PS I Like You - Kasie West - ebook + książka

PS I Like You ebook

Kasie West

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co robisz, gdy podczas lekcji chemii zamiast pierwiastków wirują ci w głowie fragmenty ulubionych piosenek?

Lily po prostu zapisała wers z ukochanego utworu na ławce. Niczego nie oczekiwała, a jednak następnego dnia zobaczyła, że ktoś dopisał kolejne zdanie. Ktoś, kto najwyraźniej zna tekst tej piosenki. Jak to możliwe, że w tej nudnej szkole ktoś także kocha alternatywne zespoły?

Wkrótce ławkowa korespondencja między Lily a tajemniczym miłośnikiem muzyki nabiera tempa. Rozmawiają nie tylko o muzyce, ale i o swoich problemach i stają się sobie coraz bliżsi. Kim jest ta tajemnicza bratnia dusza?

Pogodna, pełna wdzięku i ciepła historia o przyjaźni i miłości, i o tym, że nigdy nie warto nikogo sądzić po pozorach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 304

Oceny
4,3 (199 ocen)
100
58
36
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
immklaudiaa

Nie oderwiesz się od lektury

Moja wypowiedź zawiera spojlery! Cudowna książka! Idealna żeby oderwać się na trochę od rzeczywistości. Przeczytałam ją w niecałe 2 dni, tak mnie wciągnęła historia Lily i Cadea. Wszystko mi się w tej książce podobało. Bohaterowie świetni. Jedyne co mnie wkurzało to niektore zachowania i ich reakcje. Najbardziej to jak Sasha naruszała prywatność Lily, ja od razu dałabym jej po łbie i by się nauczyła. Ale rozumiałam to że bohaterka jest inna i wczuwałam się w jej sytuację. Albo jak Sasha ukradła Lili jej zeszyt z tekstami piosenek, zabrała listy które Cade dostał od Lily, gdy przeczytała bardzo prywatny wiersz Lily o Cadzie i jego życiu o ktorym nie chciał nikomu innemu mówić, to właśnie były te momenty w których musiałam na chwile zamknąć książkę i wytrzymać żeby nie zacząć rzucać poduszkami po pokoju haha. Wiadomo że w każdej książce musi być coś mniej fajnego bo inaczej byłaby nudna, dlatego czuję że wszystko w niej bylo na miejscu, że tak miało właśnie być. Kolejna rzecz, po przeczy...
20
AnitaPietek

Nie oderwiesz się od lektury

Jakie to było urocze! Mimo tego że od dziesięcioleci nie jestem nastolatką to czytając tę książkę poczułam się jak w liceum. Świetnie poprowadzona fabuła, nie jeden raz robiło mi się ciepło na sercu.
10
Avila93

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam te książkę , jest urocza, wciągająca i nadaje się dla czytelników 14+
00
SyPr13

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałam w parę godzin. Wspaniała książka, jedna z moich ulubionych. Bardzo polecam dla młodzieży od lat jedenastu :>
00
Marchewka1980

Dobrze spędzony czas

Lekka przyjemna młodzieżówka i choć te lata już dawno za mną miło spędziłam czas przy tej książce . Polecam
00

Popularność




Rozdział 1

Ude­rze­nie pio­runa. Atak rekina. Wygrana na lote­rii.

Nie. Prze­kre­śli­łam wszyst­kie te słowa. Zbyt ste­reo­ty­powe.

Postu­ka­łam dłu­go­pi­sem w usta.

Rzad­kie. Co jest rzad­kie? Kupa. – Uśmiech­nę­łam się w duchu. W pio­sence brzmia­łoby to zabój­czo.

Poskre­śla­łam jesz­cze tro­chę dłu­go­pi­sem, zama­zu­jąc słowa tak, że stały się nie­czy­telne, ale w końcu dopi­sa­łam jesz­cze jedno. Miłość. W moim świe­cie była to praw­dziwa rzad­kość. Przy­naj­mniej w jej roman­tycz­nej wer­sji.

Lau­ren Jef­fries, dziew­czyna sie­dząca obok mnie, chrząk­nęła. Dopiero wtedy zauwa­ży­łam, jaka cisza panuje w kla­sie, jak bar­dzo odpły­nę­łam znów w swój wła­sny kosmos, odci­na­jąc się od ota­cza­ją­cego mnie świata. Przez ostat­nie kilka lat nauczy­łam się żyć ze spusz­czoną głową i wie­dzia­łam, jak sobie teraz pora­dzić z nie­po­żą­da­nym zain­te­re­so­wa­niem. Przy­kry­łam książką do che­mii zeszyt pełen tek­stów pio­se­nek oraz moich szki­ców i powoli pod­nio­słam głowę.

Spoj­rze­nie pana Ortegi było sku­pione na mnie.

– Witamy znów na lek­cji, Lily.

Wszy­scy wybuch­nęli śmie­chem.

– Nie­wąt­pli­wie pisa­łaś teraz odpo­wiedź – zauwa­żył.

– Nie­wąt­pli­wie. – Sztuka pole­gała na tym, żeby grać nie­wzru­szoną, jak­bym nie miała uczuć.

Pan Ortega, zgod­nie z moimi ocze­ki­wa­niami, odpu­ścił mi i prze­szedł do obja­śnia­nia tematu prze­wi­dzia­nego na przy­szły tydzień i wska­zy­wa­nia, co będziemy musieli prze­czy­tać, żeby się do niego przy­go­to­wać. Skoro tak szybko dał mi spo­kój, pomy­śla­łam, że po lek­cji wymknę się nie­zau­wa­żona, ale jak tylko zabrzmiał dzwo­nek, zawo­łał mnie do sie­bie.

– Panno Abbott? Pro­szę poświę­cić mi minutę.

Szu­ka­łam w gło­wie dobrego powodu, który pozwo­liłby mi wyjść z resztą klasy.

– Jesteś mi winna cho­ciaż tę jedną minutę, bio­rąc pod uwagę, że co naj­mniej pięć­dzie­się­ciu pię­ciu wcze­śniej­szych zde­cy­do­wa­nie mi nie poświę­ci­łaś.

Ostatni ucznio­wie opu­ścili klasę, a ja pode­szłam kilka kro­ków bli­żej.

– Bar­dzo prze­pra­szam, panie Ortega – zaczę­łam tłu­ma­czyć. – Che­mia i ja nie­zbyt do sie­bie pasu­jemy.

Wes­tchnął.

– To działa w obie strony, a ty nie wypeł­niasz swo­ich obo­wiąz­ków.

– Wiem. Posta­ram się popra­wić.

– Ow­szem, będziesz musiała. Jeżeli jesz­cze raz zoba­czę twój zeszyt, trafi w moje ręce.

Zdu­si­łam w sobie jęk. Jak mia­ła­bym wytrzy­mać codzienne pięć­dzie­siąt pięć minut tor­tur bez żad­nej odskoczni?

– Muszę prze­cież robić notatki. Notatki z che­mii. – Co prawda, nawet nie pamię­ta­łam, kiedy ostat­nio zda­rzyło mi się spo­rzą­dzić jakąś notatkę z che­mii, nie mówiąc już o licz­bie mno­giej.

– Wystar­czy oddzielna kartka, którą poka­żesz mi pod koniec każ­dej lek­cji.

Przy­ci­snę­łam do piersi swój uko­chany zie­lono-fio­le­towy zeszyt. Mia­łam w nim setki pomy­słów na pio­senki i próbki tek­stów, nie­do­koń­czone wersy, bazgroły i szkice. To wła­śnie trzy­mało mnie przy życiu.

– To okrutna i szcze­gólna kara.

Zaśmiał się.

– Płacą mi za to, żebym poma­gał ci zali­czyć mój przed­miot. Nie masz innego wyboru.

Mogła­bym pod­su­nąć mu całą listę innych moż­li­wo­ści.

– Sądzę, że doszli­śmy do poro­zu­mie­nia.

Nie nazwa­ła­bym tego poro­zu­mie­niem. To ozna­cza­łoby, że oboje mie­li­śmy w tej spra­wie coś do powie­dze­nia. Lep­szym okre­śle­niem byłoby: zarzą­dze­nie, dekret… edykt.

– Chcesz coś jesz­cze powie­dzieć? – zapy­tał pan Ortega.

– Słu­cham? Och. Nie, wszystko jasne. Do zoba­cze­nia jutro.

– Bez zeszytu! – zawo­łał za mną.

Odcze­ka­łam, aż drzwi się za mną zamkną, po czym znów wyję­łam tam­ten zeszyt i zapi­sa­łam na rogu strony słowo „edykt”. Dobre było. Nie­zbyt ograne. Gdy pisa­łam, wal­nę­łam kogoś ramie­niem tak, że o mało się nie wyło­ży­łam.

