Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W 1954 roku młody prezenter telewizyjny David Attenborough otrzymał propozycję życia – miał podróżować po całym świecie w poszukiwaniu rzadkich, trudno osiągalnych zwierząt do kolekcji londyńskiego zoo oraz filmować swoje wyprawy na potrzeby nowego programu telewizji BBC pod tytułem "Zoo Quest" (Zoologiczne poszukiwania).
Oto historia tych podróży. Podczas wędrówek w poszukiwaniu gujańskich mrówkojadów, wielkich indonezyjskich "smoków z Komodo" i paragwajskich pancerników autor i pozostali członkowie zespołu musieli korzystać z gościny miejscowych plemion oraz zmagać się z drapieżnymi rybami, agresywnymi jeżozwierzami nadrzewnymi i biegłymi w sztuce ucieczek dzikimi świniami, a także ze zdradliwym terenem i nieprzewidywalną pogodą, żeby móc rejestrować piękno i biologiczną różnorodność odwiedzanych okolic.
Książka "Przygody młodego przyrodnika", napisana z właściwymi autorowi dowcipem i urokiem, to nie tylko opowieść o niezwykłej przygodzie, lecz także o człowieku, który nauczył nas kochać świat przyrody i doceniać znaczenie jego ochrony, czym zajmuje się do dziś.
Cudowna książka, nieoceniona relacja z pierwszych trzech podróży Davida Attenborough. Tym, co sprawia, że nie sposób oderwać się od tej wspaniałej książki, jest wrażenie, że czytelnik bierze udział w opisywanych przez autora wydarzeniach, stając się członkiem jego zespołu. Na kartach książki, podobnie jak na ekranie, Attenborough dzieli się z nami wiedzą o przyrodzie, ukazuje ją i objaśnia. Jego styl, rozbrajająco autoironiczny, bez reszty zniewala czytelnika.
"Telegraph"
Pisarz o eleganckim, subtelnie żartobliwym stylu.
"The Times"
Oto jeden z ostatnich szlachetnych brytyjskich podróżników w tropikalnym hełmie korkowym raczy nas mnóstwem cudownych, opowiadanych w pięknym stylu opowieści, osadzonych w ostatnich latach istnienia rozpadającego się Imperium Brytyjskiego. Jego pisarstwo jest równie imponujące i urocze, jak jego programy telewizyjne – trudno o większą pochwałę.
"Daily Express"
Sir David Attenborough jest przyrodnikiem i prezenterem telewizyjnym, którego kariera trwa już siódmą dekadę. Po studiach przyrodniczych w Cambridge i krótkim okresie pracy w wydawnictwie zatrudnił się w BBC. Od rozpoczęcia w 1954 roku słynnej serii filmów "Zoo Quest" zbadał niemal każdy aspekt życia na Ziemi i przedstawił go telewidzom. Jego najnowszy program "Planeta Ziemia II" jest cieszącą się największym powodzeniem przyrodniczą produkcją dokumentalną wszech czasów.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
ADVENTURES OF A YOUNG NATURALIST
The Zoo Quest Expeditions
Copyright © David Attenborough 1956, 1957, 1959
This abridged combined volume © David Attenborough 1980
All rights reserved
Opracowanie graficzne okładki
Ewa Wójcik
Zdjęcie na okładce
© David Attenborough
Zdjęcie autora
© Ruth Peacey
Zdjęcia
© David Attenborough
Redaktor prowadzący
Joanna Maciuk
Redakcja
Joanna Popiołek
Korekta
Katarzyna Kusojć
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8123-915-8
Warszawa 2018
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02–697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28
www.proszynski.pl
Wstęp
W dzisiejszych czasach ogrody zoologiczne nie wysyłają łowców zwierząt na wyprawy po żywe osobniki. Całkiem słusznie. Świat przyrody już i tak pozostaje pod zbyt dużą presją, nawet bez okradania go z najpiękniejszych, najbardziej charyzmatycznych i najrzadszych mieszkańców. Obecnie większość przedstawicieli gatunków, które przyciągają do ogrodów tłumy zwiedzających – lwów, tygrysów, żyraf, nosorożców, a nawet lemurów i goryli – przychodzi na świat w zoo. Narodziny tych zwierząt odnotowuje się w księgach hodowlanych, dzięki czemu różne kraje mogą się nimi wymieniać bez problemów wywoływanych przez chów wsobny. Zwierzęta odgrywają ważną rolę w zapoznawaniu zwiedzających ze wspaniałością świata natury oraz wyjaśnianiu im wagi i złożoności ochrony przyrody.
Jednak nie zawsze tak było. Londyńskie zoo założyli w 1828 roku ludzie nauki, których nadal absorbowało ważne, acz prawie niemożliwe do wykonania zadanie zestawienia katalogu wszystkich żyjących współcześnie gatunków zwierząt. Niektóre przysyłano z odległych rejonów świata w postaci martwych eksponatów. Inne przybywały żywe i te wystawiano w mieszczących się w Regent’s Park ogrodach Londyńskiego Towarzystwa Zoologicznego (Zoological Society of London). Jedne i drugie stawały się jednak w końcu preparatami anatomicznymi, starannie chronionymi i uważnie badanymi. Nie trzeba dodawać, że szczególną wagę przywiązywano do zdobywania gatunków, których nie posiadało żadne inne zoo, a ta ambicja w pewnym stopniu przetrwała aż do lat pięćdziesiątych XX wieku, kiedy odwiedziłem jednego z kuratorów ogrodu, żeby przedstawić pomysł nowego rodzaju programu telewizyjnego.
Ówczesna telewizja również bardzo się różniła od dzisiejszej. Istniała tylko jedna sieć BBC, która docierała jedynie do Londynu i Birmingham. Wszystkie programy pochodziły z dwóch małych studiów w Alexandra Palace w północnej części stolicy. Były to te same studia, obsługiwane w istocie przez te same kamery, które w 1936 roku wyemitowały pierwsze na świecie regularne programy telewizyjne. W 1939 roku, po wybuchu drugiej wojny światowej, transmisje zawieszono, ale wznowiono je zaraz po zwycięstwie w 1945. Zatem kiedy w roku 1952 zatrudniono mnie jako producenta stażystę, brytyjska telewizja miała za sobą zaledwie dziesięcioletnie praktyczne doświadczenie.
Programy niemal w całości nadawano na żywo. Jeszcze całe dekady dzieliły nas od epoki elektronicznego zapisu, więc jedynym sposobem, w jaki my, producenci, mogliśmy urozmaicać obrazy ze studia, było nakręcenie i wyemitowanie filmu. To pociągało za sobą koszty finansowe, my zaś rzadko otrzymywaliśmy dostateczne fundusze. Jednakże nie uważano tego faktu za poważne ograniczenie. Przeciwnie, telewidzowie i producenci uznawali „bezpośredniość” tego środka przekazu za jego główną atrakcję. Wydarzenia pojawiające się na ekranie rzeczywiście rozgrywały się w tej samej chwili, w której je oglądano. Jeśli aktor zapomniał swojej kwestii, słyszało się podpowiedź. Jeśli polityk stracił panowanie nad sobą, to na oczach wszystkich, nie miał zatem szansy, by to przemyśleć i nalegać, żeby wycięto jego niebacznie rzucone słowa.
