Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W ostatniej ze swych podróży Ijon Tichy wyrusza na inspekcję Księżyca, zmienionego przez mocarstwa w gigantyczną zbrojownię i doświadczalny poligon. Dyżurny przedstawiciel ludzkości wraca na Ziemię z uszkodzonym mózgiem, a jednocześnie z ukrytą w nim informacją, na którą dybią wywiady całego świata. Sensacyjna, pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji powieść kryje w sobie głęboko ironiczne przesłanie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stanisław Lem
„Pokój na Ziemi”
© Copyright by Tomasz Lem, 2016
projekt okładki: Anna Maria Suchodolska
zdjęcie na okładce: © Czesław Czapliński/FOTONOVA
© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek
www.lem.pl
ISBN 978-83-63471-27-9
Kraków, 2019 (wydanie drugie poprawione)
Wszelkie prawa zastrzeżone
I. Podwojenie
II. Wtajemniczenie
III. W ukryciu
IV. Lunar Agency
V. Lunar Efficient Missionary
VI. Drugi zwiad
VII. Masakra
VIII. Niewidzialny
IX. Wizyty
X. Kontakt
XI. Da capo
Nie wiem, co robić. Żebym chociaż mógł powiedzieć „źle ze mną”, nie byłoby najgorzej. Nie mogę też rzec „źle z nami”, bo tylko częściowo mogę mówić o własnej osobie, aczkolwiek nadal jestem Ijonem Tichym. Od dawna mam zwyczaj głośnego mówienia przy goleniu, a teraz musiałem z tego zrezygnować, bo lewe oko przeszkadzało mi złośliwym podmrugiwaniem. Dopóki siedziałem w „LEM-ie”, nie zdawałem sobie sprawy z tego, co zaszło tuż przed startem. Ten „LEM” nie miał nic wspólnego z amerykańskim trójnogiem, którym NASA wysłała Armstronga i Aldrina po parę księżycowych kamieni. Nazywał się tak samo dla zakamuflowania mojej tajnej misji. Diabli nadali tę misję. Po powrocie z gwiazdozbioru Cielca nie zamierzałem nigdzie lecieć co najmniej przez rok. Zgodziłem się wyłącznie dla dobra ludzkości. Rozumiałem, że mogę nie wrócić. Doktor Lopez wyliczył, że mam jedną szansę na dwadzieścia i osiem dziesiętnych. To mnie nie wstrzymało. Jestem ryzykantem. Raz kozie śmierć. Wrócę albo nie wrócę, rzekłem sobie. Nie przyszło mi do głowy, że mogę wrócić, chociaż nie wrócę, bo wrócimy. Żeby to wytłumaczyć, muszę zdradzić parę spraw o najwyższym stopniu tajności, ale wszystko mi jedno. To znaczy częściowo. Przecież pisać muszę też częściowo, z wielkim trudem. Stukam na maszynie prawą ręką. Lewą musiałem przywiązać do poręczy fotela, bo była przeciwna. Wyrywała papier z maszyny, nie dała się udobruchać żadnymi argumentami, a przy krępowaniu podbiła mi oko. Jest to skutek podwojenia. Każdy ma w głowie dwie półkule mózgu połączone wielkim spoidłem. Po łacinie corpus callosum. Dwieście milionów białych włókien nerwowych łączy mózg, żeby mógł zebrać myśli, ale już nie u mnie. Ciach i po wszystkim. I nawet nie było żadnego ciachnięcia, tylko ten poligon, na którym księżycowe roboty wypróbowywały nową broń. Napatoczyłem się tam zupełnie przypadkowo. Wykonałem już zadanie, przechytrzyłem te zimne stwory, wracałem już do „LEM-a”, ale zachciało mi się siusiu. Na Księżycu nie ma ustępów. W próżni byłyby zresztą na nic. Nosi się ze sobą w skafandrze pojemnik, taki sam mieli Armstrong i Aldrin. Można więc w każdym miejscu i w każdej chwili, ale się krępowałem. Zbyt kulturalny jestem, a może raczej byłem. Tak jakoś w pełnym słońcu na środku Mare Serenitatis było niezręcznie. Trochę dalej sterczał wielki samotny głaz, więc poszedłem tam, do cienia pod tym głazem. Skąd mogłem wiedzieć, że tam działa już to ultradźwiękowe pole. Folgując sobie, poczułem w głowie jakby maleńkie pstryknięcie. Jakby mi coś nie w karku strzeliło, co bywa, ale troszkę wyżej. W środku czaszki. To była właśnie zdalna integralna kallotomia. Nic nie bolało. Zrobiło mi się dziwnie, ale zaraz przeszło i udałem się do „LEM-a”. Owszem, miałem wrażenie, że wszystko jest jakieś inne i ja trochę też, ale przypisywałem to podnieceniu, zrozumiałemu po tylu przejściach. Prawą ręką zawiaduje lewa półkula mózgu. Dlatego powiedziałem, że piszę to tylko częściowo. Prawa półkula ma coś przeciw temu, skoro przeszkadza. Okropnie to pokiełbaszone. Nie mogę powiedzieć, że ja to tylko moja lewa półkula. Muszę iść z drugą na kompromisy, toż nie będę siedział wiecznie z uwiązaną ręką. Próbowałem ją ugłaskać różnymi sposobami, ale na próżno. Jest po prostu niemożliwa. Agresywna, wulgarna i arogancka. Całe szczęście, że nie potrafi czytać wszystkiego. Tylko niektóre części mowy, najlepiej rzeczowniki. Tak jest zawsze, wiem to, bo się naczytałem już odpowiednich książek. Czasowników ani przymiotników nie rozumie jak należy, więc ponieważ patrzy na to, co tu wystukuję, muszę się wysławiać tak, żeby jej nie zirytować. Czy to się uda – nie wiem. Zresztą nikt nie wie, dlaczego całe dobre wychowanie mieści się w lewej półkuli.
Na Księżycu miałem wylądować też częściowo, ale w całkiem innym sensie, bo to było przed wypadkiem, a więc nie byłem jeszcze podwojony. Miałem się kręcić wokół Księżyca na stacjonarnej orbicie, a rekonesans miał wykonać mój zdalnik. Nawet podobny do mnie, chociaż plastikowy, z czujnikami. Siedziałem więc w „LEM-ie 1”, wylądował „LEM 2” ze zdalnikiem. Te militarne roboty są strasznie zajadłe wobec ludzi. W każdym gotowe wietrzyć przeciwnika. Tak mi przynajmniej powiedziano. Niestety, „LEM 2” nawalił i dlatego zdecydowałem się na osobiste lądowanie, żeby zobaczyć, co z nim jest, bo niecała łączność została przerwana. Siedząc w „LEM-ie 1” i nie czując już „LEM-a 2”, czułem jednak ból brzucha, który właściwie nie bolał mnie bezpośrednio, ale przez radio, bo – jak się okazało po wylądowaniu – roboty rozłamały „LEM-owi” pokrywę, wyciągnęły zdalnik i z kolei wzięły mu się do brzucha. Nie mogłem odłączyć tego kabla na orbicie, bo gdybym go odłączył, brzuch przestałby mnie wprawdzie boleć, ale utraciwszy ostatek łączności z mym zdalnikiem, nie wiedziałbym, gdzie go szukać. Mare Serenitatis, na którym wpadł w zasadzkę, jest prawie takie jak Sahara. Ponadto pomyliły mi się kable, bo choć każdy był innego koloru, było ich cholerne mnóstwo, instrukcja awaryjnej obsługi gdzieś mi się zapodziała, a zresztą szukanie jej z bólami brzucha tak mnie rozwścieczyło, że zamiast wzywać Ziemię, zdecydowałem się wylądować, chociaż ostrzegano mnie, żeby tego w żadnych okolicznościach nie robić, bo się już nie wykaraskam. Odwrót nie leży jednak w mojej naturze. Ponadto, chociaż „LEM” to tylko maszyna wypchana elektroniką, nie chciałem go zostawić na pastwę robotów.
Jak widzę, im więcej wyjaśniam, tym ciemniejsze się to robi. Chyba wezmę się do rzeczy od samego początku. Inna rzecz, że nie wiem, jaki był ten początek, bo musiałem go zapamiętać przeważnie w prawej połowie mózgu, a mając do niej odcięty dostęp, nie mogę zebrać myśli. Wnoszę to stąd, że nie pamiętam masy rzeczy i żeby się choć po trochu o nich dowiadywać, muszę lewej ręce dawać prawą takie znaki na migi, jakie należą do języka głuchoniemych, ale ona nie zawsze chce odpowiadać. Pokazuje na przykład figę, a to jest jeszcze najgrzeczniejszy wyraz jej odmiennego zdania.
Trudno, żebym nie tylko gestykulacją brał jedną ręką na spytki drugą, ale przyłożył jej dla pokonania sprzeciwu. Nie będę tu niczego owijał w bawełnę. Może dałbym wreszcie łupnia własnej kończynie, lecz sęk w tym, że tylko prawa ręka jest silniejsza od lewej. Nogi są pod tym względem jednakowe, a co gorsza, na małym palcu prawej mam zastarzały nagniotek i lewa o tym wie. Kiedy w autobusie zaszedł ten skandal i wcisnąłem lewą rękę przemocą do kieszeni, z zemsty jej noga tak nadepnęła na odcisk, że gwiazdy ujrzałem. Nie wiem, czy to efekt spadku inteligencji wywołany moją połowicznością, ale widzę, że piszę jakieś głupstwa. Noga lewej ręki to po prostu lewa noga; są chwile, kiedy moje nieszczęsne ciało rozpada się na dwa wrogie obozy.