– Uwa­żaj, Magnes – powie­dział koleś z ostat­niej klasy, któ­rego led­wie koja­rzy­łam.

Dwa lata, a ludzie jesz­cze nie daro­wali sobie tej ksywki. Nie zare­ago­wa­łam, ale gdy mnie mijał, wyobra­zi­łam sobie, że rzu­cam mu w plecy dłu­go­pi­sem jak strzałką.

– Wyglą­dasz, jak­byś miała ochotę kogoś udu­sić – stwier­dziła Isa­bel Gon­za­les, moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka, rów­na­jąc krok z moim.

– Czemu ludzie wciąż pamię­tają tę durną fraszkę, którą uło­żył Cade? – mruk­nę­łam. Nie­sforny kosmyk moich ciem­no­kasz­ta­no­wych wło­sów wymknął się z uwięzi spi­nek i nasu­nął mi na twarz. Upchnę­łam go za uchem. – Nawet się zbyt­nio nie rymo­wała.

– Fraszki nie muszą być do rymu.

– Wiem. Nie mówię o jego talen­cie frasz­ko­pi­sar­skim. Mówię tylko, że całe to towa­rzy­stwo nie powinno już jej pamię­tać. A jed­nak. I to po dwóch latach, choć nie było w niej nic chwy­tli­wego.

– Tak mi przy­kro – powie­działa Isa­bel, bio­rąc mnie pod rękę.

Pokrę­ci­łam głową.

– Nie musisz za niego prze­pra­szać. Już prze­cież z nim nie cho­dzisz. Poza tym nie chcę, żebyś mi współ­czuła.

– A jed­nak współ­czuję. To głu­pie i dzie­cinne. Myślę, że ludzie powta­rzają to z przy­zwy­cza­je­nia, nie zasta­na­wia­jąc się w ogóle, co mówią.

Nie byłam pewna, czy się z nią zga­dzam, ale wola­łam zmie­nić temat.

– Pan Ortega nie życzy sobie mojego zeszytu na swo­ich lek­cjach.

Isa­bel się roze­śmiała.

– Ooo, więc jak prze­ży­jesz bez tak waż­nego organu?

– Sama nie wiem. I to aku­rat na che­mii. Jak można ocze­ki­wać, że ktoś będzie na niej uwa­żał?

– Ja lubię che­mię.

– Powiem ina­czej: jak można ocze­ki­wać, że ktoś nor­malny będzie na niej uwa­żał?

– Uwa­żasz, że jesteś nor­malna?

Pochy­li­łam głowę, uzna­jąc jej wygraną.

Gdy doszły­śmy do roz­wi­dle­nia ścieżki tuż za budyn­kiem B, zatrzy­ma­ły­śmy się. Kra­jo­braz po obu stro­nach ścieżki, uka­zu­jący różo­wawe skały, był dziś szcze­gól­nie spo­wity pyłem. Prze­su­nę­łam stopą w czer­wo­nym sni­ker­sie kilka kamy­ków na dro­dze.

Wie­dzia­łam, że takie ukształ­to­wa­nie terenu sprzyja ochro­nie zaso­bów wod­nych, ale z bli­ska te ari­zoń­skie pej­zaże wyda­wały mi się mało inspi­ru­jące. Żeby zna­leźć w tym ple­ne­rze natchnie­nie, musia­łam przy­pa­try­wać się mu z pew­nej odle­gło­ści, a to przy­po­mniało mi, że warto pod­nieść wzrok. Cho­ciaż beżowe budynki i tłumy uczniów wyglą­dały nie­wiele lepiej niż te skały.

– To jak, na obiad dzi­siaj pod­róba mek­sy­kań­skiego żar­cia? – zapy­ta­łam Isa­bel, gdy mijały nas Lau­ren, Sasha i ich psiap­siółki.

Isa­bel zagry­zła wargę, na jej twa­rzy odma­lo­wało się zmar­twie­nie.

– Gabriel umó­wił się dziś ze mną poza kam­pu­sem z oka­zji naszej dru­giej mie­sięcz­nicy. Pasuje? Bo mogę to odwo­łać.

– Racja. Wasza druga mie­sięcz­nica. To dzi­siaj? Zapo­mnia­łam zabrać z domu pre­zent.

Isa­bel prze­wró­ciła oczami.

– Co dla mnie masz? Cha­łup­ni­czej roboty książkę o tym, dla­czego nie wolno ufać face­tom?

Poło­ży­łam dłoń na piersi i wes­tchnę­łam.

– To abso­lut­nie nie w moim stylu. Mój tytuł brzmi: Skąd wia­domo, że z niego samo­lubna świ­nia. Ale mniej­sza o to.

Wybuch­nęła śmie­chem.

– Ale w związku z Gabrie­lem ni­gdy nie dała­bym ci takiej książki – doda­łam, sztur­cha­jąc Isa­bel. – Naprawdę go lubię. Wiesz o tym, prawda? – Gabriel oka­zał się słodki i dobrze trak­to­wał Isa­bel. Inspi­ra­cją dla tych wymy­ślo­nych ksią­żek był jej poprzedni chło­pak – Cade Jen­nings, autor wspo­mnia­nej już fraszki o Magne­sie.

Uświa­do­mi­łam sobie, że Isa­bel wpa­truje się we mnie, na­dal zanie­po­ko­jona.

– Oczy­wi­ście, że możesz wybrać się na obiad z Gabrie­lem – zapew­ni­łam ją. – Mną się nie przej­muj. Baw­cie się dobrze.

– Możesz iść z nami, jeśli…

Kor­ciło mnie, żeby pozwo­lić jej dokoń­czyć to zda­nie. Zaak­cep­to­wać jej zapro­sze­nie tylko po to, żeby było zabaw­nie; zli­to­wa­łam się jed­nak nad nią i jej prze­rwa­łam.

– Nie. Nie wybiorę się na obiad z oka­zji waszej dru­giej mie­sięcz­nicy. Wybacz. Mam do napi­sa­nia książkę… Dru­gie mie­sięcz­nice jako począ­tek wiecz­no­ści. Roz­dział pierw­szy. Po sześć­dzie­się­ciu dniach dowiesz się, że to coś poważ­nego, gdy wyrwie cię ze szkol­nego znoju i zabie­rze do Taco Bell.

– Nie wybie­ramy się do Taco Bell.

– Ooo, dopiero pierw­szy roz­dział, a już nie za dobrze to dla cie­bie wygląda.

Ciemne oczy Isa­bel roz­bły­sły.

– Żar­tuj, ile chcesz, a ja uwa­żam, że to roman­tyczne.

Chwy­ci­łam ją za rękę i ści­snę­łam.

– Wiem. To uro­cze.

– Zawsze możesz zostać tutaj. – Mach­nęła ręką w kie­runku sto­łówki. – I dołą­czysz do Lau­ren i Sashy?

Wzru­szy­łam ramio­nami. Ten pomysł mnie nie krę­cił. Na che­mii sie­dzia­łam obok Lau­ren i cza­sem roz­ma­wia­ły­śmy. Kie­dyś zapy­tała mnie, co mamy zadane, innym razem zażą­dała, żebym zsu­nęła mój ple­cak z jej segre­ga­tora. A z Sashą nawet tyle nie poga­da­ły­śmy.

Przyj­rza­łam się sobie. Dziś byłam ubrana w za dużą męską koszulę, którą wyszu­ka­łam w skle­pie z uży­waną odzieżą. Przy­cię­łam rękawy tak, żeby przy­po­mi­nała kimono, i prze­wią­za­łam w talii brą­zo­wym win­ta­żo­wym paskiem. Na nogach mia­łam ścia­chane czer­wone sni­kersy do kostek. Wyglą­da­łam raczej dzi­wacz­nie niż mod­nie i wyróż­nia­ła­bym się w oto­cze­niu Lau­ren, gdzie wszyst­kie dziew­czyny ide­al­nie do sie­bie paso­wały za sprawą obci­słych dżin­sów i koszu­lek na ramiącz­kach.

Ruchem głowy poka­za­łam Isa­bel mój zeszyt.

– Wszystko gra. Będę miała oka­zję popra­co­wać nad nową pio­senką. Wiesz, że w domu nie mogę liczyć na chwilę samot­no­ści.

Isa­bel przy­tak­nęła. Wtedy kątem oka zoba­czy­łam jego. I zamar­łam.

Lucas Dun­ham. Sie­dział na ławce, oto­czony innymi chło­pa­kami z ostat­niej klasy, w blu­zie z kap­tu­rem zapię­tej po szyję, ze słu­chaw­kami wetknię­tymi w uszy, zapa­trzony w dal. Jakby był jed­no­cze­śnie obecny i nie­obecny. Rozu­mia­łam to uczu­cie.