Kiedy rozpoczynałem karierę, programy o zwierzętach zakorzeniły się już w telewizyjnych ramówkach. Prowadził je George Cansdale, dyrektor londyńskiego zoo. Tydzień po tygodniu przywoził z Regent’s Park do Alexandra Palace niektórych bardziej uległych podopiecznych o rozsądnie dobranych rozmiarach, umieszczał ich na przykrytym wycieraczką stole, na którym siedzieli, mrugając oczami w intensywnym oświetleniu studia, podczas gdy pan Cansdale demonstrował ich budowę i opowiadał o odwadze oraz przebiegłości. Był znamienitym przyrodnikiem, umiejącym wspaniale obchodzić się ze zwierzętami i nakłaniać je, żeby robiły to, co chciał. Mimo to sprawy nie zawsze toczyły się zgodnie z jego zamiarami. To tworzyło część jego popularności. Regularnie zdarzało się, że zwierzę ulżyło sobie na wycieraczce albo, jeśli dyrektor miał pecha, na jego spodniach. Czasem któreś uciekało i umundurowany dozorca zoo, czający się za kulisami studia na wypadek takiej ewentualności, musiał je łapać. Raz mała wiewiórka afrykańska dała susa ze stołu do demonstracji wprost na mikrofon i zawisła na umieszczonym bezpośrednio nad prezenterem wysięgniku. Stamtąd czmychnęła na drugi koniec studia, gdzie schroniła się w systemie wentylacyjnym. Mieszkała tam wiele dni, od czasu do czasu ukazując się w trakcie przedstawień teatralnych, programów rozrywkowych oraz słowa na niedzielę, które nadal transmitowano z tego studia. Przy kilku pamiętnych okazjach zwierzątku nawet udało się ugryźć pana Cansdale’a. Nie można było przegapić takiej chwili, więc gdy dyrektor przywoził jakieś szczególnie niebezpieczne stworzenie, na przykład węża, cały kraj wstrzymywał oddech.
Wtedy, w 1953 roku, pojawił się nowy rodzaj programów o zwierzętach. Belgijski podróżnik i filmowiec Armand Denis i jego olśniewająca brytyjska żona Michaela przyjechali z Kenii do Londynu, by reklamować pełnometrażowy film dokumentalny Below the Sahara (Na południe od Sahary), nakręcony z myślą o seansach kinowych. Z materiału niewykorzystanego w filmie zmontowali półgodzinny program telewizyjny. Pokazywał on słonie, lwy, żyrafy oraz wielu przedstawicieli innych dużych gatunków fauny ze wschodnioafrykańskich równin. Program cieszył się olbrzymim powodzeniem. Wielu widzów po raz pierwszy ujrzało takie stworzenia na ekranie telewizyjnym. Choć tamte obrazy nie miały w sobie tej żywej, podniecającej nieprzewidywalności jak programy pana Cansdale’a, ludzie mogli zobaczyć, jak cudownie i majestatycznie prezentują się zwierzęta w swoim środowisku.
Widzowie zareagowali na ten nowy rodzaj programów o zwierzętach z takim entuzjazmem, że pracownicy telewizji planujący dalsze programy niezwłocznie poprosili państwa Denisów o kolejne produkcje. Czemu nie nakręcić całego serialu, który można by wyświetlać co tydzień? Denisowie, którzy kręcili filmy w Afryce od lat i mieli przepastną bibliotekę materiałów o zwierzętach, dostrzegli okazję i nie dali się długo prosić. Tak narodził się pierwszy serial On Safari (Na safari).
Jeśli chodzi o mnie, dwudziestosześcioletniego początkującego producenta telewizyjnego z dwuletnim doświadczeniem w branży i nieużywanym dyplomem absolwenta studiów zoologicznych, niecierpliwie marzącego o tworzeniu własnych programów o zwierzętach, to odniosłem wrażenie, że obie formy widowisk mają swoje szczególne atuty, ale i ograniczenia. Program pana Cansdale’a wywoływał niezaprzeczalny dreszcz emocji przy obserwowaniu żywych, nieprzewidywalnych zwierząt, ponieważ jednak znajdowały się one w obcym im środowisku studia, częściej wyglądały na jakieś dziwaczne osobliwości. Natomiast zwierzęta w filmach Denisów pojawiały się w naturalnym otoczeniu, do którego były idealnie przystosowane, ale brakowało im pikanterii pokazywanej na żywo nieprzewidywalności. Na pewno, tłumaczyłem sobie, można by połączyć oba style w jednym programie i z obu wyciągnąć korzyści. Jako pracujący dorywczo producent reżyserowałem już recitale muzyczne, teleturnieje archeologiczne, polityczne debaty i przedstawienia baletowe. W ostatnim czasie opracowałem serię trzech programów o znaczeniu i celach kształtów ciała zwierząt oraz widocznych na nim wzorów. Prowadził je jeden z wybitnych ówczesnych naukowców, sir Julian Huxley, a jako ilustrację jego opowieści wypożyczyłem kilka zwierząt z kierowanego przez pana Cansdale’a londyńskiego zoo. Przy tej okazji poznałem kuratora działu gadów Jacka Lestera.
Jack od najwcześniejszego dzieciństwa pasjonował się zwierzętami, ale wobec braku formalnej edukacji w tym kierunku zatrudnił się najpierw w banku. Wkrótce jednak przekonał pracodawców, by oddelegowali go do oddziału w Afryce Zachodniej, gdzie mógł dać upust swojemu entuzjazmowi, kolekcjonując i hodując gady. Po wybuchu wojny wstąpił do Królewskich Sił Powietrznych, a po wojnie zatrudnił się w prywatnym ogrodzie zoologicznym w zachodniej części Anglii. Stamtąd zaś przybył do Regent’s Park, gdzie opiekował się obszerną kolekcją gadów londyńskiego zoo. Jego biuro mieściło się w małej klitce w Pawilonie Gadów, ogrzanej – jak wszystkie terraria – do duszącej temperatury tropikalnej i zapchanej wszelkiego rodzaju klatkami zamieszkanymi przez szczególnie ulubione przezeń stworzenia, niepotrzebne na wystawie dla publiczności: galagoniki, gigantyczne pająki, kameleony i podziemne węże ślepe. Bardzo pomógł mi przy wybieraniu zwierząt do seryjnego programu prowadzonego przez Huxleya, pojechałem więc do niego, żeby podyskutować o tym, jakie jeszcze programy moglibyśmy wspólnie wyprodukować. Myślałem, że wpadłem na pomysł, który może go zainteresować, gdyż dzięki temu wróciłby do swojej ukochanej Afryki Zachodniej – a ja pojechałbym z nim.
Mój plan był prosty. BBC i londyńskie zoo miały wspólnie zorganizować ekspedycję mającą na celu łowy na zwierzęta, w której obaj wzięlibyśmy udział. Ja reżyserowałbym sekwencje filmowe przedstawiające Jacka tropiącego i wreszcie chwytającego jakieś szczególnie interesujące stworzenie. Sekwencja kończyłaby się zbliżeniem zwierzęcia w rękach łowcy. Następnie obraz przechodziłby w podobne ujęcie tego samego stworzenia, lecz tym razem w telewizyjnym studiu. Jack mógłby wtedy zademonstrować, wzorem Cansdale’a, szczególnie ciekawe aspekty budowy i zachowania zwierzęcia. Gdyby doszło do paru nieuniknionych incydentów, takich jak ucieczka albo ugryzienie, tym lepiej. Następnie widzowie wróciliby za pośrednictwem filmu do Afryki na kolejne poszukiwania i łowy.
