Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ta powieść nie pozostawia obojętnym. Najmocniejsza literacka przygoda ostatnich lat!
Leszek Koźmiński, Kryminalna Piła
Niesamowicie klimatyczny i po mistrzowsku budujący napięcie thriller, który zapadnie na długo w pamięć. Autorka docenionej przez czytelników powieści Zaczarowani przedstawia historię obdarzonej wyjątkową intuicją pani detektyw, która wyrusza na poszukiwanie zaginionej dziewczynki.
Trzy lata temu Madison Culver przepadła bez śladu, gdy wybrała się z rodzicami do Rezerwatu Przyrody Skookum w stanie Oregon, żeby poszukać choinki na święta. Gdyby nie zginęła, miałaby teraz osiem lat. Mimo upływu czasu Culverowie, przekonani, że ktoś porwał ich dziecko, nie przestali wierzyć, że uda im się ją odnaleźć. Zrozpaczeni zwrócili się o pomoc do Naomi, prywatnej detektyw, znanej miejscowej policji i grupie rodziców jako poszukiwaczka dzieci.
Skrupulatne dochodzenie wiedzie Naomi ku skutym lodem, tajemniczym borom Wybrzeża Północno-Zachodniego. Dla niej samej również okaże się ono podróżą do własnej, niejasnej przeszłości. Naomi rozumie dzieci pokroju Madison, ponieważ przed laty sama też była zaginioną dziewczynką.
W miarę jak nieustępliwa Naomi odkrywa, co stoi za zniknięciem Madison, zaczynają ją prześladować koszmarne sny. Stopniowo kruszy się mur, jakim oddzieliła się od trudnej przeszłości, i powraca uczucie straszliwej straty, której niegdyś doświadczyła, lecz której nie potrafi sobie przypomnieć. Czy znalezienie Madison pozwoli Naomi odkryć tajemnicę ciążącą nad jej własnym życiem?
Poszukiwaczka dzieci to zapierająca dech w piersi, pięknie opowiedziana historia o odkupieniu, granicy oddzielającej rzeczywistość od wspomnień i snów oraz ludzkiej woli przetrwania.
Denfeld, która sama jako dziecko padła ofiarą wykorzystywania, obecnie działa jako licencjonowany prywatny detektyw w stanie Oregon; jest też mamą trójki dzieci, które przygarnęła z domu dziecka. Poszukiwaczka dzieci to taki rodzaj historii, której nie mógłby napisać nikt inny – a zarazem każdy powinien ją przeczytać.
Jennifer Haupt, „Psychology Today”
Naładowana emocjami (…) nowatorska (…), rozdzierająca serce, zaskakująca (…). Zapierająca dech w piersi historia.
„Publishers Weekly”
Posępna, lecz zarazem niepozbawiona jaśniejszych akcentów opowieść o wytrzymałości, pragnieniu przetrwania i głodzie miłości. Autorka łączy na kartach swojej powieści myślenie magiczne właściwe dzieciom, baśniowość, sny, wspomnienia i koszmary. Poszukiwaczka dzieci to przerażająca, lecz zarazem przynosząca otuchę powieść, którą chce się przeczytać za jednym posiedzeniem, by potem przez długi czas o niej rozmyślać.
A.M. Homes, autorka powieści Niech będzie nam wybaczone
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
To był niewielki żółty domek stojący przy niezbyt ruchliwej ulicy. Sprawiał raczej przygnębiające wrażenie, lecz Naomi już do tego przywykła. Młoda matka, która otworzyła jej drzwi, była drobniutką kobietą wyglądającą staro jak na swój wiek. Napięcie i zmęczenie odcisnęły piętno na jej twarzy.
– Ach, to pani jest tą poszukiwaczką dzieci – przywitała ją gospodyni.
Usiadły na kanapie w pustym salonie. Naomi zauważyła stertę dziecięcych książek piętrzącą się na stole obok fotela na biegunach. Mogła się założyć, że pokój dziecka był w nienaruszonym stanie.
– Szkoda, że nie dowiedzieliśmy się o pani wcześniej – odezwał się ojciec z fotela pod oknem. Mówiąc, pocierał ręce, jakby zmarzł. – Próbowaliśmy już dosłownie wszystkiego. Minęło tyle czasu…
– Zwróciliśmy się nawet o pomoc do jasnowidza – wtrąciła matka, a na jej ustach zjawił się zbolały uśmiech.
– Podobno jest pani mistrzynią w odnajdywaniu zaginionych dzieci – rzekł mężczyzna. – Nie wiedziałem nawet, że istnieją specjalni detektywi zajmujący się tą dziedziną.
– Mam na imię Naomi – powiedziała przybyła.
Rodzice bacznie się jej przyglądali. Była kobietą krzepkiej budowy, jej opalone dłonie wyglądały, jakby nie bała się ciężkiej fizycznej pracy. Miała długie kasztanowe włosy i rozbrajający uśmiech. Zdziwił ich jej wiek, sądzili, że będzie starsza – tymczasem kobieta, która przyszła z nimi porozmawiać, nie miała nawet trzydziestki na karku.
– Skąd pani wie, jak je znaleźć? – zainteresowała się matka.
Naomi zareagowała tym samym promiennym uśmiechem, który już wcześniej u niej zauważyli.
– Bo wiem, czym jest wolność.
Ojciec zamrugał szybko. Jeszcze przed jej wizytą przeczytał historię tej kobiety.
– Chętnie obejrzałabym pokój państwa córki – powiedziała Naomi, odstawiając na stół filiżankę po kawie.
Zaprowadziła ją matka, a ojciec został w salonie. Po drodze przemierzyły cały dom. Kuchnia sprawiała wrażenie bardzo czystej, wręcz sterylnej. Naomi zwróciła uwagę na staromodny słoik na ciastka z etykietą CIASTECZKA BABUNI. Na zakrętce zdążyła się zebrać gruba warstwa kurzu. Naomi zastanowiła się, kiedy ostatni raz babcia wpadła tu z wizytą.
– Mąż uważa, że powinnam już wrócić do pracy – powiedziała kobieta.
– Praca pomaga – zauważyła delikatnie Naomi.
– Ale ja nie umiem. – Matka załamała ręce.
Naomi doskonale rozumiała, co kobieta ma na myśli. Jak mogłaby wyjść z domu, skoro spodziewa się, że w każdej chwili na progu może zjawić się jej dziecko?
Stanęły w drzwiach pokoju dziewczynki i po chwili oczom Naomi ukazała się świątynia smutku. Na podwójnym łóżku leżała kołdra z nadrukami z disneyowskich bajek. Na ścianie wisiało kilka obrazów przedstawiających dzikie kaczki w locie. Oprócz nich nad łóżkiem umieszczono niedużą półkę na książki oraz napis z naklejanych liter: POKÓJ MADISON. Niedaleko łóżka stało duże biurko, którego blat zarzucony był mnóstwem długopisów i markerów.