Musiałem przerwać to pisanie, bo usiłowałem się kopnąć. To znaczy lewa noga prawą stopę, a więc nie siebie chciałem kopnąć i nie ja, czy też nie ze wszystkim ja, ale gramatyka nie jest po prostu przystosowana do takich sytuacji. Już prawie wziąłem się do ściągania bucików, ale dałem spokój. Człowiek nawet w takiej biedzie nie powinien robić z siebie błazna. Co, mam sobie poprzetrącać kulasy, żeby się dowiedzieć, jak było z tą instrukcją i z tymi kablami? Niegdyś biłem się co prawda z samym sobą, ale w odmiennych okolicznościach. Raz wcześniejszy z późniejszym, w pętli czasu, a raz po zatruciu benignatorami. Biłem się, owszem, ale pozostawałem niepodzielnym sobą, i każdy, kto zechce, może wczuć się w takie położenie. Alboż to ludzie w średniowieczu nie spuszczali samym sobie cięgów dla pokuty? Nikt jednak nie wczuje się we mnie teraz. To niemożliwe. Nie mogę nawet rzec, że mnie jest dwóch, bo na rozum biorąc i to nieprawda. Jest mnie dwóch, czyli częściowy jestem też częściowo, bo nie w każdej sytuacji. Jeśli chcecie się dowiedzieć, co mnie spotkało, musicie bez gadania i protestów czytać wszystko, co piszę, po kolei, nawet nic nie rozumiejąc. To i owo z czasem się przejaśni. Nie do samego końca, pewno, bo do końca można tylko przez kallotomię, tak samo jak nie da się wytłumaczyć, co to znaczy być jakąś wydrą lub żółwiem. Gdyby już ktoś, mniejsza o to jak, został żółwiem albo tą wydrą, i tak nie będzie mógł nic o tym zakomunikować, boż zwierzęta nie mówią ani nie piszą. Zwyczajni ludzie, do których należałem przez znaczną część życia, nie pojmują, jak to może być, żeby facet z rozciętym mózgiem był niby dalej sobą, a wygląda na to, że jest, skoro mówi o sobie JA, a nie MY, chodzi całkiem normalnie, rozmawia do rzeczy, kiedy je, też w niczym nie poznać, że prawa półkula nie wie, co robi lewa (w moim przypadku z wyjątkiem zupy z krupkami), a zresztą są tacy, co twierdzą, że kallotomie musiały już być u narodzin Pisma Świętego, skoro jest w nim powiedziane, że lewa ręka nie musi wiedzieć, co czyni prawa, ale ja to mam za przenośnię religijną.
Pewien facet prześladował mnie przez dwa miesiące, żeby wydusić ze mnie prawdę. Składał mi wizyty w najbardziej niestosownych porach, żeby zamęczać mnie pytaniami, ilu mnie naprawdę jest. Fachowe podręczniki, które mu dawałem, żeby sam sobie przeczytał i się dowiedział, nic mu nie dały, zresztą tak samo jak mnie. Pożyczałem mu te książki, żeby się odczepił. Poszedłem wtedy kupić sobie buciki bez sznurowadeł, takie z elastyczną gumą na wierzchu, dawniej zwane zdaje się sztybletami, bo gdy mej lewej części nie chciało się iść na spacer, nie byłem w stanie zasznurować bucików. Com prawą zawiązał, lewa ręka rozwiązywała. Postanowiłem więc kupić te sztyblety i jeszcze parę gimnastycznych pantofli do biegania, nie żeby mi się chciało uprawiać milami modny jogging, ale żeby dać szkołę prawej półkuli mózgu, bo wtedy nie potrafiłem się jeszcze ani w ząb porozumieć z nią i byłem tylko coraz bardziej zły i w siniakach. Mając sprzedawcę w sklepie za zwykłego subiekta, coś tam bąknąłem, żeby usprawiedliwić dziwne me zachowanie, właściwie nie moje. Po prostu, kiedy klęczał przede mną z łyżką do butów, lewą ręką złapałem go za nos. To znaczy, ona go złapała i usiłowałem się usprawiedliwić, a właściwie zwalić to na nią. Myślałem, że jeśli nawet weźmie mnie za wariata (skąd sprzedawca w sklepie z obuwiem miałby coś wiedzieć o kallotomii?), wyjdę na swoje, bo sprzeda mi w końcu te buciki. Wariat też nie musi chodzić boso. Niestety, był to zarobkujący dorywczo student filozofii i cholernie go wzięło.
– Na zdrowy rozum i na litość boską, panie Tichy! – krzyczał w moim mieszkaniu. – Przecież logika powiada, że albo jesteś pan jeden, albo więcej! Jeżeli pana prawa ręka wciąga spodnie, a lewa jej nie daje, to znaczy, że za każdą stoi określona połowa mózgu, który sobie coś myśli, a przynajmniej chce, skoro nie ma ochoty na to, na co ma ochotę druga połowa. Gdyby tak nie było, to awanturowałyby się ze sobą także poodcinane ręce i nogi, czego one, jak wiadomo, nie robią!
Dałem mu wtedy Gazzanigę. Najlepszą monografią rozciętego mózgu i skutków tej operacji jest książka profesora Gazzanigi Bisected Brain, wydana jeszcze w roku 1970 przez Appleton Century Crofts z Educational Division in Meredith Corporation, i żeby mi się tak mózg zrósł na powrót, jak mówię świętą prawdę, żem nie wymyślił ani tego Michaela Gazzanigi, ani jego taty (któremu poświęcił swą monografię), który zwał się Dante Achilles Gazzaniga i też był doktorem (M.D.). Kto nie wierzy, niech pobieży zaraz do najbliższej medycznej księgarni, a mnie da święty spokój.
Ten typ, który mnie prześladował, żeby wycisnąć ze mnie zeznania, jak to jest żyć w podwojeniu, niczego się ode mnie nie dowiedział, wskórał tylko tyle, że doprowadził obie me półkule do zgodnej wściekłości, skoro złapałem go oburącz za kark i wyrzuciłem za drzwi. Takie chwilowe harmonie mego rozkojarzonego jestestwa zdarzają się nieraz, ale nic z tego dalej nie wiem.
Ten młodociany filozof telefonował do mnie potem w środku nocy, sądząc, że wyrwany ze snu wyznam mu swój niesamowity sekret. Prosił, żebym przykładał słuchawkę raz do lewego, a raz do prawego ucha, nie zważając na soczyste określenia, jakimi go raczyłem.
Utrzymywał uparcie, że nie jego pytania są idiotyczne, lecz stan, w jakim się znajduję, jest bowiem sprzeczny z całą antropologiczną, egzystencjalną i jeszcze tam jakąś filozofią człowieka jako istoty rozumnej i świadomej własnego rozumu. Musiał być świeżo po egzaminach cały ten student filozofii, sypał bowiem Heglami, Kartezjuszami (Myślę, więc Jestem, a nie Myślimy, więc Jesteśmy), Husserlem mnie atakował i dokładał Heideggera, by dowieść, że to, co ze mną jest, być nie może jako sprzeczne ze wszystkimi wykładniami życia duchowego, które zawdzięczamy nie jakimś chłystkom przecież, lecz najgenialniejszym myślicielom dziejów, którzy przez ładnych parę tysięcy lat, począwszy od Greków, zajmowali się badaniem introspekcyjnym jaźni, a potem przychodzi facet z przeciętym spoidłem wielkim mózgu i niby jest zdrów jak ryba, lecz jego prawa ręka nie wie, co czyni lewa, z nogami jest to samo, a przy tym jedni eksperci powiadają, że ma świadomość tylko z lewej strony, bo prawa to tylko bezduszny automat, drudzy, że ma dwie, lecz prawa jest niema, bo ośrodek Broca mieści się w lewym płacie skroniowym, trzeci, że on ma dwie częściowo rozdzielone jaźnie, i to już jest szczyt wszystkiego. Skoro nie można częściowo wyskoczyć z pociągu, krzyczał na mnie, ani częściowo umrzeć, to nie można też częściowo myśleć! Potem nie wyrzucałem go już z domu, bo było mi go żal. Z rozpaczy usiłował mnie przekupić. Zwał to przyjaznym podarunkiem. Osiemset czterdzieści dolarów, przysięgał, że to są wszystkie jego oszczędności na wakacje z dziewczyną, ale był gotów zrezygnować i z nich, i nawet z niej, bylebym wyznał mu na Boga, KTO myśli, kiedy myśli moja prawa półkula, a JA nie wiem, CO ona myśli. Kiedy zaś odsyłałem go do profesora Ecclesa (bo on uważa, że prawa w ogóle nie myśli, jako zwolennik teorii świadomości z lewej strony), wyrażał się brzydko o Ecclesie. Wiedział już bowiem, że powolutku nauczyłem prawą połówkę języka głuchoniemych, więc chciał, żebym to ja poszedł do Ecclesa wyjaśnić mu, że jest w błędzie. Zamiast chodzić wieczorami na wykłady, zaczytywał się w pismach medycznych, wiedział już, że drogi nerwowe są skrzyżowane, i szukał w najgrubszych podręcznikach odpowiedzi na pytanie, po jaką cholerę nastąpiło to skrzyżowanie, dlaczego prawy mózg zawiaduje lewą połową ciała i na odwrót, lecz oczywiście nigdzie nie było o tym ani jednego słowa. Albo to nam pomaga w byciu człowiekiem, rezonował, albo przeszkadza. Psychoanalitycznych autorów studiował i znalazł jednego, który sądził, że w lewej półkuli tkwi świadomość, a w prawej podświadomość, ale udało mi się wybić mu to z głowy. Byłem ze zrozumiałych przyczyn bardziej oczytany od niego. Nie chcąc ani bić się ze sobą, ani z facetem, który płonął żądzą wiedzy, wyjechałem, a właściwie uciekłem przed nim do Nowego Jorku i wpadłem z deszczu pod rynnę.