Isa­bel powę­dro­wała wzro­kiem za moim spoj­rze­niem i wes­tchnęła.

– Wiesz, powin­naś go zagad­nąć.

Roze­śmia­łam się, czu­jąc, że palą mnie policzki.

– Pamię­tasz prze­cież, jak to było, kiedy pró­bo­wa­łam ostat­nim razem.

– Nerwy cię zja­dły i tyle.

– Nie mogłam wydo­być z sie­bie głosu. W ogóle. On, jego obłędna fry­zura i hip­ster­skie ciu­chy do reszty mnie wystra­szyły – dokoń­czy­łam szep­tem.

Patrząc na niego, Isa­bel prze­krzy­wiła głowę, jakby nie zga­dzała się z moją oceną jego wyglądu.

– Po pro­stu brak ci doświad­cze­nia. Zacznij od kogoś, o kim nie marzysz od dwóch lat.

– Wcale nie marzę o Luca­sie…

Zawie­si­łam głos, bo popa­trzyła na mnie wymow­nie. Miała rację. Marzy­łam o nim. Lucas był naj­praw­do­po­dob­niej naj­bar­dziej nie­sa­mo­wi­tym chło­pa­kiem… Choć wła­ści­wie go nie zna­łam, ale chyba wła­śnie to czy­niło tego faceta jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kłym. Był o rok star­szy ode mnie. Włosy miał ciemne i dłu­gie, a cho­dził zawsze w T-shir­tach jakichś kapel lub sta­rych szkol­nych koszul­kach polo – ten kon­trast spra­wiał, że nie potra­fi­łam w jaki­kol­wiek spo­sób go skla­sy­fi­ko­wać.

– Wybie­rzesz się ze mną i Gabrie­lem w następny pią­tek na podwójną randkę! – oznaj­miła nagle Isa­bel. – Znajdę ci part­nera.

– Odpada.

– Daj spo­kój. Minęło sporo czasu, odkąd byłaś na randce.

– To dla­tego, że jestem nie­zgraba i dzi­waczka, więc nie­szczę­śnik, który by się ze mną umó­wił, nie miałby z tego żad­nej frajdy.

– Nie­prawda.

Skrzy­żo­wa­łam ręce na piersi.

– Musisz po pro­stu wysko­czyć z kimś wię­cej niż raz… czy dwa… a się prze­kona, jaka jesteś fajna – zaprze­czyła Isa­bel, regu­lu­jąc paski swo­jej torby. – Nie widzę, żebyś była nie­zgrabą.

– Przy tobie też jestem totalną nie­zgrabą, ale ty się nie palisz, żeby zacząć mnie cało­wać, więc to tole­ru­jesz.

Isa­bel się zaśmiała i pokrę­ciła głową.

– Nie dla­tego to tole­ruję. Wytrzy­muję to, bo cię lubię. Musimy tylko zna­leźć chło­paka, przy któ­rym będziesz mogła być sobą.

Poło­ży­łam dłoń na sercu.

– I oto w ów gorący jesienny dzień Isa­bel roz­po­częła nie­wia­ry­godną wędrówkę w poszu­ki­wa­niu ado­ra­tora dla swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki. Wędrówka ta trwać mogła po kres jej żywota. Stać się miała próbą jej deter­mi­na­cji i wiary. Wio­dła ją na skraj obłędu i…

– Skończ już – prze­rwała mi Isa­bel, trą­ca­jąc mnie ramie­niem w bark. – Wła­śnie tego rodzaju podej­ście czyni sprawę nie­moż­liwą.

– To wła­śnie sta­ram się ci powie­dzieć.

– Nie przyj­muję tego do wia­do­mo­ści. Zoba­czysz. Wła­ściwy facet dla cie­bie jest na wycią­gnię­cie ręki.

Wes­tchnę­łam, a moje spoj­rze­nie znów zbłą­dziło w stronę Lucasa.

– Iz, nic mi nie trzeba, powaga. Ni­gdy wię­cej usta­wia­nych ran­dek.

– Dobra, ni­gdy wię­cej. Ale otwie­raj się na ludzi, bo może ci umknąć coś, co masz przed nosem.

Roz­po­star­łam ręce.

– Czyż ist­nieje ktoś bar­dziej otwarty ode mnie?

Isa­bel popa­trzyła na mnie scep­tycz­nie. Już nabrała powie­trza, żeby mi odpo­wie­dzieć, kiedy z dru­giej strony traw­nika dobiegł nas dono­śny głos.

– Tu jest! Szczę­śli­wej mie­sięcz­nicy!

Policzki Isa­bel pokra­śniały i odwró­ciła się w stronę Gabriela. Bie­giem poko­nał resztę dzie­lą­cej ich odle­gło­ści i pod­niósł ją w uści­sku. Wyglą­dali razem osza­ła­mia­jąco, oboje ciem­no­włosi, ciem­no­ocy i o oliw­ko­wej kar­na­cji. Dziw­nie było widzieć Gabriela u nas w szkole. Cho­dził do liceum na dru­gim końcu mia­sta i koja­rzył mi się ze spo­tka­niami po lek­cjach i week­en­do­wymi impre­zami.

– Hej, Lily – zwró­cił się do mnie, gdy już posta­wił Isa­bel. – Idziesz z nami? – Jego zapro­sze­nie wyglą­dało na szczere. Był z niego naprawdę fajny gość.

– Taki czad? Sły­sza­łam, że sta­wiasz, no to powie­dzia­łam: „Wcho­dzę w to”.

Isa­bel się śmiała.

– Świet­nie – powie­dział Gabriel.

– To był żart, Gabe – wyja­śniła Isa­bel.

– Aha.

– Tak. Mój przy­pa­dek nie wymaga spe­cjal­nej tro­ski. – Choć zaczy­na­łam już myśleć, że według nich tak jest.

– Nie, pew­nie, że nie. Po pro­stu źle się czuję z tym, że wcze­śniej cię nie uprze­dzi­łam – przy­znała Isa­bel.

Gabriel kiw­nął głową.

– To była nie­spo­dzianka.

– Jeśli będzie­cie mnie dalej tak hołu­bić, uciek­nie wam czas na jedze­nie. Leć­cie już. Baw­cie się dobrze. I… hmm… gra­tu­la­cje. Nie­dawno czy­ta­łam książkę o tym, że druga mie­sięcz­nica to począ­tek wiecz­no­ści.

– Serio? Eks­tra – powie­dział Gabe.

Isa­bel tylko prze­wró­ciła oczami i wal­nęła mnie w ramię.

– Trzy­maj się.

Zosta­łam na ścieżce sama, przy­glą­da­jąc się roz­ga­da­nym i roze­śmia­nym grup­kom ludzi wokół mnie. Obawy Isa­bel były nie­uza­sad­nione. Sama ze sobą czu­łam się dobrze. Cza­sem nawet to wola­łam.

Rozdział 2

Siedzia­łam na scho­dach przed szkołą, rysu­jąc w zeszy­cie trzy­ma­nym na kola­nach. Uzu­peł­ni­łam szkic spód­niczki o kilka kwiat­ków, potem poma­lo­wa­łam raj­stopy zie­loną kredką. Słu­chawki pul­so­wały, słu­cha­łam uko­cha­nej pio­senki jed­nej z moich ulu­bio­nych kapel, Blac­kout. Woka­listka, Lyssa Primm, była moją idolką, zarówno pod wzglę­dem stylu, jak i muzyki – genialna tek­ściarka, budząca szał ustami o bar­wie wiśni, win­ta­żo­wymi sukien­kami i gitarą, z którą się nie roz­sta­wała.

„Roz­chyl więd­nące płatki i świa­tło wpuść” – zagrało mi w uszach. Jedną nogą przy­tu­py­wa­łam sobie do taktu. Chcia­ła­bym się nauczyć grać tę pio­senkę na mojej gita­rze. Mia­łam nadzieję, że uda mi się jesz­cze poćwi­czyć.

War­kot mini­vana był na tyle gło­śny, że zagłu­szył muzykę, i nie musia­łam nawet pod­no­sić głowy, żeby wie­dzieć, że przy­je­chała moja mama. Zamknę­łam zeszyt, wepchnę­łam go do ple­caka, wyję­łam z uszu słu­chawki i wsta­łam. Na tyl­nym sie­dze­niu zoba­czy­łam moich młod­szych braci. Widocz­nie mama wcze­śniej ode­brała ich ze szkoły.

