Prawdziwa Marilyn Monroe - Bertrand Meyer-Stabley - ebook

Prawdziwa Marilyn Monroe ebook

Bertrand Meyer-Stabley

0,0

Opis

[PK]

 

Rzadko która aktorka była tak bezsilna wobec losu. I rzadko która postać padła ofiarą takiego wypaczenia przez media, kolporterów plotek i złodziei wizerunków. Wszyscy, którzy się do niej zbliżyli, choćby na chwilę, koniecznie chcieli dać swoje świadectwo. Powstała z tego prawdziwa mozaika często sprzecznych opinii. Nie mówmy jednak o elukubracjach, jakie wznieciła brutalna śmierć, niemal zaprogramowana przez wyniszczenie organizmu...Wierny prawdzie w najdrobniejszych szczegółach, Bertrand Meyer-Stabley przedstawia relację z krętych ścieżek życia gwiazdy, w którym sława i fortuna wciąż się przeplatały z najstraszniejszymi nieszczęściami. 26 filmów i 14 lat powszechnego podziwu , a jednak Marilyn Monroe nigdy się nie wyzwoliła ze swego nieszczęśliwego dzieciństwa i niezwykle trudnych początków aktorskich. Świecidełka sławy nie zdołały zaleczyć ran zadanych przez szaloną matkę i nieznanego ojca. Z bezstronnym spojrzeniem i na podstawie niepodważalnych dokumentów autor opowiada o tragicznym i burzliwym życiu aktorki, drążonym od wewnątrz przez coraz bardziej bolesną izolację.

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)

Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej
Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marilyn

MONROE

PRAWDZIWA

Bertrand Meyer-Stabley

Marilyn

MONROE

Z francuskiego przełoży! Andrzej Wróblewski

KK

K1UB OLA CIEBIE

Tytuł oryginału

La veritable Marilyn Monroe

Redaktor prowadzący Sylwia Bartkowska

Projekt okładki Piotr Adamczyk

Zdjęcie na okładce Copyright © Agencja Fotograficzna Corbis

Redakcja Bogusława Jędrusik, Igor Strumiński

Korekta Zespół

Copyright © 2003 Editions Flammarion, departement Pygmalion

Copyright © 2010 for the Polish translation by Bauer-Weltbild Media

Sp. z O.O., Sp. k.

Warszawa 2010

Published by arrangement with Literary Agency „Agence de 1’Est”

Wszystkie prawa zastrzeżone

Tysiąc trzysta sześćdziesiąta ósma publikacja Klubu dla Ciebie

ISBN 978-83-258-0125-0

Skład i łamanie: LIMA

Druk i oprawa: CPI Moravia Books s.r.o.

Bmenskd 1024, CZ-69123 Pohorelice

Jak trafnie zauważył Rainer Maria Rilke, niekiedy niesłusznie wyobrażamy sobie, że czyjaś śmierć była przedwczesna. Niektórzy łudzie naznaczeni są losem do tego stopnia, że ich życie, choćby bardzo krótkie, jest całkowicie spełnione.

WPROWADZEniE

Wydaje się, że wszystko już o niej powiedziano. Że była najpiękniejsza, to jasne, ale też najbardziej wrażliwa. Marilyn Monroe zawsze już będzie ucieleśniać hollywoodzki powab: cudowne blond włosy, wyjątkowo niebieskie oczy i nad wyraz wydatne usta. Rozsadzała ekran, uwodziła partnerów, najsłynniejszych aktorów świata, i zadziwiała oryginalną seksowną wesołością, której nikt już później nie odnajdzie. A z drugiej strony, opuszczona sierota, gwiazdka kojarzona ze skandalami, królowa box-office, pogrążona w samotności i niepewności. Z mężczyzny na mężczyznę, z filmu na film Marilyn podążała ku tragicznemu przeznaczeniu. Gdy 5 sierpnia 1962 roku, w wieku trzydziestu sześciu lat, znalazła w końcu śmierć, świat zrozumiał, że jej życie przypominało mroczny film, którego intryga -czterdzieści lat później - wciąż pozostaje tajemnicza.

Cztery dziesięciolecia, cztery pokolenia mężczyzn, którzy nie przestawali śnić o tym wiecznym micie. O platynowej blondynce, która kochała tylko złociste włosy. O seksbombie, która marzyła tylko o miłości i czułości, a przeżywała jedynie kolejne rozczarowania.

Tak jak ze swoim pierwszym mężem, Jimem, za którego wyszła w wieku szesnastu lat, kiedy była jeszcze Normą Jeane i w czasie wojny prowadziła zwykłe życie młodej robotnicy: porzuci go, aby wyrwać się z szarości. Jak z Joe Di Maggio, znanym baseballistą, który stanie się jej drugim mężem i pozostanie jedynym wiernym, jedynym, który przyjdzie na jej pogrzeb. Jak z Arthurem Millerem, który uważał ją za „dygoczącą życiem”, a równocześnie tak smutną, i który nigdy nie pozwolił jej zapomnieć, że utraciła dziecko. I jak, przede wszystkim, z klanem Kennedych.

Rodzina Kennedych, ostatni i tragiczny epizod jej burzliwego życia. Bracia i szwagrowie, sprzymierzeni, aby zrobić sobie z niej zabawkę. Aż do jej absurdalnej śmierci, w nocy 4 sierpnia 1962 roku. Za dużo alkoholu, za dużo barbituranów. Za dużo też samotności. Śmierć, która wciąż pozostaje zagadką, bo dla wielu hipoteza o morderstwie pozostaje jedyną uprawnioną. Jakakolwiek byłaby prawda - jeśli Mari-lyn nie została zamordowana, to wcale jeszcze nie znaczy, że nie była ofiarą. Zawsze twierdziła, że nie potrafi kłamać, ale bez większego trudu przychodziło jej nie mówić wszystkiego. Aby chronić siebie i aby chronić innych. Ale to nie wystarczyło.

Podejmując wszystkie te wątki, czytając ponownie wszystkie jej wywiady, spotykając się z żyjącymi jeszcze świadkami, rozwijając na nowo ogromny ekran powieści jej życia, próbowałem dociec, jak wyglądała prawdziwa twarz Marilyn; próbowałem nakreślić portret tej, która była najbardziej wzruszającym wampem dwudziestego wieku.

DZIECIÓSTWO

Jeśli wierzyć doktorowi Beermanowi, który 1 czerwca 1926 roku o godzinie dziewiątej trzydzieści rano asystował przy narodzinach przyszłej Marilyn Monroe, jej matka Gladys nosiła panieńskie nazwisko Monroe i mieszkała przy 5454 Wilshire Boulevard w Los Angeles. Urodzona w Meksyku, ma dwadzieścia cztery lata i pracuje w laboratorium filmowym. Ojciec nazywa się Martin Edward Mortensen.

Do szesnastego roku życia Marilyn Monroe nie będzie wiedziała, iż urodziła się w szpitalu miejskim w Los Angeles i że nazywa się w rzeczywistości Norma Jeane Mortensen. Zawsze jej mówiono, że zwie się Norma Jeane Baker (piekarz). „To nazwisko nie ma nic wspólnego z profesją mojego ojca - wyjaśni któregoś dnia Marilyn. - Moja matka, Gladys Monroe, po raz pierwszy wyszła za mąż, gdy miała czternaście lat, w Meksyku, i jej pierwszy mąż nazywał się Baker. Mój dziadek był malarzem pokojowym w Meksyku. Pracował też w branży nafciarskiej. Nigdy nie słyszałam, żeby jakikolwiek członek mojej rodziny przejawiał talenty aktorskie. Moja babcia była bardzo piękna. To do niej właśnie jestem podobna. Matka nigdy nie była równie piękna i bardzo różniłyśmy się urodą. Babcia, która nazywała się Hogan, była Irlandką. Mogłabym więc powiedzieć, że po części jestem Irlandką, po części Szkotką i po części Szwedką. Moja matka miała z pierwszym mężem dwoje dzieci: syna, który już nie żyje, i córkę, moją przyrodnią siostrę, która mieszka gdzieś na Florydzie. Nigdy jej zresztą nie widziałam”.

Faktycznie, przyszła gwiazda nie wiedziała, kto jest jej ojcem. Jej matka, Gladys, też nie miała na ten temat wiele do powiedzenia. Nawet jeśli kazała wpisać w akcie urodzenia „Martin Edward Mortensen”, to możliwości jest wiele. Przeżyła z tym luteraninem norweskiego pochodzenia ledwie cztery miesiące i gdy przyjechała do szpitala, żeby powić Normę Jeane, nie znała nawet adresu owego domniemanego ojca. Beztroska Gladys była zbyt wielka. Z otwartym sercem wyruszyła na Zachód - ku migotliwym światłom Hollywood. I znalazła jedynie skromną posadę w laboratorium, gdzie spędzała całe dnie na klejeniu taśm filmowych.

Na szczęście, zaprzyjaźniła się z Grace McKee, niezamężną szefową studia, z którą włóczyła się nocami po przeróżnych klubach i barach. Ta ostatnia odegra kluczową rolę w dzieciństwie Normy. Nie ulega wątpliwości, że Gladys też nie przejawiała zamiłowania do macierzyństwa i że to jej koledzy z pracy się złożyli, aby opłacić koszty porodu w szpitalu. Nic nie opowie swej córeczce o jej ojcu; Marilyn, która nigdy nie poznała owego Mortensena (zginął w wypadku samochodowym w Ohio 18 czerwca 1929 roku), będzie o nim wspominała w wielu wywiadach: „Nie przypominam sobie, żebym widziała kiedyś mojego ojca, i nawet nie wiem, jak wyglądał. Mówiono mi, że był wysoki, szczupły, że miał piękną postawę i nosił wą-sy. To jest mniej więcej wszystko, co o nim wiem. Mówiono mi też, że zginął w wypadku samochodowym, kiedy miałam sześć miesięcy. Moim ojcem jest Abraham Lincoln... albo raczej wyobrażam go sobie jako mojego ojca. Był mądrym, ujmującym i dobrym człowiekiem. Lincoln to mój ideał1. Kocham go”.

Nie trzeba być wytrawnym psychologiem, aby zrozumieć, że aktorka całe życie szukała ojca albo kogoś, kto odgrywałby w jej życiu taką rolę, ale nigdy go nie znalazła. Musiałby ją trzymać za rączkę, gdy stawiała swoje pierwsze kroki. Odnajdujemy w jej osobowości coś dziecinnego, infantylnego. Nieuświada-miane pragnienie posiadania ojca prowadzi ją do tego, że wszystkie myśli koncentruje na „mężczyźnie”.