Wynająłem garsonierę na Manhattanie i jeździłem metrem lub autobusem do biblioteki publicznej czytać Yozatitza, Wernera, Tuckera, Woodsa, Shapirę, Riklana, Schwartza, Szwarca, Shwartsa, Sai-Mai-Halassza, Rossiego, Lishmana, Kenyona, Harveya, Fischera, Cohena, Brumbacka i coś trzydziestu różnych Rappaportów, i prawie za każdym razem dochodziło po drodze do drastycznych scen, bo co przystojniejsze kobiety, zwłaszcza blondynki, szczypałem w zadek. Robiła to naturalnie moja lewa ręka, nie zawsze nawet w tłoku, ale proszę usprawiedliwić coś takiego w paru słowach! Nie to było najgorsze, żem raz i drugi dostał po gębie, lecz to, że większość nagabywanych w ten sposób wcale nie miała mi tego za złe. Owszem, uważały to za wstęp do małego romansu, a romans był ostatnią rzeczą, jaką podówczas miałem w głowie. O ile mogłem się zorientować, policzkowały mnie aktywistki Women’s Liberation, zresztą bardzo rzadko, bo przystojnych jest wśród nich tyle, co nic.
Widząc, że nie wymotam się sam z koszmarnego położenia, skontaktowałem się na koniec z czołowymi autorytetami. Ci uczeni zajęli się mną, owszem. Zostałem zbadany, prześwietlony, stachistoskopizowany, drażniony prądem, owinięty czterystu elektrodami, uwiązany do specjalnego fotela, nakłoniony do oglądania godzinami przez szczelinowy przeziernik jabłek, psów, widelców, grzebieni, starców, stołów, myszy, grzybów, cygar, szklanek, gołych kobiet, niemowląt oraz paru tysięcy innych rzeczy wyświetlanych na ekranie, za czym powiedzieli mi, co sam już przedtem doskonale wiedziałem, że kiedy pokazują mi w tym aparacie kulę bilardową tak, by widziała ją tylko moja lewa półkula, to prawa ręka wsadzona do worka z różnymi przedmiotami nie potrafi wyjąć z tego worka takiej kuli, i na odwrót, gdyż nie wie lewica, co czyni prawica. Uznali mnie wówczas za przypadek banalny i przestali się mną zbytnio interesować, nie pisnąłem bowiem ani słowa o tym, że uczę moją niemą połowę języka głuchoniemych. Przecież chciałem się od nich dowiedzieć czegoś o sobie, nie byłem więc zainteresowany ich dokształcaniem.
Poszedłem potem do profesora S. Turteltauba, który miał na pieńku ze wszystkimi tamtymi, ale zamiast mnie oświecić co do mego stanu, wyjawił mi, jaka to zgraja i sitwa, czego słuchałem zrazu z napięciem, przypuszczając, że pomiata nimi z przyczyn teoriopoznawczych. Turteltaubowi szło jednak tylko o to, że utrącili jego projekt. Kiedy byłem ostatni raz u panów Globusa i Savodnicka, czy może innych specjalistów, bo trochę mi się pomieszali, tylu ich było, dowiedziawszy się, że chodzę do Turteltauba, najpierw się na mnie co nieco obrazili, a potem oświadczyli, że wykluczyli go z ich naukowej społeczności z przyczyn etycznych. Turteltaub chciał mianowicie, żeby skazanym na dożywocie lub na śmierć mordercom proponować zamianę kary na poddanie się kallotomii. Tłumaczył, że skoro kallotomizuje się wyłącznie epileptyków ze wskazań lekarskich, nie wiadomo, czy skutki przecięcia spoidła będą u zwykłych ludzi takie same, i że każdy, włącznie z nim, gdyby na przykład zakatrupił swą teściową i miał zginąć za to na krześle elektrycznym, wolałby na pewno, żeby mu raczej przecięto corpus callosum, ale emerytowany sędzia Sądu Najwyższego Klössenfänger orzekł wówczas, że nawet pomijając względy etyczne, lepiej na to nie iść, bo gdyby się okazało, że biorąc się do teściowej, z premedytacją działała tylko lewa półkula Turteltauba, natomiast prawa nic nie wiedziała, a nawet protestowała, lecz uległa dominującej, i po wewnętrznej walce duchowo-mózgowej doszłoby do mordu, powstałby koszmarny precedens, gdyż należałoby po rozprawie zamknąć jedną półkulę, a drugą oczyszczoną z winy zwolnić. W efekcie morderca zostałby skazany na śmierć tylko w pięćdziesięciu procentach.
Nie mogąc się dochrapać tego, o czym marzył, Turteltaub operował z konieczności małpy, bardzo kosztowne w przeciwieństwie do morderców, a subwencję wciąż mu zmniejszano, i rozpaczał, że skończy na szczurach i świnkach morskich, chociaż przecież to nie to samo. Zarazem członkinie Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, jako też Związku do Walki z Wiwisekcją wybijały mu regularnie szyby w oknach, a nawet podpalono mu samochód. Ubezpieczyciel nie chciał płacić, utrzymując, iż nie ma dowodu, że to nie on podpalił własne auto, mając na oku dwie pieczenie naraz: sądowne ściganie tych opiekunek zwierząt oraz materialny zysk, bo auto było stare. Tak mnie zanudzał, że chcąc, by przestał, wspomniałem o mowie gestykulacyjnej, której lekcji udzielałem prawą ręką lewej. Zrobiłem to w złą godzinę. Natychmiast zatelefonował do Globusa, a może do Maxwella, żeby zapowiedzieć pokaz w towarzystwie neurologicznym przypadku, którym wdepcze ich wszystkich w proch. Widząc, na co się zanosi, bez pożegnania wybiegłem od Turteltauba i pojechałem prosto do mego hotelu, ale tamci czekali już na mnie w hallu. Zobaczywszy ich rozognione twarze i oczy płonące niezdrową ciekawością badawczą, powiedziałem, że owszem, zaraz pojadę z nimi na klinikę, tylko przebiorę się w pokoju, a gdy oczekiwali mnie na dole, uciekłem po drabinie pożarowej z jedenastego piętra, żeby pierwszą złapaną taksówką pognać na lotnisko. Było mi właściwie wszystko jedno, dokąd polecę, byle być jak najdalej od tych uczonych, a że pierwsza kursowa maszyna leciała do San Diego, udałem się tam i w małym, paskudnym hoteliku, który był istną spelunką różnych ciemnych typów, nawet nie rozpakowawszy walizki, zatelefonowałem do Tarantogi o pomoc.
Tarantoga był na szczęście w domu. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Przyleciał nocą do San Diego i kiedy wszystko mu opowiedziałem możliwie zwięźle i dokładnie, postanowił się mną zająć jako dobra dusza, a nie jako naukowiec. Za jego poradą zmieniłem hotel i zacząłem zapuszczać brodę, on zaś miał rozejrzeć się za takim znawcą rzeczy, który przysięgę Hipokratesa ceni wyżej od przynoszącego rozgłos ciekawego przypadku. Na trzeci dzień doszło między nami do niesnasek, bo przyszedł, żeby mnie pocieszyć dobrymi, konkretnymi wiadomościami, a ja okazałem mu wdzięczność tylko częściowo. Zdenerwowała go moja mimika lewostronna, bo robiłem do niego wciąż perskie oko. Tłumaczyłem mu wprawdzie, że to nie ja, że to tylko prawa półkula mego mózgu, nad którą nie panuję, on jednak, zrazu uśmierzywszy się nieco, znów wszczął pretensje, bo palnął, że nie wszystko jest w porządku. Nawet jeśli w mym jednym ciele jest mnie dwóch, to z tych szyderczych i sarkastycznych min, jakie połowicznie wycinam, widać jak na dłoni, że już uprzednio musiałem co najmniej po części żywić do niego animozję, ujawniającą się obecnie jako czarna niewdzięczność, on zaś mniema, że albo jest się przyjacielem na całego, albo wcale. Pięćdziesięcioprocentowa przyjaźń nie jest w jego guście. Jakoś go jednak w końcu uspokoiłem, a kiedy poszedł, kupiłem sobie przepaskę na oko.
Specjalistę znalazł dla mnie aż w Australii, więc polecieliśmy razem do Melbourne. Był to profesor Joshua McIntyre, który wykładał tam neurofizjologię, a jego ojciec był najserdeczniejszym przyjacielem ojca Tarantogi i bodaj nawet jakimś pociotkiem. McIntyre budził zaufanie już samym wyglądem. Był wysoki, z siwą, szczotkowatą czupryną, nadzwyczaj spokojny, rzeczowy i, jak mnie zapewnił Tarantoga, ludzki. Nie było więc mowy o tym, żeby chciał mnie wykorzystać albo skumać się z Amerykanami, którzy ze skóry już wyłazili, chcąc wpaść na mój trop. Zbadawszy mnie, co trwało trzy godziny, postawił na biurku flaszkę whisky, nalał mnie i sobie, a gdy atmosfera zrobiła się przez to towarzyska, założył nogę na nogę, pomyślał, zebrał się w sobie i rzekł:
– Panie Tichy, będę mówił do pana w liczbie pojedynczej, bo to wygodniejsze. Stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, że przecięto panu wielkie spoidło mózgu od comissura anterior aż do posterior, chociaż na czaszce nie ma pan ani śladu potrepanacyjnej blizny…
– Ależ ja panu mówiłem już, profesorze – przerwałem mu – że nie było żadnej trepanacji, tylko działanie nową bronią. To ma być broń przyszłości, żeby nikogo nie zabijać, tylko całej atakującej armii zrobić totalną i zdalną cerebellotomię. Mając odcięty móżdżek, każdy żołnierz zwaliłby się momentalnie jak długi, boby go to sparaliżowało. Tak mi powiedziano w tym ośrodku, którego nazwy nie mogę panu zdradzić. Przypadkiem stanąłem jednak jakoś bokiem, czy jak tam, względem tego pola ultradźwiękowego, sagittalnie, jak mówią lekarze. Zresztą nie jest to całkiem pewne, wie pan, bo te roboty pracują potajemnie i działanie tych ultradźwięków nie jest jasne…
– Mniejsza o to – rzekł profesor, patrząc na mnie dobrymi, mądrymi oczyma zza złotych okularów. – Okoliczności pozamedyczne nie będą nas obecnie zajmować. Co do ilości umysłów w kallotomizowanym człowieku, panuje obecnie osiemnaście teorii. Ponieważ każdą popierają pewne eksperymenty, zrozumiałe, że żadna nie może być ani w pełni fałszywa, ani prawdziwa. Nie jest pan jeden, nie jest pana dwóch i o ułamkach też mowy być nie może.
