Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Klucz do przyszłości człowieka ukryty jest w miastach
Od naszej wyobraźni zależy, czy go odnajdziemy
Nowa książka Pauliny Wilk
Przyszłość należy do miast. Już teraz żyje w nich połowa ludzkości, a one wciąż się rozrastają. Równolegle z dynamicznym wzrostem w miastach zachodzi wiele innych procesów – metropolie, próbując sprostać nowym wyzwaniom i oczekiwaniom mieszkańców, muszą się zmieniać. Niektóre chcą być miastami sprawiedliwymi, ucieleśniającymi idee równości, inne inwestują w ekologię i nowe technologie, są też takie, i to najczęstsze przypadki, które rozwijają się chaotycznie, bez żadnego planu.
Miasta na naszych oczach stają się doświadczalnymi poligonami, na których ścierają się rozmaite urbanistyczne wizje, filozoficzne idee, marzenia i utopie. Politycy, aktywiści, czasem szaleni miliarderzy przeprowadzają w nich eksperymenty o trudnych do odgadnięcia konsekwencjach.
Paulina Wilk postanowiła zmierzyć się z ogromem i fenomenem miasta. Zabiera czytelnika w podróż do dziewięciu metropolii, w których przeszłość i teraźniejszość odważnie spotykają się z przyszłością. Dubaj, Bombaj, Kampala, Songdo, Singapur, Lima, Masdar, Seul, Kopenhaga.
Do kogo należą miasta? Czy możliwe jest miasto idealne? Jak będą wyglądały wielkie metropolie za dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt lat?
Pojutrze. O miastach przyszłości to literacki reportaż, dziennik z podróży, pobudzający intelektualnie esej i przede wszystkim popis wyobraźni. Paulina Wilk zestawia to, co widzi, z filozoficznymi koncepcjami, futurystycznymi wizjami i szuka odpowiedzi na pytanie nie tylko o przyszłość miast, ale i o przyszłość człowieka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
LABORATORIUM
SINGAPUR
Strażnik obiecał: wolność od strachu, wolność od pragnień, wolność od nudy.
P.D. JAMES
Singapurze, nie jesteś mym krajem
Nie jesteś krajem
jesteś konstrukcją zapasowych części
Nie jesteś kampanią
jesteś zeszłorocznym plakatem
Nie jesteś kulturą
jesteś wierszem w metrze
Nie jesteś pieśnią
jesteś na poły przekleństwem, na poły kołysanką
Nie jesteś Rajem
jesteś wyspą bez pytonów
ALFIAN SA’AT
Omar nie wie, że na niego patrzę. Jest po obiedzie, leży w ocienionym zakątku, oddycha ciężko. Gdy ma pełny brzuch, obojętnieje. Wysunął język i wylizuje prawą łapę. Najpierw wierzch, potem spód – każdą z różowych poduszek, które zawdzięcza niezwykle rzadkiej kombinacji genów. Dopiero czystą łapą przeciera łeb, przymykając przy tym oczy. Gdy mruga, brązowe wstęgi na jasnym futrze zbiegają się, a potem znów rozłączają. Ruchomy gwieździsty wzór zakończony parą grubych, trójkątnych uszu. Czy Omar wie, że jest piękny?
Przed posiłkiem kręcił się niespokojny, okrążał drzewa i krzewy, chodził po skraju skalistego urwiska. Jego dwustukilogramowe ciało posuwało się po wilgotnych kamieniach. Obleczony gęstym futrem wyglądał, jakby się wystroił na jakąś inną, nietutejszą okazję. Męczył go poranny zaduch. Zatrzymał się przy ułamanej skale, spuścił łapy w dół. Najpierw jedną zanurzył ostrożnie w wodzie, plusnął kilka razy – sprawdzał, czy jest dość zimna. A potem już cały wsunął się pod powierzchnię. W naturze tygrysy bengalskie są wybornymi pływakami. Poruszają się między wyspami w poszukiwaniu miodu i młodych jeleni. Omar pływa jedynie dla przyjemności.
Zrobił kilka kroków pod wodą, wyczuł silniejszy prąd i przystanął, by się w nim ochłodzić. Smukłe czarne ryby omijały go jak jeszcze jeden głaz. Delikatnie odbił się od dna i zniknął za załomem skał, gdzie nie dociera słońce.
Przepłynął pode mną, poniżej półki skalnej wyłożonej drewnem i otoczonej barierkami. Chińska wycieczka właśnie odeszła, zostaliśmy sami. Wynurzył się kilka minut później, wyszedł na skały na przeciwległym brzegu szybko, kąpiel dodała mu sił. Strząsnął z futra nadmiar wody i gdy krople wirowały jeszcze wokół, spojrzał na mnie jasnozielonymi oczami.
Omar ma piętnaście lat, jest już stary. Pochodzi z hodowli w Indonezji, nigdy nie kąpał się w prawdziwej rzece. Tu przygotowano mu rozległą imitację lasu subtropikalnego, z wysokimi drzewami, zwalonymi konarami, wodospadem i zbiornikiem wody, regularnie czyszczonej. Ma dla siebie starannie urządzoną rezydencję.
