dem­dzie­siąte całe w stu­diu prze­sie­dzia­łam, pa­nią Wiolę wszy­scy w pew­nym mo­men­cie znali. Pani Wiola z te­le­wi­zji, z War­szawy, z tego zgiełku i huku, pani Wiola z ekranu, wresz­cie pani Wiola z fe­sti­wali mu­zycz­nych i to już nie, nie umniej­sza­jąc, z Jazzu nad Odrą, ale z fe­sti­wali ogól­no­pol­skich.

Szczyt był w sie­dem­dzie­sią­tym pią­tym, za­po­wia­da­łam dwa naj­więk­sze fe­sti­wale w kraju. Z gwiazd wtedy: Ma­ryla Ro­do­wicz, Krzysz­tof Kraw­czyk albo Anulka Jan­tar, tak, ja na nią tak mó­wi­łam: „Anulka” – oni mnie wszy­scy znali i w mo­ich ustach, w te­le­wi­zji, ich na­zwi­ska coś na­prawdę zna­czyły.

A gdzie w tym wszyst­kim moja go­rycz? To za­raz, przez zmiany po­li­tyczne, co były. Ale, ale! W mię­dzy­cza­sie Mie­tek się wy­pro­wa­dził, wy­je­chał. Naj­pierw pod Wro­cław, bo w War­sza­wie było mu zbyt zgiełcz­nie, a po­tem do Sta­nów. A tam zgiełku nie ma? – py­tam się.

Można po­my­śleć, że go za­nie­dba­łam i ta­kie tam, ale to nie tak. Po pierw­sze: Mie­czy­sław się wy­ży­wał, och, strasz­nie się wy­ży­wał. A jaki za­zdro­sny był! Nie mógł prze­bo­leć tego, że cho­dzi­łam w bły­sku stu­dyj­nych lamp, a on cią­gle lazł pod zie­mię, a w War­sza­wie, przez ten krótki czas, cho­dził do biura. Gry­zło go to, tak. Po­tra­fił mi przy­so­lić, oczy­wi­ście, ale mu po­wie­dzia­łam raz, po­tem drugi: „Jesz­cze raz tak zro­bisz, to się wy­no­sisz stąd”. No i zro­bił, po­tem w pracy pu­drem za­kry­wa­łam. Po­tem trzeci, czwarty raz. Lał Mie­ciu, no! Ale po ja­kimś cza­sie, jak zo­ba­czył, że to nic nie zmie­nia, to się wy­niósł, nie mógł tego znieść. Bo jak to tak? Ko­bieta? Głu­pie, prawda, ale go świat ina­czej nie na­uczył.

Po tych wszyst­kich la­tach my­ślę, że to bez zna­cze­nia czy ko­bieta, czy męż­czy­zna. Ja za­wsze chcia­łam dojść gdzieś, z tego bied­nego Po­dola, z tej mie­ściny pod­wro­cław­skiej po­tem, tak to już jest, są lu­dzie tacy jak ja, co ich wy­żej cią­gnie, choćby nie wiem co. Gdzie chcia­łam dojść? Do te­le­wi­zji!

Jest ta­kie po­wie­dze­nie, że z wy­so­kiego ko­nia się bo­le­śnie spada. Ja spa­dłam po osiem­dzie­sią­tym roku, jak Gierka od­su­nęli i te­le­wi­zję za­częto zmie­niać. Jak zmie­niać? No po­li­tycz­nie. A że te­le­wi­zję ko­cham, po­wta­rzam, to wtedy już bez po­sady, choć ro­bi­łam ja­kieś chał­tury, im­prezy mniej­sze, i choć na­prawdę była we mnie ta zgry­zota już wspo­mniana, to i tak tę te­le­wi­zję oglą­da­łam i oglą­dam na­dal. Naj­pierw stan wo­jenny ob­ser­wo­wa­łam w szkiełku, jak mo­ich ko­le­gów z daw­nej pracy za­częto przy­stra­jać na an­te­nie w mun­dury. Kosz­mar! Ja ro­zu­miem, w for­mie per­for­mansu, ale coś ta­kiego? Prze­cież kła­mać można w zwy­kłym gar­ni­tu­rze, nie trzeba się od razu za żoł­nie­rza prze­bie­rać. Po­tem czasy się zmie­niły, szarą zie­leń za­mie­nili na po­god­niej­sze ko­lory, w ostat­nich la­tach to w ogóle pstro­kate.

Oglą­da­łam to, tak, oglą­dam na­dal. W ubie­głym roku, jak po­wódź była, nie wsta­wa­łam od te­le­wi­zora. Tra­ge­dia! I to tamte re­jony prze­cież, mia­sta pod Wro­cła­wiem, w któ­rym miesz­ka­łam, ce­lowo nie mó­wię, że ro­dzin­nego, pół za­lało. Oglą­da­łam za­in­te­re­so­wana, ja się tej te­le­wi­zji po­świę­cam na­dal. Uwa­żam, że każdy czło­wiek po­wi­nien mieć swoje za­ję­cia, swoje pa­sje, bez szkody dla spo­łe­czeń­stwa. U mnie te­le­wi­zor gra non stop. Jest ta­kie po­wie­dze­nie, jak się nie ma mie­dzi, to się w domu sie­dzi, tak się mó­wiło na rau­tach. Ja tej mie­dzi nie mam te­raz za wiele, ale jak coś mi się trafi, to wiem, na co wy­dać. Ostat­nio, z pół roku bę­dzie, ku­pi­łam so­bie nowy te­le­wi­zor, Pa­na­so­nic, dwa­dzie­ścia je­den cali. Co ro­bię? Oglą­dam. Co się da, go­dzi­nami, naj­le­piej lu­bię re­klamy: „Na śnia­da­nie zdrowe, to płatki są wy­jąt­kowe!” albo „Po­nie­waż tylko Perła za­wiera la­no­linę”, no, czy bym się bez te­le­wi­zora do­wie­działa, co to la­no­lina? A czy do­wie­dzia­ła­bym się skądś in­dziej o ak­cji „Ma­ło­lat”? To do­bre py­ta­nie.