Nad biurkiem wisiała tabela postępów w czytaniu przygotowana przez przedszkolankę. Na dole widniała ocena: WYTRWAŁA CZYTELNICZKA. Za każdą przeczytaną książkę Madison była nagradzana złotą gwiazdką wklejaną do tabeli. Gwiazdki pochodziły z jesieni, a więc okresu bezpośrednio poprzedzającego jej zaginięcie.
W powietrzu unosił się charakterystyczny zatęchły zapach kurzu. Tak pachniały pokoje, w których od wielu lat nikt nie mieszkał.
Naomi podeszła do biurka. Było jasne, że w dniu zaginięcia Madison rysowała. Oczami wyobraźni ujrzała tamten moment, gdy dziewczynka odrywa się od niedokończonego rysunku i biegnie do samochodu, z którego docierają nawoływania niecierpliwiącego się taty.
Rysunek przedstawiał bożonarodzeniową choinkę przybraną dużymi czerwonymi bombkami. Obok drzewka mała artystka ukazała grupkę postaci: mamę, tatę, dziewczynkę i psa. Umieszczony pod spodem podpis informował: MOJA RODZINA. Rysunek prezentował styl typowy dla dziewczynki w jej wieku: postacie były patykowate i miały wielkie głowy. Na przestrzeni lat Naomi widziała już kilkadziesiąt podobnych prac w dziecięcych pokojach niewiele różniących się od tego, w którym teraz się znalazła. Każdy z tych rysunków był niczym świeża rana w jej sercu.
Sięgnęła po dziecięcy pamiętnik z kartkami w linie i zaczęła przerzucać strony zapełnione radosnymi wpisami autorki i rysunkami.
– Dobrze pisała jak na swój wiek – zauważyła Naomi. Większość pięciolatków ledwo gryzmoliła.
– To bystra dziewczynka – odparła matka.
Naomi podeszła do szafy. W środku ułożony był komplet kolorowych sweterków i spranych bawełnianych sukienek. Najwyraźniej Madison lubiła żywe kolory. Naomi musnęła palcami mankiet jednego ze sweterków, po chwili następnego.
– Wszystkie są wystrzępione – powiedziała, marszcząc brwi.
– Madison bez przerwy je skubała, pruła te mankiety – wyjaśniła mama. – Próbowałam ją tego oduczyć, ale na próżno.
– Ale dlaczego to robiła?
Kobieta wzdrygnęła się.
– Sama już nie wiem. Zrobiłabym wszystko, co w mojej mocy…
– Wie pani, że prawdopodobnie pani córka już nie żyje – weszła jej delikatnie w słowo Naomi.
Już dawno nauczyła się, że takie rzeczy najlepiej mówić wprost. Zwłaszcza gdy upłynęło tak dużo czasu.
Matka zastygła bez ruchu.
– Nie wierzę, że umarła.
Kobiety mierzyły się spojrzeniem. Były w podobnym wieku, tyle że rumiane policzki Naomi świadczyły, że zdrowie jej dopisuje, natomiast twarz matki zaginionej dziewczynki była zapadnięta i wychudzona. Naomi wiedziała, że to sprawka strachu, w którym żyła od bardzo dawna.
– Ktoś ją zabrał – powiedziała z naciskiem gospodyni.
– Nawet jeśli faktycznie tak było i jeśli uda nam się ją odnaleźć, musi pani być przygotowana, że Madison nie będzie już tą samą dziewczynką co kiedyś.
– A jaka teraz będzie? – Usta kobiety zadrżały.
Naomi podeszła do niej tak blisko, że obie kobiety niemal się dotykały. W spojrzeniu, które utkwiła w matce, było coś w rodzaju uniesienia.
– Będzie wtedy bardzo pani potrzebować.
Rodzice podali jej dokładne wytyczne, jak trafić w to miejsce, ale Naomi nie wierzyła, że zdoła je odnaleźć. Jechała asfaltową szosą lśniącą od wilgoci, na poboczu piętrzyły się zwały śniegu, pamiątka po niedawnym przejeździe odśnieżarki. Za oknami po obu stronach samochodu rozciągał się jednostajny, zdający się nie mieć końca pejzaż: wzgórza porośnięte ciemnozielonymi, przysypanymi śniegiem jodłami, dalej czarne granie, a jeszcze wyżej skute lodem szczyty. Jazda trwała już kilka godzin. Zajechała daleko w głąb Lasu Państwowego Skookum; do najbliższego miasta był spory kawał drogi. To były dzikie nieprzyjazne pustkowia, najeżone szczelinami lodowymi i jęzorami lodowcowymi.
W pewnym momencie za oknem mignęło coś żółtego: resztki żółtej taśmy zwisające z drzewa.
Dlaczego zatrzymali się akurat tutaj, skoro nic tu nie ma?
Kiedy Naomi wysiadła z samochodu, owionęło ją rześkie górskie powietrze. Wzięła głęboki oddech i od razu poczuła się lepiej. Jak tylko weszła między drzewa, ogarnęła ją ciemność. Słyszała, jak jej buty skrzypią, zapadając się w śniegu.
Wyobraziła sobie rodzinę, która postanowiła wybrać się w całodzienną podróż, żeby poszukać idealnego drzewka choinkowego. Po drodze zatrzymali się w wiosce Stubbed Toe Creek, gdzie posilili się świeżymi pączkami. Potem ruszyli jedną z wielu starych dróg wspinających się po zaśnieżonych zboczach. Gdzieś tam, wysoko w górach, czekała na nich wymarzona choinka.
Wszędzie leżał śnieg i lód. Naomi oczami wyobraźni widziała, jak matka próbuje ogrzać dłonie, zbliżając je do nawiewu w samochodzie. Na tylnej kanapie siedzi dziewczynka w różowej kurtce z kapturem. W końcu ojciec zadecydował – być może zmęczony poszukiwaniem właściwego miejsca – że zatrzymają się właśnie tutaj. Zjechał na pobocze. Otworzył bagażnik, żeby wyciągnąć piłę, podczas gdy żona niepewnie stawiała pierwsze kroki w głąb lasu. Dziewczynka pobiegła przodem…
Opowiedzieli jej, że to stało się w mgnieniu oka. W jednej chwili Madison Culver była z nimi, a w następnej po prostu zniknęła. Ruszyli jej śladem, jednak wkrótce zaczął prószyć śnieg. Padało coraz mocniej. Przerażeni rodzice podążali jeszcze jakiś czas wzdłuż śladów dziewczynki, jednak w końcu pochłonęła je wszechobecna biel.
Zanim na miejscu zjawiły się ekipy poszukiwawcze, rozpętała się śnieżyca i wszystkie okoliczne drogi zostały odcięte. Poszukiwania podjęto dopiero kilka tygodni później, gdy drogi znów stały się przejezdne. Przepytano okolicznych mieszkańców, lecz żaden nie słyszał ani nie widział nic podejrzanego. Na wiosnę sprowadzono psa policyjnego przeszkolonego w wynajdywaniu zwłok, jednak niczego nie znalazł. Madison Culver zniknęła bez śladu; oficjalna wersja głosiła, że jej ciało zostało przysypane przez śnieg lub rozszarpane przez dzikie zwierzęta. Nikt nie zdołałby zbyt długo przetrwać w tych górach. Na pewno nie pięcioletnia dziewczynka w różowej kurtce z kapturem.