Otwo­rzy­łam drzwi od strony pasa­żera i powie­trze wokół wypeł­nił stary kawa­łek One Direc­tion, a ja odkry­łam, że moje miej­sce zajął maminy orga­ni­zer na kora­liki.

– Możesz wsko­czyć do tyłu? – zapy­tała mama. – Po dro­dze do domu muszę dostar­czyć klientce naszyj­nik.

Wci­snęła guzik i odsu­nęły się boczne drzwi, uka­zu­jąc obu moich młod­szych braci, wal­czą­cych o figurkę jakie­goś super­bo­ha­tera. Na zie­mię sto­czył się pla­sti­kowy kubek. Rozej­rza­łam się, żeby zoba­czyć, jak bar­dzo powin­nam się wsty­dzić. Par­king nie był już raczej zatło­czony. Nie­liczni ucznio­wie pako­wali się do swo­ich samo­cho­dów lub pokrzy­ki­wali coś do zna­jo­mych. Na mnie chyba nikt nie zwra­cał uwagi.

– Prze­pra­szam, że się spóź­ni­łam – dodała mama.

– Żaden pro­blem. – Zamknę­łam przed­nie drzwi, zgar­nę­łam kubek z asfaltu i pokle­pa­łam bra­ciszka po ple­cach. – Posuń się, Stwo­rze Dwa.

Strzep­nę­łam z sie­dze­nia okru­chy sero­wych kra­ker­si­ków i usia­dłam.

– Myśla­łam, że przy­je­dzie po mnie Ash­ley – powie­dzia­łam do mamy.

Moja star­sza sio­stra, Ash­ley, lat dzie­więt­na­ście, dys­po­no­wała wła­snym samo­cho­dem, pra­co­wała i stu­dio­wała. Ale że wciąż jesz­cze miesz­kała z nami (okra­da­jąc mnie z szansy na mój wła­sny pokój), miała wobec rodziny zobo­wią­za­nia. Jak choćby przy­wo­że­nie mnie ze szkoły.

– Dziś do późna pra­cuje w skle­piku na kam­pu­sie – przy­po­mniała mi mama. – Hej, czyż­byś narze­kała, że przy­jeż­dża po cie­bie twoja super-spoko-mama? – zażar­to­wała, śle­dząc mnie w lusterku wstecz­nym.

Roze­śmia­łam się.

– Czy super-spoko-mamy uży­wają słowa „spoko”?

– Odlo­towa? Bom­bowa? Nie­sa­mo­wita? – W samym środku tej wyli­czanki odwró­ciła się do mojego brata i powie­działa: – Wyatt, masz dzie­sięć lat, zostaw figurkę Jona­howi.

– A Jonah ma sie­dem! Tylko trzy mniej ode mnie. Dla­czego wszystko mu się należy?

Jonah strze­lił mnie łok­ciem w brzuch, pró­bu­jąc zwi­nąć mi figurkę Iron Mana.

– Teraz jest mój – oświad­czy­łam, wywo­łu­jąc okrzyk obu­rze­nia obu moich braci, bo zabra­łam im zabawkę i wrzu­ci­łam do bagaż­nika.

Mama wes­tchnęła.

– Nie wiem, jak to miało pomóc.

– Mojemu żołąd­kowi bar­dzo się to spodo­bało.

Obaj bra­cia prze­stali sko­wy­czeć i zachi­cho­tali, dowo­dząc sku­tecz­no­ści mojego stwier­dze­nia. Potar­mo­si­łam im czu­pryny.

– Jak było w szkole, Stwory?

Mama wdep­nęła hamu­lec, bo czarna beem­wu­cha zaje­chała jej drogę. Wysta­wi­łam rękę, żeby uchro­nić Jonaha przed wal­nię­ciem głową w opar­cie przed nim. Z zamknię­tymi oczami wie­dzia­ła­bym, kto to taki. Zatem z łatwo­ścią roz­po­zna­łam jego oświe­tlone słoń­cem falu­jące blond włosy. Cade miał wygląd chło­paka z sąsiedz­twa – był wysoki, sze­roko uśmiech­nięty, miał brą­zowe oczy jak u szcze­niaka – bra­ko­wało mu tylko ade­kwat­nej oso­bo­wo­ści.

– Ktoś tu nie nauczył się bez­piecz­nie jeź­dzić – mruk­nęła mama, gdy Cade już się odda­lał. Żało­wa­łam, że nie użyła klak­sonu.

– Wielu rze­czy jesz­cze się nie nauczył. – W tym ukła­da­nia rymo­wa­nych fra­szek.

– Znasz go?

– To Cade Jen­nings. Choć znany raczej jako Dżolo Jen­nings. – To przy­naj­mniej było chwy­tliwe. Ali­te­ra­cja. Nato­miast Magnes… Lily? Jakim cudem ktoś to jesz­cze pamię­tał?

– Tak go nazy­wają? – spy­tała mama. – Nie­zbyt to miłe.

– Nie nazy­wają – wymam­ro­ta­łam. Ale powinni. Bo brzmiało to nie­źle.

– Cade… – Mama zmru­żyła oczy, zasta­na­wia­jąc się.

– Isa­bel z nim cho­dziła. W pierw­szej kla­sie. – Dopóki nie pokłó­ci­łam się z Cade’em tak strasz­nie, że moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka musiała się opo­wie­dzieć po któ­rejś ze stron. Utrzy­my­wała potem, że zerwali ze sobą nie z mojego powodu, ale przy­pusz­cza­łam, że jed­nak tak. Po czę­ści mia­łam poczu­cie winy, po czę­ści zaś uwa­ża­łam, że oszczę­dzi­łam jej wielu roz­cza­ro­wań.

– Tak mi się wyda­wało, że znam skądś to imię – stwier­dziła mama, skrę­ca­jąc w prawo. – Był kie­dyś u nas w domu?

– Nie, nie był. – I bar­dzo dobrze. Cade bez wąt­pie­nia cze­piałby się mnie z powodu naszej nie­ustan­nie zagra­co­nej chaty. Ze względu na czwórkę dzie­cia­ków, kata­strofa była w nim sta­nem per­ma­nent­nym.

Isa­bel zacią­gnęła mnie kie­dyś do Cade’a, na jego czter­na­ste uro­dziny. Kiedy zapu­ka­ły­śmy i otwo­rzył, było po nim widać, jak przy­jął to, że mnie tam przy­wlo­kła.

– Co za nie­spo­dzianka uro­dzi­nowa – rzu­cił sar­ka­stycz­nie przez ramię, zmie­rza­jąc w głąb domu, a my z Isa­bel poszły­śmy w jego ślady.

– Możesz mi wie­rzyć, nie mia­łam ochoty tu przyjść! – zawo­ła­łam w odpo­wie­dzi.

Isa­bel przy­spie­szyła, żeby dogo­nić Cade’a, ja nato­miast sta­nę­łam jak kołek w wej­ściu. Wnę­trze domu było roz­le­głe i szo­ku­jąco białe. Nawet meble i wszel­kie ozdoby były tam białe. U mnie w domu biel nie ucho­wa­łaby się nawet przez sekundę.

Obra­ca­łam się powoli, chło­nąc wszystko wokół, gdy zza rogu wyj­rzała Isa­bel, pyta­jąc:

– Idziesz?

Głosy moich braci spro­wa­dziły mnie z otchłani wspo­mnień do samo­chodu i mojej rodziny. Wal­czyli teraz o paczuszkę m&m'sów.

– Ja zna­la­złem ją pod sie­dze­niem. To zna­czy, że jest moja – stwier­dził Wyatt.

Wycią­gnę­łam zeszyt i wró­ci­łam do szki­co­wa­nia spód­niczki.

– Hej, mamo, możemy kupić czarną nitkę? Skoń­czyła mi się.

Mama skrę­ciła w główną ulicę.

– Mogli­by­śmy zacze­kać do końca tygo­dnia? Twój tata koń­czy zle­ce­nie.

Tata pro­jek­to­wał meble jako wolny strze­lec. Ile aku­rat trafi mu się roboty, nie spo­sób było prze­wi­dzieć, podob­nie jak naszego domo­wego budżetu. Gene­ral­nie wszystko, co doty­czyło mojej rodziny, było nie­prze­wi­dy­walne.

– Jasne, oczy­wi­ście. – Posta­ra­łam się nie wes­tchnąć.

* * *

W domu, tuż za drzwiami, prze­sko­czy­łam nad stertą ple­ca­ków i poszłam do swo­jego pokoju.

– Poży­czam lap­topa – powia­do­mi­łam wszyst­kich, któ­rzy mie­liby ochotę to usły­szeć, i zgar­nę­łam kom­pu­ter z biurka w przed­po­koju.

Nikt nie zare­ago­wał.