Te­raz ta­kie czasy na­stały, że ja się boję wyjść z domu, i te­le­wi­zja mi pod­po­wiada, że boję się słusz­nie. Ak­cję „Ma­ło­lat” za­rzą­dzili nie­dawno, mło­dzi się nie mogą wy­nu­rzać po nocy. Dla­czego? A bo kradną, piją, tłuką też na pewno, a kto wie, czy mnie nie do­rwą w końcu kie­dyś, no, ba­binę? Po­ka­zują ich w te­le­wi­zji: bluzy, kap­tury, nar­ko­tyki palą. Ja się boję, strasz­nie się boję od nich krzywdy, a jesz­cze jak 997 oglą­dam, to po mnie dresz­cze cho­dzą, tak o: góra–dół! Niech i bę­dzie „Ma­ło­lat”, ale co to zmie­nia, jak się boję i za dnia?

Cza­sem mi się śni, że przy­cho­dzi Mie­tek, że mi chce zro­bić krzywdę, a ja się przed nim bro­nię, wrzesz­czę na niego, ga­dam o nim przy lu­dziach, żeby się zmył. Jak się boję, to tak wła­śnie mam, ga­dam i ga­dam. Tych „ma­ło­la­tów” to jest na uli­cach War­szawy pełno, na przy­kład, o, gnój w spodniach ja­kichś ta­kich wor­ko­wa­tych, głowa łysa, spor­towe buty białe... Chło­pina jak z ekranu, skąd ja mam wie­dzieć, czy mnie noża nie przy­stawi albo gdzie nie za­cią­gnie? Za­wsze jak ta­kiego wi­dzę, to na niego zwra­cam uwagę.

Dziś mnie za to wy­rzu­cono z au­to­busu, sto sió­demki. Mnie, star­szą pa­nią. Za tro­skę o bez­pie­czeń­stwo. Jak wy­rzu­cono? No do­rwa­łam ta­kiego jed­nego, za­czę­łam mu przy­ga­dy­wać, w końcu mi kie­rowca ka­zał wy­siąść. Wy­sia­dłam, tak, bo się nie będę cha­mów o ła­skę pro­sić. Ale do au­to­busu nie wrócę, nie będę so­bie wy­cie­czek tamtą trasą urzą­dzać, wię­cej czasu w domu spę­dzę, na swoim, to nie szko­dzi.

A i się nie mar­twię, bo któ­re­goś dnia od­zy­skam spra­wie­dli­wość, tego je­stem pewna, tak. I kiedy się to wresz­cie sta­nie, po­wiem o tym światu, świat na nowo usły­szy o Wioli.

No jak to skąd? Z te­le­wi­zji!

Bog­dan

ŻY­CIE PRZE­ŻY­ŁEM jako do­bry chrze­ści­ja­nin, na­prawdę. Całe prze­le­ciało mi w stra­chu przed pie­kłem i po­tę­pie­niem, i z py­ta­niami, jak za­cho­wałby się Je­zus. Je­zus jeź­dziłby zet­te­emem, bo jest w tym praw­dziwe je­zu­sowe cier­pie­nie. „Co po­wie­działby Je­zus?” – do­ra­sta­łem z tym ha­słem do osiem­na­stego roku ży­cia, kiedy Je­zusa zmie­ni­łem na ja­kiś czas na Ka­zię. Przed Ka­zią była nie­win­ność, dzie­ciń­stwo było, pi­sto­lety z pa­ty­ków i le­gendy o ukry­wa­ją­cych się po la­sach par­ty­zan­tach, i bie­ga­nie po gru­zach sto­licy, kiedy aku­rat coś nas, chłop­ców z Rem­ber­towa, tam za­wiało i nie ścią­gnęło na nas jed­no­cze­śnie ja­kichś dra­bów, któ­rzy mie­liby nas stłuc. Ja by­łem za­wsze święty, tak uwa­żam, oprócz tego ka­zio­wego epi­zodu. Jak mia­łem sie­dem­na­ście lat, to do za­konu chcia­łem iść, zo­stać nor­mal­nie osobą du­chowną.

Do tech­ni­kum po­szłem sa­mo­cho­do­wego. Reszta, ci bar­dziej ar­ty­styczni aku­rat, to lu­bili de­kla­ma­cje wier­szy o ma­jo­wym świę­cie, słońcu, bzach i ża­rze z hut­ni­czych pie­ców. Ja, w cza­sach, kiedy to nie było ta­kie ła­twe wcale, ga­da­łem „W imię ojca i syna, i du­cha świę­tego, amen”, przy­się­gam. Z Je­zu­sem za pan brat, z Je­zu­sem na okrą­gło. Na okrą­gło do osiem­nastki, do wieku doj­rza­łego, w któ­rym za­czę­li­śmy się z chło­pa­kami z tech­ni­kum po wsiach wo­kół War­szawy roz­bi­jać, jak mnie za­częli na tańce ze­tem­wu­oskie wy­cią­gać. Por­tret Go­mułki, czer­wone gęby i tańce na de­skach do dzi­kiej mu­zyki. Tam się Kaźka po­ja­wiła. Może oczy moje się jej spodo­bały, za­wsze je do góry wzno­si­łem jak do mo­dli­twy, mia­łem to mo­dle­nie się w gło­wie mocno za­szyte.

„W imię ojca i syna, i du­cha świę­tego, amen” – my­śla­łem dzie­więt­na­sto­letni, kiedy po skoń­cze­niu szkoły za­czą­łem jeź­dzić dla spół­dzielni mle­czar­skiej, dla Trans­m­le­czu. Z Kaźką oczy­wi­ście, bo przy­kle­iła się jak rzep. Stu­dio­wała tam wtedy coś na­wet w tej War­sza­wie, ale z za­jęć wiała, kiedy tylko mo­gła. I jazda, ja za kie­row­nicą ny­ski, ona ze mną, i pru­li­śmy z tym mle­kiem ca­łym i jej ga­da­niem, że­bym jej Bi­tle­sów pusz­czał. Pusz­cza­łem, ale w gło­wie mia­łem tylko z domu wy­nie­sione: „W imię ojca i syna, i du­cha świę­tego, amen”.

Nie ob­cho­dziło mnie to na­wet za bar­dzo, my­śla­łem, że rok może jesz­cze, dwa, rzucę wszystko, ją też rzucę i pójdę na kle­ryka, na­prawdę.

Kaźka so­bie z tego nic, się że­śmy po­brali w sześć­dzie­sią­tym siód­mym i już wie­dzia­łem, że z mo­jego ży­cia, ta­kiego jak chcia­łem, to bę­dzie nie­wiele. Ale naj­gor­sze było do­piero przed nami.