– Więc ilu mnie właściwie jest? – spytałem zaskoczony.
– Nie ma dobrej odpowiedzi na źle postawione pytanie. Wyobraź pan sobie dwu bliźniaków, którzy od urodzenia nie robią nic innego, jak tylko dwuręczną piłą piłują drzewo. Pracują zgodnie, gdyż inaczej nie mogliby piłować, a kiedy zabrać im tę piłę, upodobnią się do pana w obecnym stanie.
– Ale przecież każdy z nich, czy piłuje, czy nie, ma jedną jedyną świadomość – rzekłem rozczarowany. – Profesorze, pańscy koledzy w Ameryce uczęstowali mnie już kupą takich przypowieści. O bliźniakach z piłą też już od nich słyszałem.
– Jasne – rzekł McIntyre i mrugnął do mnie lewym okiem, aż pomyślałem, że może jemu też coś przecięto. – Moi amerykańscy koledzy są ciemni jak tabaka w rogu, a takie porównania są do jasnej bani. Umyślnie zacytowałem tę rzecz z bliźniakami wymyśloną przez jednego z Amerykanów, bo prowadzi na manowce. Gdyby pracę mózgu przedstawić graficznie, wygląda ona u pana jak duża litera Y, ponieważ nadal ma pan jednolity pień mózgu i śródmózgowie. To jest trzonek ypsylona, półkule natomiast są rozdzielone jak ramiona tej litery. Rozumie pan? Intuicyjnie można to łatwo… – Profesor urwał i jęknął, bo kopnąłem go w rzepkę.
– To nie ja, to moja lewa noga, przepraszam – zawołałem pośpiesznie. – Ja naprawdę nie chciałem…
McIntyre, uśmiechnąwszy się wyrozumiale (ale w tym uśmiechu był niejaki przymus, niczym na twarzy psychiatry udającego, że wariat, który go ugryzł, jest normalnym, sympatycznym facetem), wstał, żeby odsunąć się ode mnie razem z fotelem na bezpieczną odległość.
– Prawa półkula jest z reguły znacznie agresywniejsza od lewej. To fakt – powiedział, ostrożnie dotykając kolana. – Mógłby pan jednak trzymać nogi splecione, a ręce też, wie pan. To nam ułatwi rozmowę…
– Próbowałem, ale szybko mi drętwieją. A poza tym, za pozwoleniem, ten ypsylon nic mi nie wyjaśnia. Gdzie zaczyna się w nim świadomość – pod rozdwojeniem, w nim samym, jeszcze wyżej, czy jak?
– Tego nie można dokładnie się dowiedzieć – rzekł profesor, poruszając nadal kopniętą nogą, którą pieczołowicie sobie masował. – Mózg, drogi panie Tichy, składa się z wielkiej ilości czynnościowych podzespołów, które u normalnego człowieka mogą się rozmaicie łączyć dla wykonania różnych zadań. U pana najwyższe zespoły są trwale rozłączone i tym samym nie mogą się ze sobą komunikować.
– I o tych podzespołach też już słyszałem sto razy, za pańskim pozwoleniem. Nie chcę być niegrzeczny, profesorze, a przynajmniej mogę pana zapewnić, że moja lewa półkula, ta, która teraz mówi do pana, nie chce być niegrzeczna, ale ja dalej nic nie wiem. Ruszam się przecież całkiem normalnie, jem, chodzę, czytam, śpię i tylko muszę pilnować lewej ręki i nogi, bo bez żadnego ostrzeżenia zaczynają się skandalicznie zachowywać. Chcę się dowiedzieć, KTO urządza te psikusy. Jeśli mój mózg, to czemu JA o tym nic nie wiem?
– Ponieważ półkula, która to sprawia, jest niema, panie Tichy. Ośrodek mowy znajduje się w lewej, w pła…
Na podłodze leżały między nami całe zwoje kabla od różnych aparatów, którymi McIntyre przedtem mnie badał. Zauważyłem, że moja lewa noga zaczyna jakby bawić się tymi kablami. Owinęła sobie jeden, gruby, w czarnej błyszczącej izolacji, wokół kostki, ale nie przypisałem temu większego znaczenia, aż nagle szarpnąwszy mocno i szybko wstecz, pociągnęła za ów kabel, który, jak się okazało, był owinięty wokół nogi krzesła, na którym siedział profesor. Krzesło stanęło dęba, a profesor rymnął na linoleum. Był to jednak, jak się natychmiast okazało, wytrawny lekarz i panujący nad sobą uczony, bo zbierając się z podłogi, mówił prawie równym głosem:
– To nic. Proszę się nie przejmować. Prawa półkula zawiaduje stereognozją i dlatego jest przy tego typu czynnościach zręczniejsza. Proszę pana jednak ponownie, drogi panie, żebyś pan usiadł z dala od biurka, od kabli, i w ogóle od wszystkiego. To nam ułatwi rozmowę i obmyślenie właściwej terapii.
– Ja chcę tylko wiedzieć, gdzie jest moja świadomość – odparłem, odwijając z nogi kabel, co nie było łatwe, bo przycisnęła się silnie do linoleum.
– Przecież to niby ja panu wyrwałem krzesło spod siedzenia, ale zarazem nie miałem tego zamiaru. Więc KTO to zrobił?
– Pańska lewa dolna kończyna zawiadywana przez lewą półkulę. – Profesor poprawił przekrzywione okulary, odsunął krzesło jeszcze trochę dalej, ale po małym namyśle nie usiadł, lecz stanął za nim i ujął jego oparcie w ręce. Nie wiem, którą półkulą pomyślałem sobie, że może przyszła już nań ochota do kontrataków.
– W ten sposób możemy gwarzyć do sądnego dnia – rzekłem, czując, jak cała lewa strona mego ciała się spręża. Zaniepokojony splotłem nogi i ręce. McIntyre, obserwując mnie bacznie, dalej mówił miłym głosem.
– Lewa półkula dominuje dzięki ośrodkom mowy. Rozmawiając teraz z panem, rozmawiam zatem z nią, prawa zaś może się temu jedynie przysłuchiwać. Jej znajomość mowy jest mocno ograniczona.
– Może u innych, nie u mnie – odparłem, dla większej pewności biorąc się prawą ręką za przegub lewej. – Ona faktycznie jest niema, ale nauczyłem ją języka głuchoniemych, wie pan. Sporo zdrowia mnie to kosztowało.
– Nie może być!
W oczach profesora pojawił się błysk, który widziałem już u jego amerykańskich konfratrów, i pożałowałem szczerości, było już jednak za późno na taką refleksję.
– Ależ ona nie włada składnią czasownikową! To zostało stwierdzone…
– To nic. Czasowniki nie są konieczne.
– Więc proszę, niechże pan zaraz spyta ją, to znaczy siebie, więc ją, chcę powiedzieć, co sądzi o naszej rozmowie. Potrafi pan?
Chcąc nie chcąc, wziąłem prawą rękę do lewej, najpierw parokrotnie pogłaskałem ją dla udobruchania, bo wiedziałem, że dobrze jest tak zacząć, potem zaś jąłem robić właściwe znaki, dotykając wnętrza lewej dłoni. Po chwili jej palce zaczęły się ruszać. Patrzałem na nie dobrą chwilę, po czym starając się ukryć zezłoszczenie, położyłem lewą rękę na kolanie, chociaż się opierała. Oczywiście zaraz uszczypnęła mnie porządnie w udo. Mogłem się tego spodziewać, ale nie chciałem robić na oczach profesora przedstawienia, mocując się z samym sobą.
– No, no, i co powiedziała? – pytał profesor, nieostrożnie wychylając się zza krzesła.
– Nic istotnego.
– Ależ najwyraźniej widziałem, że robiła jakieś znaki. Czy były nieskoordynowane?
– Dlaczego? Były bardzo dobrze skoordynowane, ale to głupstwo.
– Niechże pan mówi! W nauce nie ma głupstw.
– Powiedziała: „Ty dupa”.
Profesor nawet się nie uśmiechnął, taki był zafrapowany.
– Naprawdę? Proszę ją teraz spytać o mnie.
– Jeśli pan sobie życzy.
Znów wziąłem się do lewej ręki, wskazałem palcem profesora i tym razem nie musiałem jej nawet specjalnie ugłaskiwać, bo odpowiedziała momentalnie.
– I co?
– „Też dupa”.
– Tak powiedziała?
– Tak. Rzeczywiście nie daje sobie rady z czasownikami, ale zrozumieć ją można. Ale ja w dalszym ciągu nie wiem, KTO mówi. Na migi, ale to przecież wszystko jedno. Do pana mówię ustami, a do niej muszę palcami, więc jak to właściwie jest? W mojej głowie jest i Ja, i jakiś On? Jeżeli jest ON, to dlaczego ja o nim nic nie wiem i w ogóle go nie czuję ani nie doświadczam jego przeżyć, ani emocji, ani niczego, chociaż jest w MOJEJ głowie i stanowi część MOJEGO mózgu? Przecież nie jest na zewnątrz. Żebym miał jakieś rozdwojenie świadomości, żeby mi się wszystko pomykiciło, jeszcze bym to mógł pojąć, ale tego nie. Skąd on się wziął, ten On? Czy to też jest Ijon Tichy? A jeżeli nawet jest, to dlaczego muszę się do niego zwracać okrężnie, poprzez rękę, i dostaję odpowiedzi też okrężną drogą, profesorze? On, czy też ona, jeżeli to ma być półkula mego mózgu, nie takie rzeczy potrafi robić. Żeby chociaż był, czy też była, niespełna zmysłów. Toż wplątywała mnie nieraz w rozmaite skandale. – Nie widząc dłużej sensu w powściągliwości, opowiedziałem mu o historiach z autobusów i z metra. Był nimi zafascynowany.
– Wyłącznie blondynki?
– Tak. Mogą być zresztą tlenione, to nie ma znaczenia.
– Czy posuwa się dalej?
– W autobusie nie.
– A gdzieś indziej?
– Nie wiem, nie próbowałem. To znaczy, nie dawałem mu szans. Albo jej, jeśli pan woli. Skoro pan już tak dokładnie chce wszystko wiedzieć, to dodam, że parę razy zostałem przez to spoliczkowany. Kiedy dostałem w policzek, byłem po prostu wściekły i zmieszany, bo nie czułem się wcale winny, a jednocześnie czułem rozbawienie. Natomiast raz dała mi po twarzy dziewczyna, która musiała być leworęczna, więc w lewy policzek, i wtedy nie czułem już ani śladu rozbawienia czy wesołości. Zastanowiłem się nad tym i wyszło mi na to, że mogę zrozumieć tę różnicę.
– Ależ oczywiście! – zawołał profesor. – Lewy Tichy dostał w twarz za prawego i to właśnie prawego rozbawiło. Natomiast kiedy prawy dostał za prawego, nie było mu to wcale zabawne. Dostał, aby tak rzec, nie tylko za swoje, ale i w swoją część twarzy.
– Ano właśnie. Więc jednak jakaś komunikacja niby jest w mojej nieszczęsnej głowie, ale raczej emocjonalna niż myślowa. Emocje też się jednak przeżywa, a ja wprost nic o tym nie wiem. Gdyby nie były świadome, dobrze, ale jak mogą nie być? W końcu ten cały Eccles z jego automatycznymi odruchami opowiada androny. Wypatrzyć w tłoku pociągające dziewczę, manewrować tak, żeby się do niego zbliżyć, zrazu nie wiedząc po co, stanąć za nim, i tak dalej – to przecież jest cała przemyślana akcja, a nie jakieś tam bezmyślne odruchy. Akcja przemyślana, czyli świadoma. Ale KOMU? KTO ją obmyśla, kto ma tę świadomość, skoro nie JA?
– Ach, wie pan – rzekł bardzo wciąż podniecony profesor – to można w końcu wytłumaczyć. Światło świecy widać w ciemności, ale nie na słońcu. Prawy mózg ma może jakąś tam świadomość, ale słabiutką jak świeca, świadomość lewego jako dominująca ją gasi. To całkiem mo…
Profesor schylił się błyskawicznie, dzięki czemu nie dostał bucikiem w głowę. Lewa noga zesunęła go sobie, najpierw opierając obcas o nogę krzesła, a potem skoczyła do przodu tak silnym wyrzutem, że bucik jak pocisk, o włos minąwszy profesora, huknął w ścianę.
– Może jest, jak pan mówi, zauważyłem, ale drażliwa to ona jest cholernie.
– Być może czuje się zagrożona w niejasny dla siebie sposób, pod wpływem naszej rozmowy, a raczej tego, co mogła z niej fałszywie zrozumieć – rzekł profesor. – Kto wie, czy nie należałoby zwracać się do niej bezpośrednio?
– Tak jak ja to robię? – domyśliłem się. – Tego nie brałem dotąd pod uwagę. Ale po co właściwie. Co pan chce jej zakomunikować?
– To zależeć będzie od jej reakcji. Pana przypadek jest unikalny. Nie było dotąd człowieka całkowicie zdrowego na umyśle, i to o umyśle nieprzeciętnym, poddanego kallotomii.
– Sprawę należy postawić jasno – odparłem, gładząc grzbiet lewej ręki, żeby ją uspokoić, bo zaczęła się ruszać, zginając i rozginając palce, co mi wyglądało podejrzanie. – Mój interes nie pokrywa się z interesem nauki. I to tym bardziej, im bardziej jestem przypadkiem unikalnym, jak pan powiada. Jeżeli pan albo ktoś inny zacznie dogadywać się z NIĄ – pan wie, co mam na myśli – może to się okazać dla mnie niekorzystne, a nawet paskudnie szkodliwe, gdyby się coraz bardziej usamodzielniała.
– Och, to niemożliwe! – rzekł stanowczo profesor, zbyt stanowczo jak na mój gust. Zdjął okulary i przecierał je irchą. Jego oczy bez szkieł nie miały wyrazu lekkiej bezradności, jak zwykle u tego, kto bez okularów nic prawie nie widzi. Zerknął na mnie tak bystro, jakby nie potrzebował szkieł, i zaraz spuścił wzrok.
– Kiedy zawsze zachodzi to właśnie, co jest niemożliwe – powiedziałem, starannie ważąc słowa. – Cała historia ludzkości też składa się z samych niemożliwych rzeczy, i postęp nauki też. Pewien młody filozof tłumaczył mi, że stan, w jakim się znajduję, jest niemożliwy, przeczy bowiem wszystkim ustaleniom filozofii. Świadomość ma być niepodzielna. Tak zwane rozdwojenia świadomości to przecież w istocie jej następujące po sobie odmienione stany, połączone z zakłóceniami pamięci i poczucia identyczności. To nie jest tort!
– Widzę, że naczytał się pan sporo fachowej literatury – zauważył profesor, wkładając na nos szkła. Dodał coś, czego nie dosłyszałem. Chciałem powiedzieć, że świadomości nie można podług filozofów kroić na kawałki jak tort, ale urwałem, bo moja lewa ręka, wetknąwszy palce w dłoń, prawej zaczęła robić znaki. To się dotąd nie zdarzyło. McIntyre zauważył, że patrzę na własne ręce, i zorientował się w lot.
– Czy o n a coś mówi? – spytał przyciszonym głosem, jakim się mówi przy kimś, nie chcąc, by dosłyszał.
– Tak.
Byłem bardzo zaskoczony, ale powtórzyłem jednak za ręką:
– Ona chce kawałek tortu.
Zachwyt, który odmalował się na twarzy profesora, zmroził mnie. Zapewniwszy na migi lewą rękę, że dostanie tort, jeśli spokojnie zaczeka, wróciłem do swego.
– Z waszego punktu widzenia byłoby świetnie, gdyby o n a usamodzielniała się coraz bardziej. Nie mam tego za złe, bo rozumiem, że byłaby to niesłychana rzecz, dwaj w pełni rozwinięci faceci w jednym ciele, ileż w tym możliwych odkryć, badań i tak dalej. Mnie jednak takie zaprowadzenie demokracji w mojej głowie nie urządza. Chcę być coraz mniej, a nie coraz mocniej podwojony.
– Wyraża pan wotum nieufności? Ja to też doskonale rozumiem… – Profesor uśmiechał się życzliwie. – Najpierw zapewniam pana, że wszystko, czego się dowiedziałem o panu, zachowam dla siebie. Pod pieczęcią tajemnicy lekarskiej. A ponadto, nie myślę nawet sugerować panu jakiejś konkretnej terapii. Zrobi pan to, co uzna pan sam za właściwe. Proszę się dobrze zastanowić, nie tu i nie zaraz, oczywiście. Czy długo zostaje pan w Melbourne?
– Tego też jeszcze nie wiem. W każdym razie pozwolę sobie do pana zatelefonować.
Tarantoga, który siedział w poczekalni, zerwał się na mój widok.
– I jakże…? Profesorze…? Ijonie…?
– Na razie żadne decyzje jeszcze nie zapadły – oficjalnie powiedział McIntyre. – Pan Tichy ma rozmaite wątpliwości do rozgryzienia. Ja w każdym razie stoję do jego dyspozycji.
Jako człowiek słowny kazałem po drodze zatrzymać się taksówce przy jakiejś cukierni, żeby kupić kawałek tortu, który musiałem zjeść w aucie od razu, bo się tego domagała, choć sam nie odczuwałem apetytu na słodycze. Postanowiłem jednak przynajmniej przez jakiś czas nie zadręczać się pytaniami, K T O wobec tego ma apetyt, skoro nikt oprócz mnie nie mógł na takie pytania odpowiedzieć, a ja nie umiałem.
Mieliśmy z Tarantogą pokoje tuż obok siebie, więc poszedłem do niego i z grubsza przedstawiłem mu przebieg wizyty u McIntyre’a. Ręka przerwała mi kilkakrotnie, bo nie czuła się usatysfakcjonowana. Tort był mianowicie osłodzony lukrecją, której nie znoszę. Zjadłem go mimo to, sądząc, że robię to dla n i e j, ale wyjawiło się, że ja i ona – ja i tamten – ja i ten drugi ja – a diabli wreszcie wiedzą kto z kim – mamy te same gusta. Zrozumiałe o tyle, że ręka sama jeść poniekąd nie mogła, a usta, podniebienie i język były wspólne. Zaczynało mi dolegać wrażenie jak z kretyńskiego snu, trochę koszmarnego, a trochę zabawnego: że noszę ze sobą, jeśli nie aż niemowlę, to małe, rozkapryszone, chytre dziecko. Jakoż przypomniałem sobie hipotezę jakichś psychologów, że małe dzieci nie posiadają jednolitej świadomości, ponieważ przewodzące włókna nerwowe ich spoidła są nierozwinięte.