Weszłam do swo­jego pokoju… no, do pokoju w poło­wie swo­jego. W tej czy­stej poło­wie. W tej poło­wie z poprzy­pi­na­nymi do ścian prób­kami tka­nin i wzor­ni­kami kolo­rów. Nie w tej z wycin­kami z kolo­ro­wych maga­zy­nów z pomy­słami na maki­jaż i cud­nymi cele­bry­tami. Choć od czasu do czasu i ta druga połowa znaj­do­wała moje uzna­nie.

A jako że Ash­ley teraz nie było, mogłam swo­bod­nie wal­nąć się na łóżko i odpa­lić YouTube. Poszu­ka­łam filmu z instruk­ta­żem, jak grać tę pio­senkę Blac­ko­utu. Nie była zbyt­nio znana, nie mia­łam więc pew­no­ści, czy znajdę kogoś, kto uczyłby grać ją na gita­rze. Musia­łam prze­le­cieć kilka stron, ale w końcu zna­la­złam. Posta­wi­łam lap­topa na swo­jej szafce.

Gitarę trzy­ma­łam pod łóż­kiem, w twar­dym fute­rale. I wcale nie prze­sa­dza­łam. Przy dwóch młod­szych bra­ciach to była koniecz­ność. Wycią­gnę­łam fute­rał i otwo­rzy­łam. Zapra­co­wa­nie na tę gitarę, moje dzie­cię, zajęło mi pół roku. Każdy piąt­kowy wie­czór poświę­ca­łam na pil­no­wa­nie bliź­nia­ków sąsia­dów, dwu­lat­ków. Ni­gdy nie opie­ko­wa­łam się trud­niej­szymi brzdą­cami. A to rze­czy­wi­ście coś, zwa­żyw­szy na ksywki, jakie nada­łam wła­snym bra­ciom. Ale było warto. Gitara oka­zała się dokład­nie taka, o jakiej marzy­łam. Miała ide­alne brzmie­nie. A gra­jąc na niej, czu­łam się mniej nie­zdar­nie niż zwy­kle. Mia­łam nawet wra­że­nie, że to coś, do czego jestem powo­łana. Wła­śnie to. Wszystko inne zni­kało.

No i znik­nęło, ale na krótko. Wła­śnie zaczę­łam ukła­dać palce do pierw­szego akordu, gdy drzwi do mojego… naszego… pokoju otwo­rzyły się z trza­skiem.

– Lily! – zawo­łał Jonah, wbie­ga­jąc i śli­zgiem zatrzy­mu­jąc się przede mną. – Patrz! Ząb mi się rusza. – Roz­dzia­wił usta i pchnął języ­kiem prawą górną jedynkę. Nic się nie poru­szyło.

– Eks­tra, koleżko.

– Okej, pa! – Wybiegł tak szybko, jak wbiegł.

– Zamknij drzwi! – wrza­snę­łam za nim, ale albo nie usły­szał, albo nie chciał usły­szeć. Wes­tchnę­łam, wsta­łam i sama je zamknę­łam. Potem znów sku­pi­łam się na fil­mie i swo­jej gita­rze. Dwie minuty póź­niej usły­szałam puka­nie i poja­wiła się mama.

– Twoja kolej opróż­nić zmy­warkę.

– Mogę to naj­pierw dokoń­czyć? – zapy­ta­łam, ruchem głowy wska­zu­jąc gitarę.

– Nie zacznę robić kola­cji, dopóki zlew nie będzie pusty, a zlew nie będzie pusty, dopóki zmy­warka nie będzie pusta.

– Okej, już tam idę. – Zamknę­łam oczy i jesz­cze raz brzdąk­nę­łam, tak by dźwięki gitary wibro­wały mi w rękach. Cudow­nie się odprę­ży­łam.

– Pospiesz się, Lily! – zawo­łała mama.

Grrr.

* * *

Następ­nego ranka, przed szkołą, wpa­dłam do kuchni, żeby wsza­mać tro­chę płat­ków. Mama już wcze­śniej zawio­zła Jonaha i Wyatta, a teraz skła­dała pra­nie w pokoju. Moja sio­stra Ash­ley wciąż jesz­cze się szy­ko­wała (co zaj­mo­wało jej całe godziny), nato­miast tata sie­dział przy kuchen­nym stole, czy­ta­jąc gazetę.

Wyję­łam ze spi­żarki pudło płat­ków i nasy­py­wa­łam je do miski, gdy dostrze­głam na bla­cie coś, co mnie osła­biło do reszty, aż pokrę­ci­łam głową. Na beżo­wym gra­ni­cie leżały dwa naszyj­niki, a pod każ­dym z nich mała kar­teczka. Przy wisiorku po pra­wej na papie­rze wid­niały dwa znaczki odha­cze­nia. Przy tym po lewej rów­nież dwa.

– Nie – powie­dzia­łam.

Tata na­dal czy­tał gazetę przy kuchen­nym stole.

– Po pro­stu zagło­suj. To nic wiel­kiego.

– Mówi­cie, że nic wiel­kiego, a potem robi­cie z tego wielką sprawę. Czyją przy­ja­ciółkę tym razem zacią­gną­łeś do gło­so­wa­nia?

– Gło­so­wa­nie jest przy­wi­le­jem. Tu nikt nikogo nie zaciąga. To wszystko dobra zabawa.

– No to oba są rów­nie ładne. Gło­suję na oba.

– Odpada. Musisz wybrać.

– Z cie­bie i mamy jest para dzi­wa­ków. Skoro wy wypra­wia­cie takie dzi­wac­twa, nie ma dla nas żad­nej nadziei.

Nala­łam sobie mleka i usia­dłam przy stole. Gazeta na­dal leżała przed tatą, jakby wciąż czy­tał. A prze­cież pró­bo­wał uśpić mnie fał­szy­wym poczu­ciem bez­pie­czeń­stwa. Uda­wał, że ta rywa­li­za­cja to nic waż­nego.

– Wiesz, że mama nie da ci spo­koju, dopóki nie zagło­su­jesz – powie­dział.

– Z pew­no­ścią. To mamie na tym zależy. Powiedz mi tylko, który jest twój, a zagło­suję na niego.

– Lil, to byłoby oszu­stwo.

– Czemu zapo­cząt­ko­wa­li­ście tę tra­dy­cję? Mama nie bie­rze się do two­jej roboty i nie pró­buje cię pobić w dzie­dzi­nie fiku­śnie rzeź­bio­nych mebli.

– Na pew­niaka by wygrała – zaśmiał się tata.

Zja­dłam tro­chę płat­ków. Żeby pchnąć myśli na inne tory, zapy­ta­łam:

– Po co wciąż jesz­cze kupu­jemy tę gazetę? Wiesz, że te same histo­rie możesz zna­leźć w inter­ne­cie… już od wczo­raj?

– Lubię trzy­mać słowa w rękach.

Roze­śmia­łam się, zaraz jed­nak umil­kłam, bo na odwro­cie strony, którą tata trzy­mał przed sobą, zoba­czy­łam coś, co zmie­niło moją opi­nię o gaze­tach.

Nagle zapa­ła­łam miło­ścią do gazet.

„Kon­kurs na pio­senkę. Wygraj pięć tysięcy dola­rów i trzy­ty­go­dniowy inten­sywny kurs u wybit­nego pro­fe­sora muzy­ko­lo­gii w Insty­tu­cie Her­ber­gera. By dowie­dzieć się wię­cej, odwiedź naszą stronę! www.her­ber­ge­rin­sti­tute.edu”.

– Gotowa do drogi? – spy­tała Ash­ley, wcho­dząc do kuchni. Jesz­cze zie­wała, ale jak zwy­kle była ide­al­nie odsta­wiona, w dżin­sach rur­kach, różo­wym T-shir­cie z dekol­tem w łódkę i w butach na plat­for­mach, z wło­sami w koń­ski ogon i nie­na­gan­nym maki­ja­żem. Choć były­śmy do sie­bie podobne – takie same dłu­gie kasz­ta­nowe włosy, orze­chowe oczy i piegi – total­nie róż­nił nas styl. W mojej szkole Ash­ley dobrze paso­wa­łaby do Lau­ren i Sashy.

– Co takiego? – Patrząc na sio­strę, zamru­ga­łam zdez­o­rien­to­wana. – To zna­czy tak. Słu­chaj, tato, mogę?

Tata spoj­rzał na swój tale­rzyk i leżą­cego na nim do połowy zje­dzo­nego baj­gla, wzru­szył ramio­nami i pod­su­nął mi go.

– Fuj. Nie, tę gazetę.

– Gazetę? Chcesz czy­tać gazetę?

– Tak.

Pode­szła do nas Ash­ley i porwała z jego tale­rzyka baj­gla.