Boga się ma w sercu, nie w su­tan­nie czy krzy­żyku, tłu­ma­czy­łem so­bie i ży­łem po bo­żemu tak bar­dzo, jak mo­głem tylko. Jak jeź­dzi­łem, to ze Świę­tym Krzysz­to­fem, no z ta­kim ob­raz­kiem, co go do­sta­łem od księ­dza, z na­pi­sem: „ŚWIĘTY KRZYSZ­TOF | 1966–1000-LE­CIE CHRZTU POL­SKI”. Krzysz­tof był moim przy­ja­cie­lem, je­dy­nym i praw­dzi­wym. Ro­zu­miał mnie bar­dziej od ko­le­gów od pa­ty­ków, ko­le­gów od tań­ców i od Kaźki, od na­szego mał­żeń­stwa i od jej cho­roby.

Cho­roba to cier­pie­nie i sa­mot­ność, tak się mówi, osoby cho­ru­ją­cej, ale jest też cier­pie­nie osoby, która się tej cho­ro­bie przy­gląda. Kaźce stward­nie­nie roz­siane zdia­gno­zo­wali w sie­dem­dzie­sią­tym, bo ja wiem, któ­rymś. I nic, tylko pa­trzy­łem, jak się sy­pie. I mo­dli­łem się: „W imię ojca i syna, i du­cha świę­tego, amen”, i nie wie­dzia­łem w su­mie o co, bo mó­wili, że prę­dzej czy póź­niej i że to za­leży od tego, jak się leki daw­kuje. Mnie to przy­gwoź­dziło do War­szawy, skoń­czyły się wo­jaże trans­m­le­czowe i za­czą­łem jeź­dzić w ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej. W koń­cówce lat osiem­dzie­sią­tych. Sto sió­demką jeź­dzi­łem, ika­ru­sem, po­czci­winą i nic, tylko się mo­dli­łem. My­śla­łem o trzę­są­cej się naj­pierw, po­tem le­żą­cej tylko Kaźce, o jej le­kach i o tym, że ze mną Krzysz­tof jeź­dzi, i że damy radę, wresz­cie po­kój du­cha od­naj­dy­wa­łem, au­to­bus się stał moim klasz­to­rem. Tylko au­to­bus, bo w domu to: „Bo­guś, Bo­guś, po­daj to, Bog­dan, przy­nieś tamto”. „W imię ojca i syna, i du­cha świę­tego, amen” – my­śla­łem tylko i kiedy pa­trzy­łem na nią, jak chud­nie, wi­dzia­łem w tym szansę dla niej, że tylko tro­chę jesz­cze i się z tych mę­czarni oswo­bo­dzi. „Co by po­wie­dział Je­zus?” – my­śla­łem o niej i o so­bie, o Je­zu­sie, o au­to­bu­sie i o wo­żą­cym mnie w nim Świę­tym Krzysz­to­fie.

Je­zus po­wie­działby, że cier­pie­nie uszla­chet­nia, że jest coś w tym cier­pie­niu i że nie ba­dyle, nie tańce, nie Bi­tlesi, tylko cier­pie­nie. Ży­cie jako do­bry chrze­ści­ja­nin.

Leki prze­sta­łem po­da­wać Kaźce w pią­tym roku jej cho­roby. Pię­cio­le­cie, taka rocz­nica. „Bo­guś, Bog­dan, boli”, w imię ojca i syna, i du­cha świę­tego, amen. Zmarła Ka­zia kilka mie­sięcy póź­niej, na po­grze­bie jej tych Bi­tle­sów pu­ści­łem z ma­gne­to­fonu. Po Kaźce przez resztę ży­cia mia­łem swoje już ży­cie, du­chowe, skryte, ci­che, ży­cie w swoim ere­mie. By­cie kie­rowcą zet­te­emu to za­wód chrze­ści­jań­ski – mil­czący, skromny, w służ­bie lu­dziom, zda­rzało mi się cza­sem ko­muś po­móc, za­wsze w ci­szy, za­wsze w mo­dli­twie.

Pracę skoń­czy­łem pięt­na­ście lat temu. Eme­ry­turę spę­dzam z Krzysz­to­fem i z Je­zu­sem, wi­dzę ich na ob­raz­kach wmon­to­wa­nych w wi­trynkę. Da­lej zdję­cie Kaźki, opra­wione w ramkę, że­bym pa­mię­tał, skąd i z kim to cier­pie­nie. Ka­zia na pewno już w nie­bie, tu­pie na par­kie­cie, wzbi­ja­jąc kurz z de­sek na tań­cach, już na pewno bez Go­mułki nad głową, bo ko­mu­chów do raju nie wpusz­czają.

Mnie kie­dyś we­zmą. Wcze­śniej w czyśćcu będę jeź­dził au­to­bu­sem, od­ra­biał Kaźkę, jej cier­pie­nie, cier­piał za na­szą dwójkę i mnie się to po­doba. Je­stem bar­dziej niż pe­wien, że po­tem zo­stanę zba­wiony. Prze­pustką bę­dzie glejt od Krzysz­tofa, pa­trona kie­row­ców. Do­brzy chrze­ści­ja­nie idą do nieba, ja pójdę na pewno, ja tego tak nie zo­sta­wię. W imię ojca i syna, i du­cha świę­tego, amen.

JA­CEK PA­ŚNIK (ur. 1997), pi­sarz, pu­bli­cy­sta. Pu­bli­ko­wał na ła­mach m.in.: No­izz.pl, „Szumu”, „Sto­nera pol­skiego”, „Wi­zji”. Za­de­biu­to­wał w 2022 roku książką Dzieci (W.A.B.). Od 2023 roku jest fe­lie­to­ni­stą „No­tat­nika Li­te­rac­kiego”. We wrze­śniu ukaże się jego druga po­wieść, Tak szybko się nie umiera (W.A.B.).

Prozę w „Pi­śmie” wspiera Mia­sto Gdy­nia, spon­sor Na­grody Li­te­rac­kiej GDY­NIA.

PO­EZJA

W po­rów­na­niu ze śnie­giem

OŁEH KO­CA­REW

biały ko­tek jest taki nie­biały!

prze­ło­żyła Aneta Ka­miń­ska

OŁEH KO­CA­REW (ur. 1981), ukra­iń­ski po­eta, pro­zaik, dzien­ni­karz, tłu­macz. Mieszka w Bu­czy pod Ki­jo­wem. Jego naj­now­sze książki to zbiory po­ezji Ewa­ku­acja (2022, z pol­skimi prze­kła­dami Anety Ka­miń­skiej), Za­war­tość mę­skiej kie­szeni (2021, w prze­kła­dzie tej sa­mej tłu­maczki uka­zał się w tym roku) oraz po­wieść Lu­dzie w gniaz­dach (2017). Jest współ­re­dak­to­rem (wraz z Ju­lią Sta­chiw­ską) an­to­lo­gii Ukra­iń­ska po­ezja awan­gar­dowa (lata 1910–1930).