– Jest taki smutny! – lamentują dzieci, brane na ręce przez rodziców, by mogły lepiej mu się przyjrzeć. Z ust dorosłych płyną zapewnienia:
– Ma dobrą opiekę i nie musi się martwić, skąd weźmie jedzenie.
– Ale on stąd nigdy nie wyjdzie! – nie ustają w żałobnych tonach dzieci. Być może przeczuwają własną przyszłość.
Omar jest stałym rezydentem singapurskiego zoo, uważanego za jeden z najlepszych ogrodów zoologicznych na świecie, zapewniający zwierzętom tyle szczęścia i wygody, ile tylko możliwe. Niewola jest słodka, jest także nieunikniona. Biały tygrys bengalski to gatunek zagrożony wyginięciem. Nigdzie indziej nie ma już dla niego miejsca – zbyt mało prawdziwych lasów, zbyt mała szansa na naturalnie poczęte potomstwo, zbyt wielka ludzka pokusa, by go schwytać lub zabić dla zysku. Wolność stała się śmiertelnie niebezpieczna. Luksusowe życie pozbawione starań o przetrwanie, z regularnym karmieniem i monitorowaniem jest jedyną szansą Omara.
W Singapurze zoo obywa się bez ogrodzeń i klatek. Wszystkie wybiegi zostały tak zaprojektowane, by zamiast siatek i krat zwierzęta rozdzielały wijące się strumienie i rzeki, skały, gęste krzewy i żywopłoty. Makaki bez wysiłku mogłyby przejść do orangutanów – przeskoczyć na gałąź sąsiedniego drzewa, przebiec przez płytką wodę. Tam, przy odrobinie szczęścia, ominęłyby poprowadzony tuż nad powierzchnią cienki drucik pod napięciem. Z pewnością tego próbowały. Konsekwencje musiały być nieprzyjemne, bo teraz trzymają się własnych drzew i z uwagą ogryzają porcję liściastych badyli. Wiedzą o swoim istnieniu, nawołują się czasem i obserwują, ale bez woli zbliżenia.
Do zoo przyjeżdża się sterylnie czystym metrem, ze stacjami odrobinę zbyt wystawnymi, których przestronne korytarze i wysokie perony wydłużają drogę do pociągu. Zamiast po prostu służyć szybkiej, wygodnej komunikacji, prężą się i lśnią spragnione podziwu. Rząd Singapuru subtelnie, ale nieprzerwanie przypomina obywatelom, jak wiele mu zawdzięczają. Całe to dostatnie, pilnie strzeżone życie, jakiemu z podziwem przygląda się świat. Wymalowane na peronach czarne stopy dokładnie wskazują miejsce, w którym należy oczekiwać na przyjazd pociągu. Co też Singapurczycy robią. Pierwszy niemal przywiera do szklanej ściany chroniącej peron, a kolejni stają za nim, w półmetrowych odstępach, akurat takich, by jednocześnie być i nie być wśród innych. Strzałki czerwone są dla wysiadających, zasysają ich wprost na ruchome schody. Skręcić ani pobłądzić się nie da, rozłożone ramiona strażnika peronowego wyznaczają kierunek niepodlegający dyskusji.
W wagoniku błysk. Skutek zakazu jedzenia, picia i pozostawiania śmieci, wytłoczonego pod sufitem i obarczonego dotkliwą karą. Perspektywa grzywny z pewnością odbiera apetyt, ale nie ona wisi w wystudzonym powietrzu, lecz wstyd. Samo wyobrażenie skazy na ideale wystarcza, by się powstrzymać. Foteliki najbliżej drzwi pozostają wolne, czekają na specjalnych pasażerów. Siedzi na nich naklejona Wonda. Ma jajowatą głowę, kucyki i sympatyczny uśmiech, z którym uczy Singapurczyków szlachetności. „Wstań i obudź swą dobroć. Wskaż to miejsce osobom starszym, niepełnosprawnym, ciężarnym kobietom i opiekunom z dziećmi” – mówi komiksowa dziewczynka. Z jej rozchylonych ust wydobywa się kłębuszek dobrych porad. Wonda jest powszechnie znana, opiekuje się miastem z billboardów i filmów instruktażowych. A jeśli nie ona, to w imię lepszego życia i empatii wystąpi inny przedstawiciel państwa. Przemówi z głośników na stacji, przypominając o wspólnym utrzymywaniu czystości i niepozostawianiu bagaży bez opieki. Wyświetli ostrzegawczy nakaz przechodzenia przez jezdnię po specjalnych kładkach. Przypomni o stawianiu stóp pomiędzy pomalowanymi na żółto krawędziami schodów. Powiadomi, że cała dzielnica jest monitorowana. Uprzejmie poprosi właścicieli, by sprzątali nieczystości po swoich psach. Tym życzliwym sugestiom nie wypada się przeciwstawiać. Państwo jest blisko. Ludzie tu mówią, że przesadnie niańczy. Jest troskliwą mamką i karcącym strażnikiem. Uważną instancją pozwalającą unikać niebezpieczeństw i samodzielnego podejmowania decyzji. Opiekun głaszcze, karmi, czyści wybieg. W razie potrzeby uchroni nas także przed nami samymi.