W życiu prywatnym Marilyn Monroe lgnie do mężczyzn, którzy są od niej dużo starsi - o dziesięć, a nawet o trzydzieści lat. Tak było w przypadku jednego z jej mężów. Na liście jej podbojów byli również, między innymi, prezes rady administracyjnej studia filmowego, kronikarz Hollywood, autor dramatyczny, wielu aktorów i reżyserów, muzyk i jeden z najbardziej zna- 1 nych impresariów na Zachodnim Wybrzeżu. Również na ekranie będzie celować w postaciach młodych kobiet zakochanych w dużo starszym mężczyźnie. Mówi się zresztą, że najbardziej przekonywająca była w tych rolach, które miały coś wspólnego z jej „cywilną” osobowością. Postać Martina Edwarda Mortensena pozo-staje jedną z niewyjaśnionych zagadek, które krążą wokół tajemnicy, jaką jest sama Marilyn.

Indagowany w latach pięćdziesiątych przez dziennikarzy Earl Theisen, szef ekipy w Consolidated Films Industry (które zajmuje się obróbką taśm filmowych), doskonale sobie przypomina Gladys: „Pracowała w laboratorium Consolidated, a potem jako montażystka w RKO. Nigdy nie spotkałem Mortensena i nigdy nie słyszałem, żeby o nim mówiono. Pamiętam, że po urodzeniu dziecka, właśnie Normy Jeane, cały personel Consolidated zrobił zrzutkę, żeby zapłacić za szpital i za lekarza, bo Gladys nie miała wtedy grosza przy duszy”.

Jeszcze bardziej żywe wspomnienie zachowa inny pracownik Consolidated, Reginald Carroll: „Kiedy ją znałem, pracowała u nas jako montażystka, zajmowała się obróbką negatywów. To była milutka, drobna blondyneczka, trochę może zdystansowana, ale bardzo wtedy radosna. Pamiętam Marilyn jako dziecko o ciemnych włosach, chudziutkie i wystraszone, albo może nieśmiałe, to będzie lepsze słowo. Nigdy nie widziałem Mortensena. Gladys była piękną kobietą, zawsze wesołą i gadatliwą. Oprócz oczu Marilyn była żywym portretem matki”. Gladys rzeczywiście miała zielone oczy.

Ale była to przede wszystkim kobieta samotna, która, po wielu zawodach miłosnych, straciła poczucie odpowiedzialności. W niecałe dwa tygodnie po porodzie oddaje Normę Jeane rodzinie adopcyjnej, Bo-lenderom, którzy mieszkali dwadzieścia kilometrów od Los Angeles. „Bolenderowie mieli niewielki dom w hrabstwie Los Angeles - powie później Marilyn w wywiadzie dla „Marie-Claire” (październik 1960). -Był tam również chłopiec, którego adoptowali zaraz po mnie. Mieszkałam u nich, jeśli dobrze pamiętam, do siódmego roku życia. Byli to ludzie niezwykle surowi, ale nie dlatego, że mieli złe charaktery - tak im po prostu nakazywała ich religia. Wychowywali mnie na swój sposób, bardzo ostro, stosując metody, których, moim zdaniem, nigdy nie należy stosować wobec dzieci: jak coś przeskrobałam albo zrobiłam coś nie tak, bili mnie skórzanym paskiem”.

Marilyn opowie też później, że matka, odwiedzając ją od czasu do czasu u Bolenderów, nigdy jej nie przytuliła na przywitanie, nigdy jej nie pocałowała i nigdy się nawet nie uśmiechnęła. Każda taka wizyta to były krótkie, zdawkowe, pozbawione jakiegokolwiek uczucia rozmowy. Kiedy więc w wieku siedmiu lat Norma Jeane musiała na jakiś czas zamieszkać z matką, było to dla niej katastrofą. Gladys przeplatała okresy depresji z pasmami euforii, które często przybierały postać furii. Któregoś dnia zaatakowała przyjaciółkę nożem, w następstwie czego została umieszczona w szpitalu psychiatrycznym.

W latach 1929-1935 Norma Jeane odbyła smutną pielgrzymkę po kliku rodzinach adopcyjnych, w których wcale nie była mile widziana. „Nigdzie nie było mi dobrze. Ci ludzie brali mnie do siebie, bo okręg Los Angeles dawał im po pięć dolarów tygodniowo, żeby się mną opiekowali. Powtarzano mi tylko cały czas, żebym była grzeczna, i bito mnie z byle powodu. Żadna z tych rodzin nie przetrzymała mnie dłużej niż kilka miesięcy. Pod koniec zawsze przychodziła ta sama, ubrana na czarno, kobieta. Przypuszczam, że była to pracownica opieki socjalnej czy czegoś takiego. W owym czasie nigdy nie nosiłam ładnych ubranek, nie miałam żadnych zabawek, nawet lalki. W jednej z tych rodzin robiłam je sobie z pustych butelek. Smukłe butelki po winach to były „lalki-chłopcy”, a mniejsze butelki po whisky odgrywały rolę „lalek--dziewczynek”. Kochałam też zwierzęta, wszystkie... psy, koty, ptaki. Jak się rozmawia z psem lub z kotem, to ten nigdy nie powie: Zamknij się! Miałam sześć lat, kiedy wystąpiłam z moimi koleżankami z klasy w spektaklu plenerowym przygotowanym z okazji świąt wielkanocnych. Ubrano nas w czarne sukienki i białe tuniki i ustawiono tak, abyśmy tworzyły krzyż. O wschodzie słońca, na umówiony znak, miałyśmy zrzucić sukienki. W ten sposób czarny krzyż stawał się białym. Ale ja się tak zapatrzyłam w niebo, że nie zwróciłam uwagi na dawany nam sygnał i nie zrzuciłam sukienki. Byłam jedyną czarną plamą na białym krzyżu. Za karę kobieta, u której wtedy mieszkałam, zamknęła mnie w komórce i przez cały dzień nie dała mi nic do jedzenia. Innym razem jedna z moich opiekunek włożyła mi głowę pod wodę, aby w ten sposób ukarać mnie za jakiś występek, o który niesłusznie mnie oskarżyła. Byłam przerażona, myślałam, że się uduszę. Ten strach był tak silny, że wieczorem nie odważyłam się położyć do łóżka. Bałam się, że jak usnę, poduszka zatka mi usta i mnie udusi”2.

Jedna spośród tych przybranych rodzin wymyka się jednak przygnębiającemu obrazowi, rodem z powieści Dickensa: „Powierzono mnie też - opowie Marilyn w wywiadzie udzielonym w 1960 roku - angielskiej parze mieszkającej w Hollywood3. Oboje byli aktorami, a raczej statystami, i mieli dwudziestojednoletnią córkę, która była dublerką Madeleine Carrol. Życie u nich wspominam jako może nie beztroskie, ale na pewno weselsze, a przy tym dość gwarne i pełne nowości. Zwłaszcza w porównaniu z pierwszym moim zastępczym domem, gdzie o filmie i aktorach nie można było nawet mówić, gdzie nie można było tańczyć ani śpiewać. Z wyjątkiem psalmów”.

Jej nowi „rodzice”, kiedy już mają pracę, ciężko pracują, a kiedy jej nie mają - cieszą się życiem. Uwielbiają tańczyć, śpiewać, pić, grać w karty. Mają wielu przyjaciół. „Z moim surowym wychowaniem religijnym byłam tym przerażona i często posyłałam ich wszystkich do piekła! Całe godziny spędzałam na modleniu się za tych grzeszników” - stwierdzi z całą powagą Norma Jeane.

To właśnie w tym okresie przeżywa swoje pierwsze zauroczenie światem kina. Podczas wakacji całe dnie spędza w hollywoodzkich pałacach filmu, z oczami wbitymi w ekran: „Nie miałam jeszcze ośmiu lat. Zostawiano mnie wczesnym rankiem przed jedną z wielkich hollywoodzkich sal kinowych, przed „Egipcjaninem” albo przez „Graumaris Chinese”. Zupełnie sama, oglądałam małpy w klatce ustawionej przed „Egipcjaninem” albo próbowałam włożyć stopy w odlewy stóp wielkich gwiazd u wejścia do „Grauman’s”, ale nigdy mi się to nie udawało, bo miałam za duże buty... Moi Anglicy prowadzili mnie tam w każdą sobotę i niedzielę. Był to dla nich czas odpoczynku i myślę, że nie chcieli mieć wtedy dziecka na głowie. Zresztą, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło; być może tak właśnie było dla mnie lepiej. Czekałam, aż otworzą kino, dawałam te moje dziesięć centów i sadowiłam się w pierwszym rzędzie. Oglądałam filmy jak leci. Pamiętam Kleopatrę z Claudette Colbert. Siedziałam tam do późna, seans po seansie. Moi opiekunowie zawsze mi mówili, żebym wróciła przed zmrokiem, ale skąd mogłam wiedzieć, że na dworze jest już ciemno? Nie robili mi jednak z tego powodu awantur. Nawet jak nie mogłam sobie nic kupić, kiedy byłam głodna, to wiedziałam, że i tak zostawią mi coś do jedzenia. I siedziałam dalej... Miałam swoje ulubione gwiazdy. Jean Harlow!... Jak ktoś chciał mi dokuczyć, to mówił, że noszę pakuły na głowie - ze względu na moje platynowe włosy. Nienawidziłam tego; marzyłam, żeby miały złocisty odcień... do czasu aż zobaczyłam Jean Harlow: była piękna i miała takie same platynowe włosy jak ja! I Clark Gable! Mam nadzieję, iż się nie obrazi, jeśli powiem, że widziałam w nim swojego ojca - byłam wtedy smarkulą i z tego co wiem, to według Freuda w takiej projekcji nie ma nic złego, a wręcz przeciwnie! Marzyłam, żeby mój ojciec go przypominał, a nawet żeby on sam był moim ojcem...4”.

Jeden element, który zdradza wrażliwość dziecka: mała Norma Jeane zaczyna się jąkać, i to tego stopnia, że nie może skończyć stów ani tym bardziej wypowiedzieć pełnych zdań. Gdy znajduje kobietę gotową ją wysłuchać i nie wrzeszczeć od razu „Zamknij się!”, nie może się poprawnie wysłowić. „W szkole byłam tak zawstydzona, że kiedy nauczycielka wzywała mnie do odpowiedzi, wołałam się zapaść pod ziemię, niż cokolwiek powiedzieć. Nie mogłam po prostu otworzyć ust. Byłam przekonana, że wszystko co powiem, zabrzmi idiotycznie”. Rzadko się zdarza, żeby dziewczynki się jąkały. Podobnie jak łysienie i wrzody żołądka w późniejszym wieku, jąkanie się trapi raczej chłopców. Ta ułomność oznacza poważny konflikt wewnętrzny. Jąkała chce mówić, ale nie po to, żeby wyrazić jakąś myśl, a raczej po to, żeby zapanować nad sytuacją, która go przerasta. Zachowuje się po trosze jak małe dziecko, które krzyczy, aby zmusić matkę do pozostania przy jego łóżeczku. Dopiero w 1937 roku, nabierając pewności siebie u boku ciotki Grace McKee, nastoletnia Norma Jeane

przezwycięży trudności z wymową,-.