Jack zgodził się, że pomysł jest dobry. Jedyny problem polegał na tym, że w tym czasie ogród zoologiczny nie miał zamiaru wysyłać nikogo na polowanie. BBC też nie zamierzała angażować się w wysoce specjalistyczne i na pewno kosztowne przedsięwzięcie kręcenia filmów przyrodniczych. Jednakże tę drobną trudność można było pokonać jednym zaaranżowanym we właściwy sposób obiadem, na którym spotkaliby się szefowie ogrodu zoologicznego i telewizji, a każdy byłby przeświadczony, że drugi uczestnik spotkania już powziął taki zamiar.
Obiad zgodnie z planem odbył się w restauracji ogrodu zoologicznego. Jack i ja byliśmy na miejscu, żeby podpowiadać naszym zwierzchnikom i nimi sterować. Obaj szefowie po kawie pożegnali się, przekonani, że każda z instytucji odniesie rozliczne korzyści z udziału w planach drugiej. Następnego dnia, ku naszemu podszytemu niedowierzaniem zachwytowi, niezależnie od siebie dowiedzieliśmy się, że mamy przystąpić do realizacji zamierzenia.
Bez żadnych trudności uzgodniliśmy rejon w dżungli. Bank Jacka miał siedzibę w Sierra Leone. Jack znał ten kraj i zamieszkującą go faunę. Nadal miał tam mnóstwo przyjaciół, którzy mogli nam pomóc. Byłem jednak przekonany, że jeśli programy telewizyjne mają odnieść sukces, wyprawa powinna mieć pewien szczególny cel – zdobycie rzadkiego stworzenia, którego nikt nigdy przedtem nie widział w żadnym zoo na świecie, bowiem londyński ogród bardzo się taką perspektywą ekscytował. Powinno to być zwierzę owiane tak romantyczną aurą, rzadkie i fascynujące, że misja poszukiwawcza zmuszałaby widzów do oglądania jednego programu po drugim, aż w końcu stworzenie zostałoby wreszcie odnalezione. Moglibyśmy nazwać serial Poszukiwanie… czegoś. Ale czego?
To był twardy orzech do zgryzienia. Jedynym żyjącym w Sierra Leone zwierzęciem, które przychodziło Jackowi do głowy i które choćby w przybliżeniu spełniało te kryteria, był ptak o nazwie sępowronka żółtogłowa (Picathartes gymnocephalus). Wydawało mi się, że pobudzenie brytyjskich telewidzów do stanu gorączkowego oczekiwania na ujrzenie tak nazywanego stworzenia może być trudne. Czy ptak nie ma jakiejś innej, bardziej romantycznej nazwy? „Ależ oczywiście – odparł uprzejmie Jack. – W Anglii nazywa się go »nagogłowym kurczakiem skalnym«”1. Uznałem jednak, że i to nie za bardzo załatwia sprawę. Jackowi nie przychodziło do głowy nic innego. Tak więc sępowronka stała się naszym ostatecznym celem, a serial postanowiłem zatytułować po prostu Zoo Quest (Zoologiczne poszukiwania).
Była też jeszcze jedna kwestia do rozstrzygnięcia. W tamtym okresie telewizja używała taśmy filmowej szerokości 35 mm, takiej samej jak przemysł filmowy. Jedna rolka taśmy była mniej więcej rozmiarów spłaszczonej piłki futbolowej, a używana do niej kamera miała wielkość niedużej walizki. W normalnych okolicznościach musiała być montowana na statywie i obsługiwana przez dwóch ludzi. Armand i Michaela Denisowie korzystali ze znacznie mniejszego sprzętu na taśmę szerokości 16 mm i chciałem postąpić tak samo.
Dyrektor telewizyjnego działu filmowego był oburzony – taśma 16 mm, orzekł, jest dla amatorów. Zawodowcy nią gardzą. Obrazy na niej są niewyraźne, nie do zaakceptowania. Wolał zrezygnować, niż zgodzić się na takie obniżenie standardów. Kierownictwo programów telewizyjnych zwołało zebranie. Przedstawiłem swoje argumenty. Wyjaśniłem (z dużą pewnością siebie, choć nigdy nie robiłem tego rodzaju zdjęć), że nie zdołam uzyskać potrzebnych ujęć, o ile nie będę mógł używać mniejszego i poręczniejszego sprzętu.
Ostatecznie spór został rozstrzygnięty na moją korzyść. Jednakże dyrektor działu filmów, zatwierdzając decyzję, zrobił zastrzeżenie. Ówczesna telewizja była czarno-biała. Mimo to na szesnastomilimetrowej taśmie, której mieliśmy używać, miał powstać nie czarno-biały negatyw, z którego można byłoby zrobić kopie – pozytywy, lecz negatyw kolorowy. Taka taśma miała mniejszą czułość niż niektóre czarno-białe, ale wykonane z niej czarno-białe kopie odznaczały się o wiele lepszą rozdzielczością. Zaakceptowałem to i zgodziłem się na ustalenie, że będziemy używali negatywu czarno-białego jedynie w wyjątkowych okolicznościach, przy nadzwyczaj słabym oświetleniu.
Jednak żaden kamerzysta z BBC nie zgodziłby się używać szesnastomilimetrowego sprzętu. Musiałem zatem sam wyszukać sobie kamerzystę. Trochę popytałem i dowiedziałem się o moim rówieśniku, który wrócił właśnie z Himalajów, gdzie pracował jako asystent kamerzysty filmującego wyprawę poszukującą yeti (bez powodzenia). Nazywał się Charles Lagus. Umówiliśmy się w pubie nieopodal studiów telewizji, gdzie zazwyczaj spotykali się ludzie z branży telewizyjnej. Wypiliśmy trochę piwa. Przekonaliśmy się, że śmieszą nas te same żarty. Charles uznał, że podczas podróży będzie się dobrze bawić, i po drugim piwie zgodził się ze mną pojechać. Jack również kogoś zwerbował – Alfa Woodsa, sprytnego i roztropnego szefa dozorców, pracującego wtedy w ogrodzie zoologicznym w Pawilonie Ptaków. Miał on opiekować się złapanymi zwierzętami. Zatem we wrześniu 1954 roku nasza czwórka wyruszyła do Sierra Leone.
Po kilkudniowym pobycie w stolicy kraju, Freetown, ruszyliśmy w drogę do rejonu porośniętego lasem deszczowym. Ani Charles, ani ja nigdy przedtem nie bawiliśmy w takim miejscu. Było niesamowicie ciemno. Charles z ponurą miną wyjął światłomierz. „Jedyny sposób, żebyśmy zapewnili tu dość światła na kolorowy negatyw – stwierdził z goryczą – to wyciąć kilka drzew”. Był to dla nas poważny cios. Jeśli mieliśmy pracować w lesie, musielibyśmy sięgnąć do zapasu czarno-białej taśmy, a mieliśmy jej bardzo niewiele.
Może gdyby Jack schwytał w lesie jakieś stworzenie, dałby się przekonać, żeby je wypuścić na odpowiednio nasłonecznionej polanie i złapać po raz drugi? Jack mężnie wyraził zgodę. A Charles i ja, zamiast starać się sfilmować hasające wśród gałęzi grupki małp albo czekać w ukryciu na wyłaniającą się z mroku płochliwą leśną antylopę, ograniczylibyśmy się do małych stworzeń, które również moglibyśmy przenieść w lepiej oświetlone miejsce: kameleonów, skorpionów, modliszek i krocionogów.