ESEJ IDEE

Lo­lita i starcy

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

CO DZIEJE SIĘ, KIEDY do­ro­śli fa­ceci sy­piają z na­sto­lat­kami.

Histo­ria po­winna była się za­cząć od książki; w tym wy­padku od Lo­lity.

Nie­stety, za­czyna się dużo póź­niej, wiele lat po lek­tu­rze dzieła Vla­di­mira Na­bo­kova, kiedy tra­fiam na inną książkę. To esej Cla­ire De­de­rer Mon­sters. A Fan’s Di­lemma (Po­twory. Dy­le­maty fa­nów), w któ­rym au­torka sta­wia py­ta­nie, czy można ko­chać sztukę, po­tę­pia­jąc za­ra­zem ar­ty­stę. Nie do­staję od niej jed­no­znacz­nej od­po­wie­dzi, czy seks Ro­mana Po­lań­skiego z trzy­na­sto­latką wy­klu­cza wszelki za­chwyt nad jego Chi­na­town (1974), ale otrzy­muję coś waż­niej­szego: re­su­scy­ta­cję pra­wie zmar­łych wspo­mnień. Me­dy­ta­cja nad pro­ble­mem Po­lań­skiego pro­wa­dzi bo­wiem De­de­rer wła­śnie do Lo­lity.

Oka­zuje się, że na Lo­litę obie tra­fi­ły­śmy w po­dob­nym mo­men­cie ży­cia – tam, gdzie z dziec­kiem za­czyna się si­ło­wać do­ro­słość, gdy dziew­czyna nie wie jesz­cze, jak uło­żyć się z cia­łem; krótko mó­wiąc, po­czą­tek li­ceum. De­de­rer opo­wiada, że ktoś po­le­cił jej tę książkę, bo miała być „o dziew­czy­nie ta­kiej jak ona”. Czy­taj: w po­dob­nym wieku. Głodna nar­ra­cyj­nej iden­ty­fi­ka­cji – wszak nie­czę­sto się zda­rza, by do­bra, nie­schle­bia­jąca czy­tel­ni­kowi li­te­ra­tura ofe­ro­wała do kon­sump­cji peł­no­krwi­stą po­stać na­sto­latki – De­de­rer z na­dzieją rzuca się na Lo­litę, ale wy­cho­dzi z tej lek­tury „wście­kła i roz­draż­niona”.

Czemu? Ja­sne, duża część fa­buły Lo­lity to opisy sek­su­al­nych nad­użyć pe­do­fila, ale główny pro­blem De­de­rer jest, o dziwo, inny. Swoją re­ak­cję opi­suje tak: „[C]zu­łam wręcz cie­le­sny bunt prze­ciwko temu, że Lo­lita jest w tej po­wie­ści de facto nie­obecna. Oto czy­ta­łam naj­zna­ko­mit­szy w świe­cie opis wy­ma­zy­wa­nia dziew­czynki. Może tak mnie to prze­stra­szyło, bo jak wiele dziew­cząt, też prze­ży­wa­łam taką hi­sto­rię na swój mniej­szy, cich­szy spo­sób” (przeł. K.L.).

BAL­THUS, Za­my­ślona Te­resa (1938)re­pro­duk­cjaPE­TER HOR­REE / ALAMY STOCK PHOTO

Je­śli hi­sto­ria za­czyna się gdzie­kol­wiek, to tu – bo ten krótki frag­ment ude­rza we mnie jak bat.

To ja­sne, że De­de­rer ma ra­cję. Są my­śli, które sma­kują jak oczy­wi­stość – kiedy je usły­szymy, zdaje nam się, że my­śle­li­śmy je od za­wsze. Oczy­wi­ście, że Lo­lita wcale nie jest o Lo­li­cie. Nar­ra­tor, Hum­bert Hum­bert, wi­dzi w Do­lo­res Haze tylko jej strzępy, jakby dziew­czynka była ob­ra­ca­nym prze­zeń w dłoni, co­raz to in­nym, ka­wał­kiem szkła, nie­wi­dzial­nym, prze­zro­czy­stym; przy­wo­ły­wa­nym do ist­nie­nia przez do­tyk, iden­ty­fi­ko­wa­nym przez bły­ski (cie­płe brą­zowe loki, cień rzęs, opa­lone ko­lana). Nar­ra­tor pie­czo­ło­wi­cie zbiera te szkiełka jak opę­tana sroka i wrzuca do swo­jego erek­cyj­nego ka­lej­do­skopu. „Boże, co za męka, ten je­dwa­bi­sty po­blask nad jej skro­nią, który stop­niowo prze­cho­dzi w po­ły­skliwy brąz wło­sów. I ko­steczka drga­jąca z boku przy­pu­dro­wa­nej ku­rzem pę­cinki” – pi­sze. Albo: „Brzęk. Lśniący or­na­ment pu­chu na przed­ra­mie­niu. Kiedy wstała, żeby za­nieść pra­nie do domu, mia­łem oka­zję wiel­bić z od­dali spło­wiałe sie­dze­nie pod­wi­nię­tych dżin­sów” (przeł. Mi­chał Kło­bu­kow­ski). Lo­lity nie ma w książce pod ty­tu­łem Lo­lita, jest tam stłu­czona fi­gurka nim­fetki, przed­miot ob­se­sji.

