44,00 zł
Święta Helena: skalista wysepka oddalona o tysiące mil od najbliższego wybrzeża, pilnie strzeżona przez brytyjską marynarkę wojenną. Nigdy nikt nie został zamknięty w bardziej odległym i niedostępnym więzieniu niż Napoleon Bonaparte po swojej klęsce pod Waterloo. W roku 1819 Markiza Delfina de Sabran i jej kochanek, znakomity pisarz François-René de Chateaubriand, odwiedzają cesarza na wyspie na krańcu świata, gdzie cesarz ostatnie lata swojego życia spędza w angielskim areszcie. Delfina, słynna kurtyzana, pragnie spotkać najwspanialszego mężczyznę swoich czasów, ale cesarz w niczym nie przypomina wyidealizowanego bohatera, którego spodziewała się spotkać, a wyspa okazuje się szara i brzydka, roi się od szczurów. Klątwa ostatecznej klęski Napoleona wydaje się przenikać ląd i powietrze, a legenda opowiedziana przez marynarza ostrzega odwiedzających, że „potwór z Korsyki” nie jest jedynym monstrum, które zamieszkuje to miejsce.
Z jakim groźniejszym przeciwnikiem niż Napoleon będą musiały zmierzyć się ocalałe dzieci francuskiej arystokracji po miesiącach żeglugi? Podczas spotkania z cesarzem, który podbił całą Europę, wojskowym, którego szanowali nawet wrogowie, mężczyzną, przed którym ulegały kobiety, Chateaubriand i Delfina odkryją ku swemu przerażeniu, że potwory mogą mieć wiele twarzy.
„Alegoryczna opowieść ukazująca siły napędowe naszej cywilizacji – strach, władze i próżność””. El Periódico
„Narracyjna sieć intryg i pełna napięcia opowieść o władzy, złu i tyranii”. El País
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 281
1 marca 1819 roku
A gdyby tak w jednej izbie zebrały się Miłość, Kultura i Władza? Cóż by się wówczas wydarzyło? Myślę, Mój Pamiętniku, iż wszystko zaczęło się dlatego, że pewnego dnia zadałam sobie to pytanie, tak przecież banalne i błahe.
Władza: nigdy jeszcze żadnego człowieka nie zamknięto w więzieniu pewniejszym i bardziej odosobnionym niż Napoleona Bonapartego. Wiemy wszyscy, co się z nim stało – oto ludzie, mając dość jego niezmierzonych ambicji i nieustannego rozlewu krwi, obeszli się z nim tak, jak na to zasłużył ów geniusz Zła, gdyż tym w istocie jest. A lampa, w której postanowili zamknąć tego dżina, nosi imię Świętej Heleny.
Miłość: przez całe życie interesował mnie tylko jeden przejaw człowieczeństwa, owe tajemnicze emanacje duszy, za sprawą których jedna istota ludzka czuje pociąg do drugiej. Kocham miłość, wielbię i czczę miłość, i szczycę się tym, że lista moich kochanków jest dłuższa niż słynne rzymskie trakty. Ostatnim z nich i najukochańszym ze wszystkich został François-René de Chateaubriand. Czy bardziej kocham René, czy samą miłość? Tego nie wiem nawet ja. Wiem jedynie, że chciałabym wystawić na próbę ową najwyższą cnotę, przekonać się, czy istnieją granice, których miłość ludzka nie zdoła przekroczyć.
Kultura: do tak śmiałego przedsięwzięcia potrzebuję sprzymierzeńców, którzy uwznioślą je i sprawią, że wyda obfity owoc. I takie właśnie święte przymierze, w najszerszym znaczeniu tego słowa, łączy mnie z Chateaubriandem, największym pisarzem naszego stulecia (i zapewne nie tylko naszego). Jeśli się dobrze nad tym zastanowić, to związek ów był praktycznie nieunikniony. Przyszliśmy na świat w tym samym roku, oboje mamy dusze wrażliwe, rozmiłowane w sztukach pięknych, i oboje jesteśmy dziećmi francuskiej arystokracji. Rewolucja, Terror, Konsulat, Dyrektoriat, Cesarstwo, wszystkie te reżimy i okropności naszej epoki do tego stopnia zdziesiątkowały nasze szeregi i tak niewiele zostało z galijskiej szlachty, że było w zasadzie niemożliwe, byśmy się ze sobą nie zetknęli.