Naszym głównym celem miała pozostać sępowronka. Jack przywiózł ze sobą mały akwarelowy obrazek, namalowany przez plastyka na podstawie muzealnego eksponatu, i dokądkolwiek się udawał, pokazywał go ludziom z pytaniem, czy kiedykolwiek widzieli podobnego ptaka. Ludzie przyglądali się obrazkowi z konsternacją, ale w końcu znaleźliśmy wieśniaka, który rozpoznał poszukiwane przez nas stworzenie. Twierdził, że te ptaki budują gniazda z błota, dość podobne do gniazd jaskółek, lecz o wiele większe, przytwierdzone do wielkich głazów w głębi lasu. Nie bardzo zatem dałoby się je przenieść w dobrze oświetlone miejsce. Nie próbowaliśmy też poprawić naszych szans poprzez powalenie paru pobliskich drzew. Zamiast tego użyliśmy naszego cennego, superczułego, czarno-białego filmu i wreszcie udało się nam zrobić pierwsze na świecie zdjęcia żywej sępowronki żółtogłowej.
Alf Woods (po prawej) i Jack Lester zajęci karmieniem pisklęcia sępowronki
Pierwszy program ukazał się na ekranach telewizorów w grudniu 1954 roku. Jack prezentował w studiu zwierzęta, ja kierowałem pracą kamer i nadzorowałem z reżyserki wyświetlanie sekwencji filmowych. Jednakże wydarzyło się coś bardzo smutnego. Następnego dnia po transmisji Jack upadł i zabrano go do szpitala. Serial zaś wyświetlano oczywiście na żywo. W następnym tygodniu ktoś musiał więc zastąpić prowadzącego. Dyrektor telewizji polecił, żebym ja to zrobił. „Figuruje pan na liście obsady – stwierdził – więc nie będzie się należała dodatkowa zapłata”. W następnym tygodniu dałem z siebie wszystko, żeby zastąpić Jacka i zająć się zwierzętami, podczas gdy w reżyserce pracą kamer kierował jeden z zaprzyjaźnionych ze mną reżyserów.
Afryka, którą pokazywaliśmy, bardzo się różniła od tej w wydaniu państwa Denisów. Osy Eumenes fraternus, zwane „garncarzami”, budujące zdumiewające gniazda w kształcie filiżanki, oraz kolumny mrówek żołnierzy atakujących skorpiona były znacznie mniejsze od dużej zwierzyny ze wschodniej Afryki, ale Charles swoim kunsztem fotograficznym nadał im niesamowicie dramatyczny wygląd, toteż serial cieszył się niezmiernie dużą oglądalnością. Moi szefowie nie posiadali się z zachwytu.
Około miesiąca po zakończeniu emisji serialu Jack doszedł do siebie na tyle, że wypisano go ze szpitala. Spotkaliśmy się znowu i postanowiliśmy zaproponować naszym zwierzchnikom nakręcenie kolejnego serialu, dopóki jeszcze pamiętali, że pierwszy odniósł sukces.
Tak też zrobiliśmy i – ku naszemu zaskoczeniu – już w marcu 1955 roku, zaledwie osiem tygodni od wyemitowania ostatniego programu o Afryce Zachodniej, ponownie wyruszyliśmy w drogę, tym razem do rejonu Ameryki Południowej zwanego podówczas Gujaną Brytyjską.
Jednak w krótkim czasie po przyjeździe choroba Jacka powróciła i mój partner musiał lecieć z powrotem do Londynu, do szpitala. Tak więc ponownie przyszło mi przejąć jego rolę, tym razem jako łowcy zwierząt, a w miarę rozrastania się kolekcji ogród zoologiczny musiał przysłać kolejnego głównego dozorcę do opieki nad zwierzętami.
Do czasu naszego powrotu Jack nie wyzdrowiał i znowu wystąpiłem w serialu jako prezenter. Program ponownie odniósł sukces, więc zaproponowaliśmy trzecią podróż. Tym razem zdecydowaliśmy się na Indonezję, gdzie jako główny cel wybraliśmy smoka z Komodo, największą na świecie jaszczurkę, której nigdy jeszcze nie oglądano w telewizji. Jack z powodu stanu zdrowia w oczywisty sposób nie nadawał się do podróży, ale ponaglał nas, żebyśmy jechali bez niego. Zatem tak zrobiliśmy. Kiedy byliśmy jeszcze na wyprawie, Jack zmarł w tragicznie młodym wieku czterdziestu siedmiu lat.
Po podróży do Gujany napisałem relację o naszych przeżyciach w tym kraju i tak samo postępowałem po każdej z dalszych ekspedycji, które odbywałem corocznie przez kilka następnych lat. Ta książka zawiera trzy pierwsze, nieco skrócone i uaktualnione względem oryginalnych wersji.
Od czasu ich napisania świat ogromnie się zmienił. Gujana Brytyjska uzyskała niepodległość i przyjęła nazwę Gujana. Sawanna Rupununi, dokąd udaliśmy się na poszukiwania mrówkojada wielkiego, która wydawała się nam rejonem tak dzikim i odległym, ma obecnie regularne połączenia lotnicze z wybrzeżem. W Indonezji wielki pomnik architektury jawajskiej, świątynia Borobudur – wówczas romantycznie popadająca w ruinę – została całkowicie rozebrana i zrekonstruowana. Bali, na którą mogliśmy się dostać wyłącznie drogą morską i gdzie wyróżnialiśmy się wyglądem jako jedyni Europejczycy, dzisiaj ma port lotniczy, do którego ogromnymi odrzutowcami przybywają codziennie tysiące urlopowiczów w drodze między Australią a Europą. Komodo, dokąd z takim trudem dotarliśmy w 1956 roku, dzisiaj jest etapem tras turystycznych, odwiedzanym codziennie przez grupy przyjezdnych pragnących ujrzeć smoki na własne oczy. Sama zaś telewizja też zmieniła się od tamtych czasów, gdyż wreszcie nadaje obrazy w kolorze.
W 2016 roku archiwistka przeglądająca zawartość jednego z magazynów filmów w BBC natknęła się na kilka pordzewiałych pudeł z etykietami Zoo Quest – Colour. Zaintrygowana otworzyła je i znalazła w środku rolki z oryginalnym barwnym negatywem, którego do tamtej chwili nikt, ze mną włącznie, nigdy nie oglądał w kolorze. Wykonano z nich wreszcie kolorowe kopie. Ludzie, którzy je obejrzeli, uznali, że po sześćdziesięcioletnim okresie niebytu materiały zachowały taką sugestywność, iż powinny ukazać się na antenie. Mam nadzieję, że treść kolejnych stron książki może wywrzeć podobne wrażenie.
David Attenborough, maj 2017 roku
1Ang. bare-headed rock fowl (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
KSIĘGA PIERWSZA
Zoologiczne poszukiwania w Gujanie
1.