Stacje metra są połączone z przystankami autobusowymi, gdzie ustawieni w rzędy oczekują podróżni. Czekają spokojnie, bez zbędnych ruchów, zajmując jak najmniej miejsca. W autobusie błąka się arktyczne powietrze, a pasażerowie wchodzą na pokład i spoglądają w oczy kierowcy, przykładając magnetyczne karty do czytnika. Każde wejście i wyjście jest rejestrowane. Kto zapomni wymeldować się, wysiadając, zostanie ukarany automatycznym naliczeniem najwyższej stawki za przejazd. Autobus jadący z zoo sunie czteropasmowymi alejami, wzdłuż równych rzędów palm, kwitnących krzewów i trawników. Tuż za nimi lśni woda w zbiorniku retencyjnym, rozlanym jak krystaliczne jezioro pomiędzy trasami szybkiego ruchu. Singapur, ta niewielka wyspa na krańcu malezyjskiego nosa, ta mała czerwona kropka usadowiona dokładnie pomiędzy ciepłym Oceanem Indyjskim i wzburzonym Morzem Południowochińskim, traktuje rezerwy wody pitnej jak narodowe klejnoty. Już pod koniec XIX stulecia chwaliła się tym, o czym Azja Południowo-Wschodnia wciąż tylko marzy: czystą pitną wodą z kranów. Oraz niedościgłym bogactwem.
Maleńki Singapur nie posiadał żadnego z wielkich skarbów Azji – żółtego złota, szafranu, alabastru, rozległych pól ryżowych czy bawełnianych, ukrytej w skałach ropy. Ale nie ma też przeciwników, nie zna chaosu, żadnej z tak uporczywych współczesnych trosk. Jest zamożniejszy niż niejeden olbrzym i służy za ideał przyszłości wielu potężniejszym od siebie. To wyspa spełnionego sukcesu na kontynencie budzącym się do panowania nad światem. Na siedmiuset osiemnastu kilometrach kwadratowych lądu mieszkają ludzie nieznający upadków, biedy, konfliktów i niepewności. Rodzące się tu niemowlęta mają największą na świecie szansę przetrwania, najlepszą opiekę medyczną z możliwych. Dorośli cieszą się wyjątkowo długim życiem – powyżej osiemdziesięciu pięciu lat. Spożycie narkotyków jest znikome, a określana przez Bank Światowy granica ubóstwa – do niczego nieprzydatna.
Singapur jest hojny dla mieszkańców, nikomu nie odmawia swej urody, publicznych plaż i szkół, przystrzyżonych ogrodów i szerokich chodników. Mówi do swych obywateli w czterech urzędowych językach, nie dopuszcza dyskryminacji, nie zna łapówek ani drobnych taksówkarskich oszustw.
Prawdą jest, że nie dzieli swych bogactw po równo, jednym daje niebotyczne fortuny, innym – dostatnią codzienność. Nie zajmuje się szacowaniem braków, kumuluje bogactwo. Samochody luksusowe są tu częstsze niż w Monaco. Przychody z hazardu – znaczniejsze niż w Las Vegas. Aktywa pod opieką banków – pokaźniejsze niż w Szwajcarii. Koncentracja międzynarodowych firm i ich udział w gospodarce – porównywalne jedynie z Hongkongiem. Odsetek milionerów wśród sześciu milionów mieszkańców – większy niż gdziekolwiek. Co szósty człowiek ma wolny milion dolarów i jeszcze większy majątek, na przykład w nieruchomościach, które należą do najdroższych na świecie. Dlatego co dzień budzę się i zasypiam tu w wąskiej kapsule, pozbawionej światła słonecznego i świeżego powietrza. Utula mnie szum klimatyzatora i rozmów. Zbudziła mnie nad ranem pogawędka prowadzona w mieszance urdu i niemieckiego. Zadziwiona rzadką kombinacją wychyliłam się z posłania, by poznać twarze rozmówczyń. Były nimi ciemnoskóra Hinduska z kokiem z grubych jamajskich dredów oraz filigranowa dziewczyna o skośnych oczach. Gadały w najlepsze, chwytając sensy, splatając wschodnie struktury gramatyczne z zachodnimi słowami – krągłości z ostrościami. Dwa wciśnięte do kapsuły ciała z głowami zwieszonymi w dół, jak na trzepaku. Niewielki pokój w hotelu kosztowałby każdą z nas czterokrotność ceny wąskich łóżek z wysuwanymi ze ścian stolikami, na których bez obaw można pozostawić komputer, paszport i portfel.
Singapur to dukat bez rewersu, miasto bez zła.