– Hej, on był dla Lily.

– Nie, nie był! – zawo­ła­łam. – Ja chcę gazetę, a nie baj­gla.

Mruk­nął.

– Nie, nawet za dru­gim razem nie zabrzmiało to wia­ry­god­niej niż za pierw­szym.

– Bar­dzo śmieszne, tato.

– Dosta­niesz gazetę, jeśli zagło­su­jesz.

Prze­wró­ci­łam oczami, odsu­nę­łam krze­sło od stołu i wró­ci­łam przyj­rzeć się naszyj­ni­kom. Ten po pra­wej był ozdo­biony piór­kami. Mama prze­cho­dziła wła­śnie fazę piór­kową. Nor­mal­nie uwiel­bia­łam biżu­te­rię mamy, piórka jed­nak były jak na mój gust zbyt hipi­sow­skie. Innym, jak widać, się podo­bały. Pod­nio­słam ten po lewej.

– Tu masz swo­jego zwy­cięzcę.

Tata wyrzu­cił w górę pięść.

– Zagło­so­wała na mój, Emily.

Wycią­gnę­łam rękę.

Tata wrę­czył mi gazetę, uca­ło­wał w poli­czek i wyszedł, z całą pew­no­ścią szu­kać mamy.

– Śmieszne, że uwa­żają, iż nie wiemy, który jest czyj – stwier­dziła Ash­ley. – I że wygrana za każ­dym razem musi być o włos.

– Myślę, że powin­ny­śmy się posta­rać, żeby mama za każ­dym razem spek­ta­ku­lar­nie wygry­wała, bo wtedy może skoń­czy­liby z tą rywa­li­za­cją.

– To dobrze służy dowar­to­ścio­wa­niu taty. Jedźmy już do two­jej szkoły, mała.

Przy­ci­snę­łam gazetę do piersi, tuląc zawarte w niej słowa, i ruszy­łam za sio­strą. Teraz pozo­stało mi tylko napi­sać dosko­nałą pio­senkę i wygrać ten kon­kurs.

Rozdział 3

Chemia miała w sobie coś takiego, że odpa­lała mi w gło­wie natłok myśli. Moż­liwe, że powo­do­wał to miks nud­nego przed­miotu, mono­ton­nie mówią­cego nauczy­ciela i lodo­wa­tego krze­sła. Zasta­na­wia­łam się, czy ist­nieje wzór che­miczny wyja­śnia­jący, dla­czego za sprawą połą­cze­nia tych trzech czyn­ni­ków mózg się roz­łazi. Nie, to nie­tra­fione okre­śle­nie. Mój mózg wcale się nie lenił. Napeł­niał się. Był mózgiem hiper­ak­tyw­nym. Mózgiem unie­moż­li­wia­ją­cym sku­pie­nie się na sło­wach opusz­cza­ją­cych ospale usta pana Ortegi. A może to, co mówił, wędro­wało z nie­prze­cięt­nie niską pręd­ko­ścią?

Dzi­siaj pośród wszyst­kich tych nor­mal­nych myśli i słów, któ­rych nie mia­łam moż­li­wo­ści zapi­sy­wać w zeszy­cie, koła­tała się też pio­senka, którą dzień wcze­śniej uczy­łam się grać na gita­rze. Ten kawa­łek mnie drę­czył – uko­chany, a zara­zem znie­na­wi­dzony. Uwiel­bia­łam go, bo był genialny, taki, że pra­gnie się napi­sać coś rów­nie dobrego. Nie­na­wi­dzi­łam, gdyż wie­dzia­łam, że cokol­wiek stwo­rzę, nie będzie mu dorów­ny­wało pod żad­nym wzglę­dem.

A cały czas cho­dził mi po gło­wie tam­ten kon­kurs.

Jak zamie­rza­łam go wygrać? I jak w ogóle mia­ła­bym w nim wystar­to­wać?

Mój ołó­wek zawisł nad kartką – nad tą jedną jedyną, na którą pozwo­lił mi pan Ortega. Gdy­bym tak mogła zapi­sać tekst tam­tej pio­senki, znik­nę­łaby z mojej głowy, umoż­li­wia­jąc mi sku­pie­nie się na lek­cji. Ale ta kartka miała się zna­leźć przed panem Ortegą dokład­nie za czter­dzie­ści pięć minut. Czter­dzie­ści pięć minut? Ta lek­cja zawsze toczyła się bez końca. O czym on wła­ści­wie mówił? O żela­zie. Coś na temat wła­ści­wo­ści żelaza. Napi­sa­łam na kartce słowo „żelazo”.

Potem mój ołó­wek, jakby wie­dziony wła­snym umy­słem, prze­wę­dro­wał na drew­no­po­dobny blat i zapi­sał tam słowa roz­brzmie­wa­jące wciąż w mojej gło­wie.

„Roz­chyl więd­nące płatki i świa­tło wpuść”.

Doda­łam rysu­nek sło­neczka doty­ka­ją­cego pro­mie­niami nie­któ­rych słów. Zostały mi jesz­cze czter­dzie­ści trzy minuty lek­cji.

* * *

Aku­rat zapi­sy­wa­łam coś w swoim zeszy­cie, jed­no­cze­śnie idąc kory­ta­rzem – czyli robi­łam to, czego mimo wie­lo­krot­nego powta­rza­nia nie dopro­wa­dzi­łam jesz­cze do per­fek­cji – kiedy usły­sza­łam śmiech.

Pomy­śla­łam, że to ja go wywo­ła­łam, więc pod­nio­słam wzrok. Nie cho­dziło jed­nak o mnie.

Jakiś ciem­no­włosy chło­pak – moż­liwe, że pierw­szak – stał na środku kory­ta­rza, przy­ci­ska­jąc książki do piersi. Na czubku jego głowy w ide­al­nej rów­no­wa­dze spo­czy­wał kij do bejs­bola. Za chło­pakiem stał Cade Jen­nings z rękoma po obu jego stro­nach, jakby wła­śnie wypu­ścił z nich ten kij.

– Rzuć mi piłkę – pole­cił swo­jemu przy­ja­cie­lowi Mike’owi, sto­ją­cemu naprze­ciw niego i nie­szczę­snego pierw­szaka.

Mike zro­bił to i teraz Cade sta­rał się wykom­bi­no­wać, jak dosię­gnąć kija, by dało się poło­żyć na nim piłkę. Chło­pa­czek wyglą­dał na zanadto prze­ra­żo­nego, by się ruszyć.

– Potrze­buję krze­sła. Niech ktoś znaj­dzie mi krze­sło – powie­dział Cade i ludzie momen­tal­nie pognali speł­nić jego życze­nie. Kij zaczął się chy­bo­tać, potem spadł, poto­czył się po pod­ło­dze i w końcu zatrzy­mał pod szaf­kami.

– Poru­szy­łeś się, koleś – zga­nił pierw­szaka Cade.

– Spró­buj jesz­cze raz! – zawo­łał ktoś z tłumu gapiów.

Cade bły­snął swoim sze­ro­kim, ide­al­nie bia­łym uśmie­chem. Tym samym, któ­rym czę­sto się posłu­gi­wał, zna­jąc jego moc. Ścią­gnę­łam brwi. Chyba tylko ja byłam na niego odporna.

I choć wola­ła­bym nie zwra­cać uwagi na sie­bie, wie­dzia­łam, że chyba powin­nam pomóc temu gnę­bio­nemu chło­pacz­kowi.

Nie byłam jed­nak pewna, co mogła­bym zro­bić. Bar­dzo dobrze wie­dzia­łam, jak to jest zna­leźć się nie­chcący w cen­trum uwagi za sprawą Cade’a Jen­ningsa…

Wró­ci­łam myślą do lek­cji wuefu w pierw­szej kla­sie. Nie nale­ża­łam do dziew­czyn, które uwa­żają, że są we wszyst­kim bez­na­dziejne. Zna­łam jed­nak swoje słabe strony, a wuef był jedną z nich. Sed­nem pro­blemu zaś była koedu­ka­cyjna koszy­kówka. Dla­tego robi­łam wtedy, co w mojej mocy, by w miarę moż­no­ści trzy­mać się jak naj­da­lej od piłki.

Z jakie­goś powodu, czy jak się póź­niej zorien­to­wa­łam – naj­praw­do­po­dob­niej z czy­stej zło­śli­wo­ści, piłka cały czas leciała w moją stronę. Rzu­cana przez moją dru­żynę i przez prze­ciwną. I ni­gdy nie uda­wało mi się jej zła­pać. Przy­po­mi­nało to grę w zbi­jaka, w któ­rej byłam jedy­nym celem. Obe­rwa­łam w ramię, plecy, nogę. Wtedy sie­dzący na try­bu­nach Cade zakrzyk­nął tak, by wszy­scy sły­szeli:

– Taką ener­gię ona posia­dła, że każda piłka pro­sto w nią wpada. Jak czarna dziura. Jak magnes. Lily Abbott, znana jako Magnes.