A co do Chateaubrianda... Czy można o nim powiedzieć coś, co jeszcze nie byłoby powszechnie wiadome? To najlepiej wyostrzone i najpoczytniejsze pióro naszej ery. Najbardziej artystyczne i wojownicze. Najwznioślejsze, najbardziej pouczające, a zarazem urokliwe. Jego styl jest niezrównany: jest tam zamysł i namysł, smak i dobry smak, ton i bon ton. Czegóż więcej można wymagać od pisarza? Ach, tak: żeby walczył, żeby podróżował, żeby edukował i ganił. On to czynił i czyni, a nawet więcej. I to doskonale. Już za życia stał się nieśmiertelny. A ja lubię dzielić łoże z nieśmiertelnością. Kocham go, po prostu. Nie jestem tylko pewna, czy jego miłość dorównuje mojej.
Tak więc dzisiaj, Kochany Pamiętniku, gdy dobiegło końca przyjęcie, jakie co dwa tygodnie wydaję w swoim zamku, a goście zostawili nas samych, stanęłam przed René i rzekłam doń:
– Ukochany mój, ty, który rozmyślasz tak wiele, w czym wyprzedzasz i przewyższasz całą resztę rodzaju ludzkiego, dostrzegłeś zapewne ów aspekt życia, który w sztuce odbija się jak w zwierciadle... oto wielcy kochankowie, zarówno w historii, jak i w literaturze, wystawiają na próbę swoją miłość, by przezwyciężyć dwie wielkie przeszkody: oddalenie i groźnego rywala.
– Istotnie, jest to spostrzeżenie niezwykle trafne i prawdziwe – przyznał. – Marek Antoniusz za miłością podąża aż do Egiptu, musi też zmierzyć się z potężnym Augustem. Albo Romeo i Julia, którzy sprzeciwili się swoim rodzinom, najbardziej wpływowym w Weronie. Przy czym Romeo pokonuje odległość nawet większą, niż zrobił to Marek Antoniusz, bo jako wygnaniec z polis będzie musiał złamać prawo, jeśli wróci. On zajdzie najdalej: przekroczy granicę uświęconych zasad.
– Nie zapominaj o królowej Saby, która chcąc się połączyć z Salomonem, przedziera się przez arabskie pustynie dzielące Put od Izraela, a gdy już dotrze do Jerozolimy, dostanie się pod władzę faryzeuszy.
– Albo Henryk VIII – dodał Chateaubriand – który z miłości do Anny Boleyn stawił czoło Rzymowi, papieżowi i całemu chrześcijaństwu. A jaką drogę przebył! Od jedności do schizmy, od ortodoksji do herezji. Od zbawienia do piekła.
Wychylił do dna swój kielich i zmienił ton.
– A teraz powiedz mi, bo chyba Bóg jeden to wie – westchnął – dlaczego przez całe dwie godziny wieczorku literackiego, który spędziliśmy z gośćmi i przyjaciółmi, ani razu o tym nie wspomniałaś, a podjęłaś ów temat, dopiero gdy wszyscy się rozeszli i nikt nas nie słyszy. Z czego wnioskuję, że za chwilę zażądasz ode mnie jakiegoś miłosnego wyczynu.
– Cóż za błyskotliwość intelektu i ducha, skupiona w jednym człowieku! – Roześmiałam się. – Albowiem nie mogę ci odmówić racji.
Ja również wypiłam łyk z kieliszka, po czym dodałam:
– Jestem twoją przyjaciółką i kochanką i cieszę się, że nikim więcej: trywialności małżeństwa zrzekam się bez żalu, pozostawiam ją kobietom przeciętnym. Ale sądzę, że mam prawo poprosić cię o dwa dowody twej miłości.