Ale czemu nie ma Lo­lity? Naj­ła­twiej pew­nie stwier­dzić, że Hum­bert Hum­bert po pro­stu nie wi­dzi re­al­nej osoby, jaką jest Lo, bo jest zbyt za­ab­sor­bo­wany swoim po­żą­da­niem. Ale może rzecz wy­gląda ina­czej; może osoba Lo jest nie­obecna, bo zo­staje znisz­czona? Może w pro­ce­sie uwo­dze­nia przez Hum­berta jej du­sza ulega zdep­ta­niu, znisz­cze­niu, dez­in­te­gra­cji – i nie­for­tunny ko­cha­nek nie ma już jak jej po­rząd­nie zo­ba­czyć? Tak wła­śnie uważa inny Hum­bert H., w nieco bar­dziej współ­cze­snej Lo­li­cie – po­wie­ści Mój mały zwie­rzaku Ma­rie­kego Lu­casa Rij­ne­velda. Ten Hum­bert to wiej­ski we­te­ry­narz o mrocz­nym umy­śle, w me­to­dycz­nych od­sło­nach cho­rej pa­sji uwo­dzący czter­na­sto­latkę; czuje on, że to jego po­żą­da­nie i do­tyk jego „po­roża” (tak mówi na mę­skie przy­ro­dze­nie) nisz­czy dzie­wi­czy obiekt. „Po­my­li­łaś świa­tło z księ­ży­cem” – mówi do swo­jej, jak ją na­zywa, „ob­lu­bie­nicy” – „Chcia­łaś za­bawy oraz mi­ło­ści, a ja wy­cią­gną­łem ręce, by­łaś spo­kojna i bez lęku opa­dłaś na moją dłoń; chcia­łem cię tam za­cho­wać, wie­dząc, że masz de­li­katne skrzy­dła i naj­drob­niej­sze uszko­dze­nie może spra­wić, że już ni­gdy nie po­fru­niesz, ale za­ci­sną­łem nad tobą drugą dłoń i usły­sza­łem, jak trza­ska twoje ciałko, za­wsze ro­dzi się py­ta­nie, ja­kiego owada za­bi­jasz, a ja­kiego czule wy­no­sisz na ze­wnątrz (...) a ja cie­bie zgnio­tłem” (przeł. Je­rzy Koch).

Lo­lita nie jest więc o Lo­li­cie z kilku po­ten­cjal­nych po­wo­dów. Hum­bert Hum­bert może być ślepy na czło­wieka w na­sto­latce – a może go sam, do­ko­nu­jąc aktu ra­dy­kal­nego prze­cię­cia dzie­cięc­twa, nisz­czyć, jak su­ge­ruje po­tworny we­te­ry­narz Rij­ne­velda. A może jest jesz­cze ina­czej? Może Lo­lity nie ma tylko chwi­lowo, bo jest po­czwarką; może ni­czego nie po­dej­rze­wa­jąca dziew­czyna, bru­tal­nie wy­rwana z na­iw­no­ści przez nie­ubła­ganą chuć star­szego męż­czy­zny, bo­le­śnie prze­ista­cza się w ko­goś in­nego?

Tak dzieje się prze­cież u Kory z grec­kiego mitu. Kora jest piękną dziew­czyną, która biega po łą­kach, ba­wiąc się kwia­tami – a po­tem wpada w oko temu naj­strasz­niej­szemu H., Ha­de­sowi. Ha­des nie bawi się w uwo­dze­nie, jak zło­to­usty Hum­bert czy mru­kliwy le­karz od krów; po pro­stu wsiada w ry­dwan i po­rywa piękne dziecko do pod­zie­mia (ta­kie czasy, taki cha­rak­ter). A tam Kora prze­staje być Korą. Niby wy­gląda tak samo, niby tak samo mówi; może da­lej trzyma w ręku kwiaty – ale prze­miana się do­ko­nała; czarny fe­niks wstaje z pro­chów zło­tego, który umarł; mo­tyl prze­dzierzga się w pod­ziemną gą­sie­nicę i te­raz do­staje na­wet inne imię: Per­se­fona.

Lo­uise Glück opi­suje jej trau­ma­tyczną prze­pro­wadzkę w pod­ziemną do­ro­słość w wier­szu A Myth of De­vo­tion (Mit po­świę­ce­nia, przeł. K.L.) – na­wet pan pod­zie­mia, czy­tamy u Glück, nie wie, jak ob­da­ro­wać dziew­czynę w trak­cie trud­nej me­ta­mor­fozy. Nie­zręcz­ność Ha­desa wo­bec śmierci po­przed­niego „ja” dziew­czyny nie po­wstrzy­muje go jed­nak, co wi­dać z wy­boru ume­blo­wa­nia, przed ko­rzy­sta­niem z jej ciała:

Kiedy Ha­des zde­cy­do­wał, że ko­cha tę dziew­czynę,

Zbu­do­wał dla niej ko­pię ziemi,

Wszystko to samo, na­wet łąka,

Ale do­dał łóżko.

Wszystko to samo, włą­cza­jąc świa­tło słońca,

Bo trudno by­łoby mło­dej dziew­czy­nie

Tak szybko przejść z ja­sno­ści w ciem­ność

(...)

Ma­rzy, za­sta­na­wia się, jak na­zwać to miej­sce.

Naj­pierw my­śli: Nowe pie­kło. Po­tem: Ogród.

Na ko­niec de­cy­duje się na­zwać je

Dziew­częc­two Per­se­fony.

(...)

Chce po­wie­dzieć: Ko­cham cię, nic cię nie może zra­nić

Ale my­śli

To kłam­stwo, więc w końcu mówi:

Je­steś mar­twa, nic cię nie może zra­nić.

Śmierć, naj­więk­sza prze­miana; śmierć – osta­teczna do­ro­słość. W pod­zie­miu je­steś na­prawdę do­piero, kiedy cię nie ma.

Ale dla­czego tak zaj­muje mnie uświa­do­miona przez De­de­rer kwe­stia spo­sobu nie­ist­nie­nia Lo­lity?

De­de­rer pi­sze: „Jak wiele dziew­cząt, też prze­ży­wa­łam taką hi­sto­rię na swój mniej­szy, cich­szy spo­sób”. Ja też prze­ży­wa­łam taką hi­sto­rię na swój mały, ci­chy spo­sób; to w tę hi­sto­rię prze­nosi mnie na po­wrót lek­tura Mon­sters, bu­dzą się zjawy ska­zane kie­dyś na do­ży­wo­cie snu. A frag­ment o zło­ści ude­rzył we mnie jak bat, bo za­zdrosz­czę na­sto­let­niej Cla­ire. Nie hi­sto­rii, o nie, prze­cież mó­wię, że mam swoją, pew­nie rów­nie złą. Za­zdrosz­czę jej zło­ści wła­śnie – złość zna­czy, że De­de­rer już wtedy ist­niała na tyle mocno, żeby przy lek­tu­rze Lo­lity się wście­kać. Kto się wścieka, ten ist­nieje, bo prze­cież trzeba się wście­kać skądś. A kiedy cię nie ma, tak jak mnie nie było, po­dą­żasz za Hum­ber­tem, bie­rzesz jego słowa za do­brą mo­netę; ja tak ro­bi­łam, ki­bi­co­wa­łam mu na­wet nie­kiedy; przy lek­tu­rze raz na­wet spoj­rza­łam w lu­stro jego wzro­kiem, szu­ka­jąc na ciele śla­dów nim­fet­ko­wego czaru. Mnie nie trzeba było po­ry­wać; sama się wpa­ko­wa­łam do pu­łapki, w ży­ciu i w lek­tu­rze.