– Tu jest jakiś list do ciebie – tymi słowami Tarantoga wytrącił mnie z zamyślenia. Zdziwiłem się, bo przecież żywa dusza nie wiedziała o moim miejscu pobytu. List był nadany w stolicy Meksyku, lotniczy, bez adresu nadawcy. W kopercie tkwił niewielki karteluszek z maszynowym pismem: „on jest z LA”.
Nic więcej. Spojrzałem na drugą stronę papieru. Była czysta.
Tarantoga wziął kartkę, spojrzał na nią, potem na mnie.
– Co to ma znaczyć? Rozumiesz to?
– Nie. To znaczy… LA to może być Lunar Agency. Oni mnie wysłali.
– Na Księżyc?
– Tak. Na ten rekonesans. Po powrocie miałem złożyć sprawozdanie.
– Złożyłeś?
– Tak. Napisałem, co pamiętałem. Dałem fryzjerowi.
– Fryzjerowi?
– Tak było umówione. Żebym do nich nie musiał iść. Ale kto to jest ten „on”? Chyba tylko McIntyre. Poza nim z nikim się tu nie spotkałem.
– Czekajże. Nic nie rozumiem. Co było w tym sprawozdaniu?
– Tego nawet panu nie mogę powiedzieć. Zobowiązałem się dotrzymać tajemnicy. Ale nie było tam wiele. Dużo rzeczy pozapominałem.
– Po twoim wypadku?
– Tak. Co pan robi, profesorze?
Tarantoga wywrócił rozdartą kopertę listu na lewą stronę. Ktoś napisał na niej ołówkiem drukowanymi literami: „Spal to. Niech prawa nie zgubi lewej”.
Niby dalej nic nie pojmowałem, ale był w tym jednak jakiś sens. Nagle popatrzyłem na Tarantogę rozszerzonymi oczami.
– Zaczynam się domyślać. Ani tu, w kopercie, ani tam, na kartce, nie ma ani jednego rzeczownika. Uważa pan?
– No to co?
– O n a pojmuje najlepiej rzeczowniki. Ten, kto to wysłał, chciał, żebym ja dowiedział się o czymś, a ona – nie…
Mówiąc to, prawą ręką znacząco dotknąłem prawej skroni. Tarantoga wstał, przeszedł się po pokoju, zabębnił palcami w stół i rzekł:
– Jeżeli to ma znaczyć, że McIntyre jest…
– Niech pan nic nie mówi.
Wyjąłem z kieszeni notes i napisałem na czystej stronie: „Ona rozumie lepiej to, co słyszy, od tego, co czyta. Będziemy się musieli w tej sprawie jakiś czas porozumiewać korespondencyjnie. Zdaje mi się, że to, czego nie napisałem dla LA, bo nie pamiętałem, ona pamięta i ktoś o tym wie albo co najmniej przypuszcza. Do niego nie zatelefonuję ani nie pójdę, bo to jest prawdopodobnie właśnie ten ON. Chciał z nią porozumiewać się tak, jak to robię sam. Mógł chcieć wziąć ją na spytki. Proszę mi zaraz odpisać”.
Tarantoga przeczytał, zmarszczył czoło i nic już nie mówiąc, wziął się do pisania przez stół: „Ale jeżeli on jest z LA, to po co taka okólność? LA mogła się do ciebie zwrócić wprost, czy nie?”.
Odpisałem mu: „Między tymi, do których zwróciłem się w NY, pewno był ktoś z LA. Od niego dowiedzieli się, że wpadłem na to, jak można się z nią porozumiewać. Ponieważ od razu zwiałem, nie mogli z nią tego sami spróbować. Syn faceta, który żył przyjacielsko z pańskim tatą, miał się do niej wziąć, jeżeli anonim jest prawdomówny. Może wyciągnąłby z niej wszystko, co ona pamięta, nie budząc moich podejrzeń. Anibym wiedział, co od niej się dowiedział. Gdyby się natomiast zwrócili do mnie wprost, oficjalnie, mogłem odmówić poddawania się takiemu indagowaniu i byliby w kłopocie, bo pod względem prawnym ona nie jest przecież osobną istotą i tylko ja mogę się zgodzić na to, żeby ktoś z nią rozmawiał. Proszę używać imiesłowów, zaimków, czasowników oraz możliwie skomplikowanej składni”.
Profesor wyrwał zapisaną przeze mnie kartkę z notesu, schował ją do kieszeni i napisał mi: „Ale dlaczego właściwie nie chcesz, żeby się dowiadywała o tym, co teraz zachodzi?”.
„Na wszelki wypadek. Przez to, co było napisane wewnątrz koperty. To nie może być od LA, bo LA nie jest oczywiście zainteresowana ostrzeganiem mnie przed sobą. Napisał to ktoś inny”.
Tym razem odpowiedź Tarantogi była zwięzła. „Kto?”.
„Nie wiem. O tym, co dzieje się tam, gdzie byłem i miałem wypadek, chętnie dowiedziałoby się wiele stron. Widocznie LA ma silną konkurencję. Uważam, że trzeba zrezygnować z towarzystwa kangurów. Wiejmy. Trybu rozkazującego nie rozumie”.
Tarantoga wyjął z kieszeni wszystkie kartki, zmiął je w kulę razem z listem i kopertą, podpalił zapałką i wrzuciwszy do kominka, patrzał, jak papiery, płonąc, zmieniają się w popiół.
– Pójdę do biura podróży – powiedział. – A co ty chcesz teraz robić?
– Ogolę się – odparłem. – Broda cholernie mnie łaskocze, a teraz już najwyraźniej przestała być potrzebna. Im prędzej, tym lepiej, profesorze. Może być i nocny lot. I niech mi pan nie mówi dokąd. Ogoliłem się w łazience i patrząc w lustro, robiłem różne miny. Lewe oko ani mrugnęło. Wyglądałem całkiem zwyczajnie. Wziąłem się więc do pakowania rzeczy, od czasu do czasu koncentrując uwagę na lewej ręce i nodze, ale zachowywały się normalnie. Dopiero w ostatniej chwili, kiedy układałem na wierzchu pełnej walizki krawaty, lewa ręka rzuciła na podłogę zielony w brązowe ciapki, który lubiłem, chociaż był już porządnie stary. Czyżby się jej nie podobał? Podniosłem go prawą ręką i podałem lewej, usiłując nad nią zapanować, żeby włożyła go do walizki. Zaszło to, co dostrzegłem już uprzednio parę razy. Ramię słuchało mnie, ale palce nie chciały i otwarłszy się, wypuściły krawat, który znów upadł na dywan przy łóżku.
