Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co łączy śmierć studenta w Moskwie z wprowadzeniem stanu wojennego w Polsce? Znakomita powieść sensacyjno-szpiegowska.
Koniec lat 70. XX wieku. Grupa polskich studentów w Moskwie pilnie uczy się kultury i zwyczajów ZSRR, zawiera bliskie znajomości z ludźmi z elit władzy, wtapia się w sowiecki pejzaż. Opiekuje się nimi oficer polskiej ambasady.
Młodzi ludzie dopiero po czasie zrozumieją, że zostali uwikłani w intrygę, w której ceną stało się ich życie, a studencką beztroskę, miłość i przyjaźń muszą poświęcić dla kraju, który jest tylko pionkiem w grze wielkich mocarstw. Świat stoi w obliczu konfliktu zbrojnego, a w Polsce zostaje wprowadzony stan wojenny. Śmierć wyrywa z grupy studentów swoje pierwsze ofiary…
Warszawa czterdzieści lat później. Prokurator IPN Aleksander Wojtkowski wyjaśnia okoliczności śmierci studenta Tomka Wiśniewskiego w moskiewskim metrze w 1981 roku. Zbierając materiały do śledztwa, odsłania nieznane kulisy historii PRL i roli, jaką odegrały w niej służby specjalne.
Zdzisław A. Raczyński opisuje to wszystko z precyzją historyka i swadą pisarza. Proponuje spojrzenie na nieodległą przeszłość z różnych perspektyw: chłodnych kalkulacji władz USA i szalonych pomysłów sowieckich marszałków o podboju Europy.
Janczarzy Kremla są początkiem cyklu Poświęceni.
Zdzisław A. Raczyński (ur. 18 października 1959 w Werpolu) studiował na Uniwersytecie Warszawskim oraz w Moskiewskim Instytucie Stosunków Międzynarodowych (MGIMO). Pracował w Rosji, w krajach Afryki i Azji jako korespondent oraz dyplomata. Był doradcą szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, odpowiedzialnym za relacje z krajami wschodnimi oraz ambasadorem w Tunezji i Armenii. Jest autorem kilkuset publikacji na temat Europy Wschodniej, Rosji, Kaukazu, Azji Centralnej oraz świata arabskiego i polityki międzynarodowej. Jego dorobek pisarski to powieści Harib oraz Mak na powiekach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 698
Zdradzają nas nie słowa, lecz usta.
„Słowa są ważne. Przede wszystkim patrz jednak na ułożenie warg. Czy są zaciśnięte w stresie. Czy pogardliwie skrzywione. Czy ściągnięte na znak sprzeciwu”, powtarzał ojciec. Tak mawiał wówczas, gdy jeszcze uważał, że jestem w stanie czegokolwiek się nauczyć.
Myślę, że wszystkiemu winien jest mój brak powściągliwości. Spróbujcie jednak zachować nieruchomy wyraz twarzy, gdy szef od godziny zasuwa drętwą gadkę, z miną tak napuszoną, jakby objawiał nam nowy dekalog.
Z trudem powstrzymuję ruch mięśni, zdradliwie ciągnących kąciki ust w stronę uszu, chociaż ton Kaczmarka irytuje mnie i śmieszy. Mój szef upaja się swoim tokowaniem. Nawet teraz, zwracając się do nas, pięciu prokuratorów obecnych na odprawie pionu śledczego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie, od kilkunastu minut nie mówi, a przemawia, jakby występował w sądzie lub w parlamencie. Rozumiem, jest młody, zaledwie cztery lata starszy ode mnie, i najwyraźniej wciąż czuje się niepewnie w roli nowo upieczonego naczelnika oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu. Przyznaję, jest dobrym prawnikiem, oddanym sprawie. I bystrym facetem. Dlatego dziwię się w dwójnasób, bo przecież jako inteligentny gość zdaje sobie sprawę z tego, że wśród podwładnych ma nie tylko takich młodziaków jak ja, lecz także śledczych, przerastających go i wiedzą, i doświadczeniem. Po co więc to stroszenie grzebienia, rysowanie nim sufitów i zamiatanie ziemi ogonem? Zwłaszcza przy tak błahym temacie narady.
Naczelnik dzieli się informacjami z niedawnej krajowej narady pionów śledczych, z których niewiele wynika. Później wysłuchuje naszych krótkich sprawozdań o prowadzonych sprawach, równie niewiele wnoszących, gdyż są prawie identycznych z tymi, składanymi przed tygodniem. Czasami dziwiłem się, po co w ogóle zwołuje popołudniowe odprawy w każdy poniedziałek, nawet wówczas, gdy nie ma do zakomunikowania nic nadzwyczajnego.
Kaczmarek, niczym reżyser lubujący się w efektach specjalnych, najciekawszy moment zachowuje na koniec swojego exposé.
– Szanowni państwo, Główna Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu skierowała do nas, zgodnie z właściwością miejscową, sprawę Tomasza Wiśniewskiego. Wiśniewski zginął tragicznie w 1981 roku w Moskwie. Jego brat Janusz sugeruje w piśmie do IPN, że istnieją uzasadnione podejrzenia popełnienia zbrodni komunistycznej… – Naczelnik bierze do ręki teczkę, w której, zakładam, znajdują się akta sprawy.
– Z dotychczasowego podziału zadań wynika, że najmniej obciążony obowiązkami jest pan prokurator Wojtkowski, zatem on poprowadzi sprawę Wiśniewskiego…
Na dźwięk mojego nazwiska odruchowo podnoszę głowę. Nie ufam Kaczmarkowi na tyle, aby uwierzyć, że to moje kompetencje i aż cały rok doświadczenia pracy w Komisji skłoniły go do przydzielenia mi tego śledztwa. Oczywiście, czuję się wystarczająco dobrze przygotowany do samodzielnej pracy, ale podejrzewam, że za decyzją szefa kryje się jakiś podtekst.
– Pan prokurator Wojtkowski błyskotliwie poprowadził sprawę Hawryluka i jestem przekonany, że równie sprawnie podoła nowemu wyzwaniu. – W głosie Kaczmarka słyszę jakby nutki ironii.
A, tu go boli! Zwykła zawiść! Wciąż nie może pogodzić się z tym, że doprowadziłem do końca beznadziejne, wydawałoby się, śledztwo w sprawie ubeka, winnego śmierci co najmniej dwóch ludzi. Hawryluk, który zakatował oficera AK i zastrzelił chłopaka z oddziału WiN, rozpłynął się gdzieś w kraju w latach sześćdziesiątych i mimo że istniały zeznania świadka, przez trzydzieści lat nie udawało się odnaleźć oprawcy. A wystarczyło dotrzeć do tych rodzin, które zaraz po wojnie zdecydowały się wyjechać z Polski i zamieszkały po drugiej stronie granicy, w Białoruskiej SRS, zasięgnąć u nich informacji o rozgałęzionej rodzinie Hawryluków i po nitce, po niteczce ustalić, że Hawryluk zmienił nazwisko i ukrył się w lubuskiem. Sąd uznał stalinowca za winnego i chociaż z powodu wieku oraz stanu zdrowia nie skazał go na karę bezwzględnego pozbawienia wolności, to mogliśmy ogłosić sukces, gdyż było to jedno z bardzo nielicznych śledztw IPN, zakończone prawomocnym wyrokiem skazującym. Do śledztwa w sprawie Hawryluka przydzielono mnie w charakterze pomocnika, kiedy jednak prowadzący śledztwo prokurator zachorował i więcej czasu spędzał na onkologii na Banacha niż w pracy, praktycznie sam doprowadziłem wszystko do końca. Oczywiście, przy wydatnej pomocy kolegów z archiwum IPN.
Podejrzewam, że Kaczmarek zazdrości mi nie tyle samego udanego śledztwa, ile rozgłosu i splendorów, jakie wiązały się z tym bądź co bądź sukcesem – solidnej nagrody i orderu. Wprawdzie to tylko Krzyż Kawalerski, ale mój szef, chociaż, szczerze mówiąc, palca do niej nie przyłożył, za tę sprawę otrzymał taki sam order Odrodzenia V klasy. I to go najbardziej ubodło. Widziałem to po jego kwaśnej minie, z jaką odbierał odznaczenie tuż przede mną.
– No i co, panie kolego? – Z szerokim uśmiechem, który ma oznaczać życzliwość, zagaduje mnie prokurator Pokrowski, gdy już wracamy do swoich gabinetów. – Idzie pan jak burza. Proszę, już samodzielne śledztwo. Poradzi pan sobie. Może pan liczyć na nasze wsparcie. A jeśli coś, tata panu pomoże. Nieprawdaż? Zrobi pan karierę. Z pańskimi poglądami…
Nie wierzę w przychylność Pokrowskiego, a już tym bardziej w jego gotowość do udzielenia dobrej rady czy pomocy. To przecież on, jak przekazała mi Aga, która przeszła do pracy w IPN prawie jednocześnie ze mną, skomentował mój awans z prokuratury rejonowej: „A co taki młodzik potrafi? Kilka lat w rejonówce i już do komisji oddziałowej? No, ale jak się ma tatusia generała i osobiste poparcie ministra…”. Teraz także nie może powstrzymać się przed uszczypliwościami, robiąc aż nadto wymowne aluzje do wpływowego ojca i moich sympatii do rządzącej partii, z którymi nie afiszuję się przecież publicznie. Ostatecznie, prokurator, nawet w IPN, jest zobowiązany do neutralności politycznej.
Nikomu, nawet Elizie, nie wyjaśniałem skomplikowanych relacji z ojcem. Podziwiałem go, to prawda. Był przecież legendą opozycji w czasach komunistycznych i wielką figurą w służbach specjalnych suwerennej Polski. Jednak nigdy nie wybaczyłem mu, że nie miał czasu ani dla mnie, gdy byłem mały, ani dla mamy, która w pewnym momencie zrozumiała, że jest tylko dodatkiem do sławnego męża, że przez niego zaprzepaściła szansę na własną zawodową karierę i zdecydowała się powrócić do rodzinnego miasta.
Po rozwodzie ojciec próbował odbudować relacje ze mną, jakby chciał nadrobić lata nieobecności w moim życiu, ale wspólne obiady czy kolacje coraz częściej kończyły się politycznymi swarami. Ojciec, im starszy, tym stawał się jakiś bardziej rozlazły, politycznie niezdecydowany, relatywizujący zarówno komunistyczną przeszłość kraju, jak też wykazujący niepojętą wyrozumiałość dla kamaryli liberałów rządzącej później Polską. Któregoś razu nie wytrzymałem i gdy ojciec powiedział, że nie można w czambuł potępiać wszystkich, którzy zajmowali jakiekolwiek znaczące stanowiska w PRL, wykrzyczałem: „Jak możesz ich usprawiedliwiać?! Zniewolili kraj i wysługiwali się Sowietom! Byli jak okupanci we własnym kraju. I to mówisz ty?! Legenda podziemia?! Twoja postawa jest gorsza nawet niż ich. Bo oni są już napiętnowani i potępieni. A ty ich wybielasz i przykrywasz”.
Ojciec powoli, niczym w zwolnionym filmie, odstawił lampkę z winem, dotknął ust starannie wyprasowaną białą serwetą. Zawsze dbał o takie drobiazgi i niedzielne obiady, przygotowywane prawdopodobnie od piątku, serwował na białej porcelanie Rosenthala. Powiódł po mnie spokojnym, długim spojrzeniem, teatralnym wręcz gestem odłożył lnianą serwetę, wstał bez słowa i odszedł do swojego pokoju. Wybiegłem, trzaskając drzwiami.
Zadzwonił dopiero po trzech tygodniach. Słowem nawet nie odniósłszy się do naszej ostatniej kłótni, poinformował, że wyjeżdża na dłuższy czas na wieś.
– Ojciec ciężko choruje. Ktoś musi się nim zająć – powiedział.