In­nymi słowy: co dzieje się, kiedy do­ro­śli fa­ceci sy­piają z na­sto­lat­kami?

Tryp­tyk wy­ja­śnień

PRZY­GLĄ­DAM SIĘ TU­TAJ he­te­ro­sek­su­al­nym ci­sre­la­cjom do­ro­słych męż­czyzn z na­sto­lat­kami. Nie re­la­cjom do­ro­słych ko­biet z chłop­cami; nie związ­kom jed­no­pł­cio­wym do­ro­słych lu­dzi z tymi wcho­dzą­cymi do­piero w do­ro­słość, nie qu­eero­wym związ­kom z róż­nicą wieku. Może zda­rzyć się tak, że oso­bom z ta­kimi do­świad­cze­niami przy­da­dzą się moje prze­my­śle­nia (naj­bar­dziej praw­do­po­dobne by­łoby to, jak są­dzę, w sy­tu­acjach ro­mansu na­sto­latki ze star­szą ko­bietą; przy­pusz­czam, że Lo­lita po­zo­staje Lo­litą, na­wet gdy Hum­bert H. do­ko­nuje płcio­wej me­ta­mor­fozy); może wy­da­dzą się obce. Ale nic nie jest o wszyst­kim; ten esej także nie. To wy­ja­śnie­nie nu­mer je­den.

Za nim zaś idzie wy­ja­śnie­nie nu­mer dwa: ow­szem, ro­zu­miem, że są dwa różne ro­dzaje sy­pia­nia z na­sto­latką. Je­den jest le­galny, kiedy dziew­czyna ma po­wy­żej pięt­na­stu lat; za drugi tra­fia się do wię­zie­nia, jak Hum­bert H. i pan we­te­ry­narz. Ten pierw­szy można pod­cią­gnąć pod „zdrowe, mę­skie pra­gnie­nia”, ten drugi po stro­mej równi po­chy­łej zjeż­dża w stronę pe­do­fi­lii. Ale mimo, że ra­dy­kal­nie różne, te przy­padki w pew­nym aspek­cie by­wają po­dobne i to ten aspekt in­te­re­suje mnie naj­bar­dziej. Lo­lita jest nie tylko fa­scy­nu­jącą li­te­racką kro­niką rzad­kiego zbo­cze­nia, lecz także za­pi­sem cze­goś po­wszech­niej­szego: po­żą­da­nia obiektu ży­ciowo dzie­wi­czego; ko­goś, kto jest po pro­stu zde­cy­do­wa­nie mniej doj­rzały. I kiedy my­ślę o li­ce­ali­stce, którą pod­rywa na­uczy­ciel, a na­wet o osiem­na­sto­let­niej stu­dentce, którą uwo­dzi star­szy pro­fe­sor, mam in­tu­icję, że po­kaźna część nie­rów­no­ści, tak oczy­wi­stej w wy­padku Lo­lity, czę­sto prze­ciąga się do tych po­zor­nie bar­dziej rów­no­rzęd­nych spo­tkań – bo kiedy męż­czy­zna wy­stę­puje w pew­nym sen­sie in loco pa­ren­tis, jako men­tor, tu­tor, pro­fe­sor czy na­uczy­ciel, dziew­czyna z ko­niecz­no­ści bę­dzie stać wo­bec niego na qu­asi-dzie­cię­cej po­zy­cji.

Wy­ja­śnie­nie nu­mer trzy już po­nie­kąd na­stą­piło, ale do­maga się po­wtó­rze­nia: jest nim moja wła­sna hi­sto­ria. Gdy te­mat jeży się trud­no­ściami, naj­ła­twiej przy­lgnąć do do­świad­cze­nia. Ale ta ła­twość cza­sem się mści; do­świad­cze­nie ma bo­wiem moc far­bo­wa­nia ocen – więc naj­uczci­wiej bę­dzie po­wie­dzieć, co mi się przy­tra­fiło, żeby każdy mógł sam osza­co­wać sto­pień owego za­far­bo­wa­nia. A więc pro­szę, oto moja hi­sto­ria. Mam słowa i wa­ham się ich użyć, ale użyję ich mimo to, w czymś w ro­dzaju aktu ze­msty. Nie na czło­wieku, ale na ba­nale, który tak długo no­sił ma­skę – bo gdy ta sy­tu­acja trwała, wy­da­wała mi się to­tal­nie i bez­gra­nicz­nie wy­jąt­kowa; pew­nie w spo­sób, w jaki wszyst­kim na­sto­lat­kom ich hi­sto­rie wy­dają się wy­jąt­kowe; wy­star­czyło jed­nak zo­stać ko­bietą w śred­nim wieku, żeby uj­rzeć ją jako zbiór sta­rych, nad­pa­lo­nych klisz.

Mia­łam lat pięt­na­ście i roz­po­czę­łam na­ukę w pro­win­cjo­nal­nym li­ceum; on miał lat kil­ka­na­ście wię­cej i uczył w tymże li­ceum fi­lo­zo­fii. Na­zwijmy go Ber­tem Ber­tem, bo to imię za­ra­zem przy­wo­łuje mrocz­nego Hum­berta H. i traf­nie okra­sza go ob­ra­zem ko­micz­nego na­rze­ka­cza z Ulicy Se­zam­ko­wej. Po­nie­waż umysł ci­skał mi się po czaszce jak nie­spo­kojny płód, ze wszyst­kich sił pra­gnę­łam in­te­lek­tu­al­nych wy­zwań. Bert B. miał fi­lo­zo­ficzne książki, co nie było czę­ste na pro­win­cji; po­ży­czał mi je, a także czy­tał chęt­nie to, co pi­sa­łam. O matko! Wresz­cie ktoś czy­tał to, co pi­sa­łam. I, oczy­wi­ście, ofe­ro­wał ko­men­ta­rze – więk­szość z nich spro­wa­dzała się do da­wa­nia mi do zro­zu­mie­nia, że je­stem wy­jąt­kowa. Oraz, rzecz ja­sna, nad wiek roz­wi­nięta. Po­tem za­czął mi te książki da­wać, nie tylko po­ży­czać. Pierw­szą z nich były bo­dajże Związki i zna­cze­nia Enza Pa­ciego. Do­bra książka. Od książki do roz­mowy, od roz­mowy do spo­tkań, od spo­tkań do wie­czor­nych spa­ce­rów i te­le­fo­nów do domu, czyli pe­łen asor­ty­ment tego, co dziś opi­sano by jako gro­oming, czyli ura­bia­nie mło­dej la­ski. Pro­sta kli­sza. Pew­nie tym sku­tecz­niej­sza, że – uwaga, kli­sza nu­mer dwa – mia­łam trudną re­la­cję z oj­cem. On by nie prze­czy­tał tego, co na­pi­sa­łam, a jakby prze­czy­tał, to by pew­nie nie zro­zu­miał.