Do Gujany
Ameryka Południowa to siedlisko niektórych najdziwniejszych, najsympatyczniejszych i najstraszniejszych zwierząt na świecie. Niewiele może być stworzeń bardziej nieprawdopodobnych od leniwca zwisającego do góry łapami z gałęzi wysokich drzew lasu deszczowego i spędzającego życie w stanie bezgłośnego, powolnego ruchu. Niewiele może być zwierząt dziwaczniejszych od zamieszkującego sawannę mrówkojada wielkiego z absurdalnie nieproporcjonalną anatomią, ogonem wydłużonym niczym kosmaty transparent i szczękami wyciągniętymi na kształt zakrzywionej, bezzębnej rury. Z drugiej strony piękne ptaki widuje się tak często, że aż stają się nieomal czymś zwyczajnym – krzykliwie ubarwione ary trzepoczą w całym lesie, a ich wspaniałe upierzenie tworzy niestosowny kontrast z wydawanymi przez nie szorstkimi, maniakalnymi wrzaskami; podobne drobnym klejnotom kolibry śmigają od jednego kwiatu do drugiego, sącząc nektar, a ich opalizujące pióra mienią się w locie wszystkimi barwami tęczy.
Wiele południowoamerykańskich zwierząt napawa fascynacją zrodzoną z odrazy. W rzekach roi się od ławic drapieżnych ryb2, które tylko czekają, by rozdzierać zębami ciało każdego zwierzęcia, które pomiędzy nie wpadnie. Nietoperze wampiry, w Europie wytwory legend, lecz smutna rzeczywistość w Ameryce Południowej, wylatują nocami ze swoich leśnych kryjówek, żeby wysysać krew z bydła oraz ludzi.
Od chwili, gdy podczas pierwszej zoologicznej wyprawy poszukiwawczej odwiedziliśmy Afrykę, nie miałem wątpliwości, że jako cel drugiej ekspedycji wybierzemy Amerykę Południową. Ale który obszar tak rozległego i zróżnicowanego kontynentu należało odwiedzić? Ostatecznie nasz wybór padł na Gujanę (wówczas Gujanę Brytyjską), jedyny kraj należący do Brytyjskiej Wspólnoty Narodów na całym kontynencie południowoamerykańskim. Jack Lester, Charles Lagus i ja byliśmy razem w Afryce i w tym samym gronie mieliśmy teraz wyruszyć ponownie w towarzystwie Tima Vinalla, jednego z opiekunów z londyńskiego zoo. Obecnie do jego obowiązków należało zajmowanie się zwierzętami kopytnymi, ale w trakcie długiej kariery pracownika ogrodu zoologicznego opiekował się wieloma innymi grupami stworzeń. Miał wykonywać katorżnicze i niewdzięczne zadanie – tkwić w naszej założonej na wybrzeżu bazie i troszczyć się o zwierzęta, które schwytamy i przyprowadzimy.
Tak więc w marcu 1955 roku wylądowaliśmy w Georgetown, stolicy kraju. Po trzech dniach spędzonych na zdobywaniu zezwoleń, czyszczeniu kamer, rejestrowaniu sprzętu w urzędzie celnym, kupowaniu garnków i patelni, żywności i hamaków – aż korciło nas, żeby rozpocząć już poszukiwania w głębi kraju. Uzgodniliśmy przybliżony plan działania. Na podstawie mapy ustaliliśmy, że większość terytorium Gujany pokrywa tropikalny las deszczowy, rozciągający się ku północy do Orinoko, a na południu sięgający dorzecza Amazonki. Natomiast w południowo-zachodniej części kraju lasy rzedły i ustępowały miejsca pofałdowanym, porośniętym trawą sawannom, a wzdłuż wybrzeża ciągnął się pas ziemi uprawnej, gdzie pola ryżowe i plantacje trzciny cukrowej przeplatały się z mokradłami i zatoczkami. Jeśli mieliśmy zebrać reprezentatywną kolekcję gujańskiej fauny, musieliśmy odwiedzić każdy z tych obszarów, gdyż na wszystkich żyją stworzenia niewystępujące nigdzie indziej. Nie mieliśmy jednak większego pojęcia, dokąd powinniśmy się udać w każdym z tych rejonów i w jakiej kolejności je odwiedzać, aż trzeciego wieczoru zaprosili nas na kolację trzej panowie, którzy mogli nam udzielić rad z pozycji ekspertów. Bill Seggar piastował funkcję naczelnika dystryktu i zarządzał odległymi, porośniętymi lasem terenami w pobliżu wysuniętej daleko na zachód granicy kraju; Tiny McTurk miał ranczo na sawannie Rupununi; Cennydd Jones zaś jako lekarz opiekujący się rdzenną ludnością indiańską odwiedził już każdy zakątek kolonii. Przesiedzieliśmy aż do wczesnych godzin nad ranem, oglądając zdjęcia i filmy, ślęcząc nad mapami i w podnieceniu gryzmoląc notatki. Kiedy wreszcie rozstaliśmy się z gospodarzami, uzgodniliśmy szczegółowy plan kampanii – postanowiliśmy najpierw odwiedzić sawanny, następnie tereny leśne, a na końcu mokradła na wybrzeżu.
Następnego ranka poszliśmy do biura Airways, żeby zapytać o możliwość transportu.
– Cztery miejsca do Rupununi, proszę pana? – upewnił się urzędnik. – Oczywiście. Samolot odlatuje jutro.
Charles Lagus z żółwiem matamata
Kiedy Jack, Tim, Charles i ja wspinaliśmy się na pokład samolotu, który miał zabrać nas na miejsce, odczuwaliśmy ogromne podniecenie. Żaden z nas nie spodziewał się jednak, jak szybko serce zacznie mu podchodzić do gardła. Nasz pilot, pułkownik Williams, przecierał szlaki lotnictwu w Gujanie na terenach pokrytych buszem i głównie jego odwadze oraz pomysłowości zawdzięczano dostęp do wielu co odleglejszych części kraju. Przy starcie przekonaliśmy się, że technika pilotażu pułkownika bardzo różni się od sposobu latania pilota, z którym przylecieliśmy z Londynu do Georgetown. Nasz transportowiec typu Dakota z hukiem silników mknął wzdłuż pasa startowego; palmy na skraju lądowiska majaczyły coraz bliżej, aż wreszcie pomyślałem, że coś jest nie tak z maszyną i nie możemy oderwać się od ziemi. W ostatniej chwili unieśliśmy się w powietrze, mijając w stromym wzlocie drzewa palmowe zaledwie o parę metrów. Poszarzali na twarzy jak jeden mąż, spojrzeliśmy po sobie i gdy już wykrzyczeliśmy sobie do uszu nasze wątpliwości i obawy, przeszedłem do przedniej części maszyny, żeby spytać pułkownika Williamsa, co się stało.
– Gdy się lata nad buszem – ryknął kątem ust, wduszając niedopałek papierosa do cynowej popielniczki, przybitej do deski rozdzielczej – gdy się lata nad buszem, najniebezpieczniejszy moment, moim zdaniem, to start. Jeśli jeden silnik zawiedzie, kiedy jest najbardziej potrzebny, ląduje się awaryjnie w lesie, gdzie nie ma co liczyć na pomoc. Zawsze staram się uzyskać na ziemi taką prędkość, żeby starczyło mi rozpędu do poderwania się w ogóle bez silników. No co, chłopcze, strach was obleciał?
Pospiesznie zapewniłem go, że żaden z nas ani trochę się nie zaniepokoił; zaciekawiła nas tylko technika pilotażu. Pułkownik Williams odchrząknął, zmienił okulary z krótką ogniskową, które włożył na czas startu, na okulary do dali, a my rozsiedliśmy się wygodnie przed dalszą częścią lotu.