Z^°teR<5 _

Wywiad dla „Marie-Claire”, nr 72. Udj, iryto-

Ten jaśniejszy okres w jej życiu kończy się w 1935 roku. Gladys, uznana za chorą psychicznie, zostaje umieszczona w Norwalk State Hospital z rozpoznaniem: schizofrenia paranoidalna. Bilans jej sytuacji finansowej - Gladys jest legalnie reprezentowana przez swą przyjaciółkę Grace McKee, która tymczasem staje się panią Grace Goddard4 - zostaje przeprowadzony w 1935 roku: sześćdziesiąt dolarów na koncie bankowym, dziewięćdziesiąt dolarów w niepodżyrowa-nych czekach na ubezpieczenie i za odbiornik radiowy (wartość: dwadzieścia pięć dolarów, z których piętnaście należy się jeszcze sklepowi). Jest też winna dwieście pięćdziesiąt dolarów Plymouthowi i zalega ze spłatą dwustu dolarów za pianino. Z braku pieniędzy i niemożności opłacenia rodziny zastępczej Norma Jeane musi się przenieść do Los Angeles Orphans Home Society, sierocińca na El Centro Avenue, założonego w 1880 roku. Marilyn przestępuje jego próg 9 września 1935 roku. Położony przy Sunset Boulevard, między rozgłośnią radiową a kinem, przypomina wyglądem piękny osiemnastowieczny dworek angielski. Sam budynek znajduje się nieco w głębi; od ulicy oddziela go duży trawnik, nad którym powiewa flaga Stanów Zjednoczonych. Z tyłu rozciąga się blisko dwuhektarowy park, który służy za miejsce zabaw dla sierot. Do tego okazałego przytułku nie dokładają się ani władze miejskie, ani okręg Los Angeles; jest on w całości finansowany przez hojnych filantropów.

Przybywając do nowego miejsca pobytu, dziewczynka nie plącze, nie przechodzi kryzysu nerwowego i się nie załamuje. Nauczyła się już powściągać emocje. Kiedy trzeba, potrafi się grzecznie uśmiechnąć. Potrafi się już uchronić przed nagłymi, przykrymi niespodziankami albo przed złym traktowaniem - ukrywa swe cierpienia i ucieka w sekretne myśli. Z raportów na jej temat, jakie zachowały się w archiwach tej instytucji, wynika, że nigdy nie sprawiała żadnych kłopotów. Oto kilka najbardziej typowych uwag zawartych w jej dossier. „Zachowanie Normy Jeane nie budzi zastrzeżeń. Jest zdolnym i pogodnym dzieckiem”; „Otrzymuje dobre oceny w szkole” (Marilyn chodziła na lekcje do szkoły publicznej przy Vine Street); „Grzeczne dziecko”; „Dobrze śpi i nie grymasi przy jedzeniu”; „Uczestniczy we wszystkich zajęciach...”; „Bardzo rozsądna, przyjmuje krytyczne uwagi i szybko się poprawia”.

W rzeczywistości jest niezdolna do wyrażenia emocji wobec każdego doznawanego urazu. Kiedy coś ją irytuje, tłumi wściekłość, która gromadzi się, nieraz przez kilka tygodni, i wybucha nagle ku wielkiemu zaskoczeniu tych, którzy ją nieświadomie sprowokowali. Stara się jednak unikać wchodzenia w konflikty z otoczeniem. Jej koledzy z pracy mówią niemal zgodnym chórem: „Jest bardzo miła”; „To dobra dziewczyna”; „Nigdy nikogo nie obgaduje”; „Nigdy nie wpada w gniew”; „Zawsze jest taka uprzejma”; „Zawsze się uśmiecha”. Nie trzeba być profesorem psychologii, aby stwierdzić, że taka stałość nastroju często jest bardzo przyjemna dla otoczenia, ale zgubna dla osoby, która tak się zachowuje. Jeden z lekarzy sierocińca odnotował owego roku, że Norma „wydaje się niekiedy przygaszona i zalękniona... a wtedy zaczyna się jąkać. Miewa napady kaszlu i często jest zakatarzona... Wymaga bardzo cierpliwego podejścia i ciągłego wsparcia. Brak jej głębszego poczucia bezpieczeństwa, co powoduje, że łatwo wpada w panikę. Polecałbym dla niej solidną, dobrą rodzinę”.

Poza tym wszystkim w okresie dzieciństwa Marilyn wbiła sobie do głowy myśl, że jej kontakty z otoczeniem nigdy nie będą trwale, ponieważ nie zasługuje na miłość. Później, w często zdarzających się jej sytuacjach kryzysowych z kimś bliskim, będzie się zachowywała tak jak w dzieciństwie: będzie się zamykała w swych sekretnych myślach i... uciekała z miasta oraz z domu, w którym doznała rozczarowania lub frustracji.

Poczucie osamotnienia stara się złagodzić złudzeniami. Wchodzi często na dach sierocińca, żeby popatrzeć na wieżę ciśnień stojącą na terenach RKO, gdzie pracowała jej matka. Od tej znanej wytwórni filmowej dzieli ją zaledwie kilkaset metrów. „Wchodziłam na dach, bo czasem czułam się samotna i zaczynałam płakać, ale to miejsce było też związane z moimi marzeniami. Chciałam pracować tam, gdzie robi się filmy”.

W archiwach znajduje się notatka Margaret Ingram, dyrektorki sierocińca, w której potwierdza ona, że Grace Goddard regularnie, co tydzień, odwiedzała dziewczynkę: „Opiekunka przynosiła ubrania i prezenty. Wielokrotnie powtarzała, jak bardzo żałuje, że nie może zatrzymać Normy Jeane u siebie. Była do niej bardzo przywiązana. Zabrała ją dopiero 26 czerwca 1937 roku, ale my śledziliśmy losy dziecka jeszcze przez kilka lat”.

Wiosną 1937 roku następuje istotny zwrot w życiu nastolatki: „W wieku dwunastu lat5 - powie Marilyn -zamieszkałam u kobiety, która odmieniła moje życie. Była to jedyna osoba na świecie, którą naprawdę kochałam i która kochała mnie. Była wspaniała. Napisałam długi wiersz na jej temat. Kiedy przeczytałam go kiedyś przyjaciołom, wszyscy się popłakali. Wiersz ten poświęcony był osobie, którą darzyłam uczuciem, i smutkowi, jaki ogarnął mnie po jej śmierci. Zatytułowałam go «Brak mi jej». Napisałam ten utwór po śmierci ciotki Anny. Nikt inny poza nią mnie nie kochał ani nie rozumiał. Dla mnie zrozumienie to miłość. Ciotka Anna wprowadziła mnie w najważniejsze w życiu rzeczy, nauczyła, że zawsze trzeba dążyć ku lepszemu. Dała mi poczucie pewności siebie i wpoiła pragnienie osiągania w życiu najbardziej ambitnych celów”.

Ciotka Anna to w rzeczywistości Grace Goddard, która w wieku sześćdziesięciu pięciu lat zabiera wreszcie Normę Jeane do siebie. Podobnie jak podopieczna, jest osobą poważnie traktującą wiąrę i naukę chrześcijańską. Zarabia na skromne utrzymanie uzdrawianiem chorych, wiążąc to ściśle z religią. Mieszka w małym, zniszczonym drewnianym domu w pobliżu dzielnicy Sawtelle, na zachód od Los Ange-les i na południe od hipodromu w Santa Monica. Będąc w tych latach na progu wieku młodzieńczego, Norma Jeane jest źle ubrana, źle odżywiona i mieszka w złych warunkach. Ale otrzymuje wreszcie to, czego tak żarliwie pragnęła od czasów dzieciństwa: staje się centrum świata dla kogoś innego. „Przy niej nie musiałam niczego udawać, mogłam być sobą, mogłam się śmiać, kiedy chciałam się śmiać, i mogłam płakać, kiedy chciało mi się płakać”.

Norma Jeane wstydzi się swej biedy i smętnego wyglądu. Wstydzi się również tego, że nie prowadzi takiego samego życia jak inne dzieci. Młodość, która zawsze jest okresem kryzysu emocjonalnego, dla niej jest szczególnie ciężka. Czuje się pozbawiona korzeni, bo wyniesione z dzieciństwa poczucie niestabilności wciąż daje o sobie znać. Nagle zaczyna bardzo szybko rosnąć i w wieku dwunastu lat osiąga niemal swój późniejszy, „dorosły” wzrost, czemu jednak nie towarzyszy, aż do piętnastego roku życia, odpowiedni przyrost masy ciała. Koleżanki, nawet bez specjalnej złośliwości, nadają jej przydomek „Fasolka szparagowa”.

W 1937 roku Norma Jeane zaczyna uczęszczać do Emmerson Junior High School na Selby Avenue w Westwood Village. We wrześniu 1941 roku przenosi się do Van Nuys High School, ale opuszczają w lutym 1942, nie kończąc roku szkolnego. Jej szkolne koleżanki pochodzą z najbogatszych dzielnic Los Angeles: Brentwood i Westwood. Pewnego razu dwie z nich wyśmiewają się z jej lichego stroju, z kupionych pewnie na jakimś straganie granatowej spódniczki i białej bluzki. Norma czuje się tym strasznie dotknięta6. Po powrocie do domu rzuca się z płaczem w ramiona ciotki Anny. „Nie przejmuj się - pociesza ją ciotka. - To, co się w życiu naprawdę liczy to dusza, a nie to, co na zewnątrz. Bądź sobą, miej w sobie wiarę. Bóg jest miłością. Bóg jest dobry”.

Trudno jest dokładnie określić, w jakim stopniu nauka chrześcijańska wpływa na sposób, w który Mariłyn Monroe podchodzi do życia. Ciotka Anna twierdzi, że ból nie istnieje i że cierpienia fizyczne są tylko złudzeniem umysłu. Mariłyn powie później, że nigdy nie wierzyła w przykazania religii chrześcijańskiej. Zresztą przez całe swoje życie aktorka będzie się zmagać z problemami trawiennymi, skórnymi i nerwowymi.

W 1941 roku Norma Jeane ma piętnaście lat. Za każdym razem, gdy spogląda w lustro, widzi w nim pozbawioną jakiejkolwiek nadziei perspektywę na przyszłość. Ma w sobie wszystko z przysłowiowego brzydactwa7: kościste ramiona, płaską pierś, marne włosy, nogi jak patyki, wystające kolana, płaską, kwadratową twarz i żałosny uśmiech. Ma też ciężki chód, garbi się i przyjmuje zazwyczaj jakąś pokraczną postawę. Nic nie zapowiada narodzin słynnego „kroku Monroe”: tego tak charakterystycznego balansowania biodrami. Osobowość Normy Jeane w wieku piętnastu lat jest równie przygnębiająca co jej wygląd. Ta mała, zbyt świadoma swych słabości, nieśmiała, zalękniona istota ledwie ośmiela się otworzyć usta. Nie podtrzymuje przyjaznych stosunków z koleżankami. Jej szkolne otoczenie, włącznie z nauczycielami, uważa ją za idiotkę. Otrzymuje złe oceny nie tylko z matematyki, ale też z historii, z geografii, z nauki o społeczeństwie i z biologii.

Niemniej jednak pod wpływem nauczyciela angielskiego Norma nabiera zainteresowania literaturą i z dużym zacięciem zaczyna pisać wiersze. Chyba każdy dzisiejszy specjalista od ukierunkowania zawodowego poradziłby jej, żeby poświęciła się raczej literaturze niż scenie. I wreszcie, równie niespodziewanie jak letnia burza, Norma Jeane wybucha nieokiełznaną, tak bardzo spóźnioną młodością. „Fizycznie była bardziej rozwinięta niż większość z nas - opowie Gladys Phillips. - I w najmniejszym stopniu nie wstydziła się swojego ciała. Jej sweter nie krył nic z jej krągłości. Młode dziewczęta nie miały w zwyczaju przychodzić do szkoły z umalowanymi ustami i oczami, a ona była pierwsza, która się na to odważyła. Niektóre z naszych koleżanek uważały, że jest wulgarna - co nie było prawdą - ale to była czysta zazdrość. Nigdy nie ubierała się w sposób zbyt wyzywający, ale gdy wymieniano jej nazwisko w klasie, chłopcy się uśmiechali, podnosili brwi i wydawali z siebie pomruki uznania. Nigdy tego nie zapomnę! Nagle Norma wyłoniła się z tłumu”.

Od tej pory jest już świadoma swej atrakcyjności seksualnej i wie, jak za pomocą odpowiedniego makijażu zwrócić na siebie uwagę. Nie wie natomiast jeszcze, że dzięki tej przemianie zyskuje narzędzie, które posłuży jej do podboju świata!

II

1

Portret Lincolna wisiai nad łóżkiem Marilyn w trzypokojowym apartamencie, który zajmowała w hotelu Waldorff Astoria w Nowym Jorku. To tam właśnie, na dwudziestym siódmym piętrze, mieszkała w latach pięćdziesiątych.

2

„Cinemonde”, nr 1114.

3

Chodzi o George’a Atkinsona i jego żonę.

4

W sierpniu 1935 roku Grace McKee poślubia Erwina Goddarda.

5

W rzeczywistości miała wtedy jedenaście lat - przyp. red.

6

„W Los Angeles istniał wyraźny, oparty na statusie materialnym i miejscu zamieszkania, podział na warstwy społeczne - wyjaśni Gladys Phillips, koleżanka szkolna Normy. - Szkoła wiernie odtwarzała te schematy: każdy uczeń natychmiast był klasyfikowany we-

7

dług miejsca, z którego pochodził”.

Zwierzy się kiedyś Miltonowi Greene’owi: „Niektóre dzieciaki nazywały mnie myszką. Podczas pierwszego roku nauki w Emmersonie miałam tylko dwie jasnoniebieskie sukienki, które zabrałam z sierocińca. Ciotka Anna przedłużyła je, bo trochę urosłam, ale i tak wyglądałam w nich fatalnie. Głównie jednak chodziło o to, że nosiłam tenisówki, bo kosztowały tylko dziewięćdziesiąt osiem centów, i meksykańskie sandały, które były jeszcze tańsze. Z pewnością nie należałam do najelegantszych dziewcząt i można powiedzieć, że nie cieszyłam się specjalnym powodzeniem”.

ODLOT

Marilyn ma piętnaście lat i nazywa się jeszcze Norma Jeane, kiedy Grace McKee-Goddard postanawia wprowadzić ją w dorosłe życie.

Rodzina Goddardów pragnie zrealizować plan przeniesienia się do Zachodniej Wirginii. Z nieznanych nikomu powodów Goddardowie nie mogą albo nie chcą jej ze sobą zabrać. Co więc z nią zrobić? Pani Goddard wybiera rozwiązanie: małżeństwo. Szukając odpowiedniego kandydata, niemal przez przypadek natyka się na młodego człowieka o nazwisku Jim Dougherty. Okazuje się zresztą, że Dougherty’owie i Goddardowie od lat są niedalekimi sąsiadami. Krzepki, liczący 175 cm wzrostu, niepozbawiony pewnej elegancji, z małym, troskliwie utrzymywanym wąsikiem, niebieskimi oczami i falującymi szatynowymi włosami, Jim Dougherty mógłby z powodzeniem oczarować młodą Normę Jeane. Ale Marilyn kategorycznie później temu zaprzeczy i będzie powtarzać, że jej pierwszy związek to było małżeństwo z rozsądku.

W każdym razie pani Dougherty aprobuje ten plan. Pewnego wieczoru, kładąc się do łóżka, Jim znajduje przypięty do poduszki liścik, w którym pani Goddard prosi go, aby jeszcze tego samego dnia zabrał jej „dzieciątko”, jej „adoptowaną córkę” do jakiegoś lokalu, który by się jej spodobał. Młodzi idą więc potańczyć i umawiają się na następny dzień.

Urodzony 12 kwietnia 1921 roku w Los Angeles, Jim Dougherty ma zatem dwadzieścia lat i jest benia-minkiem licznej, bo posiadającej pięcioro dzieci rodziny, która przeżyła ciężkie chwile w czasie kryzysu 1929 roku. W Van Nuys High School grał w sztukach teatralnych, błyszczał w ekipie futbolowej i został wybrany do samorządu uczniowskiego. Po koniec 1941 roku zatrudnia się w Lockheed Aircraft. Jeździ niebieskim fordem coupe.

Urok Normy Jeane bardzo intryguje Jima. Jest przede wszystkim znakomitą słuchaczką. W trakcie rozmowy potrafi wbić w interlokutora swoje piękne wielkie oczy, rozdziawić usta i stwarzać wrażenie, jakby oczekiwała jakichś niezwykłości. A Jim jest gadułą i lubi, jak się go słucha. Gdy rodzina Goddardów jest już gotowa do opuszczenia Los Angeles, Grace Goddard od razu przechodzi do rzeczy i pyta prosto z mostu:

- Jim, chciałbyś się ożenić z Normą Jeane? Nie mówię - kiedyś, tylko natychmiast, choćby jutro...

- Ale to przecież jeszcze dziecko - mamrocze zaskoczony Jim.

Pani Goddard odpowiada, że właśnie dlatego, iż jest dzieckiem, musiaiaby ją odesłać z powrotem do sierocińca. Poruszony młody Dougherty daje się przekonać. Poślubia ledwie szesnastoletnią Normę Jeane 19 czerwca 1942 roku. Ceremonia ma miejsce u pana i pani Chester Howell, pod adresem 432 Bentley Avenue Sud, Los Angeles.

Nie ma żadnej podróży poślubnej i dwa dni po ceremonii młody żonkoś, jak gdyby nigdy nic, wraca do pracy. W rzeczywistości ci młodzi ludzie są sobie zupełnie obcy. Myśląca o wielkich sukcesach Norma Jeane, sama nie bardzo wiedząc jak, wpada nagle w pułapkę: zostaje skazana na zajmowanie się domem i przygotowywanie trzech posiłków dziennie. Jest to dla niej nie do wytrzymania. Czuje się tak, jakby znowu stała się sierotą, zobowiązaną do sprzątania, mycia garów i siania łóżek.

Ale zgodnie ze swym charakterem skrywa rozczarowanie i tłumi w sobie poczucie porażki. Niezdolna do dania upustu niechęci do ludzi i sytuacji, akceptuje z uśmiechem los i odgrywa rolę żony, tak jak tego pragnie mąż - zamiast przyznać się szczerze do smutków i strapień. Ten sam destrukcyjny błąd powtórzy później - w związku z Joe Di Maggio.

Krok po kroku uczy się prowadzić dom. Jim Dougherty odkrywa z niejakim zdziwieniem, że przyrządza świetne potrawy z dziczyzny i z królika; gotuje też razem zielony groszek z marchewką, „bo te dwa kolory świetnie ze sobą współgrają”. Dougherty dochodzi nawet do wniosku, że Norma ma wszelkie zadatki do tego, żeby być dobrą żoną. Ale jesienią 1943 roku, dwanaście miesięcy po ślubie, Jim zaciąga się do Marynarki handlowej, jakby przeczuwając, że jego małżeństwo z młodziutką sierotą i tak zmierzało do katastrofy...

Seksualnie też wydają się być niezbyt dopasowani. Dziewczyna zwierzy się Elii Kazanowi: „Nie lubiłam większości z tego, co Jim mi robił, może z wyjątkiem sposobu, w jaki całował moje piersi”. Po akcie mąż, niezmiennie, od razu zasypia, pozostawiając ją rozbudzoną, roztrzęsioną i niezaspokojoną. Marilyn powie otwarcie o tym małżeństwie innym przyjaciołom: „Oczywiście że nie miałam większego pojęcia o seksualności. Powiedzmy, że pewne rzeczy wydawały mi się bardziej naturalne niż inne. Chciałam po prostu robić mu przyjemność. Początkowo uznawałam to za trochę dziwne: nie wiedziałam, czy zabieram się do tego tak jak trzeba. Po jakimś czasie całe to małżeństwo stało mi się zupełnie obojętne. Nie byliśmy wrogami i nie byliśmy skłóceni. Po prostu nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia”.

Kiedy Jim jest już na morzu, Norma dzięki teściowej znajduje pracę w fabryce lotniczej w Bur-bank niedaleko Los Angeles. Kontroluje tam jakość spadochronów i maluje kadłuby samolotów dla Radio Piane Company. Opowie później o tej pracy: „W fabryce nosiłam spodnie ogrodniczki. Dziwiłam się, że kierownictwo na to naciskało. Prosić dziewczynę, żeby nosiła ogrodniczki, zwłaszcza jeśli potrafi je nosić, to jak poprosić, żeby przyszła do pracy w krótkiej, obcisłej spódniczce. Mężczyźni szemrali wokół mnie jak kiedyś chłopcy w liceum. Być może była to moja wina, ale robotnicy bez przerwy próbowali się ze mną umówić albo postawić mi w barze szklaneczkę. Nie czułam się kobieta zamężną”.

W czasie wojny fabryka pracuje pełną parą. Będąc na przepustce (Dougherty został zmobilizowany i służył na Pacyfiku), mąż spostrzega, że jego żona trochę zbyt dużo pije. O czym chce zapomnieć? Pewnego dnia, gdy są akurat w dobrej komitywie, Norma mówi mu, że chciałaby zostać gwiazdą w Hollywood. Jim ma wrażenie, że dziewczyna oszalała. „Są tysiące pięknych dziewcząt, które mogą śpiewać, tańczyć i grać -odpowiada. - Jak uważasz, którą z tych rzeczy mogłabyś robić lepiej od nich? A one i tak włóczą się po ulicach Hollywood, bo nie mają pracy”. Młoda dziewczyna chce się jednak wymknąć z tej szarzyzny; marzy o archipelagach na antypodach. W głębi duszy jest przekonana, że z tej nicości życia musi się coś wyłonić. Być może Hollywood jest jej przeznaczeniem.

Postanawia więc, że spróbuje, że użyje do tego wszystkich sił, ale nie po to, żeby zarabiać krocie, lecz by nie umrzeć z głodu. Nie ma w tym kierunku żadnego wykształcenia ani żadnych znajomości. Jedyną rzeczą, jaką potrafi robić, jest malowanie pistoletem kadłubów w fabryce zbrojeniowej albo składanie spadochronów. Jedyna jej radość to pójście do kina, oglądanie przesuwających się po ekranie obrazków i słuchanie dialogów - z nadzieją, że pewnego dnia to wszystko stanie się jej udziałem.

W oczekiwaniu na spełnienie marzeń powraca do swoich spadochronów. Któregoś dnia, podczas przerwy na drugie śniadanie, patrzy z rozmarzeniem przez okno, z kanapką w jednej i ze szklanką mleka w drugiej ręce... gdy tymczasem jej ramienia dotyka nagle palec boży. Ucieleśnia go niejaki David Cono-

ver, pierwszy z plejady fotografów, którzy będą się często zmieniać, aby doprowadzić w końcu Marilyn do świata gwiazd. Do tego grona należeć będą Bob Farr, Petter Hueth, Earl Theisen, Tom Kelley, Andre de Dienes, Sam Shaw i Milton Greene.

David Conover znany jest w wielu pismach, agencjach i studiach fotograficznych. Ostatnio magazyn „Yank” zamówił u niego reportaż na temat „wysiłku wojennego kobiet amerykańskich”, co nie wzbudziło w nim szczególnego entuzjazmu, bo ma już po prostu dość tej tematyki. W prasie ukazało się już chyba sto tysięcy reportaży poświęconych zwykłemu patriotyzmowi dzielnych, chwilowo samotnych, amerykańskich żon. Na dworze panuje okropna zimowa pogoda, kobiety harujące w tej cholernej fabryce są brzydkie, ale on musi robić te zdjęcia, bo mu za to płacą. I nagle... „No proszę, ta jest całkiem, całkiem...”. Robi kilka kroków w jej stronę. Dziewczyna nie przestaje składać spadochronów; widać, że robi to bardzo starannie. „No nie! Ona jest naprawdę piękna!”. Conover robi jeszcze kilka kroków. „Przepraszam panią...”. Dziewczyna się odwraca i spogląda na niego tak, jak może tylko spojrzeć niewinne, naiwne dziecko. Już po chwili zna jej nazwisko i dowiaduje się, że jej mąż - dzielny Dougherty - został zmobilizowany, a ona sama otrzymała „dyplom uznania” za wkład w wysiłek wojenny. Natychmiast robi jej kilka zdjęć, ale zdarza mu się coś niezwykłego: ciągle mu mało. Robi więc jeszcze jedno. I jeszcze raz. Ta dziewczyna jest wspaniała. W ciągu trzech dni fotografuje ją w każdym miejscu fabryki. Może tutaj. Może tam. Gdziekolwiek. Na podwórzu! Na tle hałdy węgla! Kobieta reaguje na obiektyw „tak, jakby patrzał na nią mężczyzna”, a ten z kolei nie może się nadziwić: pierwszy raz w życiu spostrzega, że fotografuje tak, jakby spoglądał, bo ktoś reaguje na obiektyw tak, jakby czuł na sobie jego wzrok. Conover jest po prostu pierwszą ofiarą „cudu Marilyn”. I pyta jeszcze: „Nigdy pani nie pozowała? - Nigdy!”. Opowiada o tej niezwykłej modelce kumplom fotografom, a ponieważ ma w sobie dużo entuzjazmu i dostarcza całe stosy dowodów, Norma Jeane bardzo szybko uzyskuje dzięki niemu reputację idealnej modelki.

Ale występy w charakterze „cover-girl” tak bardzo nie podobają się jej mężowi, że ten pisze do niej wkrótce: „To bardzo dobrze, że pozujesz fotografom, ale po moim powrocie założymy rodzinę i trzeba będzie z tym skończyć. Nie będziesz mogła robić dwóch karier naraz, a poza tym kobieta nie może trzymać dwóch srok za ogon”. Marilyn zwierzy się później: „Chciałam wiedzieć, kim jestem. Jim uważał, że mnie zna i że powinnam być zadowolona z tego, co mam. Ale tak wcale nie było. To małżeństwo było fikcją jeszcze na długo przed zakończeniem wojny”.

Decydujący zwrot następuje 2 sierpnia 1945 roku, kiedy to Norma Jeane zgłasza się na casting dla modelek. Gdy kilka miesięcy później Jim przyjeżdża na Boże Narodzenie, szybko się przekonuje, że jednak naprawdę coś się zmieniło: „Czekałem na nią godzinę. Kiedy przyszła, uściskała mnie i ucałowała, ale niewiele było w tym radości. Miałem dwa tygodnie wolnego, zanim ponownie podjąłem służbę patrolową wzdłuż wybrzeży kalifornijskich. I przez te dwa tygodnie nie spędziliśmy razem nawet dwóch nocy, bo tak bardzo była pochłonięta sesjami zdjęciowymi i robieniem kariery”.

2 października 1946 roku, gdy Jim Dougherty przebywa na pokładzie okrętu patrolującego deltę Jangcy niedaleko Szanghaju, otrzymuje list od adwokata z Las Vegas, w którym czyta, że jego żona złożyła pozew o rozwód1.

Bycie modelką jest teraz jedyną rzeczą, która interesuje Normę Jeane. Zaświadcza o tym fotograf Andre de Dienes, który w 1945 roku przeprowadza swoją pierwszą sesję zdjęciową z Normą Jeane Baker: „Myślała o poświęceniu się karierze modelki. Nigdy, w żadnym momencie, nie powiedziała, że chciałaby zostać aktorką”. Wkrótce zapisuje się do Blue Book Modeling Agency, mającej siedzibę przy 3400 Wilshire Boulevard. Prowadzona przez Angielkę Emmeline Snively, agencja zajmuje się „przygotowaniem młodych dziewcząt do kariery filmowej”. Jak głosi anons, uczy ich też „pozowania przed obiektywem i udziela indywidualnych porad, aby wydobyć najlepszą część ich uroku i piękna”.

Na rozmowę kwalifikacyjną Norma ubiera się w to, co ma najlepszego: w białą sukienkę z pomarańczo- 1 wym karczkiem i w buty z białego zamszu. Rozmowa jest krótka:

- Ile masz lat, moja mała? - pyta dyrektorka.

- Dziewiętnaście.

- Wzrost?

- Metr sześćdziesiąt siedem.

- Hm... Niezbyt dużo... Obwód klatki piersiowej?

- Osiemdziesiąt dziewięć centymetrów.

- No, tu już lepiej... Obwód w talii?

- Sześćdziesiąt jeden.

- Obwód w biodrach?

- Osiemdziesiąt dziewięć centymetrów.

- Doskonale - konkluduje Angielka, zanotowawszy skrupulatnie wszystkie dane.

Potem przychodzi czas na rutynowe formalności. Pani Emmeline powie o niej: „Na początku była niemal sparaliżowana, tak bardzo się‘bała, ale mój Boże - jakże ona pracowała! Od tej pory nie przestaję powtarzać uczennicom: „Gdybyście miały tylko połowę tego samozaparcia co ta dziewczyna, mogłybyście być pewne sukcesu”. Była czysta, zdrowa, bardzo amerykańska, może trochę zbyt okrągła, ale piękna na swój sposób. Próbowaliśmy nauczyć ją pozować i odpowiednio się poruszać. Zawsze starała się kontrolować swój uśmiech, bo miała tendencję do zbytniego ukazywania zębów, przez co jej nos wydawał się mniejszy niż w rzeczywistości. Na początku nie miała pojęcia o pozowaniu i właściwym poruszaniu się. Spośród wszystkich dziewcząt, które przeszły przez moje ręce, wyróżniała się tym, że najmniej wiedziała, ale najbardziej chciała... Miała nieporównanie większe zacięcie do uczenia się nowych rzeczy niż którakolwiek z pozostałych dziewcząt. Była absolutnie zdeterminowana, żeby stać się kimś”.

W agencji Norma Jeane chodzi na kurs prowadzony przez stylistkę Gavin Beardsley; uczy się sztuki makijażu w salonie piękności Marii Smith, a w tajniki choreografii wprowadzają sama szefowa, Emmeline Snively. Cena za wszystkie te kursy, sto dolarów, ma być potrącona z jej pierwszego zarobku. Inwestycja okazuje się rentowna, bo w ciągu sześciu miesięcy dziewczyna pojawia się na okładce trzydziestu trzech magazynów.

Faktycznie, Marilyn bardzo szybko nabiera pewności siebie przed obiektywem, szczególnie dzięki fotografowi Andre de Dienesowi, z którym zresztą wdaje się w krótki romans: „Byłem nią zauroczony od pierwszego spojrzenia - notuje w swoim albumie poświęconym Marilyn. - Nigdy nie spotkałem bardziej czarującej i miłej dziewczyny”. Jeśli mu wierzyć, Marilyn odkrywa wreszcie dzięki niemu przyjemność, jaką może dawać seks. We wspomnieniach artysta przedstawia liryczny obraz ich miłosnej nocy: „Rozbierałem ją niejednokrotnie w marzeniach, ale rzeczywistość przerosła moją wyobraźnię... Wśliznęła się do wielkiego łóżka, a ja zaraz do niej dołączyłem. To była najbardziej naturalna rzecz na świecie. Noc należała do nas. Oddawała mi się z ufnością, wdzięcznością, a nawet z uwielbieniem. Wszystko było tak proste, tak cudowne. Dlaczego się wahaliśmy i tak długo czekaliśmy na tę chwilę? Nasze ciała były stworzone dla siebie. Nie mogłem się nasycić jej jedwabistą skórą, jej sprężystym i łagodnym w dotyku ciałem, ciągle pożądliwym, spragnionym coraz to nowych przyjemności. I nagle, gdy policzkiem dotknąłem jej twarzy, zorientowałem się, że płacze”.

Nietrudno się domyślić, że harmonia między fotografem a jego modelką dojdzie wkrótce do doskonałości: „Reagowała na wszystko, co mówiłem. Była osobą szczególną, zupełnie inną od większości dziewcząt i modelek, które spotykałem do tej pory, przede wszystkim dlatego, że interesowała się bardziej mną niż zdjęciami, które robiłem. Chciała wszystko wiedzieć i była przy tym absolutnie szczera. Nie chciała mówić o sobie, zadowalając się odpowiadaniem na moje pytania. Była po prostu ciekawa, kim jestem i co w życiu robiłem”.

De Dienes decyduje się nawet poprosić ją o rękę. Ale ona odmawia. W liście do przyjaciółki, pod koniec 1946 roku, Norma Jeane pisze, że jest „mało entuzjastycznie nastawiona do idei tego małżeństwa, zwłaszcza że agencje fotograficzne chcą, żebym pozostała niezamężna, przynajmniej do czasu aż stanę się sławna (jeśli to się zdarzy!)”. Fotograf Dienes szybko dochodzi do wniosku, że dziewczyna nie chce trwałego związku. Ma jednak wrażenie, że przeżył z przyszłą Marilyn coś niezwykłego. „Sprawiała, że wszyscy mężczyźni za nią szaleli”.

Podczas tego krótkiego romansu pojawia się nowy, istotny element: Marilyn staje się blondynką. Według wielu dziennikarzy dlatego, żeby otrzymać kontrakt reklamowy: na plakacie, już jako blondynka, wręcza farbę do włosów znanemu technikowi koloryście z „Frank and Joseph Salon” (salon fryzjerski, do którego przychodziła cała śmietanka towarzyska Hollywood). Jej włosy stają się sztywne, krótkie i blond. Utrzymanie tej nowej fryzury wymaga stałej troski, zwłaszcza jeśli chodzi o zachowanie połysku. Wszystkim zajmuje się Sylvia Barhart, która przez osiem lat będzie jej fryzjerką. Barhart pozostawiła zupełnie inne świadectwo na temat swej dawnej klientki: „Kiedy ją spotkałam po raz pierwszy, Marilyn Monroe nazywała się jeszcze Norma Jeane Dougherty. Nosiła nazwisko pierwszego męża, jej twarz była nijaka i miała zaniedbane, matowe włosy... Gdy zobaczyłam ją wchodzącą do mojego salonu fryzjerskiego, powiedziałam sobie, że nie chciałabym, aby została moją stałą klientką...”. Sylvia Barhart nie wyjaśnia powodów, dla których, mimo wszystko, została fryzjerką Marilyn. Słuchając jej, ma się wrażenie, że robiła to z pobudek filantropijnych!

„Marilyn wydawała ogromne sumy, ale jak przychodziła do mojego salonu fryzjerskiego, to nigdy nie miała przy sobie pieniędzy! I nigdy nie pamiętała, żeby mi je potem przysłać! Poza tym zawsze przychodziła dwie godziny później, niż było to umówione, przez co straciłam sporą liczbę klientów... Ale ona nigdy nie pomyślała, żeby mi to jakoś zrekompensować. Od czasu do czasu dawała mi swoje zdjęcia, to wszystko!”. I tak wspomnienia fryzjerki stają się coraz bardziej jadowite: „Poza tym zbyt często się zapomina, że Marilyn Monroe nigdy nie zostałaby wielką gwiazdą, nigdy nie ucieleśniałaby marzeń wszystkich mężczyzn, gdyby znakomity chirurg plastyczny, którego jej poleciłam, nie przerobił jej nosa i dołu twarzy2! Zanim poddała się tym zabiegom, miała okrągłe policzki, ciężką szczękę i gruby, okrągły nos! Poza tym była straszliwie niedbała. Miała nieznośny zwyczaj chodzenia w brudnych ubraniach, prawie nigdy nieprasowanych bluzkach i w butach z powykrzywianymi obcasami, też chyba nigdy nieoglądającymi pasty! Kiedy zaczęłam się nią zajmować, przypominała małego szczura, który dopiero co wyszedł z rynsztoka! Ale kiedy ją odmieniłam, stała się cudowna! Z małej, bardzo przeciętnej kobietki udało mi się zrobić żywą legendę! Jedno, czego nie mogłam zrozumieć, to jej niechlujstwo, któremu dawała liczne dowody. Manifestacyjnie wręcz nie myła się tak często, jak jest to normalnie wymagane. Nieraz zwracałam jej uwagę, że pachnie potem, a kiedy się nią zajmowałam, wiele razy mogłam się przekonać, że ramiączka jej stanika są cokolwiek nieświeże, żeby nie powiedzieć brudne!”.

Norma Jeane wie, że ze złotymi blond włosami staje się kimś innym. Bycie farbowaną blondynką zmusza ją do zmiany wyglądu, do zafałszowania samej siebie, do przyjęcia innego, z pewnością sztucznego, ale pozostającego w zgodzie z jej nowym kolorem włosów sposobu poruszania się. W ciągu 1946 roku wymyśla małe tricki, które będą jej znakiem charakterystycznym. Tak więc kiedy zakłada nogę na nogę, zawsze podciąga trochę spódniczkę, żeby wydawały się dłuższe, i wypręża stopy, żeby jeszcze bardziej zaakcentować szczupłość kostek. Nigdy nie będzie stawiała barier swemu urokowi, zawsze będzie gotowa wszystko pokazywać.

Niektóre słyszą: „Wciągnij brzuch...”. Marilyn tego nie robiła i ten mały, wypukły brzuszek, który zaznaczał się przy obcisłych sukienkach, zrobi być może więcej dla jej sławy niż aksamit białych ramion. Przyznanie się do pewnych niedoskonałości również może być sposobem okazywania pewności siebie. Z blond włosami dobrze też współgra perłowy koloryt jej cery. Norma Jeane nie goni za modą i stosuje makijaż „rozpływającego się w ustach cukierka”. Ma się wrażenie, że cała pachnie wanilią. W uzyskaniu takiej karnacji nie ma nic specjalnie magicznego, wystarczy amerykańska dieta na bazie soków owocowych, zimne i gorące szkockie kompresy, stosowanie bardzo delikatnych kosmetyków w jasnym kolorze. Niemniej skóra Marilyn ma tendencję do niewielkich zaczerwienień - na rękach i na ramionach jest nieco mniej aksamitna. Na fotografii widocznych jest kilka małych plamek. Ponieważ ma dość obfite owłosienie, musi też starannie depilować ręce i nogi oraz często brać kąpiele z płynami zmiękczającymi. Zużywa nieprawdopodobne ilości mocnych i słodkich perfum. Dziennikarzowi, który zapytał ją, co zakłada na siebie, gdy idzie spać, odpowiedziała: „Chanel nr 5”. Był to, rzecz jasna, żart, ale poprawianie urody polegało właśnie na używaniu podkładów i pachnących kremów.

Siła Marilyn przed obiektywem bierze się też stąd, że potrafi pozować do pięćdziesięciu zdjęć, ani razu nie przyjmując tej samej pozy. Nigdy nie popada w rutynę i na każdej sesji próbuje dać z siebie to, co ma najlepszego. Wykonuje pracę z rzucającą się w oczy przyjemnością, można by powiedzieć całym sercem i duszą. Niezależnie od liczby póz i czasu trwania sesji, co wystawia jej cierpliwość na ciężką próbę, nigdy nie stwarza wrażenia, że jest zmęczona lub że się nudzi - jej twarz zawsze zachowuje ten sam wyraz zmysłowej żywiołowości. Dziesiątki innych modelek mogą się pochwalić równie pięknymi kształtami ciała, ale żadna z nich nie wypada równie dobrze na zdjęciach, bo nie potrafi tego piękna tak zmysłowo uwydatnić. Nie jest to tylko problem dobrej woli, lecz głęboko tkwiącego przeświadczenia, że za każdym razem trzeba dążyć do doskonałości.

Niezawodny instynkt podpowiada jej, że przyszłości top modelki nie powinna wiązać z modą lub reklamą, lecz z pełną roznegliżowanego uroku fotografią. Bardzo przydatna okazuje się zdolność do utrzymywania ciała w sugestywnych pozach i do koncentracji niezbędnej do ich zachowywania przez długie godziny. Jak zanotował Jenny Wald, jeden z pierwszych, który dał jej szansę w filmie, musi jeszcze sporo popracować nad swym seksapilem: „Jej zmysłowy wdzięk stwarza wrażenie, jakby wyszedł z flakonika. Nie jest naturalny... Nie wydaje się przystawać do jej osobowości”. Można by niemal powiedzieć, że Mari-lyn to osoba przestrzegająca surowych obyczajów, purytanka, ideał grzecznej dziewczynki, a cały jej wdzięk to całkowicie sztuczny, sfabrykowany wytwór. W razie potrzeby otwiera flakonik, skrapia się trochę tym wdziękiem, po czym wkłada z powrotem korek i odstawia swój flakonik na etażerkę.

Ta jedyna w swoim rodzaju mieszanka niewinności i uległości staje się z biegiem lat uniwersalnym symbolem wdzięku. Jak ją zdefiniował jeden z krytyków: „Ucieleśniała powojenny ideał amerykańskiej dziewczyny, słodkiej, miłej, manifestacyjnie zmysłowej, adorującej mężczyzn, naiwnej, chętnie się oddającej i nieżądającej nic w zamian [...]. Ale był w niej również rodzaj dyskretnej drapieżności, gdy prezentowała się jako istota czysto zmysłowa”.

Kiedy magazyn „Life” zamówił u Philippe’a Hals-mana serię zdjęć różnych wschodzących „gwiazdek”, ten zaprosił do swego atelier osiem młodych dziewcząt, w tym również Marilyn. Powiedział im, że chciałby je sfotografować w grupie i że na dany sygnał muszą okazać swoje emocje w czterech hipotetycznych sytuacjach, które tak oto opisał: „Smakuję jakiś napój, ktoś mi opowiada bardzo śmieszny dowcip, jestem przerażona widokiem jakiegoś potwora, za chwilę pocałuje mnie najprzystojniejszy z amantów”.