Bert B. miał żonę i małe dziecko, a poza tym wszech­ogar­nia­jący We­lt­sch­merz. Było to, nie mu­szę chyba do­da­wać, nie­zwy­kle ta­jem­ni­cze i głę­bo­kie. Pił też bar­dzo dużo piwa, co po­mo­gło mu, po dłu­gim i sku­tecz­nym okre­sie gro­omingu, wy­znać mi mi­łość. Po­nie­waż nie mia­łam bla­dego po­ję­cia, co się w ta­kiej sy­tu­acji robi (te­le­fon do domu, że mam przyjść; pi­jany męż­czy­zna w parku) ko­niec koń­ców, po dłu­gim na­my­śle, rów­nież wy­zna­łam mu mi­łość, nie chcąc stra­cić je­dy­nego in­te­lek­tu­al­nego koła ra­tun­ko­wego (z wła­ściwą na­sto­lat­kom to­tal­no­ścią oceny uwa­ża­łam, że ota­cza mnie mo­rze głu­poty, gnane szkwa­łem try­wial­no­ści). Od wy­znań mi­ło­ści, jak wia­domo, prze­cho­dzi się do seksu, a stam­tąd do prób ni­we­lo­wa­nia dy­so­nansu po­znaw­czego. Krótko mó­wiąc, aby zro­zu­mieć wła­sne po­stę­po­wa­nie, prze­ko­na­łam sama sie­bie, że to fak­tycz­nie jest mi­łość. W ta­kich sy­tu­acjach po­maga at­mos­fera ta­jem­nicy, ukry­wa­nie się i po­czu­cie wy­jąt­ko­wo­ści. A to, jak wiemy, na­mięt­nie wzmac­niał, wrę­cza­jąc mi cich­cem na ko­ry­ta­rzach szkol­nych ko­lejne książki, które mo­głam zro­zu­mieć, gdyż, jak już wspo­mnia­łam, by­łam nad wiek doj­rzała.

Był więc czas, kiedy by­łam, jak mnie­mam, fak­tycz­nie za­ko­chana; sama we­szłam w pu­łapkę, sama zbu­do­wa­łam swój ko­kon prze­miany; nikt nie wpadł po mnie na łąkę czar­nym ry­dwa­nem – choć baba, którą je­stem, pa­trzy wstecz i wciąż pró­buje krzy­czeć do dziew­czyny, którą by­łam, żeby na­brała ksią­żek do torby i wiała gdzie pieprz ro­śnie. Baba, którą je­stem, chce zwró­cić uwagę dziew­czyny na fe­no­ty­piczne po­do­bień­stwo Berta do Danny’ego De­Vito, na jego opusz­cza­jącą go żonę, na ewi­dentny al­ko­ho­lizm, to­talny brak pie­nię­dzy i na fakt, że nie tylko oscy­luje mię­dzy kom­plek­sem niż­szo­ści a ro­je­niami o tym, jak to on wszyst­kim po­każe, pi­sząc ja­kieś fe­no­me­no­lo­giczno-se­mio­tyczne dzieło ży­cia, ale na­wet pre­nu­me­ruje „Naj­wyż­szy Czas!”. Krzyk dzi­siej­szej baby być może ja­koś do­tarł do tam­tej dziew­czyny przez za­kręty czasu, bo unie­sie­nie szybko ustą­piło po­czu­ciu przy­gnie­ce­nia strasz­liwą ta­jem­nicą. Seks stał się nie­za­wod­nym źró­dłem in­ten­syw­nej dy­so­cja­cji, ba, całe ży­cie stało się źró­dłem dy­so­cja­cji; a po­dej­mo­wane wie­lo­krot­nie próby wy­plą­ta­nia się z tego, co dziś okre­śli­ła­bym wdzięcz­nym ter­mi­nem clu­ster­fuck, spa­lały, jedna po dru­giej, na pa­newce.

Bert Bert miał bo­wiem sze­roki wa­chlarz spo­so­bów na pa­cy­fi­ka­cję tych prób – na­le­żały do nich: mę­ko­le­nie, zna­czące mil­cze­nie ze szkli­stym wzro­kiem, fi­lo­zo­ficzna ar­gu­men­ta­cja, spi­sy­wa­nie dłu­gich epi­stoł na kart­kach wy­rwa­nych z ze­szy­tów w kratkę, w któ­rych ape­lo­wał do mo­jego po­czu­cia winy (a czu­łam się ogrom­nie, przy­gnia­ta­jąco winna: raz, że żona, dwa, że on tak cierpi i tak ko­cha, trzy, nie za­po­mi­najmy o tym, cierpi – no i tyle ry­zy­kuje!), a także peł­no­krwi­sty stal­king. Po­tra­fił bo­wiem ob­ja­wić się, nie­wy­soki deus ex ma­china z pa­pie­ro­sem, wszę­dzie tam, gdzie skie­ro­wa­łam kroki. Wspo­mi­nał też nie­jed­no­krot­nie o moż­li­wo­ści roz­wią­za­nia spraw na wzór Wer­tera. Wie­lo­krot­nie da­wa­łam za wy­graną i twier­dzi­łam, że tak, ko­cham go, ow­szem, oczy­wi­ście, że zo­stanę z nim do końca ży­cia, bo był to, wierz­cie mi, je­dyny nie­za­wodny spo­sób na to, żeby prze­stał mnie drę­czyć i by zo­sta­wił mnie na krótką chwilę w spo­koju. Tłu­ma­czy­łam so­bie, że może na­prawdę go ko­cham, bo kto by, na li­tość bo­ską, mógł to wszystko wy­trzy­mać, gdyby nie ko­chał? Kto nor­malny tra­ciłby w ten spo­sób krót­kie lata wcze­snej mło­do­ści; kto nie uma­wiałby się na randki z mi­łymi chło­pa­kami, nie szu­kał swo­ich wła­snych dróg doj­rze­wa­nia, nie szedł przez świat ta­necz­nym kro­kiem, je­śli nie miałby ja­kie­goś Wiel­kiego Po­wodu?