Na czas jego nieobecności w Warszawie miałem zaopiekować się mieszkaniem na Mokotowie. Spotkaliśmy się kilka miesięcy później. Na pogrzebie. Praktycznie nie znałem dziadka. W dzieciństwie spędzałem niekiedy u niego tydzień lub dwa. Zapamiętałem go jako krzepkiego chłopa z wąsami i ciepłym uśmiechem. Cieszył się we wsi poważaniem. Jakaś cząstka jego autorytetu spadała na mnie, bo sąsiedzi nie wołali na mnie po imieniu, a mówili „wnuk wójta”. Dziadek był sołtysem, chyba dożywotnim. Rozgrzeszyłem go za to, że był lojalny wobec władz komunistycznych. Przecież wybierała go cała wieś, a podatki ktoś musiał ostatecznie zbierać.
Podczas pogrzebu na krótką chwilę ożyła we mnie nadzieja, że być może mama wróci do Warszawy i rodzice ponownie zamieszkają razem, ponieważ rozmawiali ze sobą spokojnie, przyjaźnie, siedzieli obok siebie podczas mszy, wspólnie przyjmowali kondolencje i pełnili funkcję gospodarzy podczas konsolacji. Jednak do domu wróciliśmy tylko z mamą.
Ojciec został na wsi i od tego czasu opuszczał ją dopiero z nastaniem jesiennych chłodów. Wiosną i latem przyjeżdżał do miasta co miesiąc lub dwa, najwyżej na parę dni. Wielkie, pięciopokojowe mieszkanie na Mokotowie stało puste. Przygnębiający pomnik wygasłej miłości i rozbitej rodziny. Tylko mama zatrzymywała się tam podczas swoich nieczęstych wizyt w stolicy. Wyjaśniała, że chce zobaczyć się ze mną. „Muszę też utrzymać jako taki porządek w mieszkaniu”, mówiła. Mimo rozwodu rodzice nie dokonali podziału majątku i mieszkanie formalnie pozostawało także współwłasnością mamy.
Któregoś dnia zastałem ją w salonie, wpatrzoną w zdjęcie, które nie zmieniło swego miejsca na półce od dwudziestu lat. Na fotografii obejmujemy się, wszyscy troje, uśmiechnięci. W tle zamek w Sandomierzu. Jeszcze dzisiaj, po tylu latach pamiętam tamtą jesień, smak herbaty owocowej w kawiarni przy rynku, pamiętam nawet twarz starszego pana, którego ojciec poprosił o naciśnięcie migawki w aparacie.
– To prawda – odpowiadam Pokrowskiemu. – Obaj wychowaliśmy się w rodzinach oficerów i obaj wiemy, jaki to miało wpływ na nasze życie.
To bardzo paskudne z mojej strony. Tym bardziej, że to sam Pokrowski w chwili szczególnej otwartości i zaufania opowiedział mi o swoim ojcu, który zajmował wysokie stanowisko w komunistycznym wywiadzie wojskowym. „Swoją pracą w IPN jak gdyby spłacam długi ojca”, zwierzył mi się wtedy. Widzę, jak tężeje i blednie twarz prokuratora. Co mnie podkusiło do takiej wypowiedzi? Tylko psychopata lub niedojrzały smarkacz może intencjonalnie obrażać i upokarzać innego człowieka. Mam teraz w Pokrowskim śmiertelnego wroga. Jednak moje niezałatwione rachunki z ojcem to temat, który dotyczy tylko nas dwóch, i nikt nie będzie ich podliczał.
Akta powierzonej mi sprawy składają się aż z trzech pojedynczych kartek. Jedną z nich jest pismo przewodnie z Głównej Komisji do oddziału w Warszawie, drugą – karta ewidencyjna udostępnienia dokumentu, a trzecią – sam dokument, list Janusza Wiśniewskiego do IPN. Biała kartka formatu A4, odręcznie zapisana po obu stronach niebieskim długopisem.
Zwracam się z prośbą o przeprowadzenie śledztwa i wyjaśnienie okoliczności śmierci mojego brata Tomasza Wiśniewskiego. – Wnioskodawca pisał wyraźnymi literami, naśladującymi druk. – Mój śp. Brat wyjechał w 1978 roku na studia do Moskwy. Do Instytutu Stali i Spławów…
„Spławów”? Ach, miał na myśli „stopów”. Oczywiste zapożyczenie z rosyjskiego, które świadczyło o dobrej znajomości realiów, bo zapewne w oryginale nazwa politechniki brzmiała: Institut Stali i Spławow – odnotowuję w myślach.
Nauka szła mu dobrze, przyjeżdżał do kraju zadowolony ze studiów. Miał przyjaciół, bo przyjeżdżali z nimi razem do nas na wakacjach. Poznał też na studiach dziewczynę, Rosjankę, i chciał się z nią chyba ożenić, bo tak mówił na wakacjach w 1981. Była dla nas tragedią wiadomość, że w październiku tego roku zginął w Moskwie. Wpadł pod pociąg w metrze. Ponieważ ja byłem wtedy mały, a ojciec ciężko się rozchorował po tej wiadomości i trafił do szpitala, to nikt nie mógł pojechać do Moskwy, żeby rozpoznać zwłoki Brata. I Brata przywieźli w zalutowanej trumnie. Pamiętam, że na pogrzebie był polski konsul z Moskwy i kilku kolegów mojego Brata. Narzeczona brata nie przyjechała na pogrzeb, bo jej nie puścili.
Myślałem, że to był wypadek. Tak mówił nam ten konsul i koledzy mojego Brata, którzy przywieźli go w trumnie. Bo oni byli razem z moim Bratem, kiedy on wpadł pod pociąg. Dopiero w zeszłym roku, kiedy umarł mój ojciec i robiliśmy porządki w jego domu, bo z ojcem zamieszkała moja siostra ze szwagrem, to znalazłem listy Tomka do rodziców. Ostatni list był z września 1981 i mój Brat pisał, że się boi, że coś niedobrego może się stać i żeby rodzice mu wszystko wybaczyli. Mój ojciec bardzo kochał Tomka i był bardzo z niego dumny. Zbierał wszystkie jego dyplomy i wyróżnienia, bo mój brat miał duży talent do techniki i jeszcze w technikum otrzymywał różne nagrody. Zbierał też wszystkie listy od Tomka i zdjęcia, jakie Brat wysyłał z Moskwy i z różnych miast, bo mój śp. Brat lubił podróżować i dużo jeździł po Związku Radzieckim.
Myślę, że mój Brat został zamordowany. I chociaż to już minęło prawie 40 lat, to trzeba to wyjaśnić, żeby stała się sprawiedliwość.
A jeszcze chcę dodać, że na grób Tomka wciąż przyjeżdżają jego koledzy, bo zawsze zostawiają świeże kwiaty i znicze. W ostatnim roku, ale to nie było na Wszystkich Świętych tylko wcześniejszą jesienią, spotkałem chyba dwóch, ale ich nie rozpoznałem, bo tyle lat już minęło. I kiedy powiedziałem, że chcę dochodzić sprawiedliwości i prawdy, to jeden z nich powiedział – panie Januszu, niekiedy trzeba pozostawić zmarłych i historię w spokoju, bo nigdy nie wiadomo, jaką prawdę odkryjemy. A mi się wydaje, że prawdę zawsze trzeba znać.
Mieszkam we wsi Dąbrówka, w województwie wielkopolskim. Wszystkie dokumenty, listy i zdjęcia mam, ale ich nie przesyłam, bo jeszcze się zgubią. Oddam wszystko śledczym, jak rozpoczną dochodzenie”.
W końcu listu dokładny adres, numer telefonu i podpis – Janusz Wiśniewski.
Za oknem marcowy zmierzch opada szarą watą na Warszawę. Z dwudziestego pierwszego piętra wieżowca Intraco, na którym znajduje się moje biuro, prawie nie widać przejeżdżających w dole samochodów, nad którymi unosi się zawiesina dymu i rozpylonych kropel wilgoci. Rozgwieżdżone iluminacjami wysokościowce w centrum miasta wyglądają z tej perspektywy jak ozdobione kolorowymi lampkami maszty wielkich jachtów, przycumowane w zamglonym porcie. Z niechęcią myślę o powrocie przez zatłoczone o tej porze ulice do mieszkania na Ursynowie, gdzie czekają na mnie równie szare, bezosobowe bloki mieszkalne i dwa puste pokoje. Nie mam też nastroju, aby zadzwonić do Elizy i zaproponować jej wypad do jakiegoś klubu. Oczekiwałaby zapewne, że później zaproszę ją do siebie, będziemy prowadzili długie, mądre rozmowy, potem kochali się, a rankiem odprowadzę ją aż pod drzwi szklanego wieżowca, w którym ma siedzibę jej korporacja, i będziemy żegnali się długimi pocałunkami, aby mogły nas zobaczyć spieszące do pracy koleżanki i jej zazdrościć. Mamie, która przy okazji comiesięcznej, krótkiej wizyty w Warszawie kiedyś natknęła się na Elizę, kolejna kandydatka na synową przypadła do gustu. Od czasu do czasu wypytywała delikatnie o „tę dziewczynę”, dając do zrozumienia, że mężczyźnie w wieku trzydziestu dwóch lat wypada mieć żonę i dzieci.
Chyba wywołałem ją myślami. Telefon burczy, wyświetlając numer Elizy, i po minucie natarczywego przypominania o sobie – milknie. Nie, nie dzisiaj. Wystukuję SMS: „Wybacz. Mam dzisiaj urwanie głowy. Zadzwonię”.
Obracam w rękach list Wiśniewskiego. Więcej mi mówi o jego autorze niż o szczegółach sprawy. Równe litery, wyciśnięte tak mocno, że pozostawiły wypukłości na drugiej stronie, świadczą o zdecydowanym charakterze piszącego, który, najprawdopodobniej, utrzymuje się z pracy fizycznej. Wskazuje na to także styl, zasadniczo poprawny, chociaż prosty i niepozbawiony błędów język listu dowodzi, że nadawca rzadko ma do czynienia ze sztuką epistolografii czy wytwarzaniem jakichkolwiek dokumentów. List nosi datę 14 stycznia. Wyobrażam sobie, że decyzja o jego napisaniu mogła zapaść podczas świąt Bożego Narodzenia, kiedy zebrała się cała rodzina Wiśniewskich i puste nakrycie, które dodatkowo stawiamy na wigilijnym stole, przywołało z przeszłości bolesny temat, przez kilkadziesiąt lat spychany w niepamięć, skrywany za pośpiechem codziennego życia.
Zamyślam się. To, że ktoś zginął w stolicy komunistycznego imperium, jeszcze nie oznacza, że na pewno padł ofiarą przestępstwa. A tym bardziej – że chodzi o zbrodnię polityczną. W każdej, nawet najtrudniejszej, epoce większość ludzi prowadzi normalne życie. Chodzi do pracy, urządza dom, wychowuje dzieci i stara się przystosować do otoczenia. Większość z nich umiera ze starości, na zawał, na raka, niektórzy giną przypadkowo, w katastrofach, w wypadkach. Nie mam najmniejszego pojęcia, jak wyglądało życie w Moskwie w czasach Breżniewa, a już tym bardziej w środowisku studentów z zagranicy. Sam czuję się jak student pierwszego roku prawa, którego wysłano na egzamin na aplikację prokuratorską.