Kiedy Chateaubriand jest zakłopotany, co zdarza się równie rzadko jak deszcz na pustyni, wznosi wówczas oczy ku niebu albo dolewa sobie wina, żeby zyskać na czasie. A musiał być bardzo, ale to bardzo zakłopotany, gdyż uczynił obie te rzeczy w tej samej chwili: spojrzał w sufit i napełnił kielich (Chateaubriand, Mój Pamiętniku, lubi, jakże dziecinnie i po męsku zarazem, popisywać się takimi umiejętnościami jak napełnianie szklanki po brzegi, patrząc w inną stronę i nie roniąc przy tym ani kropli).
– Ależ, ukochana moja – odezwał się błagalnym tonem – jakiż to dowód uczucia mogę ci dać większy niż moja nieustanna i libertyńska obecność tutaj, choć wloką się za mną małżeńskie kajdany?
– Chodzi o dwa wyzwania, o których właśnie mówiliśmy – przerwałam mu szorstko. – Żebyś z miłości do mnie przebył drogę najdłuższą i stawił czoło najgroźniejszemu rywalowi.
Mimo obfitości wina, którym raczyliśmy się tamtego wieczoru, Chateaubriand zbladł jak ściana. Albowiem jego wybitny umysł odgadł już, do czego zmierzam.
– Za piętnaście dni odbija od brzegu statek wypływający w rejs do pewnego szczególnego portu. Mam już bilet. I rezerwację dla ciebie, o ile, jak tego oczekuję i pragnę, zechcesz mi towarzyszyć.
Wówczas, Mój Pamiętniku, Chateaubriand wydał z siebie tylko kilka jęków podobnych do skowytu bitego psa: „Nie... ale... Nie, tylko nie to...”.
– A właśnie, że tak – ucięłam stanowczo po raz drugi. – Od dawna pragnę poznać ów fenomen historyczny przyobleczony w ludzką skórę, to indywiduum, które tak bardzo zaważyło na życiu moim, twoim i świata całego. Tę kreaturę, zamkniętą teraz niczym jakaś potworna bestia. Tak, dobrze się domyślasz... Statek płynie na Wyspę Świętej Heleny. Wybieraj: uczynić zadość memu życzeniu czy sprawić mi zawód, być przy mnie czy pozwolić, bym znalazła się w towarzystwie Napoleona Bonaparte całkiem sama.
Sceny oburzenia w wykonaniu Chateaubrianda zawsze bywają melodramatyczne. Wstał, wspierając dłonie na stole, a jego ramiona wznosiły się niczym dwie kolumny. Zaczął krzyczeć:
– O nie! Nigdy, przenigdy! Mylisz, pani markizo, miłość z zuchwalstwem, namiętność z ekscentrycznością! Nie! Słyszysz mnie?! Nie! Język francuski nie zna dźwięczniejszego i bardziej stanowczego słowa niż te trzy litery: non!
Trwałam w niewzruszonym milczeniu. Ale kobieta nie musi nic mówić, gdy jej poza, jej ciało i oczy zgodnie potwierdzają, że nie ustąpi. (Jednego tylko, Mój Pamiętniku, nie wolno jej wówczas pod żadnym pozorem zrobić: mrugnąć).
Chateaubriand zmienił taktykę. Pochylił się, chwycił moje ręce i jął przemawiać ze słodyczą, zwracając się do mnie po imieniu, co czynił niezmiernie rzadko nawet w chwilach najczulszej intymności: „Delfino, Delfino...”, lecz zaraz, nagle, znów się wyprostował, podnosząc głowę i głos:
– Nie! Nigdy! Nawet miłość i pożądanie mają granice, których nie wolno przekroczyć. Ten człowiek jest wcieleniem grozy! Więcej, siedliskiem piekła! A kieruje nim zbrodnicza próżność. Przykro mi, moja droga, ale moc potężniejsza od twojej każe mi odmówić. Nie mogę tam popłynąć, nie chcę tam popłynąć, nie powinienem tam popłynąć i nie popłynę. Non! Nie wejdę na pokład tego statku.
– Jeśli mnie kochasz, wejdziesz.
– Nie! Nie, nie i nie. Nigdy!