Nadzieja to piękna rzecz, pomyślała Naomi, przeczesując wzrokiem milczącą ścianę drzew. Przy każdym oddechu czuła, jak czyste lodowate powietrze wypełnia jej płuca. Najcudowniejsze w jej pracy były chwile, gdy za swe wysiłki zyskiwała nagrodę w postaci uratowanego życia. Najstraszniejsze – gdy przysparzały dodatkowego smutku.
Wróciła do samochodu po rakiety i plecak. Była ubrana w ciepłą zimową kurtkę, czapkę i grube buty. W bagażniku woziła ze sobą odzież i sprzęt umożliwiający prowadzenie poszukiwań w każdym możliwym terenie: czy na pustyni, czy w górach, czy w wielkim mieście. Wszystko to zawsze miała przy sobie, bo nigdy nie wiedziała, kiedy może się przydać.
W mieście mieszkała w domu należącym do jej serdecznej przyjaciółki. Wynajęła u niej pokój, gdzie trzymała akta spraw, nad którymi pracowała, archiwum, więcej odzieży i pamiątki. Dla Naomi prawdziwe życie oznaczało przebywanie w terenie, gdzie pracowała nad powierzonymi jej sprawami. Odkryła, że szczególnie dobrze czuła się w miejscach takich jak to. Odbyła kursy przetrwania w dziczy, miała także za sobą kursy poszukiwawczo-ratownicze, lecz przede wszystkim bazowała na intuicji. Najgroźniejsza dzicz wydawała jej się bezpieczniejszym miejscem niż pokój, w którym mogła się zamknąć od środka.
Poszukiwania rozpoczęła w miejscu, gdzie ostatni raz widziano Madison. Na początku chciała po prostu zapoznać się z terenem. Z technicznego punktu widzenia nie były to jeszcze właściwe poszukiwania. Zamiast tego podchodziła do tej okolicy jak do obcego zwierzęcia, które próbuje poznać: obmacywała jego ciało, uczyła się ogólnego kształtu. Zwierzę, z którym chciała się zapoznać, było chłodne, nieprzewidywalne. Z jego cielska sterczały tajemniczce groźne części.
Wystarczyło, że zrobiła parę kroków w głąb lasu, a droga za jej plecami zniknęła. Gdyby nie kompas w kieszeni i ślady, po których mogła wrócić, Naomi zatraciłaby poczucie kierunków. Wybujałe jodły splatały się koronami ponad jej głową. Tworzyły tak szczelne sklepienie, że z trudem dostrzegała przez nie niebo. Tylko gdzieniegdzie słońce przeświecało przez gałęzie, przecinając półmrok jasną wiązką światła. Bardzo szybko uświadomiła sobie, że w takich warunkach mogłaby z łatwością pomylić kierunki i się zgubić. Nieraz czytała o ludziach, którzy umierali w dziczy, mimo że od drogi dzieliło ich zaledwie kilkaset metrów.
Drzewa, wśród których teraz kluczyła, były bardzo stare. Na przysypanej śniegiem ziemi dostrzegła dość skąpe poszycie. Śnieg osiadł na czerwonawych pniach i przymarzł, układając się w wymyślne wzory. Wszędzie wkoło ziemia wypiętrzała się, by po chwili niespodziewanie zapaść się, tworząc doliny. Dziecko mogło udać się stąd dosłownie w każdą stronę i już po chwili zniknąć rodzicom z oczu.
Naomi zawsze rozpoczynała poszukiwania od poznania i pokochania miejsca, w którym doszło do zaginięcia. Przypominało to powolne odwijanie kłębka splątanej przędzy. Przywołała w pamięci przystanek autobusowy, który doprowadził ją do rzeki, ta z kolei zawiodła ją do pewnego pokoju w suterenie o ścianach wyłożonych dźwiękoszczelną matą. Innym razem kluczowy dla rozwiązania sprawy okazał się rów po brzegi zalany wodą, z którego można się było dostać do rzeki. I dopiero tam, na brzegu, czekała na nią smutna niespodzianka. Inny przypadek – najgłośniejsza sprawa w jej detektywistycznej karierze: osiem lat po zaginięciu chłopiec zostaje odnaleziony w szkolnej stołówce, w której widziano go po raz ostatni, tyle że sześć metrów pod podłogą, gdzie jego porywacz, nocny dozorca szkolny, wydzielił część magazynu z zaopatrzeniem, tworząc sekretną celę. Żeby ją zobaczyć, trzeba było zajrzeć za niedziałający od wielu lat stary bojler. Dopóki Naomi nie dotarła do starych planów budowlanych szkoły, nikt nie miał pojęcia, że takie miejsce w ogóle istnieje.
Każde miejsce, w którym doszło do zaginięcia, było dla niej bramą do innego świata.
Weszła już głęboko w las, gdy nagle drzewa się przerzedziły – stanęła na skraju zasypanego śniegiem jaru o stromych zboczach. Zdawało się, że zalegający na dnie śnieg gapi się na nią bezmyślnie. Po drugiej stronie doliny ziemia wypiętrzała się ostro ku szczytom, których wysokość przyprawiała o zawrót głowy. Zamarznięty wodospad na przeciwległym zboczu jaru skojarzył jej się z nacierającym lwem. Wszędzie wkoło rozpościerał się ocean drzew przyprószonych białym welonem. Przez chwilę miała wrażenie, że to jakaś niebiańska wizja.
Był już marzec, jednak tutaj, w górach, świat nadal był skuty lodem.
Próbowała wyobrazić sobie pięcioletnią dziewczynkę, zgubioną, drżącą z zimna, wędrującą po lesie, który zdaje się nie mieć końca.
Madison Culver zaginęła trzy lata temu. Miałaby teraz osiem lat – gdyby przeżyła.
Kiedy zjeżdżała z powrotem do doliny, minęła samotny przydrożny sklep. Był tak dokładnie schowany pod czapą śniegu i mchu, że mało brakowało, a w ogóle by go nie zauważyła. Sklep mieścił się w chatce z bali, z chylącą się ku upadkowi, rozklekotaną werandą. Nad drzwiami ktoś namalował odręcznie napis SKLEP U STRIKESA.
Pusty parking był w całości przysypany śniegiem, więc Naomi liczyła się z tym, że sklep może od dawna nie działać. O dziwo jednak był otwarty, tylko po prostu mocno zaniedbany. Kiedy pchnęła drzwi, dzwonek obwieścił nadejście klientki.
Okna były tak brudne, że wewnątrz panował półmrok wiecznego zmierzchu.
Twarz starego mężczyzny za ladą przecinała pajęczyna popękanych błękitnych żyłek. Czaszkę pokrywały rzadkie siwe włosy, a na jej czubku tkwiła brudna czapka, która zdawała się przylepiona na stałe do głowy.