– A to ci historia – rzekłem z westchnieniem. Wepchnąłem krawat prawą ręką do walizki i zamknąłem ją. Tarantoga otwarł drzwi, pokazał mi bez słowa dwie książeczki biletowe i poszedł się pakować. Rozważałem, czy mam powody, żeby obawiać się prawej półkuli. Myśleć mogłem o tym spokojnie, wiedząc, że tamta nic z tego nie wie i może się dowiedzieć tylko, gdybym to jej zakomunikował przez rękę. Człowiek jest tak urządzony, że sam nie wie, co wie. Zawartość książki można poznać ze spisu rzeczy, ale w głowie nie ma takiego spisu. Głowa jest jak pełny worek, ale żeby się dowiedzieć, co tam jest, trzeba wszystko po kolei powyciągać. Sięgać do pamięci myślą jak ręką do worka. Kiedy Tarantoga płacił rachunek hotelowy, kiedy jechaliśmy o zmroku na lotnisko, a potem siedzieli w poczekalni, usiłowałem sobie przypomnieć wszystko, co zaszło od mego powrotu z Cielca, żeby się zorientować, ile z tego pamiętam. Ziemię zastałem całkowicie odmienioną. Doszło do powszechnego rozbrojenia. Nawet supermocarstwa nie były już w stanie finansować dalej wyścigu zbrojeń. Coraz bardziej inteligentne rodzaje broni były coraz bardziej kosztowne. Bodajże przez to doszło do porozumienia genewskiego. W Europie i w Stanach Zjednoczonych nikt już nie chciał iść do wojska. Ludzi zastępowały automaty, ale jeden kosztował tyle, co odrzutowiec. Żywi żołnierze ustępowali bojowością martwym. Nie były to zresztą żadne roboty, tylko małe bloki elektroniczne wtykane do rakiet, samobieżnych dział, czołgów, płaskich jak wielkie pluskwy, bo nie trzeba w nich było miejsca dla załogi, a kiedy taki sterowniczy blok ulegał zniszczeniu, zastępował go rezerwowy. Głównym zadaniem przeciwnika stało się uszkadzanie dowódczej łączności, więc militarny postęp polegał na zwiększaniu samodzielności automatów. Było to coraz skuteczniejsze i coraz droższe. Nie pamiętałem, kto wymyślił nowe rozwiązanie, polegające na tym, że całość zbrojeń przeniesiono na Księżyc. Nie w postaci zakładów zbrojeniowych, lecz tak zwanych maszyn planetarnych. Te maszyny były już od paru lat używane przy eksploracji systemu słonecznego. Przypominając to sobie, zauważyłem, że mimo wysiłków umykają mi liczne szczegóły, i nie byłem pewien, czy znałem je uprzednio, czy nie. Kiedy nie można sobie czegoś przypomnieć, można sobie przeważnie przypomnieć, czy się to mniej więcej wiedziało, ale ja i tego nie potrafiłem. Pewnie czytałem przed akcją tę nową konwencję genewską, ale i tego nie byłem pewien. Te planetarne maszyny budowało wiele firm, zwłaszcza amerykańskich. Nie przypominały niczego, co wytwarzał dotąd przemysł. Nie były ani fabrykami, ani robotami, ale jakby czymś pośrednim. Niektóre były podobne do olbrzymich pająków. Było oczywiście mnóstwo gadania i apeli, żeby służyły wyłącznie do prac górniczych i tak dalej, ale gdy przyszło do przewożenia na Księżyc, okazało się, że każde państwo, które było na to stać, miało już samokroczące wyrzutnie rakiet, działobitnie zdolne do nurkowania w wodzie, ośrodki zawiadywania ogniem, zwane kretami, bo zarywały się głęboko pod ziemię, i pełzające miotacze laserowe do jednorazowego użytku, bo salwę radiacyjną powodował atomowy ładunek, który jednocześnie obracał taki miotacz w rozżarzony gaz. Każde państwo mogło zaprogramować na Ziemi swoje maszyny planetarne, a specjalnie po temu stworzona Lunar Agency przewoziła je na Księżyc, do właściwych sektorów. Uzgodniono zasadę parytetów, ile czego kto będzie mógł tam umieścić, a międzynarodowe komisje mieszane czuwały nad tym całym exodusem. Wojskowi i naukowi eksperci każdego państwa mogli stwierdzić na Księżycu, że ich urządzenia zostały wyładowane i że działają jak należy, po czym musieli wrócić na Ziemię, wszyscy w tym samym czasie. W dwudziestym wieku takie rozwiązanie byłoby bez sensu, boż wyścig zbrojeń to nie tyle wzrost ilościowy, ile postęp innowacyjny, a ten zależał wówczas wyłącznie od ludzi. Te nowe urządzenia działały jednak na odmiennej zasadzie, pożyczonej od naturalnej ewolucji roślin i zwierząt. Były to systemy zdolne do tak zwanej autooptymizacji radiacyjnej i dywergencyjnej. Po prostu mogły się rozmnażać i przekształcać. Odczułem nieco satysfakcji, że jednak i to pamiętam. Czy moja prawa półkula mózgowa, zainteresowana głównie pośladkami dziewcząt i słodyczami, alergiczna na pewien rodzaj krawatów, mogła w ogóle ogarniać takie rzeczy i problemy? Może jej pamięć nie miała żadnej militarnej wartości? Jeśli nawet tak jest, zreflektowałem się, tym gorzej dla mnie, bo żebym sto razy przysiągł, że ona nic nie wie, nikt mi nie uwierzy. Wezmą się do mnie, to znaczy do niej, to znaczy właśnie do mnie, i jeśli niczego nie wyciągną z niej po dobremu, znakami, których ją poduczyłem, dadzą jej lepszą szkołę i nie popuszczą, żeby nie wiedzieć co. Im mniej wie, tym więcej zdrowia na tym stracę, a bodaj i życie. To nie były żadne prześladowcze urojenia. Wziąłem się więc dalej do penetrowania pamięci. Na Księżycu miała się rozpocząć elektroniczna ewolucja nowych broni. Dzięki temu każde państwo mimo rozbrojenia nie było bezbronne, bo zachowało samodoskonalący się arsenał, a zarazem udaremniono wszelki nagły atak przez zaskoczenie przeciwnika. Wojna bez wypowiedzenia stała się niemożliwa. Żeby rozpocząć działania wojenne, każdy rząd musiałby się pierwej zwrócić do Lunar Agency o prawo dostępu do swego księżycowego sektora. Niepodobna było tego zataić, więc zagrożony otrzymałby takie samo prawo i zacząłby się powrotny transport środków rażenia na Ziemię. Klapą bezpieczeństwa, która to udaremniała, była jednak bezludność Księżyca.
Nikt nie mógł wysłać tam ani ludzi, ani zwiadowczych urządzeń, żeby się przekonać, jakim potencjałem zbrojeniowym aktualnie dysponuje. Chytrze to obmyślono, chociaż projekt spotkał się zrazu z silnym oporem sztabów i politycznymi obiekcjami. Księżyc miał być rozwojowym i doświadczalnym poligonem militarnych ewolucji wewnątrz sektorów przydzielonych poszczególnym państwom. W pierwszej kolejności należało udaremnić konflikty sektorów. Gdyby broń powstała w jednym zaatakowała i zniszczyła broń sąsiedniego, zlikwidowałoby to pożądaną równowagę sił. Przychodząc z Księżyca, taka wiadomość doprowadziłaby natychmiast do uprzedniej sytuacji, a pewno i do rozpoczęcia wojny, zrazu prowadzonej bardzo skromnymi środkami, ale przecież po niedługim czasie wszyscy odtworzyliby na powrót przemysł zbrojeniowy. Programy księżycowych systemów zostały wprawdzie pod kontrolą Lunar Agency i mieszanych komisji ograniczone w ten sposób, żeby nie mogło dojść do zaatakowania jednego sektora przez inne, ale to zabezpieczenie uznawano za niedostateczne. Nadal nikt nikomu nie ufał. Porozumienie genewskie nie zmieniło ani ludzi w aniołów, ani międzypaństwowych stosunków w świętych obcowanie. Dlatego po zakończeniu prac ogłoszono Księżyc strefą dla wszystkich niedostępną. Nie mogła go penetrować nawet sama Lunar Agency. Gdyby na którymś z poligonów zabezpieczające programy uległy porażeniu lub przebiciu, cała Ziemia dowiedziałaby się o tym w jednej chwili, każdy sektor miał bowiem osłonę najeżoną czujnikami działającymi samoczynnie i bez ustanku. Te czujniki miały podnieść alarm, gdyby dowolna broń, a choćby metalowa mrówka, przekroczyła granicę tworzącą pas ziemi niczyjej. I to jednak nie dawało stuprocentowej pewności chroniącej przed wojną. Pewność tę gwarantowała tak zwana doktryna totalnej ignorancji. Każdy rząd wiedział wprawdzie, że w jego sektorze rozwijają się coraz skuteczniejsze bronie, ale nie wiedział, ile są warte, a zwłaszcza, czy są skuteczniejsze od broni powstających w innych sektorach. Nie mógł wiedzieć, jako że bieg wszelkiej ewolucji jest nieprzewidywalny. Zostało to ściśle udowodnione już dość dawno, i główny szkopuł stanowiła niepodatność polityków i sztabowców na argumenty naukowe. To nie logiczne dowody przekonały nieugiętych, lecz coraz większa ruina gospodarcza powodowana tradycyjnym trybem zbrojeń. Nawet ostatni idiota musiał w końcu pojąć, że dla zagłady nie jest wcale potrzebna wojna, atomowa albo i nieatomowa, skoro doprowadzą do niej eskalacyjne koszty dalszych zbrojeń, a ponieważ o ich ograniczenie pertraktowano bez skutku już od dziesiątków lat, projekt księżycowy okazał się jedynym realnym wyjściem z matni. Każdy rząd mógł domniemywać, że staje się dzięki księżycowym bazom coraz potężniejszy militarnie, ale nie mógł porównać powstałych tam niszczących mocy z mocami innych rządów. Więc skoro nikt nie wiedział, czy może liczyć na zwycięstwo, nikt nie mógł sobie pozwolić na ryzyko wojny.
Piętą achillesową tego rozwiązania była skuteczność kontroli. Eksperci pojęli z góry, że pierwszą rzeczą, na jakiej będzie zależało programistom każdego państwa, okaże się takie wyporządzenie przewożonych na Księżyc systemów, żeby umiały zniweczyć skuteczność nadzoru. I to niekoniecznie atakiem wymierzonym w kontrolne satelity, lecz pociągnięciem chytrzejszym, jako trudniej wykrywalnym, przez wtargnięcie chyłkiem w ich łączność dla fałszowania danych obserwacyjnych, przekazywanych Ziemi, a w szczególności – Lunar Agency. Pamiętałem to wszystko wcale dobrze i dlatego, wchodząc za Tarantogą do samolotu, czułem się już spokojniejszy, ale rozsiadłszy się w fotelu, wziąłem się do dalszego przetrząsania pamięci. Tak, wszyscy rozumieli, że nienaruszalność pokoju zależy od nienaruszalności kontroli, a sęk był w tym, jak ją stuprocentowo zapewnić. Zadanie patrzało na nierozwiązywalne jako regressus ad infinitum: należało sporządzić system nadzorujący nietykalność kontroli, ale i on mógłby się stać celem ataku, więc przyszłoby tworzyć kontrolę kontroli kontroli i tak bez końca. Tę dziurę bez dna zaczopowano jednak wcale prosto. Księżyc opasano dwiema strefami nadzoru. Przyksiężycowa czuwała nad nietykalnością sektorów, a odksiężycowa nad nietykalnością tej pierwszej. Zwornikiem bezpieczeństwa miała być zupełna niezawisłość obu od Ziemi. Tym samym wyścig zbrojeń miał się toczyć na Księżycu pod pieczęcią całkowitej tajności dla wszystkich państw i rządów. Zbrojenia mogły postępować, ale nie ich nadzór. Ten miał funkcjonować bez zmiany przez sto lat. Właściwie wszystko to razem wyglądało całkiem irracjonalnie. Każde mocarstwo wiedziało, że jego księżycowy arsenał wzbogaca się, ale nie wiedziało jak. Tym samym nie miało z tego żadnego pożytku w polityce. Na dobrą sprawę należało zatem pójść na pełne rozbrojenie bez księżycowej komplikacji, lecz o tym nie było mowy. To znaczy, owszem, o tym mówiło się od zarania ludzkości, z wiadomym skutkiem. Kiedy zresztą projekt demilitaryzacji Ziemi i militaryzacji Księżyca został zaakceptowany, było jasne, że prędzej czy później dojdzie do prób naruszenia doktryny ignorancji. W samej rzeczy prasa donosiła co jakiś czas pod ogromnymi nagłówkami o automatach zwiadowczych, które umykały w porę po dostrzeżeniu albo były, jak się to powiadało, brane w niewolę przez satelity przechwytywania. Każda strona oskarżała wówczas drugą o wysłanie takiego zwiadowcy, ale zidentyfikowanie jego pochodzenia było niemożliwe, bo elektroniczny obserwator to nie człowiek. Żadnym sposobem nic się z niego nie wyciśnie, jeżeli go odpowiednio skonstruowano. Po jakimś czasie tacy anonimowi zwiadowcy, zwani kosmicznymi szpiegami, przestali się zjawiać. Ludzkość odetchnęła, zwłaszcza że cała rzecz miała stronę gospodarczą. Księżycowe zbrojenia nie kosztowały ani złamanego grosza. Energii dostarczało im Słońce, surowców – Księżyc. Miało to dodatkowo ograniczyć ewolucję zbrojeniową, bo na Księżycu nie ma rud metali.
Sztabowcy wszystkich stron nie chcieli zrazu przystać na ten projekt, utrzymując, że broń przystosowana do warunków księżycowych może być do niczego na Ziemi, skoro nie ma tam chociażby atmosfery. Nie pamiętałem, jak dociążono Księżyc, choć zapewne i to wyjaśniono mi w Lunar Agency. Lecieliśmy z Tarantogą w maszynie BOAC, za oknami panowały egipskie ciemności i nie bez rozbawienia uzmysłowiłem sobie naraz, że pojęcia nie mam, dokąd lecimy. Uznałem jednak, że nie warto pytać Tarantogi. Pomyślałem natomiast, że chyba będzie bezpieczniej, jeśli się rychło rozstaniemy. W paskudnej sytuacji, w jakiej się znajdowałem, lepiej było milczeć i zdać się na siebie. Kojąca była świadomość, że o n a nie może się dowiedzieć, co sobie myślę. Jakbym miał w głowie wroga, chociaż wiedziałem przecież, że to nie żaden wróg.
Lunar Agency była ponadpaństwowym organem, wyłonionym z ONZ, a zwróciła się do mnie z dość szczególnego powodu. Zdublowany system kontroli działał, jak się okazało, z b y t d o b r z e. Wiedziano, że granice międzysektorowe pozostają nienaruszone, ale więcej nic. W pomysłowych i niespokojnych głowach narodziła się więc wizja ataku bezludnego Księżyca na Ziemię. Militarna zawartość sektorów nie mogła zderzyć się materialnie ani skontaktować informacyjnie, ale tylko przez jakiś czas. Sektory mogłyby przekazywać sobie informację drganiami gruntu, tak zwanym kanałem sejsmicznym na przykład, upodabniając te wstrząsy do naturalnych sejsmizmów, które co jakiś czas powodują drganie księżycowych skał. Samoczynnie doskonalące się bronie mogły więc w końcu dojść do zjednoczenia, żeby pewnego dnia ich potwornie urosły ładunek obruszył się na Ziemię. Po co miałby to uczynić? Powiedzmy, wskutek aberracji ewolucyjnych programów. Jaką korzyść mogły mieć bezludne armie z obrócenia Ziemi w perzynę? Oczywiście żadnej, ale i rak, tak częsty w organizmach wyższych zwierząt i ludzi, jest stałą, chociaż bezkorzystną, a nawet wielce szkodliwą konsekwencją naturalnej ewolucji. Kiedy poczęto pisać i mówić o tym księżycowym raku, kiedy pojawiły się poświęcone takiej inwazji rozprawy, artykuły, powieści, filmy, książki, wygnany z Ziemi lęk przed zagładą atomową wrócił w nowej postaci. System nadzoru zawierał też czujniki sejsmiczne i znaleźli się specjaliści twierdzący, że drgania księżycowej skorupy stały się częstsze, a ich wykresy traktowano jako porozumiewawcze szyfry, nic z tego jednak nie wynikło, prócz rosnącego strachu. Lunar Agency ogłaszała komunikaty, które miały uspokoić opinię publiczną, że to nie jest nawet jedna szansa na dwadzieścia milionów, ale te dokładne wyliczenia były grochem rzucanym o ścianę. Strach przesączał się już do programów partii politycznych i rozległy się głosy żądające okresowej kontroli sektorów, a nie tylko ich granic. Oponowali im rzecznicy Agencji, tłumacząc, że wszelka inspekcja może mieć też cele szpiegowskie, jak rozpoznanie aktualnego stanu arsenałów księżycowych. Po długich i zawiłych obradach i konferencjach Lunar Agency otrzymała na koniec upoważnienie do rekonesansów. Okazało się, że ich przeprowadzenie wcale nie jest łatwe. Żaden z posyłanych automatów zwiadowczych nie wrócił ani nawet nie zipnął choć raz przez radio. Posyłano specjalnie zabezpieczone lądowniki z aparaturą telewizyjną. Owszem, jak stwierdziła obserwacja satelitarna, lądowały w dokładnie wyznaczonych miejscach, na Mare Imbrium, na Mare Frigoris i Nectaris, w strefach ziemi niczyjej między sektorami, ale żaden nie przesłał jakiegokolwiek obrazu. Każdy jakby się w grunt księżycowy zapadł. Rzecz jasna, to dopiero wznieciło panikę. Przyszło do sytuacji wyższej konieczności. Już pisało się w prasie, że cały Księżyc trzeba prewencyjnie zbombardować rakietami wodorowymi. Pierwej jednak trzeba by takie rakiety znów budować i tym samym wznowić zbrojenia atomowe. Z tego strachu i rozgardiaszu zrodziła się moja misja.
Lecieliśmy nad grubą powłoką chmur, łagodnie pofałdowaną, aż jej wybrzuszenia zaróżowiły zorze skrytego jeszcze pod horyzontem słońca. Rozważałem, czemu tak dobrze pamiętam wszystko ziemskie i jak zarazem mało mogę sobie przypomnieć z tego, co zaszło na Księżycu. Przyczyny potrafiłem się domyślić. Nie na darmo od powrotu studiowałem literaturę medyczną. Wiedziałem, że są dwa rodzaje pamięci – chwilowa i trwała. Przecięcie wielkiego spoidła nie narusza tego, co mózg porządnie już sobie zakarbował, natomiast wszelkie wspomnienia świeże, ledwo powstałe, ulatniają się, zamiast przejść w pamięć trwałą. A najwięcej ulatnia się tego, co delikwent przeżył i spostrzegał na krótko przed operacją. Nie pamiętałem więc mnóstwa rzeczy, które przydarzyły mi się przez siedem tygodni na Księżycu, gdy wędrowałem od sektora do sektora. W głowie została mi tylko aura niesamowitości, ale nie umiejąc jej ująć w słowa, nie wspomniałem o niej w sprawozdaniu. A jednak nie było tam nic alarmującego, tak mi się przynajmniej wydawało. Żadnej zmowy, gotowości, strategicznego konspirowania wymierzonego w Ziemię. Czułem to jako pewność. Czy mogłem jednak przysiąc, że to, co czuję i wiem, stanowi wszystko? Że o n a nic więcej nie wie?
Tarantoga milczał, spoglądając tylko od czasu do czasu w moją stronę. Jak zwykle przy lotach na wschód, bo mieliśmy pod sobą Pacyfik, kalendarz się zająknął i zgubił jeden dzień. BOAC oszczędzał na pasażerach. Dostaliśmy tylko po pieczonym kurczaku w sałacie tuż przed lądowaniem, jak się okazało, w Miami. Było wczesne popołudnie. Psy celne obwąchały nasze walizki i wyszliśmy na wolną przestrzeń zbyt ciepło ubrani. W Melbourne było dużo chłodniej. Oczekiwał nas samochód bez kierowcy. Tarantoga zamówił go widać jeszcze w Australii. Po załadowaniu walizek do bagażnika pojechaliśmy highwayem, w dużym ruchu, wciąż milcząc, bo poprosiłem profesora, żeby nie mówił mi nawet, dokąd się udajemy. Mogła to być przesadna ostrożność, nawet całkiem zbędna, ale wolałem trzymać się takiej reguły, dopóki nie wymyślę lepszej. Zresztą nie musiał mi nawet wyjaśniać, gdzieśmy zajechali po dobrych dwu godzinach jazdy boczną drogą, bo ujrzawszy wielki biały budynek otoczony mniejszymi pawilonami wśród palm i kaktusów, zorientowałem się, że zaufany przyjaciel przywiózł mnie do domu wariatów. Pomyślałem, że nie jest to najgorszy azyl. W aucie usiadłem rozmyślnie z tyłu i co jakiś czas sprawdzałem, czy nikt za nami nie jedzie, nie przyszło mi jednak do głowy, że mogę być już osobą tak ważną, wręcz drogocenną, aby śledzono mnie sposobem mniej konwencjonalnym niż w szpiegowskiej powieści. Z nowoczesnego sztucznego satelity można nie tylko obserwować auta, ale policzyć zapałki rozsypane na ogrodowym stole. To nie przyszło mi jednak do głowy, a mówiąc ściślej, do tej połowy, która potrafiła bez pomocy języka głuchoniemych pojąć, w co wsiąkł Ijon Tichy.