Niech ni­kogo nie zmyli sar­ka­styczny ton tej opo­wie­ści – cier­pie­nie, ja­kiego do­zna­wa­łam pod cię­ża­rem tej sprawy, było tak ogromne, że moją ulu­bioną eska­pi­styczną fan­ta­zją było wy­obra­ża­nie so­bie, że walę głową w ścianę i roz­pry­skuje mi się mózg. Je­dy­nym po­waż­nym wy­dat­kiem, jaki po­wziął pod­czas trwa­nia tego związku oprócz piwa, było ku­pie­nie mi ko­mórki, żeby za­wsze móc mnie do­paść, a dziś dzię­kuję Bogu, że nie wy­na­le­ziono jesz­cze usługi cią­głej lo­ka­li­za­cji, bo by mnie po pro­stu wy­koń­czył. Trwało to w su­mie kilka lat, z wy­rwa­nymi lo­sowi prze­rwami, a na do­bre udało mi się wy­eks­tra­ho­wać z pod­ziem­nego łoża bo­le­ści do­piero, kiedy ucie­kłam do War­szawy, choć i tak tro­chę to za­jęło, na­wet z bu­fo­rem od­le­gło­ści. A zro­zu­mie­nie, że nie trzeba kła­mać, żeby wy­kroić so­bie swój świat, za­jęło mi ko­lejne lata, któ­rych już nie od­zy­skam; po­dob­nie długo mu­sia­łam cze­kać na epi­fa­nię, że być może nie­kiedy ko­goś na­prawdę, tak po pro­stu, in­te­re­suje to, co mó­wię; że in­te­lek­tu­alna uwaga nie jest je­dy­nie to­wa­rzy­szem sek­su­al­nych po­trzeb.

Wy­spo­wia­daw­szy się więc, mogę już uczci­wiej za­py­tać: co dzieje się, kiedy do­ro­śli fa­ceci sy­piają z na­sto­lat­kami?

Kto chce sy­piać z ma­ło­latą

JAK SZE­RO­KIE JEST to zja­wi­sko? No cóż, na pewno chcemy, by go nie było. Hum­bert Hum­bert wy­daje się nam in­te­re­su­jący wła­śnie ze względu na swoją po­zor­nie nie­co­dzienną pre­dy­lek­cję; Lo­lita w swej oso­bli­wo­ści jest dzie­łem nie­mal zbyt dra­stycz­nym na na­szą dzi­siej­szą wraż­li­wość. Kto by to dziś w ogóle czy­tał?

Ro­man Po­lań­ski chciałby nas prze­ko­nać, że jest ina­czej; że Bert B. i Hum­bert H. to tylko symp­tomy na­tu­ral­nego, li­bi­dal­nego trendu. Ja­kiś czas po od­by­ciu sto­sunku sek­su­al­nego z trzy­na­sto­let­nią Sa­man­thą Ga­iley [obec­nie Ge­imer – przyp. red.], w wy­wia­dzie udzie­lo­nym Mar­ti­nowi Ami­sowi Po­lań­ski skar­żył się na me­dia, nie­zwy­kle za­in­te­re­so­wane jego pro­ce­sem. „Zdaję so­bie sprawę, że je­śli bym ko­goś za­bił, nie by­łoby to dla prasy tak atrak­cyjne, ro­zu­miesz? Ale wi­dzisz, pie­prze­nie; i młode dziew­częta. Sę­dzio­wie chcą pie­przyć młode dziew­częta. Przy­się­gli chcą pie­przyć młode dziew­częta. Wszy­scy chcą pie­przyć młode dziew­częta” (przeł. K.L). Eve­ry­one wants to fuck young girls!

Zgo­dziłby się z nim na pewno inny re­ży­ser, Wo­ody Al­len. Po­ślu­bił on swoją de facto pa­sier­bicę, ad­op­to­waną córkę swo­jej pierw­szej żony Mii Far­row, Soon-Yi Pre­vin. Po­dobno cze­kali z ro­man­sem, aż Soon-Yi osią­gnie peł­no­let­niość, choć trudno w to uwie­rzyć ko­muś, kogo bo­ha­ter w fil­mie Man­hat­tan ra­do­śnie opo­wiada o swo­jej dziew­czy­nie: „Ona ma sie­dem­na­ście lat. Ja mam czter­dzie­ści dwa, a ona sie­dem­na­ście. Je­stem star­szy od jej ojca, masz po­ję­cie?”. Być może Al­len czer­pał in­spi­ra­cję od in­nego re­ży­sera, lu­bią­cego wy­stę­po­wać w swo­ich fil­mach, le­gen­dar­nego Char­liego Cha­plina, który się sta­rzał, jak to lu­dzie, ale jego nowe mi­ło­ści za­wsze miały mniej wię­cej szes­na­ście lat (pierw­szą żonę, szes­na­sto­let­nią Mil­dred Har­ris, po­znał, ma­jąc lat dwa­dzie­ścia dzie­więć; drugą, rów­nież szes­na­sto­let­nią, Litę Grey, po­ślu­bił, gdy miał trzy­dzie­ści pięć lat; za­koń­czył ka­rierę amanta w wieku lat pięć­dzie­się­ciu czte­rech, że­niąc się po raz czwarty, tym ra­zem z jakże doj­rzałą, bo aż osiem­na­sto­let­nią Ooną O’Ne­ill). W wieku ob­lu­bie­nic Cha­plina była też So­phie Mar­ceau, kiedy we­szła w zwią­zek z An­drze­jem Żu­ław­skim, który był już wtedy po czter­dzie­stce – być może sławni re­ży­se­rzy po pro­stu tak mają.

I mu­zycy. Oni mają tak na­wet bar­dziej. Od Da­vida Bo­wie, który roz­dzie­wi­czył czter­na­sto­let­nią Lori Mad­dox, po Micka Jag­gera, przez Ste­vena Ty­lera, Iggy’ego Popa i Jimmy’ego Page’a, który prze­jął tę samą Lori od Da­vida, rock za­wsze był pe­łen pa­nów, któ­rzy chęt­nie się­gali po mło­dziut­kie dziew­częta. Pio­sen­karka Aaliyah Hau­gh­ton miała pięt­na­ście lat, kiedy nie­le­gal­nie po­ślu­bił ją pro­du­cent R. Kelly, star­szy od niej o dwa­na­ście lat (trzeba przy­znać Kelly’emu, że miał roz­mach, na­zy­wa­jąc de­biu­tancki al­bum pio­sen­karki Age Ain’t No­thing but a Num­ber – Wiek to tylko liczba