Na ścianie w głębi pomieszczenia wisiało mnóstwo wypchanych trofeów łowieckich. W szklanej gablocie o zatłuszczonych szybkach pyszniły się wystawione na sprzedaż naboje różnego kalibru. Alejki między gablotami były na tyle szerokie, by bez trudu zmieścił się w nich klient chodzący na rakietach śnieżnych. W kątach sali leżały sterty jakichś części samochodowych. Metalowe półki uginały się pod oszałamiającą rozmaitością towarów: zaczynając od tanich zabawek, poprzez wyschnięty na kamień makaron, a kończąc na sprężynach do sideł.
Uwagę Naomi przykuła paczka makaronu. Żyła już wystarczająco długo, by odróżnić sklep z najpotrzebniejszymi produktami dla miejscowych od butiku z upominkami nastawionego na turystów. Zdecydowała się na opakowanie zwietrzałych orzeszków i napój gazowany.
– Ludzie nadal mieszkają w tych okolicach? – zagadnęła, bo naprawdę ją to ciekawiło.
Stary mężczyzna za ladą zmierzył ją nieufnym spojrzeniem. Wtedy dotarło do niej, że znajduje się na terenie rezerwatu przyrody. Zapewne obowiązywały tu przepisy dotyczące osiedlania się.
– A mieszkają – odburknął kwaśno.
– I z czego żyją?
Obrzucił ją takim spojrzeniem, jakby przyszło mu rozmawiać ze skończoną kretynką.
– No jak z czego? Polują, sidła zastawiają.
– Na tej wysokości pewnie chłód daje im się we znaki przy pracy.
– Tutaj zawsze jest zimno.
Kiedy ruszyła do drzwi, czuła na sobie nieufne spojrzenie sklepikarza.
Bazę wypadową urządziła sobie w niewielkim motelu położonym na granicy lasu. Było to ostatnie cywilizowane miejsce, w którym mógł się zatrzymać przyjezdny. Gdyby chciała nocować wyżej, pozostawałoby jej rozbić namiot – albo wykopać jamę w śniegu.
Motelik sprawiał dość obskurne wrażenie, ale Naomi przywykła do pobytu w takich lokalach.
Lobby było zagracone starymi meblami. Kiedy weszła tam po raz pierwszy, w niedużym pomieszczeniu tłoczyła się grupa miłośników wspinaczki górskiej. Obładowani profesjonalnym sprzętem mężczyźni o rumianych twarzach śmierdzieli potem.
Nigdy nie opuścił jej zachwyt nad niezliczoną ilością maleńkich światów istniejących poza tym zamieszkiwanym przez nas. Każda sprawa, z którą się spotykała, zabierała ją do nowej, nieznanej wcześniej krainy, z osobną kulturą, tradycjami i ludźmi. W rezerwatach Indian częstowano ją smażonym chlebem, będącym lokalnym przysmakiem. Kiedy praca rzuciła ją na południe kraju, spędziła wiele tygodni na terenie plantacji wykorzystującej niegdyś pracę niewolników. W Nowym Orleanie dała się ukołysać pozornemu spokojowi tego miejsca. Jednak jej ulubionym stanem był niechętny wobec przybyszów Oregon, na terenie którego właśnie teraz przebywała. Miała wrażenie, jakby każdy kolejny zakręt pokazywał jej zupełnie nowy świat i dawał nową perspektywę.
Na kontuarze w recepcji leżała plastikowa teczka z wpiętymi mapami regionu. Rezerwując pokój, Naomi kupiła jedną z nich. Pracowała jako detektyw od ponad ośmiu lat i już dawno straciła rachubę, w ilu pokojach hotelowych spała przez ten czas.
Pracę rozpoczęła, gdy miała dwadzieścia lat. To bardzo młody wiek jak na pracę detektywa i Naomi świetnie zdawała sobie z tego sprawę. Zainteresowanym odpowiadała z żalem, że ta praca sama ją znalazła. Z początku zarabiała niewiele i żyła z dnia na dzień. Sypiała na kanapach w domach rodzin, które najmowały ją do pracy. Wielu z jej ówczesnych zleceniodawców było zbyt ubogich, by opłacić jej pokój w hotelu. Po jakimś czasie ustaliła stawkę, za jaką przyjmowała zlecenie. Kiedy rodzina nie mogła pozwolić sobie na jej usługi, Naomi sugerowała, by przeprowadzono na ten cel zbiórkę wśród znajomych. Dopiero wtedy zaczęła zarabiać na tyle dużo, że mogła pozwolić sobie na wynajęcie pokoju.
Pokój nie był jej potrzebny do snu. Tę potrzebę mogła zaspokoić gdziekolwiek, choćby w samochodzie. Chodziło o coś innego – pokój zapewniał samotność. Dawał szansę, by spokojnie wszystko przeanalizować.
Każdego roku w Stanach Zjednoczonych zgłaszano zaginięcie ponad tysiąca dzieci. I każdy z tych przypadków był inny. Wiele z nich to porwania przeprowadzane przez jednego z rodziców. W innych przypadkach dzieci padały ofiarami strasznych wypadków. Niekiedy umierały w chłodniach, w których zatrzasnęły się podczas zabawy w chowanego. Tonęły podczas pływania w zalanych wodą starych kamieniołomach. Niekiedy, jak w przypadku Madison, ginęły podczas przechadzek po lesie. Wielu z nich nigdy nie udało się odnaleźć. Jednak w około stu przypadkach zaginięć rocznie dochodzi do porwania dziecka przez obcą osobę. Zdaniem Naomi szacunki te są bardzo zaniżone. Największą sławę przyniosły jej dochodzenia związane z porwaniami, jednak gotowa była zająć się każdą sprawą zaginięcia dziecka.
Naomi zaczęła rozkładać mapę na łóżku – rozkładała ją i rozkładała. Po dłuższej chwili udało jej się zlokalizować na mapie punkt, w którym zaginęła Madison. Zaznaczyła go, obrysowując wokół niego kółeczko, które zdawało się ginąć w oceanie napierającej ze wszystkich stron zieleni. Jej palce, niczym pająki, zaczęły przechadzać się po okolicznych drogach. Wystarczyło kilka prostych obliczeń, by wykluczyć możliwość, że mała dziewczynka zdołała przedostać się od jednej drogi do drugiej. Szlaki w górach dzieliły od siebie zbyt wielkie odległości.
Gdzie się podziewasz, Madison Culver? Czy jesteś srebrnym pyłkiem na skrzydle anioła? A może śnisz pod śnieżną pierzyną? Czy to możliwe, żebyś nadal, po tylu latach, była wśród żywych?
Wieczorem Naomi zjadła kolację w barze niedaleko motelu. Podczas posiłku ciekawie przyglądała się miejscowym: muskularnym facetom w kraciastych flanelowych koszulach, kobietom o mocno umalowanych oczach, grupie gburowatych myśliwych. Kiedy kelnerka podeszła do stolika, żeby dolać jej kawy, zwracała się do niej „skarbie”.