Rozumiem, że na najwyższym szczeblu w IPN zapadła już polityczna decyzja o wszczęciu śledztwa, chociaż formalnie to ja, jako prokurator, mam wydać postanowienie. Pion śledczy IPN-u, przyznajmy, nie prowadzi zbyt wielu postępowań. Chociaż stawia się często niesprawiedliwe zarzuty, że w porównaniu z prokuratorami rejonowymi średnia liczba prowadzonych przez nas spraw jest bardzo mała, prokuratorzy IPN wykonują wszystkie czynności samodzielnie. Nie odwołują się do pomocy policji i nie zlecają jej, przykładowo, przeprowadzania przesłuchań. Śledztwo w sprawie śmierci studenta, który zginął w obcym mieście, nie rokuje większych nadziei na wyjaśnienie wszystkich okoliczności tragedii sprzed prawie czterdziestu lat. Niemniej samo podjęcie takiego zadania przyniesie nam oczywiste, polityczne i moralne, korzyści i będzie doskonałym argumentem w sporze z przeciwnikami IPN, którzy najchętniej rozwiązaliby Instytut, a przynajmniej zlikwidowaliby jego pion prokuratorski.
Zgodnie z prawem, mam trzy miesiące na wydanie postanowienia o wszczęciu śledztwa. Pierwszym krokiem w postępowaniu sprawdzającym, które zweryfikowałoby podejrzenie o popełnienie zbrodni komunistycznej, będzie przesłuchanie Janusza Wiśniewskiego i zapoznanie się listami jego tragicznie zmarłego brata. Nie jestem przygotowany do takiej rozmowy. Nie wiem nawet, o co miałbym zapytać autora listu.
Odszukuję w smartfonie numer telefonu kolegi z archiwum oddziałowego. Piotr jest historykiem nie tylko z wykształcenia, lecz także z pasji. Zna ostatnie lata PRL lepiej niż ja kodeks karny. Bardzo mi pomógł w sprawie Hawryluka. Łączą też nas podobne zapatrywania polityczne, chociaż Piotr, jak mi się wydaje, poszedł trochę zbyt daleko w prawą stronę. Niektóre z jego pomysłów znajduję jako nadmiernie radykalne i, na wszelki wypadek, coraz rzadziej pokazuję się na spotkaniach naszego klubu „Prawo i sumienie”, który kiedyś chcieliśmy nawet przekształcić w partię polityczną.
– Cześć, Piotrek. – W słuchawce telefonu słyszę szum świadczący, że mój rozmówca znajduje się w jakimś hałaśliwym miejscu. – Aleksander. – Przedstawiam się, nie mając pewności, czy w tym zgiełku rozpozna mój głos.
– Witaj, Olek. Co u ciebie? Dawno się nie odzywałeś.
– Wszystko w normie. Słuchaj, mam do ciebie prośbę. Wspominałeś mi kiedyś, że byłeś na stażu dziennikarskim w Moskwie…
– Kiedy to było! Końcówka lat dziewięćdziesiątych. Ubiegły wiek.
– No tak, ale orientujesz się w tym środowisku. Czy znasz może kogoś, kto na przełomie siedemdziesiątych i osiemdziesiątych lat studiował w Moskwie? Albo pracował w naszej ambasadzie?
– Olek, zrobisz wielką karierę. Jesteś dobrym śledczym i masz niesamowite szczęście. Trafiłeś bezbłędnie. Moim szefem w Moskwie, gdy się tam stażowałem, był Jacek Długi. Wiem, że na pewno studiował w Moskwie, ponieważ sam mi o tym niejednokrotnie mówił. Znasz go na pewno, dość często produkuje się w telewizji.
Nazwisko dziennikarza brzmi znajomo. Gdzieś je słyszałem lub dostrzegłem na stronie jakiejś gazety, ale na pewno nie widziałem go w telewizji. Ale to, że już druga osoba w ciągu ostatnich godzin prorokuje mi wielką karierę, skłania do ostrożności. Gdy wszyscy wokół biją ci brawo, należy się zatrzymać i przypatrzeć sobie w lustrze; niechybnie bowiem albo idziesz w niewłaściwą stronę, albo masz rozpięty rozporek.
– Jakoś nie kojarzę. Z tego, co mówisz, wynika, że wciąż pozostaje w zawodzie. Masz do niego jakiś kontakt?
– Sprawdzę. Powinienem mieć. Wyślę ci SMS-em. A co cię tak zainteresowała Moskwa lat siedemdziesiątych? Piszesz książkę? Czy też…
– Raczej to „czy też” – wchodzę mu w słowo.
– To zajmujące! Mogę się przydać?
– To jest właśnie druga sprawa, z jaką do ciebie dzwonię. Ale o tym wolałbym pomówić w cztery oczy i oficjalnie.
– Rozumiem. Będę czekać. O, mam kontakt do Długiego. Już ci wysyłam. Odezwij się. A może się wybierzemy w piątek do Miłości albo na Mazowiecką?
Lubię wpaść w piątek czy sobotę na parę godzin do któregoś z klubów, ale nie uśmiecha się mi wieczór w towarzystwie Piotra. Miałem już okazję przekonać się, że swoim przynudzaniem o historii potrafi zepsuć każdą imprezę i odstraszyć nawet najbardziej chętne dziewczyny. Trudno zresztą oczekiwać, aby pięćdziesięcioletni gawędziarz wzbudzał zainteresowanie dwudziestolatek.
Nie chcę jednak zrażać starszego kolegi odmową, tym bardziej że liczę na jego pomoc. Odpowiadam więc:
– Chętnie. Dam znać. Myślę, że wkrótce będziemy mieli okazję do bardzo częstych spotkań.
Długi odbiera telefon, gdy już zaczynam tracić nadzieję, że podany przez Piotra numer jest aktualny.
– Dobry wieczór panu. Aleksander Wojtkowski z pionu śledczego oddziału IPN w Warszawie – przedstawiam się.
– Taaak?
W głosie Jacka Długiego nie słyszę ani cienia zaniepokojenia, raczej lekkie zaciekawienie. Większości Polaków IPN kojarzy się z rozkopywaniem grobów i lustracją, a prokurator z IPN prawie z policją polityczną. Statystyczny obywatel ma prawo czuć się zdenerwowany, gdy zainteresowanie nim wykazuje nawet zwykła prokuratura. Ostatecznie, prokurator raczej nie jest zwiastunem dobrych wieści.
– Panie redaktorze, chciałbym poprosić pana o spotkanie – zaczynam i, aby mój rozmówca nie zinterpretował niewłaściwie mojego zaproszenia, uznając je za wezwanie na przesłuchanie, jednym tchem dodaję: – w dogodnej dla pana porze i miejscu. Chociaż, jeśli nie sprawi to panu trudności, prosiłbym o rozmowę możliwie jak najszybciej.
Głos redaktora Długiego pozostaje niezmącenie spokojny, jakby leniwy czy zmęczony.
– Kończę dyżur w redakcji około siedemnastej. Jeśli bardzo się panu spieszy, spotkajmy się o siedemnastej trzydzieści w kawiarni Szparka przy Placu Trzech Krzyży. Wie pan, gdzie to jest? Odpowiada panu?
Odnotowuję w myślach, że dziennikarz błyskawicznie podejmuje decyzje i proponuje spotkanie na znanym sobie terenie, gdzie czuje się bezpieczniej. Nie umyka mojej uwadze i to, że nie zapytał, w jaki sposób się rozpoznany. Najpewniej uznał, że skoro to ja proszę o spotkanie, to powinienem sam się o to zatroszczyć. A może uważa, że nie wypada nie znać redaktora Długiego? Dziennikarze mają o sobie bardzo wysokie mniemanie.
– Znakomicie, nie spóźnię się. Bardzo panu dziękuję. Do zobaczenia.
Staram się być grzeczny i lakoniczny zarazem.
– Do zobaczenia – odpowiada i się rozłącza.
Przed wyjściem z biura telefonuję jeszcze do Bartka Jałochy, znajomego dziennikarza pisma i portalu „W Matni”. Często się kręci w naszym archiwum, niekiedy wykorzystujemy go, jeśli trzeba coś nieoficjalnie puścić do prasy. Z uwagi na jego mikrą postać i lisią mordkę nazywamy go Szczurek. Jest nieszkodliwy dla nas, a niekiedy i nawet bardzo przydatny.
– Długi? Jacek Długi? Oczywiście, że go znam. Stary komuch.
Redaktor Jałocha pozostaje wierny swoim przekonaniom i jednoznacznej klasyfikacji ludzi według jasnego kryterium: Nasi – patrioci. Nie nasi – komuchy, ubecy, zaprzańcy i zdrajcy. Dzisiaj jest to dla mnie informacja niewystarczająca.
– A jeśli coś więcej? On zajmuje się Rosją?
– No, jeśli po prawdzie, to Długi jest chyba największym w kraju specjalistą od Rosji. Wie o niej wszystko lub prawie wszystko. Ale wie pan, prokuratorze, on spędził tam tak wiele lat, że zatracił dystans i umiejętność właściwej oceny sytuacji. Może nawet jest ukrytym śpiochem.
Spiskowe teorie redaktora o uśpionych szpiegach Putina pozostawiam na razie na marginesie. Sprzyja mi szczęście – trafiłem w dziesiątkę. Mówiąc szczerze, Piotr przyniósł mi to trafienie na srebrnej tacy. Przed opuszczeniem biura poświęcam kilka minut, by wyguglować krótką notkę o Długim, zapamiętać wygląd dziennikarza i odnotować, że jest autorem wielu artykułów na tematy związane z Rosją. Rzeczywiście, nie przynosi mi chluby, że nie znam Jacka Długiego.
Siedzący w rogu sali mężczyzna, który podnosi się, gdy macham mu ręką, powinien nazywać się nie Długi, lecz Potężny. Wielkie chłopisko, pewnie dwumetrowe, szeroki w barach i z wydatnym brzuchem. Przypominałby byłego zawodnika sumo, gdyby nie spokojne, przenikliwe spojrzenie szarych oczu, cechujące raczej piekielnie inteligentnych analityków niźli sportowców na emeryturze. Takie spojrzenie ma mój ojciec. W milczeniu podaje mi rękę, uprzejmym gestem wskazuje miejsce. Czuje się gospodarzem spotkania w pełni kontrolującym sytuację. Pewność siebie potwierdza pytaniem:
– Czego się pan napije? Zamówiłem sobie kawę i koniak. Dzień był dość męczący.
Tymi trzema krótkimi zdaniami przekazuje mi, że nie ma zbyt wiele czasu, ale jest otwarty na rozmowę.
Kiwam ręką na kelnerkę, proszę o czarną gorzką herbatę i ciasto marchewkowe.
– Bardzo panu dziękuję za spotkanie – zaczynam. – Nie zajmę zbyt wiele czasu. Poprosiłem pana o spotkanie, bo jest pan wybitnym specjalistą od Rosji…
Nie widzę po nim, aby kupił mój niewyszukany komplement.
– … Prowadzę obecnie sprawę, która jest w pewnym sensie związana z Rosją. Pan tam studiował, prawda?
Chyba położyłem zbyt silny nacisk na ostatnie słowa. Długi przygląda mi się uważnie, jak entomolog na rzadki, egzotyczny gatunek owada.
– Czy minionej nocy Sejm uchwalił, a pan prezydent nad ranem podpisał jakąś ustawę, o której nie wiem? A według której studia w Rosji miałyby być czynem karalnym?
Ton głosu redaktora Długiego jest niezmiennie spokojny, leniwy, ale retoryczne pytanie zawiera w sobie zgryźliwą ironię, agresję i odrzucenie. Nie tak i nie w tym momencie rozmowy sformułowałem to pytanie.
– Tak, studiowałem anglistykę i germanistykę w Moskiewskim Instytucie Języków Obcych imienia Thoreza – odpowiada jednak dziennikarz i bezlitośnie zadaje dwa ciosy: – Skoro zajmuje się pan Rosją, to zna pan zapewne ten instytut. No a kim był Maurice Thorez, oczywiście pan wie.