Pod nami rozciągał się las niczym aksamitny zielony koc rozpościerający się jak okiem sięgnąć we wszystkich kierunkach. Z wolna zaczął wznosić się przed nami, w miarę jak zbliżaliśmy się do ogromnego stoku. Pułkownik Williams leciał dalej bez zmiany wysokości, aż ujrzeliśmy las tak blisko, że dostrzegaliśmy polatujące nad drzewami papugi. A kiedy stok został za nami, las zaczął zmieniać charakter. Pojawiły się małe wysepki łąk i po krótkim czasie lecieliśmy już nad rozległymi, otwartymi równinami pożyłkowanymi srebrnymi nitkami potoków i upstrzonymi drobnymi, białymi kopcami gniazd termitów. Zmniejszyliśmy pułap lotu, okrążyliśmy małe skupisko białych budynków i zaczęliśmy podchodzić do lądowania na miejscowym pasie startowym – tym eufemizmem określam pas sawanny różniący się od otoczenia chyba tylko brakiem kopców termitów. Pułkownik elegancko posadził maszynę i pokołował wyboistą trasą w stronę grupki ludzi czekających na przybycie samolotu. Przedarliśmy się przez stosy ładunku przymocowane do pokładu dakoty i wyskoczyliśmy z maszyny, mrugając oczami w oślepiającym słońcu.
Wesoły, opalony na brąz mężczyzna w koszuli i sombrerze odłączył się od gapiów i wyszedł nam na spotkanie. Był to Teddy Melville, nasz gospodarz. Pochodził ze słynnej rodziny. Jego ojciec jako jeden z pierwszych Europejczyków osiedlił się na Rupununi i zaczął hodować bydło, które teraz pasło się, luźno rozproszone, na całym obszarze dystryktu. Przybył tu na przełomie XIX i XX wieku i ożenił się z dwiema dziewczynami z plemienia Wapishana, a każda z nich urodziła mu pięcioro dzieci. Owa dziesiątka mężczyzn i kobiet zajmowała obecnie niemal wszystkie ważne stanowiska w dystrykcie; byli wśród nich hodowcy, sklepikarze, strażnicy rządowi i myśliwi. Wkrótce przekonaliśmy się, że bez względu na to, dokąd się udamy na północnych sawannach, jeśli jakiś mężczyzna nie nosi nazwiska Melville, to najprawdopodobniej wżenił się w tę rodzinę.
Miasto Lethem, w którym wylądowaliśmy, składało się z kilku białych budynków z betonu, bezładnie rozrzuconych po obu stronach lotniska. Największy z nich i jedyny piętrowy był pensjonatem Teddy’ego – zwyczajny, prostokątny dom z werandą i oknami pozbawionymi szyb, uświetniony nazwą Lethem Hotel. Około kilometra na prawo, na szczycie niskiego wzgórza, znajdował się dom komisarza dystryktu, urząd pocztowy, sklep i nieduży szpital. Od nich aż do hotelu ciągnęła się pokryta czerwonym pyłem droga, biegnąca dalej obok rozlatujących się budynków gospodarczych aż na wyschnięte pustkowie, pokryte kopcami termitów i karłowatymi krzakami. Około trzydziestu kilometrów dalej, wyrastając raptownie z równiny, wznosił się postrzępioną linią łańcuch górski, wskutek drgającego w upale powietrza widoczny jedynie w postaci popielatobłękitnej sylwetki na tle olśniewającego nieba.
Wszyscy mieszkańcy terenów leżących w promieniu wielu kilometrów wokół Lethem przybyli na spotkanie samolotu, który przywiózł wyczekiwane od dawna towary oraz dostarczaną regularnie co tydzień pocztę. Tak więc dni przylotów zawsze stanowiły ważne wydarzenia towarzyskie, a hotel zapełniał się ranczerami i ich żonami, przyjeżdżającymi nawet z odległych dystryktów. Przybysze zostawali tam po odlocie samolotu, żeby wymieniać się nowinami i plotkami.
Po wieczornym posiłku z jadalni wyniesiono gołe stoły z drewna i ponownie ustawiono długie drewniane ławy. Harold, syn Teddy’ego, zaczął szykować projektor filmowy i ekran. Bar stopniowo pustoszał, a zapełniały się ławy. Kowboje z plemienia Wapishana, nazywani tu vaqueros, o granatowoczarnych włosach, opaleni na brąz i bosi, wchodzili gromadnie do środka, płacąc przy wejściu za wstęp. Powietrze wypełniały obrzydliwie cuchnący tytoniowy dym oraz pełne wyczekiwania pogawędki po zgaszeniu świateł.
Seans rozpoczął się od kronik filmowych, w których rozsądnie nie wyświetlano dat. Po nich pokazano hollywoodzki western o pionierskich czasach na Dzikim Zachodzie, gdzie mężni biali Amerykanie w przekonujący sposób kładli pokotem liczne rzesze nikczemnych czerwonoskórych. Można by pomyśleć, że był to niezbyt taktownie wybrany repertuar, ale widzowie z plemienia Wapishana z beznamiętnym wyrazem twarzy przyglądali się eksterminacji swoich północnoamerykańskich kuzynów. Niejaką trudność sprawiało śledzenie fabuły, i to nie tylko dlatego, że długie sekwencje filmu, zużyte w wieloletnim okresie eksploatacji kopii, zostały powycinane – można też wątpić, czy rolki taśmy wyświetlano we właściwej kolejności. Oto tragiczna i piękna amerykańska dziewczyna, barbarzyńsko zamordowana przez Indian w trzeciej rolce filmu, w piątej pojawiła się ponownie w miłosnej scenie z bohaterem. Jednakże Wapishana tworzyli przychylną widownię, a tego rodzaju drobne szczegóły nie psuły im oczywistej radości z wielkich scen batalistycznych, wzbudzających entuzjastyczny aplauz. Podsunąłem Haroldowi Melville’owi myśl, że taki film to dość dziwaczny wybór, on jednak zapewnił, iż westerny cieszą się zdecydowanie największą popularnością z prezentowanych tu gatunków filmowych. Z pewnością można dać wiarę, że hollywoodzkie burleski wyświetlane miejscowym widzom wydawałyby się jeszcze większym nonsensem.
Po seansie poszliśmy na górę do naszego pokoju. Stały w nim dwa łóżka wyposażone w moskitiery. Dwaj z nas oczywiście musieli spać w hamakach, a Charles i ja wystąpiliśmy o ten przywilej. Była to bowiem dla nas upragniona okazja, odkąd tylko nabyliśmy hamaki w Georgetown. Roztaczając wokół siebie aurę profesjonalistów, rozpięliśmy je na hakach przymocowanych do ścian. Jednak rezultaty naszych działań, z czego zdaliśmy sobie sprawę po kilkutygodniowych doświadczeniach, były beznadziejnie amatorskie. Podciągnęliśmy hamaki o wiele za wysoko i przywiązaliśmy niezmiernie wymyślnymi węzłami, których rozplątanie rankiem miało nam zabrać sporo czasu. Tymczasem Jack i Tim beznamiętnie ulokowali się w łóżkach.