Naomi sprawdziła, czy są nowe wiadomości na komórce. Skoro wróciła do Oregonu, powinna zajechać do swojej przyjaciółki Diane, u której wynajmowała pokój. A przede wszystkim powinna zadzwonić do Jerome’a, wygospodarować trochę czasu, żeby odwiedzić jego oraz panią Cottle – ci ludzie byli przecież jedyną rodziną, jaką w ogóle pamiętała. Minęły już całe wieki, odkąd się z nimi widziała.
Myśl o Jeromie, stojącym przed wiejską chatą, jak zwykle wzbudziła w niej strach pomieszany z tęsknotą. Ich ostatnia rozmowa zawędrowała paskudnie blisko wątku, na który zdecydowanie nie była przygotowana i nie chciała się z nim konfrontować. Naomi odłożyła komórkę na stół. Nic się nie stanie, jeśli zadzwoni później.
Zamiast tego skupiła się na jedzeniu. Zmiotła z talerza panierowany stek z kurczaka z ziemniakami i kukurydzą. A kiedy kelnerka spytała, czy życzy sobie na deser kawałek ciasta, nie potrafiła odmówić.
Nocą przyśnił jej się sen, w którym wszystkie uratowane przez nią dzieci ustawiły się w szeregu niczym żołnierze na zbiórce. Obudziła się, szepcząc: „A teraz podbijcie cały świat”.
Śnieżynka pamiętała dzień, w którym przyszła na świat.
Została stworzona w krystalicznie czystym śniegu. Z rozrzuconymi na boki bezwładnymi rękami wyglądała pewnie niczym anioł. Był tam też jej stwórca. Jego twarz ginęła w świetlistej aureoli.
Mężczyzna uniósł ją z łatwością i ułożył sobie na ramieniu. Intensywna woń, którą emanował, była przyjemna i dodawała jej otuchy. Pachniał niczym wnętrze ziemi. Widziała swoje dłonie, dziwnie niebieskie na czubkach palców i nieruchome, jakby zostały wykute z kamienia. Na twarz opadały jej włosy zwieńczone grudkami lodu.
U pasa mężczyzny wisiały jakieś długie stworzenia, w całości pokryte futrem. Dziewczynka patrzyła, jak zwierzęta chwytają w wyciągnięte łapki spadające płatki śniegu.
Po chwili powieki jej opadły i znów zapadła w sen.
Kiedy się obudziła, wkoło panowała ciemność, jakby znalazła się w jakiejś jaskini. Na zewnątrz wciąż padał śnieg. Nie widziała go, ale wyczuwała. Zabawne, że człowiek potrafi usłyszeć tak subtelne dźwięki jak osypujące się na ziemię płatki śniegu.
Naprzeciwko niej siedział mężczyzna. Musiała upłynąć dłuższa chwila, nim jej rozgorączkowane oczy oswoiły się z półmrokiem. Okazało się, że w pomieszczeniu świeci się lampa, jednak najwyraźniej coś dziwnego stało się z jej oczami, bo wszystko wydawało się przyobleczone w czerwonawą mgiełkę.
Leżała w niewielkim łóżku, a właściwie na półce, otulona futrami i kocami. Ściany wkoło ulepione były z gliny. Gdzieniegdzie wystawały z nich gałęzie. Mężczyzna siedział na drewnianym krześle wyplecionym z gałęzi – krzesło było w rodzaju tych, o których czyta się już tylko w książkach. Na takim krześle mógłby zasiadać ukochany dziadek. Albo Ojczulek Czas.
Dziewczynka domyślała się, że jest ciężko chora. Czuła, że boli ją całe ciało, a policzki są rozpalone i śliskie od potu. Co chwila wstrząsały nią spazmy gorączki. Bolały ją palce u stóp i dłoni. Bolały policzki. Bolał nos.
Mężczyzna przykrył ją futrami, wyglądał na niespokojnego i zmartwionego. Dał jej do picia zimną wodę. Sprawdził stan palców. Wszystkie wyglądały źle, jakby narósł na nich tłuszcz. Żeby je rozgrzać, mężczyzna wkładał je sobie do ust.
Chciała zwymiotować, jednak nawet wnętrze brzucha wydawało jej się zimne niczym lód. Na zmianę zapadała w niespokojny sen, to znów budziła się. I tak bez przerwy.
Kiedy kolejny raz się ocknęła, mężczyzna próbował ją napoić. Woda smakowała jak lód. Dziewczynka po chwili znów zasnęła.
Był ktoś, kogo dziewczynka potrzebowała. Pogrążona w malignie płakała bez przerwy, próbując ją przywołać raz za razem, jednak słowa, które wychodziły z jej ust, nie robiły żadnego wrażenia na mężczyźnie. Przyglądał się jej ustom, aż w końcu wpadł w złość. Uderzył ją w twarz. A wtedy przerażona dziewczynka go ugryzła. Szybko cofnął rękę, po czym wymierzył jej jeszcze jeden policzek. Ten cios był silniejszy, dziewczynka aż się zatoczyła. Mężczyzna wyszedł i została sama.
Kręciła się i wierciła w zdających się nie mieć końca snach zsyłanych jej przez gorączkę. Palce jej spuchły i wyglądały jak śmieszne paluchy postaci z jakiejś kreskówki. Tylko że dla niej wcale nie było to zabawne – pęcherze po odmrożeniach popękały i na koce wylał się jakiś płyn. Dziewczynka płakała z bólu i przerażenia.
Kiedy mężczyzna wrócił, próbowała z nim porozmawiać. Chciała powiedzieć, że go przeprasza, jednak miała zbyt spuchnięte wargi. Przyglądał się, jak porusza ustami, i w końcu znów wpadł w złość.
Dziewczynka wykrzykiwała bez przerwy słowa: mamusiu, tatusiu!
Mężczyzna odwrócił się i odszedł.
B. Taką literę mężczyzna napisał kredą na kwadratowej tablicy. Zestawił na ziemię lampę, która rozsiała wokół czarne cienie. Wnętrze jaskini tonęło teraz w żółci.
Dziewczynka już nie spała. Leżała na półce, zagrzebana w mokrych od potu futrach i kocach. Znowu czuła, że na zewnątrz pada śnieg. Wpatrywała się w mężczyznę szeroko otwartymi oczami.
Mężczyzna przyjrzał się znowu jej palcom, a z jego ust dobyło się zabawne cmoknięcie wyrażające zadowolenie. Dziewczynka uniosła ręce i przyjrzała się swoim palcom w świetle, jakby widziała je po raz pierwszy w życiu. Opuchlizna już zeszła, ale za to teraz skóra przybierała fioletowo-czarny kolor. Wyglądało to trochę tak, jakby miała ją zrzucić z siebie niczym jaszczurka.
Kto wie, może przemieni się w coś nowego.
Następnie mężczyzna obejrzał jej palce u stóp. Wcześniej ściągnął jej buty i skarpetki i przykrył stopy kocami. Dopiero teraz dziewczynka mogła się przekonać, że one również są grube i spuchnięte. Skóra na palcach była czerwonofioletowa. Maleńkie paznokietki wyglądały, jakby miały odpaść.
Mężczyzna wziął znów do rąk tablicę. B? Dziewczynka skinęła nieznacznie głową, co chyba mu się spodobało.
– Masz na imię B? – spytała zachrypniętym szeptem.
Przypatrywał się jej ustom. Nic nie odpowiedział.
– Jak się tu znalazłam? Gdzie moja mamusia i mój tatuś?
Pan B. potrząsnął głową.
I wtedy ogarnęła ją panika. Była osłabiona przez gorączkę, ale spróbowała się podnieść i przepchnąć obok mężczyzny. Nagle opanowała ją pewność, że musi za wszelką cenę wydostać się z tej jaskini. Była przekonana, że na zewnątrz czekają na nią rodzice. Mężczyzna zezłościł się i zdecydowanym ruchem popchnął ją na łóżko. Oszołomiona dziewczynka próbowała mu oddać. Na oślep młóciła rękami powietrze, kopała.
Po chwili pan B. znów uderzył ją w twarz. I to mocno. Chwycił ją za ręce i potrząsnął, aż zakwiliła z bólu. Szok i ból sprawiły, że szarpnęła się do tyłu. Wycofała się szybko pod błotną ścianę, tam gdzie piętrzyła się sterta futer i koców, i utkwiła w nim przerażone spojrzenie.
Stał przed nią jak zły olbrzym, po czym drgnął, odwrócił się i wyszedł.
Śnieżynka nie miała pojęcia, jak długo leżała z gorączką. W tym czasie jej ciało zrzucało skórę. Spod czerni pokrywającej palce wyjrzała świeża różowa skóra. Wreszcie znowu zdołała nimi poruszać. Koniuszki palców nadal pokrywały srebrzyste blizny. Palce u stóp zachowały wszystkie paznokcie, a kiedy opuchlizna zeszła, znów stały się ślicznymi, różowymi serdelkami.
Policzki nie były już takie szorstkie, kiedy ich dotykała. Kiedy zapadła w sen, spała głęboko.
W jaskini panował wieczny mrok, jednak przez deski nad jej głową przesączało się wystarczająco dużo światła, by wiedziała, czy jest dzień czy noc.
Kiedy się budziła, pan B. przynosił jej jedzenie. Załatwiała się do starego metalowego wiadra. Z początku nie miała odwagi, jednak kiedy w końcu się przemogła, zauważyła, że pan B. zupełnie nie zwracał na to uwagi. Kiedy wychodził, po prostu brał wiadro ze sobą.
Do wchodzenia i wychodzenia z jaskini służyła drabina, którą pan B. wciągał na górę. Kiedy wchodził przez klapę do środka, czasami był ubrany w kamizelkę z wieloma kieszonkami. Nieraz próbowała coś do niego mówić, błagać go albo płakać, jednak on nigdy nie reagował. Słowa wylatujące z jej słów upadały na ziemię bezsilne i pozbawione znaczenia.
Czasami oczami wyobraźni widziała, że kobieta, której tak potrzebuje, czeka na nią po drugiej stronie klapy wejściowej do groty. Rzucała się wtedy na mężczyznę, krzycząc i kopiąc. W takich chwilach była przekonana, że wystarczy wyjść z jaskini, by wszystko wróciło do normy. Po jakimś czasie zrozumiała jednak, że musi unikać tych ataków, bo pan B. wpadał po nich w złość i sprawiał jej ból.
Kiedy znikał, dziewczynka całymi godzinami wrzeszczała wniebogłosy, dopóki nie zdarła gardła. Jednak nic się nie działo. W końcu musiała uznać, że wbrew wcześniejszym przypuszczeniom po drugiej stronie błotnych ścian wcale nie czekają na nią rodzice. Mama i tata odeszli. Możliwe, że na zawsze. Kto wie, może zostawili ją tutaj za karę, bo była niegrzeczną dziewczynką.
Chciała domyślić się, w czym zawiniła, ale wcale nie było to proste. Czy zadecydował tamten dzień, gdy w przedszkolu złamała ogonek myszoskoczkowi? Przecież to było przypadkiem – chciała po prostu podnieść Checkersa i nagle w palcach został jej koniuszek ogonka. Była tak przerażona tym, co się stało, że odłamany kawałek ukryła wśród wiórów wyścielających dno klatki. Kiedy później nauczycielka dopytywała się, kto zranił Checkersa, dziewczynka się nie przyznała. Później wielokrotnie rozmyślała o tym kawałeczku szarego ogonka zagrzebanym w cedrowych strużynach.
Po jakimś czasie przestała się odzywać. Pan B. przynosił jej rosół, który smakował paskudnie i był za tłusty. Opatulał ją kocami. Jej milczenie nie zrobiło chyba na nim żadnego wrażenia.
Zawsze gdy wychodził, wciągał za sobą drabinę na górę. I zawsze zamykał klapę.
Ranger Dave był wysokim, żylastym mężczyzną; wyglądał na zmęczonego życiem. Jego posterunek mieścił się wysoko w górach w dorzeczu Elk River, jakieś sześćdziesiąt pięć kilometrów na południe od miejsca, w którym zaginęła Madison.
Naomi mozolnie jechała pod górę stromą drogą, z obu stron obwarowaną hałdami śniegu. W pewnym momencie minęła coś, co przypominało nieudaną próbę wybudowania domku myśliwskiego. Dach się zawalił, w miejscu okien ziały czarne otwory. Na resztkach dachu przycupnęła wielka sowa. Naomi musiała przyjrzeć się ptakowi jeszcze raz, by upewnić się, że jest prawdziwy.
Wnętrze posterunku rangera było chłodne i wypełnione delikatnym światłem. W szybach okien odbijały się chmury. Naomi pomyślała, że czuje się tu jak w katedrze.
Ranger Dave stał przy oknie i omiatał wzrokiem swoje królestwo.
– Dostałem pani wiadomość – odezwał się. – Poszukałem trochę w Internecie, przedzwoniłem w parę miejsc. Kumpel w Salem twierdzi, że odnalazła pani ponad trzydzieścioro dzieci, to prawda?
Naomi skinęła głową.
– Sądzi pani, że potrafi znaleźć każdego?
– A czemu nie? – spytała z uśmiechem.
– Mamy tu milion akrów lasu, lodowców, jezior i rzek – rzekł ranger, wskazując pejzaż za oknem. – Co najmniej dwa razy do roku ktoś ginie. Tak się składa, że dosłownie przed chwilą brałem udział w akcji ratowniczej. Kilku wspinaczy wybrało się w góry bez niezbędnego ekwipunku.
Naomi omiotła spojrzeniem rzędy plakatów rozwieszonych nad biurkiem. Przedstawiały zaginionych. Podmuchy z niewielkiego grzejnika elektrycznego sprawiały, że plakaty lekko falowały.
– Ale jeśli mogę się w czymś przydać, z chęcią pomogę – dokończył ranger Dave.
Naomi wiedziała jednak, że nie tędy droga. Nie miała nic przeciwko korzystaniu z pomocy, problem polegał na czym innym – nigdy nie można mieć pewności, kto jest zamieszany w ewentualne porwanie. Miała okazję przekonać się o tym na własnej skórze i źle to wspominała. W jednej ze spraw, którą się zajmowała, za szajką trudniącą się handlem żywym towarem stał skorumpowany miejscowy policjant.