Mam poprowadzić śledztwo w sprawie tragedii, która wydarzyła się w Moskwie. Nie znam moskiewskiego Instytutu Języków Obcych. I nie pamiętam w tej chwili, kim był Maurice Thorez. Fatalnie zaczyna się ta rozmowa, a mój prześmiewca zaczyna budzić we mnie irytację i niechęć. W ten sposób nie dowiem się niczego. Przełykam wraz z kęsem ciasta urażoną dumę i własną ignorancję.
– Panie redaktorze, potrzebuję pańskiej pomocy. Rzecz jest następująca. Proszę o zatrzymanie tych informacji dla siebie. W 1981 roku w Moskwie zginął tragiczną śmiercią student z Polski. Jego rodzina uważa, że nie był to wypadek, lecz morderstwo. Zgodnie z kodeksem karnym przestępstwo zabójstwa ulega przedawnieniu po upływie trzydziestu lat. Zatem, jeśli byłoby to zabójstwo, to jedynym obecnie sposobem podjęcia śledztwa w tej sprawie pozostaje zakwalifikowanie czynu do zbrodni komunistycznej, której karalność, w tym wypadku, ustanie w 2021 roku.
– Kiedy dokładnie zginął student? I jak się nazywał? Jeśli to nie tajemnica, oczywiście. – Redaktor Długi przybiera już rzeczowo neutralny ton.
– Proszę tylko tego nie ujawniać. To był student politechniki stali i stopów, Tomasz Wiśniewski. Zginął w październiku 1981 roku pod kołami pociągu w metrze. Słyszał pan coś może o tym?
– Misis…
– Nie rozumiem, jaka „misis”?
– Raczej „jaki”. Moskowskij Institut Stali i Spławow, w skrócie – MISIS. Jeśli prowadzi pan taką sprawę, powinien pan poznać te abrewiatury: EMGEU, INJAZ, MGIMO, MADI, MIFI, MIFT, MAFI… To nazwy moskiewskich uczelni. Bez obaw, proszę. Nie zajmuję się sprawami kryminalnymi, lecz międzynarodowymi. Co nie znaczy, naturalnie, że międzynarodowe nie są kryminalne. Ale nie każda kryminalna staje się międzynarodową. A ta sprawa taką stać się może, nieprawdaż? – Jacek Długi ma dziennikarską zdolność ujmowania istoty danej kwestii krótkimi zdaniami. – Panie prokuratorze, więc rzeczy mają się tak. Studiowałem w Moskwie w latach 1977–1982. Nie przyjaźniłem się z Wiśniewskim, co zrozumiałe, bo w samej Moskwie było ponad półtora tysiąca studentów z Polski, ale o tym wypadku słyszałem. Dużo się o nim mówiło się w naszym środowisku. W tym czasie Moskwa była bezpiecznym miastem, zwłaszcza dla biednych cudzoziemców. Śmierć studenta z Polski, nawet przypadkowa, to było coś unprecedented, niespotykanego. I na pewno została poddana skrupulatnemu śledztwu.
– Półtora tysiąca studentów z Polski, powiedział pan. Aż tylu?
– Może nawet więcej, nie umiem powiedzieć. Ale da się to łatwo sprawdzić w archiwach Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. Ponadto, może pan też skontaktować się bezpośrednio z ówczesnymi pracownikami polskiej ambasady, którzy zajmowali się studentami.
– Pamięta pan może ich nazwiska?
– Pamiętam radcę Kalickiego, ale on już nie żyje. Poszukam w domu. Jeśli odnajdę, przekażę panu na telefon, z którego pan dzwonił. Pełne dane o pracownikach wydziału nauki i wydziału konsularnego na pewno są dostępne w archiwach Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
– Dlaczego aż tak wielu Polaków wyjeżdżało na studia do Związku Sowieckiego? Co pana, przykładowo, skłoniło, aby studiować w Moskwie?
Na twarzy redaktora czytam rozbawienie.
– Wie pan, co powiedziała pewna Amerykanka, gdy w Auschwitz pokazano jej baraki więźniów? „Dlaczego nie dzwonili do swoich prawników?!” Sugeruje pan, że mógłbym tak po prostu wyjąć paszport z szuflady, wysłać mailem aplikację do Oxfordu czy Sorbony?… Przecież to prawie taka sama odległość jak do Moskwy, nieprawdaż? Chociaż… cieszę się, że pana pokolenie jest tak dalekie od rozumienia dawnych czasów. Bo oznacza to, że już bardzo oddaliliśmy się od tamtych realiów. Studia w Związku Radzieckim były nie tylko bezpłatne, otrzymywaliśmy także zupełnie przyzwoite stypendia od polskiego rządu. Stwarzały także okazję do nauki rosyjskiego i poznania obcego kraju. Czy zna pan taki kierunek studiów w Polsce, nawet dzisiaj, który da panu trzy języki obce, i to na dobrym poziomie, i jednocześnie znajomość dużego, sąsiedniego kraju? Polscy studenci uczyli się nie tylko w Moskwie, lecz we wszystkich większych miastach, od Taszkentu do Tallinna. Już nie wspominam o tym, że w Polsce niektórych kierunków po prostu nie było, a poziom na wybranych radzieckich uczelniach był naprawdę niezły.
– I przy okazji urządzano wam pranie mózgów.
Ta uwaga z mojej strony nie ma nic wspólnego z profesjonalizmem. Prezentuje sobą bardziej poziom bazaru. Nie wiem, co mnie podkusiło. Zapewne pozytywna opinia Długiego o poziomie studiów sowieckich. Jeśli chciałem wyrwać rozmówcę z bańki niezmąconego spokoju, jakim się otoczył, to otrzymałem mierny rezultat.
Dziennikarz pierwszy raz otwarcie okazuje emocje. Uśmiecha się. Jakby z ironią i pobłażliwością.
– Zapewne takie cele również przyświecały i ówczesnym naszym decydentom politycznym, i gospodarzom. – Zgadza się. – Ale na temat prania mózgów w różnych epokach historycznych i jego skutków moglibyśmy prowadzić długie dyskusje.
– Jak wyglądało życie studenckie w ówczesnej Moskwie? – Chcę załagodzić swoją głupią wypowiedź sprzed chwili.
– Normalnie. Dużo pracy, bardzo dużo. Ale też wiele rozrywek. Doskonała filharmonia, świetna opera i balet, dobry teatr klasyczny. Dziewczyny. Alkohol…
– Dużo się piło?
– Tyle, co i na uczelniach w Polsce, co znaczy – niemało. W środowisku mówiło się, że tego wieczoru, gdy zginął, Wiśniewski był mocno napity. Podobnie zresztą jak jego koledzy, którzy razem z nim wracali z imprezy do akademików.
Wracając późnym wieczorem na swój Ursynów, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pozornie otwarty redaktor Długi nie powiedział mi wszystkiego, co wie. Może rozmyślnie zawieszał głos, pozostawiając miejsce do spekulacji? Chociaż w sumie był człowiekiem mediów, jak określił go Piotr. Często występował w telewizji, a więc miał nawyk dramatyzowania opowieści. Niemniej, wyjawił mi kilka ważnych spraw. Przykładowo, że Wiśniewski nie był sam w chwili śmierci i że całe towarzystwo było nietrzeźwe. Ciekawe tylko, dlaczego te szczegóły były dziennikarzowi Długiemu znane.
Następny dzień poświęcam na sporządzanie pism do urzędów, które mogłyby pomóc wyjaśnić okoliczności śmierci studenta. Może wypłyną jakieś nazwiska, które okażą się przydatne później, przy właściwym postępowaniu przygotowawczym? Piszę do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, do Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego i, po namyśle, do Ministerstwa Edukacji Narodowej, gdyż nie mam pewności, który resort był odpowiedzialny za polskich studentów za granicą w latach osiemdziesiątych. Każde z pism opatruję prośbą o udzielenie odpowiedzi możliwie szybko, „z uwagi na wagę prowadzonego postępowania”. Zakładam, że papier firmowy Instytutu Pamięci Narodowej w połączeniu z tą „wagą” skłoni ministerialnych urzędników do pośpiechu w przeszukaniu archiwów. Inaczej będę oczekiwał na informacje do nowego roku.
Wysyłam też pismo do Prokuratury Wojewódzkiej w Poznaniu. W tym wypadku liczę bardziej na łut szczęścia, ponieważ akta prokuratorskie, zgodnie z prawem, powinny zostać zniszczone. O ile w ogóle w Polsce w 1981 roku wszczynano śledztwo w sprawie śmierci Wiśniewskiego. Dzwonię jeszcze do poznańskiego oddziału IPN, gdzie pracuje mój dobry kolega, i przedstawiam mu pokrótce problem, prosząc o odnalezienie kilku dokumentów.
Po południu wzywa mnie do siebie Kaczmarek. Nie zaprasza, abym usiadł przy stoliku, przy którym zazwyczaj podejmował ważniejszych rozmówców. Sadowię się zatem na krześle przy jego biurku. Przykryty szkłem rozległy blat biurka, nieskazitelnie czysty, lśni jak kontuar w luksusowym hotelu oddzielający szefa zmiany od klienta bez rezerwacji, którego nie sposób zignorować, a który swoim pojawieniem się narusza spokój dostojnego recepcjonisty. Na stole leżą równiutko ułożone dwa skoroszyty, a przed moim szefem teczka z dokumentami, którą natychmiast zamyka, gdy tylko wchodzę. Niklowana designerska lampa biurowa odbija się w tafli blatu niczym w lustrze. Kaczmarek jest uporządkowany, precyzyjny jak szwajcarski zegarek. I jak zegarek przewidywalny. Tym razem jednak mnie zaskakuje.
– Zapewne się pan dziwi, że powierzyłem panu tę sprawę? – Zadaje retoryczne pytanie. – Sugerowano mi, że powinien zająć się nią ktoś bardziej doświadczony. Ktoś, kto zna tamtą epokę z własnego doświadczenia. Właśnie tego chciałem uniknąć. Bo, widzi pan, niczego nie ujmując naszym starszym kolegom, oni wszyscy są skażeni komunizmem. I ci, którzy bronią PRL, i ci, którzy z nią walczyli i walczą nadal, chociaż minęło prawie pół wieku… nazywam ich wszystkich, bez wyjątku, postkomunistami. Gdyż w ich myśleniu punktem odniesienia jest komunizm, czyli przeszłość. Oni mentalnie pozostają w tamtej epoce. A dzisiaj mamy XXI wiek i zupełnie inną rzeczywistość.
To dość oryginalne stwierdzenie. Niemniej, jestem skłonny przyznać Kaczmarkowi pewną część racji. Chociaż w naszej pracy rzeczywistość sprzed pół wieku nie tworzy zapisanych kart podręcznika historii, lecz pozostaje notesem z czystymi stronami, które należy dopiero zapełnić.
– Dlatego zakładam – kontynuuje naczelnik – że pańskie spojrzenie, pozbawione obciążeń mentalnych, wniesie do śledztwa inną perspektywę. Zapoznał się pan z dokumentami? – Przenosi ogólnikowe dywagacje na konkretny tor.
Dokumentami? No tak, przecież nie mógł powiedzieć: „listem” czy „wnioskiem”; to zabrzmiałoby niewystarczająco solidnie, obniżałoby rangę sprawy. Nie doczekawszy potwierdzenia, Kaczmarek pyta:
– Jak pan zamierza prowadzić postępowanie? Może mi pan przedstawić wstępny plan do końca bieżącego tygodnia?
Aż korci mnie, by zadać pytanie, czy plan ma być opracowany w formie tabeli i w jakich kolorach. No i dobór czcionki – to byłoby dopiero wyzwanie.
– Tak, panie naczelniku. Przedstawię w końcu tygodnia plan postępowania sprawdzającego.
Kaczmarek kiwa głową. Rozumiem, że to nie plan moich działań miał być tematem rozmowy.
– Zakładam, że sprawa będzie wymagała żmudnego i długotrwałego śledztwa…
Czyżby miał to być komunikat, abym się nie spieszył? Że ważne jest, by gonić króliczka, a nie, by go złapać?
– Naturalnie, koledzy z archiwum pomogą panu… Ma pan jakieś preferencje? Chciałbym, by ktoś od nich ściślej z panem, czy może lepiej: dla pana, pracował.
– Piotr Mydlak. To wybitny specjalista od ostatnich lat PRL-u. Jest też bardzo biegłym archiwistą.
– Dobrze. Ale myślałem o kimś, kto pomógłby panu w codziennej, także papierkowej pracy. O kimś w rodzaju asystenta. Widzi pan – tutaj Kaczmarek waha się przez ułamek sekundy – zgłosiła się do nas na staż córka profesora Moskalewicza, absolwentka prawa na Uniwersytecie Wyszyńskiego.
Moskalewicz! To duże nazwisko! Stały bywalec pierwszego programu telewizji. Profesor. Jeden z najbardziej wpływowych polityków partii rządzącej. Przy tym szczery patriota i niezłomny orędownik radykalnej odnowy w kraju. Córka najpewniej wyniosła z domu te same wartości. Przynajmniej nie będziemy mieli powodów do politycznych utarczek. Jeśli taki partyjny bonza kieruje swoją córkę na staż do IPN, to można założyć, że zostanie u nas na dłużej. Pensje w pionie śledczym IPN są niemal dwukrotnie wyższe niż w prokuraturze rejonowej. Mając zaś za podwładną córkę wpływowego polityka, Kaczmarek stanie się niczym prezydent elekt – nietykalny i z gwarancją kariery. Myślę o moim szefie z podziwem. A to skurwysynek, niby taki przyczesany i układny jak gorliwy pierwszoklasista, a można mu pozazdrościć wyczucia chwili.
– Panna Moskalewicz będzie bardzo użyteczna, gdyż perfekcyjnie włada rosyjskim, co w tej sprawie jest niezwykle ważne. W dodatku, jak poinformował mnie jej ojciec, specjalizuje się w prawie Federacji Rosyjskiej.
Cały Kaczmarek! Któż dzisiaj mówi o niezamężnej kobiecie „panna”? Dobrze, że nie powiedział „panna Moskalewiczówna”. I nie omieszkał podkreślić, że ma układy na samych szczytach władzy. Mógłby darować sobie to wtrącenie: „Jej ojciec poinformował mnie”; wystarczyłoby przecież powiedzieć: „Specjalizuje się w prawie Rosji”. Moskalewicz czy Moskalewiczówna, jedna drugiej równa – lecę w myślach Sienkiewiczowskim Radziwiłłem, zastanawiając się, czy aby jakaś inna historia, na przykład miłosna, nie kryje się za promowaniem panny Moskalewicz. Natychmiast jednak odrzucam tę myśl. Prokurator Kaczmarek jest równie daleki od romansów, i w ogóle od jakichkolwiek emocjonalnych porywów, które mogłyby zaburzyć jego karierę, jak ja od udziału w pochodach pierwszomajowych.
Chyba jakiś siódmy zmysł każe mi skojarzyć córkę Moskalewicza z bohaterką Potopu. Gdy objawia się bowiem w czwartek w drzwiach mojego gabinetu, wprowadzona przez panią Wiesławę, co już samo w sobie świadczy o pozycji stażystki, gdyż nie po każdego gościa Kaczmarek wysyła swoją sekretarkę, odnoszę wrażenie, że widzę młodszą kopię Małgorzaty Braunek. Tyle że gorszą – konstatuję w myślach z rozczarowaniem, pomagając Moskalewiczównie-Billewiczównie zdjąć płaszcz. Zazwyczaj nie nadskakuję kobietom, ale nie będę przecież aż tak nierozsądny. Skoro naczelnik ją hołubi… Zmyliła mnie jej wiotka postać, duże szare oczy i jasne włosy, bujnymi lokami spadające na policzek.
Z bliska wygląda znaczniej mniej korzystnie. Bez makijażu, z bladą, jakby chorowitą cerą. I nosi się jak zakonnica lub uczennica instytutu dla szlachetnie urodzonych dziewic. Szary płaszcz, sukienka bez koloru i bez kształtu, a w dodatku te bezsensowne wielkie okulary w czarnej oprawce. A może rozmyślnie włożyła dzisiaj ten strój, wyobrażając, że IPN to coś pośredniego między prokuraturą a domem pogrzebowym.
– Dorota Moskalewicz – popiskuje niepewnym głosem i wyciąga do mnie rękę.
Dłoń ma ciepłą i suchą, a uścisk wręcz stanowczy. Może pozory mylą?
– Będę miała przyjemność przejść staż u państwa.
Głos w sumie przyjemny, ale mogłaby mówić głośniej. „Będę miała przyjemność…” Panna szlachetnie urodzona. Że też takie cuda jeszcze się uchowały. Ale powiedziała „przejść staż”, a nie „odbyć staż”, jak uczyniłoby dziewięćdziesiąt dziewięć procent urzędników, co już świadczy dobrze o jej wyczuciu języka.
– Witam panią serdecznie. Aleksander Wojtkowski. – Szczerzę zęby w uśmiechu. Jeśli jej tatuś jest znanym i wpływowym politykiem, to grzeczności nigdy nie za wiele. – Również się cieszę, że zadeklarowała pani gotowość do współpracy ze mną. Przygotowaliśmy dla pani miejsce pracy w moim pokoju. – Przypisuję sobie zasługę w starciu kurzu z biurka, od miesięcy bezpańskiego. Pani Wiesia rzuca mi ironiczne spojrzenie i bez słowa wychodzi.
Panna Dorota posłusznie, niczym uczennica, siada przy wskazanym jej stoliku. Aby dziewczę nie wyobrażało sobie zbyt wiele, od razu postanawiam pokazać, kto jest kto.
– Podobno zna pani rosyjski i specjalizuje się w prawie rosyjskim. Przez te kilka miesięcy, które pani z nami spędzi, będziemy zajmowali się sprawą, która jest związana z Rosją. Tak więc pani umiejętności bardzo się przydadzą przy opracowaniu dokumentów. Oczywiście, tylko nieklasyfikowanych.
– Moja babcia ze strony mamy jest Rosjanką. To znaczy, mieszkała w Związku Radzieckim, w Rydze. Naprawdę z pochodzenia jest na poły Łotyszką, na poły Żydówką. Od niej nauczyłam się rosyjskiego. Skończyłam też rusycystykę. A na temat najnowszych zmian w prawie Federacji Rosyjskiej trochę pisałam.
Dziewczyna wydaje się niebezpiecznie gadatliwa, a może tylko sygnalizuje gotowość do zbudowania relacji cieplejszych, niż zapowiadały się po pierwszej wymianie spojrzeń i zdań. Jeśli jednak chciała zrobić na mnie wrażenie, to jej się udało. Kto spośród absolwentów prawa w Warszawie mówi płynnie po rosyjsku i specjalizuje się w prawie Rosji? Mój rosyjski, na którego opanowanie nalegał ojciec, nie jest zły, ale przecież nie można go porównać z poziomem niemal native speakera. Ale już moje wyobrażenia o Rosji są bardziej mgliste niż nasycony smogiem dzień za oknem. Chyba wtajemniczę panią Dorotę w te szczegóły śledztwa, które można przekazać uprzywilejowanej stażystce. Przez moment myślę nawet, czy aby nie zabrać jej ze sobą na pierwszą rozmowę z Wiśniewskim. Natychmiast jednak się reflektuję. Pomijając już, że lubię podróżować w samotności, a panna Moskalewiczówna najwyraźniej należała do gatunku osób szczodrych na słowa, to wspólny wypad gdzieś pod Poznań z młodą dziewczyną ściągnąłby na mnie niechybnie gniew Elizy i podejrzliwe plotki w oddziale.
Losy babci, która była Żydówko-Rosjanko-Łotyszką, interesują mnie nie bardziej niż nazwa sklepu z odzieżą second hand, bo chyba w takim panna Dorotka nabyła swój płaszcz. Staram się jednak być grzeczny i wykazać jakieś zainteresowanie:
– Jak trafiła do Polski?
– O, to długa i romantyczna historia… – na te słowa ogarnia mnie strach, że Moskalewiczówna zechce mi ją teraz opowiedzieć – …ale bardzo osobista, rodzinna.
Dziewczyna kreśli zdecydowaną granicę między tym, co służbowe, a co odnosi się do spraw prywatnych, dając mi jednoznacznie do zrozumienia, że ta druga sfera pozostaje dla mnie całkowicie zamknięta.
Wzruszam ramionami. Nie jestem ciekawy ani rodzinnych historii rodziny Moskalewiczów, ani osobistych problemów pani Doroty.
Moja nowa koleżanka, stażystka, asystentka – jeśli mam poważnie traktować słowa Kaczmarka – i współlokatorka gabinetu w szklanozielonym biurowcu, wygląda jak siedem nieszczęść, zwłaszcza wówczas, gdy zmoczona i zziębnięta wchodzi w swoim workowatym płaszczu, wyciera nos i czyści okulary z kropli deszczu padającego obficie w ten marcowy poranek, a kolejne siedem niepowodzeń rozsiewa wokół z każdym kichnięciem. Wraz z jej pojawieniem wszystkie, nawet najprostsze, sprawy zaczynają się wypiętrzać w himalaje kłopotów.
Najpierw Piotr, którego prosiłem, aby podrzucił mi jakieś książki, raporty lub zestawienia na temat studentów polskich z ZSRR, odpowiada mi po kilku dniach, że czegoś takiego nie ma.
– Wprawdzie istnieje opracowanie analityków z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, które częściowo dotyczy tematu, lecz poświęcone głównie grupie „Wisła”, która działała przy ambasadzie PRL w Moskwie. A to zupełnie co innego.
Piotr opowiada mi przez kilkanaście minut, czym była „Wisła”: Oficjalne przedstawicielstwo polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przy sowieckim KGB, tworzone przez kilku oficerów wywiadu i kontrwywiadu, ulokowanych głównie w ambasadzie PRL w Moskwie, ale także w jednym z rejonowych oddziałów KGB w Moskwie. Grupa zajmowała się przede wszystkim ochroną kontrwywiadowczą polskich placówek dyplomatycznych i polskich obywateli, przebywających w ZSRR. I, naturalnie, prowadziła operacyjną działalność wywiadowczą.
– Przeciwko Związkowi Sowieckiemu?! – pytam, nie kryjąc zdziwienia.
Piotr śmieje się. Jego śmiech głośnym echem odbija się w słuchawce i w mojej głowie.
– Żartujesz chyba…
Odnotowuję w myślach, że muszę sprawdzić ten trop. Jeśli esbecy śledzili polskich obywateli, to na pewno weszli w posiadanie informacji o różnych wydarzeniach i incydentach. Śmierć polskiego studenta nie mogła umknąć ich uwadze.
Proszę Piotra, aby postarał się odnaleźć kogoś z byłych funkcjonariuszy grupy „Wisła”, pracujących w Moskwie na przełomie siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
Później oddzwania dyrektorka z departamentu czy biura archiwum w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Bardzo kompetentna i miła, chce uściślić, jakich materiałów naprawdę potrzebuję, gdyż nie wynika to z mojego pisma. Dopytuję, czy można znaleźć informacje o składzie osobowym ambasady PRL w Moskwie w roku 1981 i jak szczegółowe są dokumenty przesyłane przez służby konsularne. Urzędniczka objaśnia, że listę pracowników ambasady w 1981 roku prześle, natomiast dokumentacji konsularnej nie przechowuje się tak długo, poza sprawozdaniami rocznymi, dość ogólnymi.
Dzięki Bogu i za to. Choć liczyłem, że wydobędę z archiwów naszej dyplomacji więcej informacji.
– Bardzo pani dziękuję. Jeśli można, to wolałbym osobiście po nie podjechać. Jeżeli czegoś nie zrozumiem, od razu poproszę o objaśnienia.
Jakby tego było mało, Wiśniewski, do którego wreszcie udaje się mi dodzwonić, mówi, że nie może mnie gościć w najbliższą niedzielę, gdyż wyjeżdża z żoną na chrzciny wnuka siostry.
– Niech pan przyjedzie za dwa tygodnie, w sobotę lub niedzielę – zaprasza. Wyjaśnia, że w robocze dni jest mocno zajęty i miałby czas dopiero w późnych godzinach wieczornych. Potem milczy chwilę i dodaje, jakby z wahaniem: – Wie pan, dzwonił do mnie jakiś dziennikarz z Warszawy, prosząc o rozmowę. Pognałem go. Śmierć mego brata to nie jest temat na pierwszą stronę szmatławców.
Nie jestem szczególnie zaskoczony informacją o tym, że przejęcie przez IPN sprawy śmierci Wiśniewskiego wyciekło już do prasy. Nieformalna i skrywana współpraca Instytutu z niektórymi dziennikarzami jest drogą dwukierunkową. Podejrzewam, że przeciek nastąpił, nim jeszcze prokurator Kaczmarek przekazał mi teczkę z dokumentem. Nie poprawia mi to nastroju.
Uznaję, że sposobem na odwrócenie złej passy może być przekupienie panny Doroty, aby nie rozsiewała zarazków i złych fluidów. Następnego dnia zbaczam z głównej trasy z domu do pracy, z poświęceniem przemaczam buty i zjawiam się w biurze z torbą słodyczy od Wedla. Moskalewiczówna pogryza czekoladki, ale nie zaprzestaje dobrze zamaskowanego sabotażu, ponieważ nieszczęścia sypią się nadal. Szef wzywa mnie i obarcza kolejnym zadaniem – jako że kolega zasmarkał się i rozchorował, mam do poniedziałku napisać za niego sprawozdanie.
– Sprawa jest pilna. Wszystkie niezbędne dane i zestawienia są już zebrane, należy jedynie nadać im przyzwoitą, przejrzystą formę sprawozdania. Jestem przekonany, że przez weekend zdąży pan to zrobić.
Wydaje mi się, że naczelnik Kaczmarek uśmiecha się złośliwie. Nie chcę dać mu jeszcze większej satysfakcji, próbując wyjaśnić, że nie mogę poświęcić weekendu, ponieważ już umówiłem się z Elizą na wypad do Spały z nią i grupą jej przyjaciół. Elizie bardzo zależy na tym wyjeździe. Chce się pochwalić koleżankom „swoim mężczyzną”, bo tak mnie nazywa w rozmowach z nimi. Na Nowy Rok jeździłem z inną grupą jej znajomych do nowo otwartego, szpanerskiego spa w Kazimierzu. Rozkapryszone, zarabiające po kilkadziesiąt tysięcy towarzystwo, kosmopolityczne i niedojrzałe politycznie. Niezbyt dobrze czułem się w rozmowach, które dotyczyły kursu akcji, perspektyw bitcoina, kolejnej wtopy czy przekrętu kogoś z rządu, życia gwiazdek warszawskiego światka telewizji i mody oraz zalet nowego bmw, które monachijski koncern właśnie wypuścił na rynek.
Eliza obraża się, co było nietrudne do przewidzenia. Demonstruje swoje niezadowolenie, przerywając rozmowę i moje niezdarne wysiłki wytłumaczenia sytuacji. Kilka minut później dzwoni ponownie.
– Udało się ci przekonać szefa?
Nie próbowałem przekonywać szefa. Nawet nie podejmowałem z nim rozmowy na ten temat. Byłoby to zupełnie bezcelowe.
– Niestety, nie udało mi się…
Eliza ponownie się rozłącza, aby za kilkanaście minut zadzwonić raz jeszcze i zakomunikować, że w takim razie pojedzie beze mnie. Wzruszam ramionami i teraz ja z kolei odkładam słuchawkę. Nie żebym się obraził. Po prostu nie mam nic do powiedzenia.
Moskalewiczówna nie słucha lub udaje, że nie słucha moich rozmów. Pochylona nad biurkiem, z włosami, które osypują się z głowy, tworząc kurtynę odcinającą ją od świata zewnętrznego, któryś dzień z rzędu studiuje dokumenty o IPN – ustawy, regulaminy, orzeczenia, sprawozdania, debaty sejmowe… Sądzę, że zna je teraz lepiej ode mnie.
W sobotę z trudem wstaję z łóżka. Boli mnie głowa, mam dreszcze i czuję się tak, jakbym wypadł spod cepów mechanicznej młocarni. Pochylam się i przyglądam sobie w lustrze. Muszę któregoś dnia zawiesić je wyżej. Najwidoczniej, poprzedni właściciel mieszkania nie miał moich 185 centymetrów. Trzydniowy zarost dzisiaj przydaje mi wyglądu nie tyle męskiego, ile dziadowskiego. Popijam kawę wodą, w której musują dwie tabletki fervexu, owijam szyję szalem i na przemian to szczękając zębami z zimna, to zgrzytając nimi ze złości na Elizę, szefa i na cały świat, dojeżdżam na Instytutu. Jedynym pocieszeniem jest to, że dzisiaj w wagonie metra mogę usiąść, a tramwaj jest zupełnie pusty.
Widok panny Moskalewicz, która przypomina rozczochraną kuropatwę w deszczu albo wielkiego, szarego wróbla, któremu po długiej walce w kałuży udało się wyrwać kotu, a teraz stoi przed drzwiami gabinetu, zaskakuje mnie, ale nie poprawia nastroju, co dobitnie dowodzi mojej złej kondycji. Gdybym był w formie, parsknąłbym zapewne śmiechem, patrząc na tę komiczną, godną współczucia postać.
– Nie mam uprawnień, by wejść do pokoju – wyjaśnia.
– Zapomniała pani czegoś? – Przykładam identyfikator do zamka i, jak prawdziwy dżentelmen, przepuszczam ja przed sobą.
– Wczoraj nie wyglądał pan najlepiej, a dzisiaj w ogóle pan nie wygląda. Pomyślałam, że pomogę panu w tym sprawozdaniu.
Nie bardzo wiem, jak zareagować, więc mówię tylko:
– Bardzo dziękuję. To miłe z pani strony.
Moskalewiczówna nie na próżno pilnie studiowała przez ostatnie dni postanowienia i sprawozdania. Najpewniej była też prymuską i ma łatwość formułowania poprawnych, precyzyjnych zdań. Ze sterty dokumentów, przygotowanych przez prokuratora, którego tak niefortunnie dla mnie dopadła grypa, sprawnie odnajduje potrzebne dane, zakreśla je pomarańczowym markerem i podsuwa mi pod nos. O czternastej wypracowanie, zwane sprawozdaniem, jest gotowe. Drukuję je w dwóch egzemplarzach, czytamy je ponownie, poprawiamy kilka sformułowań. Wydruk finalnego produktu wkładam do koperty.
– Mam do pani prośbę. Najpewniej w poniedziałek nie będę w stanie przyjść do pracy. Może je pani przekazać naczelnikowi?
– Oczywiście, zrobię to.
Kiedy wychodzimy z gmachu, deszcz, który z rana tylko siąpił, zacina mieszaniną wody i śniegu, smaga twarze zamarzającą breją. Otrząsam się niczym pies wyrzucony z ciepłej budy i ciaśniej owijam szyję. Zżymam się, że nie przyjechałem autem.
– Wzięłam samochód. Podwiozę pana do domu. Mieszkamy przy Wilanowskiej, to prawie po drodze – proponuje dziewczyna.
Albo papa Moskalewicz jest sknerą, albo nieprawdziwe są krążące o nim plotki, że potrafi umiejętnie pogodzić rolę prawie oficjalnego ideologa partii rządzącej z niezwykle dochodowym zasiadaniem w radach nadzorczych kilku spółek państwowych. Panna Dorota nie jeździ ostatnim modelem bmw, o którym rozprawiali przyjaciele Elizy, a mocno sfatygowaną toyotą auris.
– Mieszkacie państwo na Wilanowskiej? – zadaję pytanie bardziej po to, aby zacząć rozmowę i przerwać nieco kłopotliwe milczenie, bo przecież Moskalewiczówna już mnie o tym poinformowała.
Dziewczyna odpowiada po dłuższej chwili, jakby zastanawiała się, czy zasługuję na zaufanie, aby mi powierzyć informację o swoim miejscu zamieszkania.
– Rodzice mają dom na Mokotowie. Ja opiekuję się babcią, która mieszka przy Wilanowskiej.
Teraz ja milczę, gdyż w tym prostym komunikacie zawiera się jakaś inna prawda, głębsza od prostego znaczenia wypowiedzianych słów. Czuję, że nie powinienem drążyć tego tematu. Szukam bezpieczniejszego obszaru.
– Może podjedziemy gdzieś na obiad? Chciałbym jakoś pani podziękować za pomoc. Bez pani nie skończyłbym pewnie tego do jutra.
Panna Dorota jest znów zasadnicza niczym pruski prokurator. Przyjmuje podziękowanie bez słowa komentarza i odrzuca moje zaproszenie.
– Dziękuję. Dzisiaj nie mogę. Obiecałam babci, że pomogę jej z obiadem.
Dziewczyna pewnie, ale bez brawury, prowadzi auto po śliskiej jezdni, na której poboczach wyrastają pierwsze wałki mazi, żłobionej przez pojazdy. W marcowe sobotnie popołudnie Warszawa jest pusta i smutna. Plastikowa palma na skrzyżowaniu Jerozolimskich i Nowego Światu tonie w szarej plusze. Jest niczym bezsensowna dekoracja, którą pozostawił na planie szalony reżyser kręcący w Norwegii film o tropikach. W brudnej, śnieżnej scenerii plac Trzech Krzyży z kościołem świętego Aleksandra, dziwnym połączeniem rzymskiego panteonu z cerkwią, przywołuje z pamięci oglądany kiedyś widoczek z Petersburga. Dojeżdżamy na Ursynów w niespełna trzydzieści minut. Zastanawia mnie przez moment, skąd zna mój adres, nim przypominam sobie, że w wewnętrznym informatorze oddziałowej Komisji można znaleźć pełne dane każdego z nas, łącznie z adresami i numerami telefonów.
Kiedy zatrzymujemy się naprzeciwko wejścia do mojej klatki, raz jeszcze dziękuję i pochylam się w jej stronę, aby – jak mam w zwyczaju – pocałować dziewczynę w policzek. Jej oczy patrzą jednak na mnie badawczo, wręcz surowo i zniechęcająco. Kiwam więc tylko dłonią i wychodzę. Odjeżdża powoli, uważnie manewrując, aby nie potrącić samochodów zaparkowanych wzdłuż domu. Może dlatego nie ogląda się za siebie.
Całą niedzielę spędzam w łóżku. Nie odbieram telefonów. Odżywiam się fervexem i odnalezionym w zakamarkach lodówki serem, który nabyłem kiedyś pod nazwą edamski, a dzisiaj ma twardość parmezanu, ale i tak jest bardziej miękki niż kupione przed kilkoma dniami bułki. Po namyśle postanawiam pozostawić pieczywo na czarną godzinę i dać się oszukać kawałkowi sera, potraktować go rzeczywiście jak parmezan, rozcierając na tarce nad ugotowanym makaronem. Nie mam sił, by zejść do osiedlowego sklepiku. Nie chce mi się nawet wykąpać. Wyłączam telefon i zasypiam wraz z nadejściem zmierzchu.
Kilkukrotnie się budzę, śnię jakieś koszmary. Uciekam przed ojcem czy też ścigam go ulicami Moskwy. Skradam się po Placu Czerwonym, w zaspach śniegu, później przez jakieś tory, którymi sunie nie pociąg, lecz jakiś gigantyczny pająk z czerwoną gwiazdą na grzbiecie… Budzę się ponownie. Zmieniam mokrą piżamę i pogrążam się w ciężkim śnie, w którym sowieccy żołnierze w spiczastych czapkach-budionowkach gonią mnie z ciężkim stukotem buciorów po nabrzeżu jakiejś rzeki, jeziora czy morza.
Kiedy rankiem w poniedziałek zwlekam się z posłania i przyglądam sobie przy goleniu, przyznaję rację Dorocie – w ogóle nie wyglądam. Nie zdziwiłbym się nawet, gdybym w lustrze nie zobaczył żadnego odbicia, lecz jedynie białą, rozmazaną plamę. Bo tak też się czuję. Dzwonię do Cześka, który podobno leczy ludzi, ponieważ ma dyplom akademii medycznej, pracuje w pobliskiej przychodni na Romera i posiada moc wypisywania zielonych druków L-4.
– Wieczorem będziesz jeszcze żył? – Przyjaciel jest zatroskany, słysząc mój głębszy o oktawę głos. – Masz czym się leczyć?
– Prochy mam, ale nie bardzo mam czym je popić. Ostatnia butelka whisky dawno mi się skończyła, a nie jestem pewien, czy woda nie zaszkodzi. Bo wiesz, w wodzie mogą się zalęgnąć kijanki…
– Kijanki? Oczywiście, mogą się zalęgnąć w żołądku – zgadza się Czesław.
– Przecież ty nie znasz się na zoologii – oponuję. – A tylko na medycynie człowieków, ale i to jest sprawą dość sporną.
Wiem, że Czesław ma w godzinach rannych, w poniedziałek, urwanie głowy. A jeszcze przy takiej pogodzie… Nietrudno mi sobie wyobrazić korytarze pełne kaszlących, prychających i smarkających ludzi różnego wieku, płci, wagi i wzrostu, więc kończę rozmowę. Dochodzi dziesiąta. Czesław przyjmuje od ósmej, a znając jego oddanie pracy, nie zdziwiłbym, gdybym się dowiedział, że przychodzi godzinę wcześniej. Czesiek obiecuje, że wpadnie pod wieczór i wówczas przyniesie zwolnienie i medykamenty.
– Chcesz coś jeszcze? Masz co jeść? – pyta troskliwie.
– Nie, dziękuję. Wszystko mam.
Tego by jeszcze brakowało, aby po ośmiu godzinach pracy chodził do marketu kupować mi jedzenie.
Dzwonię do Komisji, informuję panią Wiesławę, że pojawię się w biurze zapewne dopiero za tydzień.
– Tak, wiem. Pani Dorota uprzedziła, że zbiera się panu na chorowanie. Proszę się nie przejmować. Pół biura choruje. Sezon na grypę, co się pan dziwi?
Czesiek chyba postanowił zajrzeć do mnie po drodze do szpitala, gdzie miał drugi etat, gdyż po piętnastej dzwonek interkomu budzi mnie ze stanu zawieszenia między drzemką a odrętwieniem, z którego nie jest w stanie mnie obudzić nawet głośna muzyka. Nie mogę czytać ani oglądać telewizji, ponieważ bolą mnie łzawiące oczy. Leżę więc na kanapie i słucham Straussa w nadziei, że monumentalny Zaratustra doda mi wigoru i przywróci chęć życia. Człapię w kapciach w stronę wejścia, przyciskam klawisz domofonu i uchylam drzwi do mieszkania, aby nie wstawać ponownie.
– Właź! – wołam do mikrofonu. – Chyba jeszcze żyję, ale nie jestem tego pewien. Trzecie piętro, pamiętasz?
Wracam na kanapę i przykrywam się kocem. Nie zamierzam odgrywać przed kolegą roli umierającego boga, ale trochę mną trzęsie. Najpewniej z powodu Straussa, który akurat w tym momencie wszystkim skrzypcom i bębnom nakazał grać forte, nie słyszę, jak wchodzi i dopiero, gdy staje niepewnie w progu, wyłączam CD i zrywam się, zapominając, że stara piżama nie jest strojem specjalnie rekomendowanym do przyjmowania młodych dam. Zwłaszcza kiedy składają wizytę po raz pierwszy.
– Pukałam – mówi nieśmiało – ale drzwi były uchylone, i ta głośna muzyka…
Jest wyraźnie zakłopotana, czy to z powodu mego wyglądu i ubrania, czy też własnej odwagi, że zdecydowała się przyjechać.
W dżinsach i kurtce panna Moskalewicz prezentuje się o niebo lepiej niż w tych swoich dziwacznych sukienkach do pół łydki. Włosy zebrane w ogon odsłaniają regularną, ładną twarz ze zgrabnymi uszami. Dzisiaj zdecydowanie bliżej jej jednak do Braunek. Zakładam pospiesznie szlafrok (trzeba będzie go kiedyś uprać), wzuwam kapcie i zapraszam szerokim gestem ręki.
– Dzień dobry, pani Doroto. Ależ mi przyjemną siurpryzę pani uczyniła… Proszę, niech pani powiesi kurtkę.
Pomagam jej zdjąć wierzchnie okrycie. Obcisły sweter podkreśla zgrabną sylwetkę z seksownie zarysowaną pupą i wysokimi piersiami. Czy nie mogłaby się tak ubierać do pracy?
– Usiłowałam się do pana dodzwonić, ale nie odbiera pan telefonu. Już zaczęłyśmy martwić się z panią Wiesławą, czy aby pan nie zasłabł lub coś takiego. Kupiłam coś do zjedzenia, bo pewnie nie zdążył pan zrobić zakupów. W pracy nie dzieje się nic nadzwyczajnego, chyba pół biura choruje, więc wyszłam dwie godziny wcześniej. Oddałam pańskie sprawozdanie do sekretariatu…
Dziewczyna mówi non stop, nie dając mi dojść do słowa. Rozumiem, że słowami chce przykryć niepewność.
– Zawsze z pani taka samarytanka?
Tym pytaniem, w które nie chciałem włożyć żadnego podtekstu ani ironii, chyba jeszcze bardziej ją deprymuję.
– Mam dużą wprawę w opiece nad mało sprawnymi osobami – robi zręczny unik. Choć tę niepełnosprawność mogła sobie darować. – Jadł pan coś dzisiaj?
– Jeśli szczerze, to kawę i fervex…
– To trochę mało pożywne.
Ku mojemu przerażeniu zmierza do kuchni. Nie lubię, kiedy ktoś obcy się w niej szarogęsi. Eliza chyba wyczuwała mój niechętny stosunek do widoku kobiet w tej części mieszkania, bo nigdy nie podjęła nawet próby upichcenia czegokolwiek. Panna Dorota nie widzi mojego bardzo umiarkowanego entuzjazmu, gdyż odwrócona tyłem wyjmuje z torby wiktuały, rozkłada na blacie i zabiera się do gotowania.
Nie przeczę, w kuchni ewentualnie można też gotować. Kuchenny blat, stabilny i z zaokrąglonymi krawędziami, wykorzystywaliśmy jednak z Elizą częściej w sposób, który wymagał od nas zdolności innych niż kulinarne. Przyglądam się stojącej eius ad fidelium, „tyłem do wiernych”, Moskalewiczównie i z wrodzonym mi geniuszem analitycznym dochodzę do kilku wniosków naraz. Wszystkie są budujące: po pierwsze, panna Dorota ma bardzo pociągające kształty, po drugie, sam fakt, że czynię takie spostrzeżenia, świadczy niezbicie o moim nieodległym powrocie do zdrowia oraz pełni sił. Po trzecie, tabletki Czesława przestają być niezbędne, chociaż wciąż potrzebne jest mi podpisane przez doktora zwolnienie. Kiedy makaron podskakuje w bulgocącej wodzie, a zapach sałatek i oliwy truflowej przebija się przez moje zapchane otwory nosowe, dzwonek do drzwi zwiastuje przybycie lekarza.
Pierwszy dzień tygodnia nie przestaje zaskakiwać. W progu stoi bowiem moja mama. No tak, przecież dzisiaj poniedziałek. Mama, jeśli przyjeżdżała do Warszawy, to w niedzielę wieczorem szła do teatru lub filharmonii, nocowała w mieszkaniu na Mokotowie, w poniedziałek załatwiała swoje sprawy w komisji w Ministerstwie Nauki, a po obiedzie spotykaliśmy się gdzieś na mieście, czasami wpadała do mnie. W jednej ręce trzyma torbę podróżną, w drugiej wypchaną reklamówkę z carrefoura. Z reklamówki wyziera bagietka. Z oczu mamy – zdziwienie.
Oczywiście, nie dziwi jej widok kobiety w moim mieszkaniu. Mama jest zaskoczona widokiem Doroty w kuchni. Żadna z moich przyjaciółek nie wzniosła się nigdy na wyższy poziom sztuki kulinarnej niż usmażenie jajecznicy czy zamówienie pizzy przez telefon. Przedstawiam sobie panie, bawiąc się ich wzajemnym zaskoczeniem. Mama objaśnia, że przyjechała do mnie, ponieważ nie odbieram telefonów, a w biurze poinformowano ją, że zachorowałem.
– Bałam się, że coś złego ci się przydarzyło. Kupiłam ci co nieco i wpadłam. Ale na krótko. – Mama mówi do mnie, lecz nie spuszcza z oczu Doroty, która odcedza makaron, dodaje wina do podsmażanych owoców morza i kroi pomidora do mikstu sałat, a wszystko to bez pośpiechu i zbędnych ruchów. Wreszcie mama daje wyraz swemu uznaniu dla jej umiejętności:
– Świetnie pani sobie radzi w kuchni. Jestem pod wrażeniem. Gdzie się pani nauczyła tak gotować?
Panna Moskalewicz uśmiecha się swoim charakterystycznym, nieśmiałym uśmiechem.
– Z oceną proszę się powstrzymać do spróbowania. Mam nadzieję, że zje pani z nami obiad.
Albo zupełnie nie znam się na kobietach i od początku źle oceniłem Dorotę, albo dziewczyna przeszła jakąś metamorfozę. Owszem, jestem chory i mam gorączkę. Nie na tyle jednak wysoką, abym nie docenił zręcznej wypowiedzi nowej koleżanki. Dwoma króciutkimi zdaniami zaskarbiła sympatię mamy i postawiła ją w sytuacji bez wyjścia – nie może teraz odmówić przyłączenia się do obiadu, gdyż byłoby to po prostu niegrzeczne. Dziewczyna rozkłada sztućce, kiedy rozlega się ponowny dzwonek do drzwi. – Oby to nie była Eliza – myślę – bo sytuacja mogłaby nieco się skomplikować. Na szczęście to Czesław. Zziajany, z zaczerwienioną twarzą i kosmykiem włosów sterczącym jak skalp.
– Ach, jak przepysznie pachnie. – Czesiek pociąga demonstracyjnie nosem.
– Proszę usiąść razem z nami. Ugotowałam cały gar, więc się podzielimy. – Dorota zachowuje się jak pani domu. Przecieram oczy. Nie mogę uwierzyć, że ten wystraszony szary wróbel rozsadza moich gości wokół mojego stołu w moim pokoju.
Lekarz kryguje się nieco mówi, że mu spieszno, ale już chwyta widelec i zajmuje miejsce przy stole obok mojej mamy. Znają się dobrze i lubią. Kiedyś mama przyjechała do Warszawy przeziębiona, rozchorowała się i Czesław stawiał ją na nogi. Dorota podaje talerze z nałożonym makaronem i owocami morza. Salaterkę z sałatą stawia na środku stołu. Wiem, że powinienem jej pomóc, ale ze zdumienia dostaję wytrzeszczu oczu i paraliżu kończyn. Dopiero bardzo jednoznaczne spojrzenie mamy aktywuje moje komórki mózgowe i przywraca sprawność odnóżom. Nawet tak spóźniona i wymuszona niemym rozkazem mamy próba wykazania się grzecznością napotyka na zdecydowane przeciwdziałanie mojej asystentki.
– Panie prokuratorze – mówi ta zdrajczyni – jest pan przecież chory. Proszę się nie fatygować. Już podaję.
Słysząc słowa „panie prokuratorze”, mama patrzy pytająco na lekarza, jakby szukała u niego pomocy w zrozumieniu sytuacji. Czesław z otwartymi ustami zerka to na mamę, to na mnie, to na Dorotę i nie ma najmądrzejszego wyrazu twarzy. Panna Moskalewicz najwyraźniej nie dostrzega wymowy zastygłej mizansceny.
– Smacznego – mówi. I najspokojniej w świecie siada obok mnie, naprzeciwko lekarza.
Czesiek uznaje, że trzeba ożywić scenę i przejść do następnego kadru, więc gwałtownie przystępuje do zachłannej degustacji. Mama próbuje niczym kapryśna dama podczas wykwintnej kolacji, powoli i z rezerwą. Po chwili oboje rozpływają się w pochwałach. Poczucie smaku mam przytępione chorobą, jednak potrafię ocenić kruchość ośmiorniczek i ich winno-truflowy aromat. Moja mama naprawdę gotuje świetnie, lecz gdy słyszę, jak pyta: „Pani Doroto, jestem pełna uznania. Proste, szybkie, a wyśmienite. Coś akurat dla mnie. Gdzie się pani nauczyła tak gotować?”, wiem, że to nie kurtuazyjny komplement, a szczere uznanie.
Moskalewiczówna rumieni się na twarzy. Zaczynam rozumieć jej naturę. Dziewczynie najwyraźniej brakuje pewności siebie. Peszą ją komplementy, ale w obliczu wyzwań mobilizuje się, nabiera śmiałości i zdecydowania.
Dzieli się z mamą sekretami żydowsko-rosyjsko-łotewskiej kuchni. Czesiek, z szybkością odkurzacza pochłania makaron, ośmiorniczki, muszelki oraz wszystkie resztki sałatki i, zazdrośnie spoglądając na mój talerz, instruuje, które tabletki, w jakiej ilości i o jakiej porze mam łykać.
Jeśli ktoś z boku przyglądałby się nam, byłby przekonany, że widzi szczęśliwą rodzinę przy stole, a nie czworo singli, których przypadkowo zetknął los. Ludzie jak ćmy, garną się do ciepła; trzeba tylko życzliwej dłoni, która zapali światło.
Doktor, dogryzając chleb, którym zbierał sos po resztkach sałaty, spieszy na dyżur w szpitalu. Ściska mi dłoń, puszcza oko, kiwa z uznaniem głową. Najwidoczniej posmakowały mu morskie żyjątka. Obejmuje mamę i, zapewne wciąż pod wrażeniem obiadu, powtarza ten sam manewr z Moskalewiczówną. Dziewczyna sztywnieje, ale nie protestuje.
Gdy tylko Czesiek opuszcza mieszkanie, panna Dorota oznajmia, że na nią też czas – babcia czeka. Mama zerka na zegarek, pyta dziewczynę, czy jedzie w stronę centrum.
– Zdążyłabym jeszcze na pociąg o dziewiętnastej.
– Naturalnie, podwiozę panią na dworzec. – Moskalewiczówna natychmiast oferuje jej pomoc.
Ona naprawdę uważa, że żyje po to, aby pomagać innym. No proszę, kolejna Matka Teresa.
Moje podziękowania za pomoc, obiad i troskę brzmią niewyraźnie i bez przekonania. Dziewczyna odpowiada zapewnieniem, że pamięta o mojej delegacji w Wielkopolskie i zadba, aby do piątku szef ją podpisał. Mama patrzy na mnie trochę podejrzliwie, trochę z wyrzutem. Wychodzą razem, niczym nieorzłączne przyjaciółki od lat.
Zmywam naczynia, łykam garść prochów i zasypiam.
Późnym wieczorem dzwoni Eliza. Pytam z grzeczności, jak udał się wyjazd.
– Fajnie było. Żałuj, że nie pojechałeś z nami – odpowiada. – Co u ciebie?
– Wszystko w porządku. Tylko trochę przychorowałem.
– Coś poważnego?
– Nie, zwykle przeziębienie. Będę żył.
Eliza zapowiada, że przyjedzie do mnie jutro, gdyż dzisiaj za późno na odwiedziny.
– Słusznie – zgadzam się. – Jeszcze się zarazisz ode mnie jakimś bakcylem.
Ale nie przyjeżdża we wtorek. Przesyła krótki SMS, że zatrzymała ją pilna praca w biurze. Pojawia się dopiero wieczorem w czwartek. Opowiada o spa, saunie, maseczkach z alg, masażach i awansie, którego się spodziewa.
– Ciężko na to pracowałaś. Ponadto, jesteś dobra w tym, co robisz. – Chętnie uznaję jej zasługi dla firmy, chociaż nie potrafię powiedzieć, na czym dokładnie polega jej praca. Wiem, że jej wielka międzynarodowa firma zajmuje się robieniem dużych pieniędzy. Ale czym konkretnie zajmuje się Eliza, nie wiem. Opiniuje projekty? Analizuje rynek pod kątem zapotrzebowania na dany produkt finansowy? Czy ocenia przyczyny, z których powodu nie udało się odnieść sukcesu satysfakcjonującego korporację? Eliza jest naprawdę pracowita i ambitna. Podejmuje się nawet takich zadań, które – jak sądzę – przerastają jej możliwości, ślęczy do późnych godzin w biurze, zaciska zęby, bierze pracę do domu. I wykonuje projekt. Podejrzewam, że gdyby jej zlecono zbadać, dlaczego Algieria nie chce kupować piasku, przedstawiłaby przekonujący plan eksportu z Pustyni Błędowskiej na Saharę.
Dziewczyna kiwa głową, patrzy na mnie badawczo, jakby ze współczuciem. Faktycznie, muszę wyglądać fatalnie. Eliza kocha elegancję, ma klasę i jako kobieta z dobrym gustem nie cierpi zarostu u mężczyzn. Nie goliłem się od czterech dni, a mój szlafrok niczym nieprany od tygodnia śliniaczek dla dzieci przechowuje ślady wszystkich pospiesznie jedzonych śniadań.
– Alek, musimy poważnie porozmawiać, ale ponieważ jesteś chory, może przełożymy to na inny dzień?
Słyszę w głosie przyjaciółki nieznane mi odcienie. Intrygują mnie.
– Nie, dlaczego? Jestem prawie zupełnie zdrowy. W poniedziałek mam zamiar pójść do pracy.
– Jesteśmy razem już cztery miesiące…
– Cztery miesiące bez ośmiu dni – uściślam.
– Jest fajnie, zabawnie. Ale nigdy nie rozmawialiśmy poważnie o przyszłości.
Eliza faktycznie wybrała na taką rozmowę zdecydowanie nieodpowiedni dzień. Już nie chodzi o to, że boli mnie głowa i chce mi się spać. Nie jestem przygotowany do rozmowy o wspólnej przyszłości. Nie myślałem o tym wcześniej. A to, że Eliza podnosi temat trzy dni po swoim powrocie z weekendu beze mnie, budzi we mnie niepokój. Przebiegają mnie dreszcze. Otulam się szczelniej szlafrokiem, jakbym wbijał się w kokon. Wzruszam ramionami. Dziewczyna bierze to za znak lekceważenia przeze mnie tematu rozmowy i mówi:
– No widzisz… Dla ciebie ten temat nie istnieje. A ja mam już dwadzieścia dziewięć lat. I muszę pomyśleć o przyszłości, rodzinie, dzieciach.
Jest mi coraz chłodniej. Chyba niepotrzebnie wietrzyłem mieszkanie przed jej przyjściem. Milczę. Bo już wiem, co Eliza powie. Mogłaby właściwie już nic nie mówić. Sam potrafiłbym napisać ciąg dalszy rozmowy.
– Poznałam kogoś podczas tego wyjazdu do Spały. Myślę, że to może być coś poważniejszego. Nie gniewaj się, proszę. Nie obrażaj.
Zawsze imponowała mi otwartość i bezpośredniość Elizy. Gdy kochaliśmy się, a robiliśmy to często i wszędzie, kiedy i gdzie mieliśmy ochotę, mówiła wprost, czego ode mnie oczekuje, podpowiadała. Teraz również pozostaje wierna swojej bezwzględnej prawdomówności. Tak okrutne w swojej szczerości bywają tylko dzieci.
Moja nieuznająca kłamstw i półcieni kochanka wydaje się zaniepokojona tym, że milczę, bo pospiesznie zapewnia:
– Tak będzie lepiej dla nas dwojga. Przecież i tak spotykaliśmy się raz, najwyżej dwa razy na tydzień. Nigdy nie proponowałeś, żebym z tobą zamieszkała. Pozostaniemy przyjaciółmi. Będziesz moim przyjacielem?
Kiwam głową, uśmiecham się.
– Oczywiście, pozostaniemy przyjaciółmi. Najlepszymi – zapewniam z całą żarliwością, jaką tylko potrafię zagrać.
Elizo, moja Elizo. Moja niewierna przyjaciółko. Może jednak niekiedy powinnaś być mniej szczera? Trochę udawać? Patrząc mi troskliwie w oczy, spokojnym ruchem ucinasz palce u rąk, jedocześnie mówiąc: zrobię ci na to zimny okład. Opatrzę cię. Z taką ręką też zupełnie dobrze wyglądasz. Jesteśmy przyjaciółmi. Pójdziemy razem na spacer? Jak ci się trochę dłoń zagoi, oczywiście.
Ona też się uśmiecha. Z wyraźną ulgą, że ma za sobą tę trudną dla niej rozmowę, że wszystko wyjaśniła i że jej słowa spotkały się z akceptującym zrozumieniem. Nie przybyła po to, aby swoimi pytaniami skłonić mnie do złożenia deklaracji lub wymusić decyzję. To nie w stylu Elizy. Przyszła, aby mi zakomunikować, że nasz świat nie dotrwał ośmiu dni do czwartej miesięcznicy. Płód w takim wieku nie jest zdolny do samodzielnego życia.
Ponieważ milczę i tylko głupawo się uśmiecham, otulając szlafrokiem jak małe dziecko, które odgradza się od świata za matczyną spódnicą, Eliza mówi:
– Pójdę już. Musisz się wyspać, aby wrócić do zdrowia. Dobranoc.
Całuje mnie w policzek, po raz pierwszy nie zwracając uwagi na zarost, i wychodzi. Nie zapomina pozostawić kluczy na półeczce przy garderobie.
Uśmiecham się. Siłą woli rozciągam mięśnie ust, by wykrzywiły się w uśmiechu, chociaż nikt przecież nie doceni moich starań. Słyszę stukot jej obcasów na korytarzu, szczęk drzwi do windy, później odgłos ruszającego dźwigu. Cisza staje się zbyt cicha. Rozwija się długim białym płótnem, na którym wykwitają pulsujące żyłki nerwów, niczym małe okrwawione robaczki. Okłamałem Cześka. Nie wszystkie butelki są puste. Została jeszcze nienapoczęta butelka Glenmorangie, gift od ojca na ostatnie urodziny. „To dobra whisky – powiedział. –Warto spróbować, a szkoda, abyś wydawał swoją kasę. Książki ci nie kupiłem, bo nie wiem, co teraz czyta się w twoim środowisku. Jeśli cokolwiek czytacie”. Włączam Wagnera, siorbię dwunastoletni trunek, zapalam papierosa. Pokój wypełnia się dymem, dźwiękiem kotłów i rogów oraz zapachem parującego alkoholu. Już nie jest tak pusto.