Ostat­nie słowa wypo­wie­dział tonem ze zwia­stu­nów fil­mo­wych. Zupeł­nie, jakby zmie­niał mnie w jakąś nie­po­radną super­bo­ha­terkę. Potem mał­po­wała go już cała sala gim­na­styczna, naśla­du­jąc ten ton i zano­sząc się śmie­chem.

Śmiali się i śmiali, a ten śmiech na zawsze pozo­stał mi w uszach, tak jak ksywka Magnes naj­wy­raź­niej utkwiła im wszyst­kim w gło­wach.

A teraz tu, na kory­ta­rzu, znów roz­legł się ten sam rodzaj śmie­chu wywo­ła­nego wido­kiem naj­śwież­szej ofiary Cade’a.

Odchrząk­nę­łam i powie­dzia­łam:

– Patrz­cie no, grają w to, kto ma bar­dziej zakuty łeb. Cade czy jego kij. – Ski­nę­łam głową, pró­bu­jąc wska­zać tam­temu chło­pa­kowi, żeby się zmył, dopóki odwra­cam uwagę jego prze­śla­dowcy. Usta Cade’a roz­cią­gnęły się w jesz­cze więk­szym uśmie­chu, gdy obci­nał mnie wzro­kiem, od czubka głowy i wło­sów – któ­rych fale pod jego bacz­nym okiem wyda­wały się jesz­cze bar­dziej wariac­kie niż nor­mal­nie – po moje mar­tensy z nie­pa­su­ją­cymi do sie­bie sznu­ro­wa­dłami.

– Patrz­cie no, oto mier­nik ubawu. Za dobrze się tu bawimy, Lily?

– Widzę tu tylko jedną osobę mającą ubaw.

Rozej­rzał się po kory­ta­rzu, na któ­rym było aż gęsto od uczniów.

– Widocz­nie masz coś z oczami. – Zni­żył głos. – Już kumam. Ciężko tu dostrzec kogoś poza mną, co?

Wygrałby, gdy­bym dała poznać, jak bar­dzo się ziry­to­wa­łam.

– Jestem tu po to, by uchro­nić przed twoją aro­gan­cją kolejną duszyczkę – powie­dzia­łam przez zaci­śnięte zęby.

Choć może nikogo tak naprawdę nie rato­wa­łam. Tam­ten chło­pak nawet nie drgnął. Sze­roko otwo­rzy­łam mu drogę ucieczki, a on wciąż tam ster­czał. A nawet otwo­rzył usta i powie­dział:

– A gdy­byś tak naj­pierw poło­żył piłkę na kiju, a dopiero potem kij na mojej gło­wie?

Cade pokle­pał go po ple­cach.

– Nie­zły pomysł. Gdzie ten kij?

Wes­tchnę­łam. Nie było powodu do inter­wen­cji. Chło­pa­czek widocz­nie lubił być gnę­biony. Ruszy­łam dalej.

– Następ­nym razem, Magnes, podejdź do nas wcze­śniej. Nie chcie­li­by­śmy, żeby znów coś wymknęło się nam z rąk – zawo­łał Cade, potę­gu­jąc jesz­cze śmie­chy.

W piersi wez­brał mi gniew i odwró­ci­łam się gwał­tow­nie.

– Sły­sza­łeś kie­dyś o ali­te­ra­cji? Powi­nie­neś się z nią zapo­znać. – Kijowa była ta kon­tra. Argu­ment dla wta­jem­ni­czo­nych, który ni­gdy by do niego nie dotarł, ale tylko taki przy­szedł mi do głowy. Towa­rzy­stwo wokół niego śmiało się jesz­cze gło­śniej. Odwró­ci­łam się i zro­bi­łam wszystko, by odda­lić się z nor­malną szyb­ko­ścią.

Rozdział 4

Zamie­rzam wystar­to­wać w kon­kur­sie na pio­senkę – oznaj­mi­łam.

Ręka Isa­bel zasty­gła w bez­ru­chu, gdy się­gała po piżamę. Był piąt­kowy wie­czór, a my sie­dzia­ły­śmy u niej w domu i zaraz mia­ły­śmy obej­rzeć jakiś hor­ror. Z ogło­sze­niem moich pla­nów zwle­ka­łam od momentu, kiedy dzień wcze­śniej prze­czy­ta­łam o tym kon­kur­sie, cały czas to wszystko roz­wa­ża­jąc. Teraz wypo­wie­dzia­łam je na głos. To ozna­czało, że będę musiała się ich trzy­mać. I będę się ich trzy­mać.

– Naprawdę? – W jej gło­sie czuło się wię­cej niż tylko odro­binę scep­ty­cy­zmu.

Rzu­ci­łam się na jej kró­lew­skie łoże i zapa­trzy­łam w przy­pięty do sufitu por­tret Ein­ste­ina. Jak zawsze zasta­no­wiło mnie, jak mogła spać, gdy tak na nią patrzył. Mnie zawsze przy­cho­dziło to z tru­dem.

Mimo to uwiel­bia­łam noco­wać u Isa­bel. Była jedy­naczką, więc jej dom wyda­wał mi się oazą spo­koju. Zawsze jadły­śmy kola­cję z jej rodzi­cami – dziś były to prze­pyszne domowe tama­les z ryżem i fasolą – a potem szły­śmy na górę, by urzę­do­wać w jej ogrom­nym pokoju z roz­kła­daną kanapą, tele­wi­zo­rem i minia­tu­rową lodówką do prze­cho­wy­wa­nia die­te­tycz­nej coli i lodów.

– Uwa­żasz, że nie dam rady? – zapy­ta­łam ją, marsz­cząc czoło.

– Nie o to cho­dzi, Lil. Jestem pewna, że twoje pio­senki są świetne – odpo­wie­działa Isa­bel, wycią­ga­jąc piżamę z szu­flady komódki. – Powie­dzia­ła­bym ci to z peł­nym prze­ko­na­niem, gdy­byś podzie­liła się któ­rąś ze mną, swoją naj­lep­szą przy­ja­ciółką na świe­cie.

Jęk­nę­łam.

– Wiem. Przy­kro mi. Jesz­cze żad­nej nie skoń­czy­łam.

– Zawsze to powta­rzasz. Jak więc zamie­rzasz wystar­to­wać w kon­kur­sie, skoro nawet ze mną nie chcesz podzie­lić się pio­senką?

Ukry­łam twarz w dło­niach.

– Nie wiem.

Usia­dła na łóżku obok mnie.

– Prze­pra­szam. Wiem, że dasz radę, Lil. Musisz tylko uwie­rzyć w sie­bie.

– Dzięki, mamo.

– Nie bądź wredna. Sta­ram się ci pomóc.

Opu­ści­łam ręce i spoj­rza­łam na nią.

– Wiem.

– Opo­wiedz mi o tym kon­kur­sie.

Opar­łam się na łok­ciach.

– Orga­ni­zuje go Insty­tut Her­ber­gera – zaczę­łam.

Isa­bel zaparło dech w pier­siach, sze­roko otwo­rzyła ciemne oczy.

– Och, łał. Lil, to dopiero pre­stiż.

Kiw­nę­łam głową i zde­ner­wo­wana zaję­łam się roz­dwo­jo­nymi koń­ców­kami moich wło­sów.

– Wiem. W każ­dym razie nagroda wynosi pięć tysięcy dola­rów, co samo w sobie, oczy­wi­ście, jest nie­sa­mo­wite. Ale jesz­cze lep­szy będzie trzy­ty­go­dniowy kurs u jed­nego z pro­fe­so­rów.

Isa­bel się uśmiech­nęła.

– To grubo. Pozna­nie takiego pro­fe­sora mogłoby uła­twić przy­ję­cie, prawda?

Przy­tak­nę­łam. Sta­ra­łam się za wiele o tym nie myśleć. Wygrana w kon­kur­sie nie tylko przy­nio­słaby pie­nią­dze umoż­li­wia­jące opła­ce­nie stu­diów, na co moi rodzice nie mogli sobie pozwo­lić, ale i pomo­głaby mi zakwa­li­fi­ko­wać się do uczel­nia­nego pro­gramu muzycz­nego, o któ­rym od lat marzy­łam.

– Zdradź mi więc coś. Choćby pomysł na pio­senkę. – Wska­zała zie­lono-fio­le­towy zeszyt leżący na spo­czy­wa­ją­cym na pod­ło­dze worku z moimi rze­czami na noc.