– Chciałabym zobaczyć pański raport z akcji poszukiwawczej Madison – poprosiła uprzejmie.
– Naturalnie – odparł żwawo Dave.
Otworzył szufladę i po chwili wręczył jej teczkę schludnie oznaczoną imieniem i nazwiskiem zaginionej. W środku znalazła przyczepione do pierwszej strony akt zdjęcie Madison Culver: uśmiechnięta blondyneczka w ślicznym sweterku pozuje do pierwszego szkolnego zdjęcia.
– Gdyby znalazła pani jakieś szczątki, proszę mi powiedzieć – poprosił ranger.
Skinęła tylko głową, gdy nagle do oczu napłynęły jej łzy. Z pamięci zaczęły powracać do niej obrazy. A więc odnalazła trzydzieścioro dzieci? Owszem.
Tyle że nie wszystkie były żywe.
Naomi skierowała spojrzenie na ścianę, gdzie wisiały obwieszczenia o zaginięciach. Na samym początku zdjęcie Madison. Dziewczynka uśmiechała się do aparatu, miała szeroką szparę między zębami. Kolejne plakaty dotyczyły turysty, który zginął podczas zamieci, grupy przyjezdnych miłośników wspinaczki górskiej, którym mgła uniemożliwiła orientację w terenie, grzybiarza, a także wielu innych ofiar złej oceny sytuacji i niesprzyjających warunków. Przejrzała wszystkie przypadki i uspokoiła się nieco, nie dopatrzywszy się pośród nich żadnego wzorca. Niekiedy zaginięcie jednego dziecka naprowadzało ją na trop innych, zgłoszonych wcześniej zaginięć.
Zwróciła uwagę na zawiadomienie o zaginięciu sprzed dziesięciu lat. Z plakatu spoglądała na nią młoda kobieta o błyszczących oczach i długich ciemnych włosach. Sarah jest doświadczonym wspinaczem. Zaginęła podczas burzy.
Na samym końcu rzędu plakatów znalazła bardzo starą spłowiałą kartę z czarno-białym nadrukiem. Dotyczyła małego chłopca, który zaginął w lesie ponad czterdzieści lat wcześniej. Naomi zaczęła studiować plakat. Dave przypatrywał się uważnie jej delikatnemu profilowi.
– Nie zdejmuję tych zawiadomień, dopóki ciało nie zostanie odnalezione – wyjaśnił.
– Jestem ciekawa, jacy ludzie tu żyją – stwierdziła, odwracając się do niego.
Odniosła wrażenie, że jej słowa zbiły go z tropu.
– Cóż, mamy tu kilka naprawdę starych gospodarstw prowadzonych przez emerytów. Wokół dolnego biegu rzeki jest parę osad. Dla większości ludzi jest tu zbyt chłodno i dziko. Z wyjątkiem paru starych dziwaków – dodał ze śmiechem.
– Jednego miałam przyjemność już poznać. Prowadzi sklep niedaleko miejsca, gdzie zaginęła Madison.
– Chodzi pani o Earla Strikesa? – domyślił się. – Jest zupełnie niegroźny.
Naomi uciekła spojrzeniem w bok. Każdy wydaje się zupełnie niegroźny. Do czasu.
Wskazała ruchem brody okno, za którym jak okiem sięgnąć rozpościerał się ocean bieli. Tworzyły go miliony przysypanych śniegiem drzew.
– Mógłby mi pan powiedzieć, gdzie mieszkają ci ludzie?
– Wszyscy? – zdziwił się Dave. – Prawdę mówiąc, to nie wiem. Nikt tu nie prowadzi urzędowego spisu ludności.
Nagle odniosła wrażenie, że mężczyzna stoi za blisko. Odsunęła się dyskretnie.
Naomi zerknęła wymownie na obrączkę na palcu mężczyzny i spojrzała mu ostrzegawczo prosto w oczy. Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego w zetknięciu z czyjąś tragedią ludzie zaczynali się tak zachowywać. Cierpienie sprawiało, że lgnęli do siebie, lekceważąc dystans, jaki ono stwarzało.
Okazało się jednak, że ranger chciał po prostu podać jej coś, co podniósł z biurka.
Był to lokalizator GPS w kaburze przyczepionej do pasa.
– Skoro zamierzasz prowadzić poszukiwanie, weź to ze sobą. – Posłał jej na poły drwiący, na poły zbolały uśmieszek. – Nie chcę, żebyś ty też się zgubiła.
Naomi wzięła przedmiot do ręki i przyjrzała mu się nieufnie.
Jej reakcja stanowiła lustrzane odbicie paradoksalnego stosunku, jaki miała do życia: była zarazem podejrzliwa i ufna, lękliwa i nieustraszona. A co najważniejsze, zazwyczaj cechy te przejawiała równocześnie.
Ranger Dave westchnął.
– Dopiero kiedy go włączysz, będę mógł cię namierzyć – wyjaśnił. – Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Użyj go dopiero, gdy zdarzy się wypadek. Wtedy natychmiast ruszę na pomoc.
Wieczorem, kiedy wróciła do motelu i ułożyła się wygodnie na łóżku, sycąc się ciepłem grzejnika, zaczęła przeglądać teczkę z aktami Madison, którą pożyczyła od Dave’a. Ten facet znał się na swojej robocie. W teczce znalazła mnóstwo tabel i wykresów, między innymi analizę ukształtowania terenu, szkice przedstawiające okolicę. Naomi widziała już kilkadziesiąt identycznych raportów, zazwyczaj sporządzonych przez detektywów i kierowników ekip poszukiwawczych. Zastanowiła się teraz, ile dobrego tak naprawdę wynika z ich przygotowania. Czy przypadkiem nie są one szańcami walki z czymś, co wymyka się rozumowi?
Coś niezwykle smutnego wyzierało spomiędzy wierszy czytanej notatki:
Madison Culver jest pięcioletnią dziewczynką. Jej rodzice twierdzą, że lubiła czytać ipisać. Uwielbiała wyjazdy na łono natury. Nie mogła się doczekać, aż wybiorą choinkę na święta.
Uwagi dotyczące terenu.
Przeszkody utrudniające poruszanie się: od zachodu szczelina lodowa, głęboki śnieg, ujemne temperatury; zaginiona nieodpowiednio ubrana (tenisówki).
Ułatwienia wporuszaniu się: brak.
Profil behawioralny zaginionej: Madison nie odeszła daleko. Szybko padła ofiarą dezorientacji ihipotermii, co mogło sprawić, że pozbyła się ubrania. Niewykluczone, że sprowokowało ją to również do wykopania jamy; wtakiej sytuacji może być teraz zagrzebana pod śniegiem.
Naomi wiedziała, że śmiertelne wychłodzenie organizmu sprawiało niekiedy, że ofiary odczuwały nienaturalne gorąco i zrzucały z siebie ubrania, w efekcie czego umierały nago w śniegu lub lodzie. Zdarzało się też, że takie osoby z niewiadomych pobudek, być może kierowane jakimś atawizmem, zaczynały kopać w śniegu i umierały zagrzebane w jamie.
Naomi przeczytała całą notatkę, aż po jej niewesołe zakończenie:
Należy przypuszczać, że Madison umarła niedługo po tym, jak zaginęła wgrudniu zeszłego roku. Powiadomiliśmy jej rodziców, że pies wyszkolony wwyszukiwaniu zwłok niczego nie znalazł, ale tego właśnie należało się spodziewać na terenie, gdzie wgrę wchodzą również drapieżne zwierzęta. Wysłaliśmy kartkę rodzicom. Zainteresowani dalszym przebiegiem dochodzenia powinni zwrócić się do detektywa Winfielda działającego zramienia policji stanowej.
Naomi znów spojrzała na zdjęcie: drobniutka, schludnie ubrana, kochana Madison, z twarzyczką w kształcie serca, włosami w płowym kolorze i charakterystycznymi, nietypowo długimi, uroczymi uszami, które wyglądały, jakby pożyczyła je od starego mężczyzny. Jednak największą uwagę przykuwał jej uśmiech, który zdawał się emanować magią i radością.
Niemożliwe, by świat przystał na stratę tego dziecka.
Naomi znów coś się przyśniło, tym razem jednak był to duży sen. Nazywała go dużym snem, ponieważ był to koszmar dotyczący jej przeszłości, jej straszliwych początków. Przypominało to nieco Księgę Rodzaju, czyli historię o tym, jak Bóg stworzył ziemię i sprawił, że to, co dotychczas było puste i pozbawione kształtu, zazieleniło się i ożyło. Kiedy Naomi rozmyślała nad snem, z jakiegoś powodu czuła, że ma on związek ze słowem „duży”, choć nie umiałaby go wyjaśnić.
We śnie znów była nagim dzieckiem biegnącym nocą przez pole. Nie miała żadnego określonego wieku, zrzuciła z siebie imię i swoją fałszywą tożsamość z tą samą łatwością, z jaką pozbyła się ubrań. Pole, przez które biegła, było wilgotne i czarne. Stopy grzęzły jej w lepkiej ziemi. W ciemności unosiły się jej gołe kolana i dziewczynka czuła, jak wiatr rozwiewa jej włosy, smaga ją po policzku i bezradnie zaciśniętych piąstkach.
Przerażenie obudziło się w niej niczym zakwitająca tylko nocą róża, a ona biegła. Uciekała.
W pewnym momencie poczuła, że coś jest nie w porządku. Zatrzymała się. Wkoło niej na nowo narodził się świat, ale czegoś w nim brakowało.
Odwróciła się i…
Naomi przebudziła się gwałtownie. Dyszała ciężko. Stopy miała zaplątane w kołdrę – znak, że znów przebierała nogami przez sen.
Za oknem wstawał blady świt.
Leżała w łóżku zdyszana, czekając, aż sen rozwieje się w jej pamięci niczym poranna mgła za oknem. Odkąd została odnaleziona, zdarzało się, że duży sen ją nawiedzał, po czym znowu przez długi czas jej się nie śnił. W ciągu ostatnich kilku tygodni, od czasu, gdy postanowiła wrócić do Oregonu, by zająć się tą sprawą, duży sen powracał do niej z jeżącą włosy na głowie częstotliwością i zdawał się coraz żywszy.
Miała wrażenie, że im bliżej jest swojej przeszłości – i Jerome’a – tym mroczniejsze i potencjalnie bardziej przerażające odpowiedzi obiecywał się duży sen.
Wstała, żeby zaparzyć herbatę w motelowym dzbanku do kawy.
Z filiżanką herbaty w ręce usiadła przy oknie i owinięta kołdrą patrzyła, jak nad górami wschodzi słońce. Zrobiła to, co robiła zawsze, gdy tylko nawiedził ją duży sen – próbowała go zrozumieć. Zastanawiała się, co w nim było rzeczywistością, a co dziełem wyobraźni. Czy historie, które sami sobie opowiadamy, wydarzyły się naprawdę, czy może są owocem naszych pragnień, by stały się rzeczywistością?
Najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa Naomi: goła biegnie przez pole truskawkowe. Była noc, na skraju odległego lasu płonął ogień. To właśnie tam się kierowała. Dotarła na polankę, na której zebrała się grupa imigrantów. Jedna z kobiet trzymała niemowlę na podołku. Od strony spowitego dymem z ogniska obozowiska rozległ się głos. Miała wrażenie, że nie należy do człowieka, lecz ducha:
Dobry Boże, patrzcie tylko. Chodź tutaj, skarbie.
Po chwili ktoś opatulił ją miękkim kocem i wytarł twarz ciepłą szmatką.
Ico znią poczniemy?
Umyli ją, nakarmili i owinęli starym wełnianym szalem meksykańskim serape, który pachniał potem i wytchnieniem. Dziewczynka przykucnęła, dygocząc, niedaleko ogniska i przyglądała się wszystkiemu szeroko otwartymi oczami. Tymczasem wokół ognia toczyła się prowadzona półgłosem, nerwowa dyskusja.
No to postanowione. Zaprowadzimy ją do tego szeryfa. Podejdź, skarbie. Możesz położyć się obok mnie.
Ale Naomi była zbyt przestraszona, by zasnąć. Długo kucała przy dogasającym ognisku, dopóki stopy nie zdrętwiały jej tak bardzo, że straciła w nich czucie. Przez cały czas wodziła wzrokiem po czarnej ścianie otaczającego ich lasu.
Następnego dnia rano zapakowali ją do ciężarówki. Wciąż była owinięta szalem, a szok sprawił, że wpadła w stan zbliżony do katatonii. Podmuchy wiatru wpadające przez okno mierzwiły jej włosy, przynosząc słodką zapowiedź budzącego się dnia. Uciekła. Była wolna.
Dokładnie pamiętała, co wydarzyło się potem. Za to wszystkie wydarzenia poprzedzające tę noc ginęły w zapomnieniu. Wyparła całą przeszłość. Nie zachowała żadnych wspomnień, więc można było przyjąć, że poniekąd urodziła się dopiero tamtej nocy. Możliwe, że to, co spotkało ją wcześniej, było zbyt straszne, by mogła to zapamiętać. A teraz miała tylko te sny, podsuwające jej straszne wskazówki sugerujące, co ją wtedy spotkało.
Przez całe życie uciekała przed budzącymi grozę cieniami, których nie potrafiła nawet wyraźnie dostrzec. A uciekając, wpadła prosto w życie. W latach, jakie upłynęły od tamtego czasu, odkryła, że sakrament życia wcale nie wymagał, by pamiętała. Człowiek przypominał pod tym względem listek, który chłonie poranną rosę, nie pytając, czym jest wschód słońca ani czemu zawdzięcza ten pyszny napój. Zamiast tego po prostu pije.
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
Grupa Wydawnicza Papierowy Księżyc
skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12
tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21
e-mail: [email protected]
www.papierowyksiezyc.pl