Następnego ranka nie można było mieć wątpliwości co do tego, która para wygodniej spędziła noc. Charles i ja przysięgaliśmy, że spaliśmy jak kłody i nocowanie w hamakach stało się naszą drugą naturą. To jednak niezupełnie było prawdą, bowiem żaden z nas nie nauczył się jeszcze prostej techniki leżenia na ukos w południowoamerykańskim hamaku bez drążków. Przez większość nocy próbowałem się ułożyć wzdłuż osi hamaka, a w rezultacie miałem stopy wyżej niż głowę i ciało wygięte w łuk. Nie mogłem się obrócić bez nadwerężenia sobie pleców, a rano czułem się tak, że miałem wrażenie, iż doznam trwałego skrzywienia kręgosłupa.
Po śniadaniu przyszedł Teddy Melville z wieścią, że liczna grupa Wapishana rozpoczęła połów ryb w pobliskim jeziorze tradycyjną metodą zatruwania wody. Istniała szansa, że w trakcie tego procederu natkną się na inne zwierzęta, które mogą nas zainteresować, więc Teddy zasugerował, żebyśmy się tam przejechali i rzucili okiem. Podjęliśmy ten trop i wyruszyliśmy przez sawannę. Niewiele przeszkód mogło nas powstrzymać w drodze w dowolnie wybrane miejsce. Tu i tam płynęły kręte strumienie, ale łatwo można było ich uniknąć; mogliśmy je dostrzec ze znacznej odległości, gdyż ich brzegi okalały krzewy oraz drzewa palmowe. W innych miejscach przeszkodę mogły stanowić jedynie kępy skarłowaciałych krzewów z rodziny dławiszowatych oraz termitiery – wysokie, szaleńczo strzeliste wieże, czasem stojące samotnie, a niekiedy w grupach tak gęstych, że wydawało się nam, iż przejeżdżamy przez gigantyczny cmentarz. Kilka dobrze ubitych dróg poprzez sawannę łączyło jedno ranczo z kolejnymi, lecz jezioro, które mieliśmy odwiedzić, leżało na uboczu, więc Teddy wkrótce porzucił główny szlak i zaczął kluczyć po wybojach między krzewami i termitierami, nie trzymając się szlaku, lecz po prostu polegając na swoim wyczuciu kierunku. Niebawem ujrzeliśmy na horyzoncie pas drzew, wyznaczający położenie jeziora, do którego zdążaliśmy.
Po przybyciu na miejsce dostrzegliśmy, że długa odnoga jeziora została przegrodzona barykadą z palików. Do wody w tej odnodze Wapishana wrzucali pokruszone liany zebrane w miejscach odległych o wiele kilometrów – w górach Kanuku. Wszędzie naokoło stali rybacy z przyszykowanymi łukami i strzałami, czekając, aż ryby oszołomione trującymi sokami z lian wypłyną na powierzchnię. Jedni Wapishana uczepili się gałęzi drzew, zwieszających się ponad brzegiem jeziora, inni przysiedli na specjalnie wybudowanych w wodzie platformach, kolejni stali na małych, zaimprowizowanych tratwach, a jeszcze inni patrolowali akwen, pływając tam i z powrotem w czółnach dłubankach. Na polanie nad brzegiem kobiety roznieciły ogniska i rozwiesiły hamaki, a teraz siedziały w oczekiwaniu na przyniesione przez mężczyzn ryby, żeby je oprawiać i wędzić; jednak na razie nic jeszcze nie złapano, więc zaczynały się niecierpliwić. Mówiły pogardliwie, że mężczyźni są głupi – odgrodzili tamą za dużą część jeziora i zebrali w lesie za mało lian, więc trucizna jest za słaba, żeby podziałać na ryby. Trzy dni ciężkiej pracy przy budowaniu tamy i platform poszły na marne. Teddy, który pomówił z kobietami w języku wapishana, usłyszał od nich wszystkie powyższe informacje oraz wieść, że jedna z kobiet widziała norę w brzegu po drugiej stronie jeziora, zajętą – według jej relacji – przez jakieś duże zwierzę. Nie była pewna, co to za stworzenie; mogła to być anakonda albo kajman.
Kajman należy do tej samej grupy gadów, co krokodyl i aligator, a dla laika wszystkie trzy gatunki zwierząt wyglądają bardzo podobnie. Jednakże w oczach Jacka prezentowały się bardzo odmiennie i choć wszystkie trzy spotyka się w obu Amerykach, każdy z nich ma odrębne siedlisko. Według jego słów tu, na sawannie Rupununi, można było się spodziewać kajmana czarnego, największego przedstawiciela swojej grupy gatunków, osiągającego podobno długość ciała do sześciu metrów. Jack przyznał, że miałby ochotę na „ładnego, dużego kajmana”, ale jeśli już o tym mowa, to z chęcią złapałby pokaźną anakondę. Skoro zatem zwierzę w norze mogło się okazać jednym lub drugim, uważał, że naprawdę powinniśmy spróbować je schwytać. Wsiedliśmy wszyscy do czółen i powiosłowaliśmy przez jezioro z jedną z kobiet jako przewodniczką.
Po zbadaniu terenu przekonaliśmy się, że znajdują się tam dwie nory, mniejsza i większa, i są one ze sobą połączone, gdyż kij wepchnięty do mniejszej wywoływał rozpryski wody u ujścia drugiej. Zabarykadowaliśmy palikami mniejszą norę. Żeby nie dopuścić do ucieczki nieznanego stworzenia z większej nory, a przy tym pozostawić mu dość miejsca, by się wyłoniło na zewnątrz i dało się złapać, wycięliśmy na brzegu młode drzewka i wetknęliśmy je głęboko w muliste dno jeziora, tworząc półkolistą palisadę wokół wejścia. Nie dostrzegliśmy jeszcze naszej zdobyczy i żadne poszturchiwanie przez mniejszy otwór nie skłoniło jej do wyjścia, więc postanowiliśmy poszerzyć dużą norę, przekopując się przez torfowaty brzeg jeziora. Powoli usuwaliśmy grunt tworzący sklepienie tunelu, nagle brzeg aż zatrząsł się od podziemnego ryku, którego żadną miarą nie mógł wydać wąż.
Strzelanie do ryb
Wykopywanie kajmana z nory
Ostrożnie zaglądając do mrocznej nory przez drążki palisady, ledwie rozpoznałem na wpół zanurzony w mulistej wodzie duży, żółty kieł. Osaczyliśmy kajmana, i to – jeśli oceniać po wielkości zęba – bardzo dużego.
Kajman dysponuje dwoma rodzajami broni ofensywnej. Pierwszym są oczywiście olbrzymie szczęki, drugim – obdarzony ogromną siłą ogon. Każdym z nich zwierzę może spowodować bardzo poważne obrażenia, lecz na szczęście osobnik, z którym mieliśmy do czynienia, zajmował w norze taką pozycję, że musieliśmy zwracać uwagę tylko na jeden koniec jego ciała naraz. Uchwyciwszy chwilowy błysk jego zęba, wiedziałem, który koniec ciała kajmana jest najbardziej wysunięty ku górze. Jack brodził w błotnistej wodzie w polu ogrodzonym palikami, starając się odgadnąć, w jakiej pozycji leży kajman i jak najlepiej poradzić sobie z zadaniem schwytania go. Wydało mi się, że gdyby zwierz postanowił raptownie wypaść z nory, Jack musiałby bardzo szybko stamtąd wyskoczyć, by nie stracić nogi. Co do mnie, miałem wrażenie, że i tak jestem dość blisko niebezpiecznej strefy, stojąc po uda w wodach jeziora i sterując czółnem z Charlesem pływającym w dostatecznej odległości, by wyraźnie sfilmować przebieg wydarzeń. Byłem całkiem pewien, że gdyby kajman rzucił się na Jacka, zrobiłby to z takim rozpędem, iż powaliłby naszą lichą palisadę, a podczas gdy Jack mógłby wyskoczyć na brzeg, ja musiałbym przebyć w bród kilka metrów, żeby znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Nie miałem zaś wątpliwości, że w tak głębokiej wodzie kajman poruszałby się szybciej ode mnie. Z takiego czy innego powodu – pewnie moje zdenerwowanie objawiło się wyraźniej, niż sądziłem – wydało mi się, że nie zdołam utrzymać czółna na tyle nieruchomo, by umożliwić pracę Charlesowi. Kiedy szczególnie gwałtownie szarpnąłem łodzią, nieomal wyrzucając go razem z kamerą do wody, Charles uznał, że sprzętowi mniej będzie grozić zamoknięcie, jeśli stanie obok mnie w jeziorze.
Tymczasem Teddy pożyczył od jednego z Indian Wapishana rzemienne lasso i razem z Jackiem, klęcząc na brzegu, kołysali nim przed nosem kajmana w nadziei, że może rzuci się naprzód w stronę Charlesa i moją i wetknie przy tym łeb prosto w pętlę. Zwierz ryczał i uderzał o ściany tunelu tak gwałtownie, że cały brzeg aż się trząsł, lecz nader rozsądnie nie chciał wysunąć się ani trochę dalej. Zatem Jack jeszcze bardziej rozkopał brzeg.
Do tego czasu już około dwudziestu miejscowych obserwowało przebieg wydarzeń, podsuwając nam rady. Nie mogli pojąć faktu, że chcemy schwytać zwierzę żywcem, nie czyniąc mu krzywdy. Oni zaś woleliby załatwić się z nim tu i teraz przy użyciu noży.
Jack i Teddy zdołali wreszcie za pomocą dwóch rozwidlonych kijków, którymi przytrzymywali szeroko rozłożoną pętlę, założyć lasso na czarny pysk kajmana. To wyraźnie rozwścieczyło zwierza, który – wiercąc się i rycząc – strząsnął z siebie pętlę. Trzy razy łowcy zakładali lasso i trzykrotnie kajman je zrzucał. Nadeszła pora na czwartą próbę. Jack powoli przysuwał kijkami pętlę do łba kajmana. Raptem, zanim gad zdał sobie sprawę, co się dzieje, zaciągnął pętlę i niebezpieczeństwo ze strony szczęk zwierzęcia zostało zażegnane.
Teraz musieliśmy się strzec ciosów olbrzymiego ogona. Sytuacja zaczęła wyglądać bardziej alarmująco z miejsca, w którym staliśmy z Charlesem, ponieważ Teddy – zacisnąwszy dla bezpieczeństwa kolejną pętlę na szczękach kajmana – polecił, by Wapishana wyrwali z dna palisadę. Po chwili nic oprócz otwartej wody nie dzieliło już mnie i Charlesa od kajmana, który spoczywał ze swoim długim łbem wysuniętym z nory, wpatrując się w nas gniewnie żółtymi, nieruchomymi ślepiami. Jack zeskoczył z brzegu do wody wprost przed wylotem nory, dzierżąc długą tyczkę wyciętą z młodego drzewka. Pochyliwszy się, wepchnął tyczkę w głąb tunelu wzdłuż łuskowatego grzbietu gada i, sięgając do wnętrza, umocował ją półsztykiem3 zawiązanym wokół tyczki i pod oślizgłymi pachami zwierzęcia. Teddy dołączył do niego i centymetr po centymetrze wyciągali kajmana z nory, w miarę jego wyłaniania się wiążąc półsztyki wokół jego ciała i mocując go nimi do tyczki. Tylne łapy, nasada ogona i wreszcie sam ogon zostały bezpiecznie przywiązane i spętany zwierz legł u naszych stóp, chlupocząc błotnistą wodą rozlewającą się wokół szczęk. Miał tylko trzy metry długości.
Trzeba było teraz przewieźć naszą zdobycz przez jezioro do ciężarówki. Przywiązaliśmy przedni koniec tyczki do rufy czółna i, holując kajmana, powiosłowaliśmy z powrotem do obozowiska kobiet.
Wapishana pod nadzorem Jacka pomogli nam załadować kajmana na ciężarówkę. Następnie Jack metodycznie, po kolei, sprawdził więzy, czy się nie przetarły. Kobiety, nie mając ryb do wędzenia, zebrały się wokół ciężarówki, przyglądały się naszej zdobyczy i starały się dociec, dlaczego, u licha, komukolwiek mogło zależeć na tak niebezpiecznym szkodniku.
Ruszyliśmy w drogę powrotną przez sawannę. Charles i ja siedzieliśmy po obu stronach kajmana ze stopami w odległości piętnastu centymetrów od jego szczęk, mając nadzieję, że sporządzone z rzemienia lassa są tak mocne, za jakie uchodzą. Byliśmy rozradowani schwytaniem tak imponującego stworzenia na tak wczesnym etapie wyprawy. Jack reagował mniej entuzjastycznie.
– Nieźle – stwierdził – jak na początek.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
Wstęp
KSIĘGA PIERWSZA. Zoologiczne poszukiwania w Gujanie
1. Do Gujany
2. Tiny McTurk i drapieżne ryby
3. Pomalowany klif
4. Leniwce i węże
5. Nocne duchy
6. Szanty z dorzecza Mazaruni
7. Wampiry i Gertie
8. Mr King i syrena
9. Powrót
KSIĘGA DRUGA. W poszukiwaniu smoka
10. Do Indonezji
11. Wierny jeep
12. Bali
13. Zwierzęta Bali
14. Wulkany i kieszonkowcy
15. Przybycie na Borneo
16. Orangutan Charlie
17. Niebezpieczna podróż
18. Wyspa Komodo
19. Smoki
20. Postscriptum
KSIĘGA TRZECIA. Zoologiczne poszukiwania w Paragwaju
21. Do Paragwaju
22. Krach luksusowego rejsu
23. Motyle i ptaki
24. Gniazda na równinie
25. Zwierzęta w łazience
26. Pogoń za olbrzymką
27. Ranczo w Chaco
28. Podróż po Chaco
29. Drugie poszukiwanie
30. Przewiezienie menażerii
ILUSTRACJE
2 Autor używa w oryginale określenia cannibal fish (dosł. „ryby kanibale”), lecz z kontekstu wynika, że nie ma na myśli ich skłonności do atakowania i zjadania osobników własnego gatunku, odpowiadającej definicji kanibalizmu (również w sensie biologicznym). Kanibalizm jest dość częstym zjawiskiem wśród ryb wielu gatunków, w tym akwariowych, które zjadają na przykład wykluty z ikry narybek; natomiast według źródeł internetowych niektóre gatunki piranii (bowiem to o nich pisze autor) znane są z tego, że strzegą własnej ikry oraz wyklutego z niej narybku, a zachowania kanibalistyczne są u nich zjawiskiem marginalnym, pojawiającym się w przypadku stłoczenia dużej ławicy ryb w odciętym akwenie. Należy zatem przypuszczać, że autor określa w ten sposób po prostu ryby drapieżne, i taką wersję przyjęto w tłumaczeniu.
3 Półsztyk – rodzaj węzła.