Marilyn nie wypadła najlepiej w trzech pierwszych pozach, ale gdy przyszło do odegrania przed obiekty-wem pocałunku, „zrobiła to z takim realizmem, z tak intensywną dramaturgią, że nie tylko ona sama, ale ja też byliśmy tym zdumieni”.

Norma Jeane potrzebuje jednak wszystkich swych talentów aktorskich, kiedy wiosną 1946 roku matka, opuszczając na jakiś czas klinikę psychiatryczną, ponownie wkracza w jej życie. Młoda kobieta jest niemal przerażona, gdy odkrywa w jak żałosnym stanie jest Gladys. Przez całe swe życie Norma Jeane będzie nawiedzana myślą o matce, która przeżyje ją o dwadzieścia dwa lata. Jak opowie później, nigdy nie mogła mieć normalnych relacji matka-córka, a strach przed dziedziczną chorobą psychiczną z całą pewnością tylko umacniał gromadzącą się od dzieciństwa gorycz. A jakby tego było jeszcze mało, jej dawna opiekunka, Grace Goddard, zaczyna pogrążać się w alkoholizmie.

Wiedziona nadzieją wielokrotnie wypytuje dyrektorkę swej agencji o możliwość zagrania w filmie. Emmeline Snively nawiązuje wiosną 1946 roku kontakt ze swoją przyjaciółką Helen Ainsworth i namawia ją, aby spotkała się z pewną „atrakcyjną młodą dziewczyną”. Ainsworth, wraz z Harrym Lipto-nem, prowadzi National Concert Artists Corporation, której biura znajdują się przy Sunset Boulevard 9059. Do podpisania kontraktu z Normą Jeane dochodzi już po pierwszym spotkaniu, 11 marca 1946 roku. Agent, który pobiera dziesięć procent prowizji od każdej podpisanej przez klienta umowy, natychmiast przystępuje do działania i komunikuje się z Twentieth Century Fox, szukającej nowych twarzy. Jego interlokutorem w słynnej wytwórni jest Ben Lyon.

Trzeba wszakże osłabić nieco legendę, według której Marilyn z łatwością uzyskała przesłuchanie w TCF. Bo faktycznie, istnieje na ten temat kilka wersji. Mówiono, że to wszystko zaaranżował Howard Hug-hues, który podczas pobytu w szpitalu zobaczył jej zdjęcia na okładkach kolorowych magazynów. Według innej wersji to sama Marilyn spotkała się z Benem Lyonem, szefem castingu w wytwórni, i tak go nagabywała, że ten w końcu obiecał jej próbne zdjęcia, aby tylko się jej pozbyć.

Lyon pozostawił bardzo dokładnie wspomnienie z pierwszego spotkania z artystką, które miało miejsce 17 lipca 1946 roku: „Zanim wam opowiem, w jaki sposób Marilyn weszła w moje życie, muszę wam najpierw opisać moje biuro, bo gra ono w tej historii bardzo ważną rolę. Było to bezsprzecznie jedno z najwspanialszych pomieszczeń, w jakich zdarzyło mi się być: piękne ciemnozielone ściany, szkarłatno-czerwona kanapa, szaroperłowy żyrandol i zasłony w szkocką kratę. Może się ono wydać okropne, kiedy się je tak opisuje, ale gdybyście je zobaczyli, też bylibyście zachwyceni. Widok kobiety, która weszła do mojego biura, zaparł mi na moment dech w piersiach... Ta ciemnozielona ściana, wszystkie owe radosne kolory stanowiły doskonałą dekorację dla jej złotych włosów, brzoskwiniowej skóry i krótkiej wełnianej sukienki w kwiatki - niezbyt drogiej, ale ślicznie skrojonej i cudownie wypełnionej. Jej wejście do mojego biura to obraz, którego nigdy nie zapomnę.

Gdyby było ono w innym kolorze albo gdyby Marilyn była ubrana na czarno, efekt z pewnością nie byłby taki sam i dalszy ciąg historii mógłby być zupełnie inny...”.

Pykając swoje grube cygaro, Ben Lyon prosi młodą kobietę, aby przeczytała kilka linijek ze scenariusza filmu Winged Victory, melodramatu nakręconego w 1944 roku. Norma Jeane zabiera się do tego najlepiej jak potrafi. Szef castingu zanotuje później: „Miała piękną twarz. Z niektórymi twarzami jest tak, że od razu widać, czy są fotogeniczne [...]. Poza tym ten jej sposób poruszania się! Miałem wrażenie, że to nowa Jean Harlow”. Jego entuzjazm jest tak wielki, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin organizuje zdjęcia próbne w technikolorze na planie kręconego akurat filmu.

Właśnie w ten sposób, pod okiem realizatora Waltera Langa, Norma Jeane po raz pierwszy pokazuje się w świetle filmowych reflektorów. Ubrana w suknię przybraną cekinami, na wysokich obcasach, podporządkowuje się instrukcjom: „Przejdź przez scenę. Usiądź. Zapal papierosa. Zgaś go w popielniczce. Przejdź się w głąb sceny. Wróć. Spojrzyj przez okno. Usiądź. Przejdź do końca sceny i wyjdź”. Operator odpowiedzialny za test powie później w magazynie „Colliers”: „Ta dziewczyna miała w sobie coś, czego nie widziałem od czasów kina niemego. Przedstawiała sobą ten sam rodzaj niezwykłego piękna co Gloria Swanson [...], roztaczała tę samą aurę seksualności co Jean Harlow pokazała nam, że może być poruszająca”.

Jeszcze tego samego wieczoru, gdy Darryl Zanuck, nabab wytwórni, przegląda taśmy wszystkich kręconych aktualnie filmów, Ben Lyon podsuwa mu kolorowe zdjęcia z próby Normy Jeane. Zanuck nie przejawia zrazu zbyt wielkiego entuzjazmu. Ale ufając swemu dyrektorowi castingu, wydaje zgodę na podpisanie sześciomiesięcznego kontraktu, opiewającego na kwotę siedemdziesięciu pięciu dolarów tygodniowo. Ryzyko, które podejmuje, jest więc minimalne. Natomiast Norma Jeane szaleje z radości. Wraca pospiesznie do siebie i oznajmia cała szczęśliwa: „To jest największa wytwórnia na świecie... ci ludzie są wspaniali... nareszcie ukażę się na ekranie. To będzie mała rólka, ale jak już raz zagram...”.

Tuż przed podpisaniem kontraktu Ben Lyon prosi ją, żeby wybrała sobie jakiś pseudonim filmowy. Dou-gherty to nazwisko niemożliwe do wymówienia dla cudzoziemców. Norma Jeane skłania się ku Monroe, nazwisku panieńskiemu matki. Pozostaje jeszcze wybór imienia. „Jeane” trochę za bardzo kojarzy się z Jean Harlow. Ben Lyon sugeruje w końcu Marilyn - tak jak aktorka Marilyn Miller, gwiazda komedii muzycznych na Broadwayu w latach dwudziestych. Norma Jeane początkowo podchodzi do tego imienia dość powściągliwie, gdyż brzmi ono jak skrócona wersja Mary Lynn, ale dyrektor castingu rozwiewa te wątpliwości, twierdząc, że Marilyn to najbardziej popularne imię w Stanach Zjednoczonych od czasów pierwszej wojny światowej. Norma Jeane Dougherty staje się więc „Marilyn Monroe”. ,1 będzie za to wdzięczna Benowi Lyonowi po wsze czasy. Dwanaście lat później wyśle mu kartkę pocztową o wymiarach plakatu - ogromny, lakierowany, platynowany portret w stylu super star sophisticated - z dedykacją: „To pan mnie odkrył, to pan nadal mi nazwisko i to pan, jako pierwszy, we mnie uwierzył. Nigdy tego nie zapomnę”. Podpisano: „Marilyn”.

Wdzięczność tym większa, że Ben Lyon nigdy nie potwierdził plotki, według której miał być kiedyś jej kochankiem, choć tak wielu ludzi koniecznie chcia-łoby to wiedzieć!

Tak więc latem 1946 roku Marilyn, z nowym nazwiskiem i siedemdziesięcioma pięcioma dolarami tygodniowo, czuje się jak w raju. Nawet jeśli, podobnie jak setki jej podobnych, tkwi w głębokich rezerwach ogromnej hollywoodzkiej fabryki snów. Czy „wybuchnie”, czy też przejdzie niezauważona?

Ill

1

Jim nie będzie obecny na rozprawie pojednawczej. Norma poskarży się przed sądem na „okrucieństwo psychiczne męża, które doprowadziło ją do rozstroju nerwowego”. Jim ożeni się jeszcze później dwukrotnie i opublikuje w 1976 roku bardzo romantyczne wspomnienia na temat swego pierwszego małżeństwa.

2

W roku 1948 ortodonta poprawi! jej ustawienie przednich zębów, a w 1949 chirurg plastyczny Michael Gurdin usunął niewielki gar-bek z koniuszka jej nosa i złagodził linię podbródka. Brak natomiast dowodów na jakąkolwiek ingerencję w piersi Marilyn.

STRACOnE ZŁUDZEniA

W chwili, w której Marilyn podpisuje swój pierwszy kontrakt filmowy, los zdaje się wreszcie do niej uśmiechać. Jednym z takich szczęśliwych zdarzeń jest spotkanie z młodym dziennikarzem Robertem Slatzerem. W swojej wydanej w 1974 roku książce The Life and Curious Death of Marilyn Monroe Slatzer opowiada, w jaki to sposób on, młody dziennikarz, natknął się na nią w Twentieth Century Fox. Było to w hallu, gdy czekając na wezwanie do osoby, z którą miał przeprowadzić wywiad, czytał jakiś tomik poezji.

„Nagle - opowiada - zobaczyłem dziewczynę, która niosła ogromną kartonową teczkę ze zdjęciami. Nie przeszła kilkunastu kroków, gdy się potknęła i rozsypała wszystkie te zdjęcia po posadzce. Podbiegłem, żeby jej pomóc je pozbierać, i... cóż za szczęście! Powiedziała mi, że również musi na kogoś poczekać, a nie było innego wolnego miejsca do siedzenia, jedynie obok mnie. Przedstawiła się, zapytała o tomik poezji, który czytałem, a ja odparłem, że mógłbym coś napisać na jej temat.

Od słowa do słowa, w końcu umówiliśmy się na wieczór”.

Wszystko dzieje się tak szybko, że już po pierwszej randce w Malibu kąpią się nago w morzu, po czym kochają się na plaży - jak w dobrze zaplanowanym scenariuszu. „Myślę, że od razu wyczuliśmy, iż coś nas do siebie ciągnie - tłumaczy Slatzer, jakby mężczyzna musial się usprawiedliwiać z tego, że miał ochotę uprawiać seks z Marilyn Monroe. - Było w niej coś cudownego, była zupełnie inna niż dziewczyny, które zazwyczaj przedstawiali mi poszukiwacze talentów z hollywoodzkich wytwórni. Myślę, że zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia”.

Wkrótce Slatzer wspomina o małżeństwie. Ale dopiero co rozwiedziona, będąca już teraz gwiazdką, Marilyn ma w głowie zupełnie inne plany. Niemniej Slatzer stwierdzi w książce, że utrzymywał związek z aktorką aż do jej śmierci, że przez krótki czas byli nawet małżeństwem - sześć lat po ich pierwszym spotkaniu. Miałby też znać najbardziej intymne sekrety gwiazdy. Twierdzenie to ociera się o mitoma-nię. Nikt z otoczenia Marilyn nie poczyni wobec niego najmniejszej nawet aluzji i nazwisko Slatzera nie pojawi się w żadnym osobistym notesie Marilyn.

Początkująca aktorka pojawia się wkrótce w towarzystwie byłego mistrza pływackiego Tommy’ego Zahna, który również ma kontrakt z Foxem. „Była w znakomitej formie fizycznej - opowie później pływak. - W Malibu uprawialiśmy razem surfing, rozumiecie... we dwoje na jednej desce, w tandemie... Kontynuowaliśmy te zabawy również zimą, bo chłód wcale jej nie przeszkadzał. Oczekiwała na fale, stojąc w lodowatej wodzie. I bardzo dobrze sobie radziła, była krzepka, bardzo sprawna fizycznie i w ogóle prowadziła bardzo aktywny tryb życia. Kiedy ją spotkałem, miałem dwadzieścia dwa lata, a ona musiała mieć nie więcej niż dwadzieścia. Boże, jakże ona mi się podobała!”.

Marilyn spędza więc przyjemne chwile, nie przestając zdobywać coraz to nowych przyjaciół. Jest pełna optymizmu i radości życia, przekonana, że już wkrótce zostanie gwiazdą. Jak wszystkie początkujące aktorki wierzy, że zostanie do tego zawodu przygotowana. Jest w niej naturalne, żywe, promieniujące piękno, które przyciąga wszystkie spojrzenia. Jeśli chodzi o walory umysłowe, cóż, z tym może być nieco gorzej... Ale trudno, niech i tak będzie! Musi się zająć również i tą stroną życia. Zapisze się na kursy wieczorowe, pozna podręczniki literatury. Odtąd więc czyta zachłannie tomiki poezji i niestrudzenie powtarza ich fragmenty przed lustrem.

Chodzi na przeróżne kursy (śpiewu, tańca, pantomimy i choreografii) i wszystkie projekcje filmów odbywające się w wytwórniach, bo bardzo pragnie zobaczyć to, co robią inne aktorki. Kiedy więc dział promocji Foxa nakazuje jej zrobić serię zdjęć, podporządkowuje się temu bez szemrania, nie stawiając zbędnych pytań. Choć jest niemal pewna, że wkracza właśnie na ścieżkę sławy, nic konkretnego się nie dzieje. Zdarzają się epizody, ale jest to właściwie cały czas oczekiwanie, coraz to następujące rozczarowania, okres ciągłej niepewności przeplatany od czasu do czasu dającymi wciąż nadzieję sesjami zdjęciowymi. Zapraszana jest niekiedy do wygłoszenia na planie kilku kwestii, które jednak później, w czasie montażu, zostają wycięte. „To była najbardziej pracowita dziewczyna ze wszystkich tych, z którymi wytwórnia podpisywała wtedy kontrakty - powie później Ben Lyon. - Cały czas spędzała na nauce, na wprawkach i przeróżnych ćwiczeniach, aby tylko być gotową, gdy pojawi się ta prawdziwa okazja”.

Ale okazja wciąż nie nadchodzi, podobnie jak notka dziennikarza z „New York Post”, którego Marilyn wciąż spotyka na korytarzach wytwórni. „Widać było, że bardzo chce się rozwijać - powie później ów dziennikarz. - Chciała zostać nie tyle aktorką, pierwszą z brzegu, lecz gwiazdą kina. Wiedziałem, że nic jej na tej drodze nie powstrzyma. Nic nie mogło powściągnąć jej wewnętrznego przekonania, jej determinacji i energii, którą emanowała na całe otoczenie”.

Chodzi więc codziennie do wytwórni, chociaż nie jest do tego zmuszona. Zadaje niezliczone ilości pytań wszystkim zawodowcom, wszystkim, którzy się na czymś znają; pragnie poznać wszelkie tajniki przyszłego zawodu. Później wyjaśni: „Nie miałam żadnych złudzeń: wiedziałam doskonale, że nie jestem dobrą aktorką. Mało tego, wiedziałam, że jestem pod tym względem bardzo słabiutka. Odczuwałam swój brak talentu, tak jakbym chodziła w tanich, kupionych gdzieś na straganie ciuchach. Ale, mój Boże, jakąż miałam ochotę się uczyć, jak bardzo chciałam się zmienić, jak bardzo chciałam być coraz lepsza! I nie pragnęłam niczego innego. Nie pragnęłam mężczyzny ani żadnej wielkiej miłości - jedyne, co się dla mnie liczyło, to talent aktorski”.

Jej sytuacja materialna nie ma nic wspólnego z owym słynnym glamour. Musi zastawiać wiele wartościowych rzeczy, żeby móc zapłacić za pokój w Hollywood Studio Club. Jedna z jej koleżanek zaświadcza: „Jeśli już coś jadła, to naprawdę byle co... Nie miała wielu ubrań, więc często pożyczała sukienki balowe w magazynie kostiumów wytwórni, czego «się nie robiło», ale ponieważ była łubiana, nikt nie protestował. Z drugiej strony producenci skarżyli się, że udzielając wywiadów prasie, zawsze jest niedbale ubrana. Pewnego dnia, poirytowana, powiedziała do dziennikarza: «Nie spodziewajcie się, że przy tym, co nam płacą, zobaczycie wystrojone gwiazdki, które nie robią nic innego, jak tylko przebierają w szykownych kreacjach». Nazajutrz dyrekcja wysłała jej pismo, w którym przypomniała, że tego rodzaju wybryki nie będą tolerowane”.

Marilyn jest tylko numerem w stajni gwiazdek Fo-xa. Zresztą ich kolekcjonowanie staje się pod koniec lat czterdziestych czymś w rodzaju znaku firmowego wytwórni filmowych. Każdego dnia do mekki filmu przybywają z prowincji setki młodych ładnych dziewcząt. Rzadko kiedy spełniają się jednak ich marzenia. Szybko wydają skromne oszczędności, a ponieważ z reguły wyjechały z domu, trzaskając drzwiami - lądują na bruku, zupełnie same, bez grosza przy duszy. Wiele z nich zaczyna uprawiać najstarszy zawód świata; inne próbują związać koniec z końcem, ale stopniowo, nieuchronnie, popadają w nędzę. Żadna nie może liczyć, że ktokolwiek ruszy choćby palcem, by im pomóc. Hollywood nie jest zresztą w owym czasie miastem, w którym toczyłoby się jakieś malownicze rozrywkowe życie. Po ulicach przemykają tylko ciche, wielkie limuzyny, wiozące pełnych godności, zazwyczaj spieszących się, niedostępnych bogaczy. Przyrównywano je niekiedy do schroniska dla majętnych rentierów, do ogromnego sanatorium zabudowanego okazałymi, wystawnymi willami. Operatywność, wydajność, dokładność, posłuszeństwo i konformizm to podstawowe cechy wymagane od ludzi, którzy chcą tam żyć. Tak samo jak strach.

Mieszkańcy nie spotykają się inaczej, jak tylko podczas quasi-oficjalnych spędów, o których wszyscy są informowani. Przyjęcia te, lepiej niż cokolwiek innego, określają rangę społeczną i znaczenie ich bywalców. Wybór gości poprzedzony jest staranną selekcją. Szczęśliwi wybrańcy z radością chadzają od domu do domu, z których każdy wydaje się całkowicie niedostępny dla zwykłych śmiertelników. Przypomina to mozolną wspinaczkę po stopniach świątyni, w której wreszcie dostąpi się kontaktu z gwiazdami pierwszej wielkości. Ale jest też inna strona medalu: zaabsorbowane pracą, goniące za pieniędzmi, zazdrosne i zachłanne „mrówki” całą niewielką ilość czasu, która im pozostaje, poświęcają na pałacowe intrygi, na bezwzględną rywalizację o pierwszeństwo. Dla każdego jest oczywiste, że prawdziwe życie Hollywood to bezpardonowa walka przeróżnych klanów i koterii. Artyści kina stają się niewolnikami surowej etykiety i panoszącego się w niewyobrażalnych formach snobizmu.

Hollywood przygotowuje się wszakże do wielkiego trzęsienia ziemi. Do drugiej wojny światowej kino było najważniejszą, żeby nie powiedzieć jedyną, rozrywką Amerykanów. Nie chodziło w nim specjalnie o jakość, ale o produkcję jak największej liczby filmów fabularnych, które publika chłonęła jak leci w dwudziestu tysiącach zaciemnionych sal, wyrastających jak grzyby po deszczu zarówno w wielkich miastach, jak i w najmniejszych nawet mieścinach najbardziej odległych stanów. Ale nadchodzące lata Zachwieją tym kolosem na glinianych nogach. Telewizja nieuchronnie przekształca Amerykanów w mieszczańskich domatorów. Zamiast siedzieć na skrzypiących fotelach w kinie, wolą rodzinny komfort, który, dzięki pojawiającym się niemal z dnia na dzień nowym sprzętom gospodarstwa domowego, staje się niemal religią państwową. Bonzowie Hollywood spostrzegają w pewnym momencie, że ich filmy przynoszą coraz mniejsze pieniądze, co do tej pory było nie do pomyślenia.

Jeśli chodzi o „postrzelonych na punkcie kina” -choć na pewno jest już ich nieco mniej - stają się coraz bardziej wymagający. Nagle okazuje się, że klientela sal kinowych ma większy talent niż ci, którzy robią filmy. Koło się obraca - równie nieubłaganie jak w powieści Fitzgeralda. Kończy się złoty wiek potentatów wielkich wytwórni i supermanów w kraciastych marynarkach, którzy, rozparci od pięćdziesięciu lat w wygodnych fotelach, powielają schematyczne scenariusze Jean Harlow, Williama Powella czy Ginger Rogers. Trzeba będzie albo umrzeć, albo poszukać sobie innego zajęcia.