Ogar­nęło mnie onie­śmie­le­nie, wzru­szy­łam więc ramio­nami.

– Mam kilka pomy­słów. Muszę je doszli­fo­wać. Przed­sta­wię ci je, ale nie teraz.

Prze­wró­ciła oczami, a potem wstała, żeby prze­brać się w piżamę.

– Cykor.

Rzu­ci­łam w nią jedną z moich skar­pet, a potem znów wycią­gnę­łam się na wznak i w moim polu widze­nia poja­wił się pla­kat na sufi­cie. Miała rację. Był ze mnie totalny cykor.

– Mam wra­że­nie, że Ein­stein mnie osą­dza.

– Zapewne tak. Może przej­rzał twój zeszyt.

Zaśmia­łam się i wycią­gnę­łam z worka piżamę.

Isa­bel zmie­niła temat, żebym ja nie musiała tego robić.

– Dziś jeden film czy dwa? – Tak zaszy­fro­wała pyta­nie: „Jak szybko kła­dziemy się spać?”.

Uśmiech­nę­łam się.

– Dwa. Przed nami cała noc.

* * *

Tele­fon zabrzę­czał tuż przy moim udzie, więc usia­dłam natych­miast na roz­kła­da­nej kana­pie Isa­bel, chwi­lowo jesz­cze zdez­o­rien­to­wana. Przede mną migo­tał błę­ki­tem ekran tele­wi­zora. Przez żalu­zje prze­świ­ty­wało blade świa­tło poranka. Tele­fon prze­stał brzę­czeć, ale po dzie­się­ciu sekun­dach znów zaczął.

– Halo? – ode­zwa­łam się, wciąż zaspana.

– Lily. – To był tata. – Twój brat ma dzi­siaj ostatni mecz. Pamię­tam, jak mówi­łaś, że chcia­ła­byś jakiś obej­rzeć. Nie chcia­łem pozba­wiać cię tej oka­zji.

– Która godzina?

– Ósma rano.

Ziew­nę­łam. Zasnę­ły­śmy z Isa­bel dopiero po trze­ciej. Mimo to pró­bo­wa­łam wziąć się w garść.

– Ow­szem, chęt­nie się wybiorę.

– Okej, zgarnę cię po dro­dze naj­póź­niej za dwa­dzie­ścia minut.

– Dzięki.

– Kto to był? – jęk­nęła ze swo­jego łóżka Isa­bel. Usia­dła, a zazwy­czaj ide­alne sprę­żynki jej czar­nych loków przy­le­gały teraz pła­sko do jej głowy.

Moje włosy znacz­nie trud­niej było opa­no­wać.

– Mój tata. Śpij dalej. Muszę się zbie­rać.

– Co takiego? Dla­czego? A nale­śniki?

– Następ­nym razem. Stwór Dwa ma mecz piłki noż­nej, o któ­rym zapo­mnia­łam.

– On zawsze ma mecz piłki noż­nej.

– W tym roku jesz­cze na żad­nym nie byłam. Obie­ca­łam mu, że będę.

Isa­bel znów klap­nęła na poduszkę z już zamknię­tymi oczami.

– Okej. Widzimy się w ponie­dzia­łek.

Rozdział 5

W ponie­dzia­łek wystar­czyły cztery minuty, żebym to dostrze­gła. Wypa­ko­wa­łam książkę, ołó­wek i poje­dyn­czą kartkę. Pan Ortega zaczął swój wykład. Moje spoj­rze­nie powę­dro­wało ku fra­zie z pio­senki, którą w pią­tek zapi­sa­łam na bla­cie. I wtedy zoba­czy­łam pod moim następny wers, zapi­sany nowymi dla mnie, dru­ko­wa­nymi lite­rami.

„Nim noc już wkrótce przy­woła cie­nie”.

To był następny wers tej pio­senki. Jak to? Nie wie­dzia­łam, co o tym myśleć. Jesz­cze ktoś z tej szkoły słu­chał mojej ulu­bio­nej muzyki alter­na­tyw­nej? Widocz­nie nie ja jedna nudzi­łam się na tych lek­cjach.

Uśmiech­nę­łam się, a potem szybko napi­sa­łam pod tym wer­sem:

„Blac­kout rzą­dzi. Jak doro­snę, chcę być Lyssą Primm. Jestem pod wra­że­niem, że ich znasz”.

Zasta­na­wia­łam się, jak czę­sto sprzą­taczki wycie­rają te blaty. Ta wia­do­mość praw­do­po­dob­nie nawet nie zdąży dotrzeć do adre­sata. Nie miało to jed­nak zna­cze­nia; uszczę­śli­wiła mnie sama świa­do­mość, że ktoś jesz­cze w tej szkole ma tak wyborny gust muzyczny. Cie­ka­wiło mnie, czy znam tego kogoś. Liceum Mor­risa nie było małą szkołą. Ale z pra­cowni che­micz­nej korzy­stali tylko trze­cio­kla­si­ści – co wyklu­czało osobę, o któ­rej w pierw­szej kolej­no­ści pomy­śla­łam – czyli Lucasa. On wyglą­dał na takiego, co mógł gusto­wać w niszo­wych kape­lach, podob­nie jak ja. Ale był z klasy star­szej. To jed­nak i tak nale­żało uznać tylko za pobożne życze­nia, bo praw­do­po­do­bień­stwo, że napi­sał to ktoś mi znany, wyda­wało się małe.

Pan Ortega. A jeśli to on pozo­sta­wił tę wia­do­mość? Pan Ortega fanem Blac­kout? Roz­śmie­szyła mnie ta myśl. Na całego. Szybko spoj­rza­łam przed sie­bie. Ale nauczy­ciel był wła­śnie w środku jakie­goś wywodu i na szczę­ście chyba nie zauwa­żył mojego wybu­chu śmie­chu.

Ina­czej niż sie­dząca obok mnie Lau­ren, wnio­sku­jąc po wyra­zie jej twa­rzy. Zna­łam tę minę. Zasad­ni­czo była to niema wer­sja pyta­nia: czemu z cie­bie taka dzi­waczka? Pomy­śla­łam, czy nie powie­dzieć jej, że wyobra­zi­łam sobie pana Ortegę w tańcu, uzna­łam jed­nak, że nic by to nie dało. Poza tym zdą­ży­łam już poznać na wła­snej skó­rze, czym się koń­czy mówie­nie rze­czy nie­pa­su­ją­cych do oko­licz­no­ści, więc tylko wzru­szy­łam ramio­nami.

Potem znów zer­k­nę­łam na zapi­ski na bla­cie.

Reszta lek­cji upły­nęła mi chyba odro­binę szyb­ciej niż nor­mal­nie.

* * *

Na kory­ta­rzu zła­pa­łam Isa­bel.

– Coś ty taka uśmiech­nięta? – zapy­tała.

– Ja się zawsze uśmie­cham.

Pośmiała się z tego, zaraz jed­nak umil­kła.

– Okej, rze­czy­wi­ście dużo się uśmie­chasz, zwy­kle jed­nak nie w szkole.

– To dla­tego, że liceum tłamsi duszę.

– Nie ma co dra­ma­ty­zo­wać – stwier­dziła.

– W sumie tak. – Ale miała rację. Było mi teraz lekko i widzia­łam tylko jeden powód takiego stanu. – Koja­rzysz tę kapelę, o któ­rej ci opo­wia­da­łam? Blac­kout?

Zatrzy­ma­ły­śmy się przy jej szafce i wyjęła z ple­caka kilka ksią­żek, żeby je do niej upchnąć.

– Nie. Co takiego śpie­wają?

Cicho zanu­ci­łam kilka wer­sów jed­nej z pio­se­nek, a gdy nic jej nie zaświ­tało, prze­rzu­ci­łam się na inną.

– Nic? – Już kilka razy jej to pusz­cza­łam. Zasko­czyło mnie, że nic nie pamięta.

– Sorki, ale lubisz dziwną muzykę – pod­su­mo­wała Isa­bel, zamy­ka­jąc z uśmie­chem szafkę.

– Pew­nie chcia­łaś powie­dzieć, że nie­sa­mo­witą, ale niech ci będzie.

– I co z nimi?

– Ktoś jesz­cze ich koja­rzy.

– To chyba dobrze dla tej kapeli, że nie jesteś jej jedyną fanką.

Uśmiech­nę­łam się.

– Nie. Mam na myśli kogoś stąd, ze szkoły. Napi­sa­li­śmy sobie na sto­liku kilka lini­jek jed­nego z tek­stów. To było super.

– Bazgra­łaś po sto­liku? Chcesz naro­bić sobie kło­po­tów?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki