Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka jest wyjątkowym zbiorem ironicznych i bezlitosnych felietonów autorstwa Stanisława Lema, publikowanych w ,,Tygodniku Powszechnym” w latach 2005–2006.
Słynny pisarz, dzieląc się z czytelnikami swoimi opiniami, poglądami i obserwacjami, nie oszczędzał w felietonach nikogo: ani polityków, ani tak zwanych opiniotwórczych środowisk.
Rasa drapieżców to nie tylko ostatnie teksty światowej sławy pisarza i filozofa, ale dowód niebywałej inteligencji, ironii i poczucia humoru w sposobie opisywania współczesnych zdarzeń, które nieuchronnie zmierzają do chaosu.
„Świat znajduje się w sytuacji, którą już tu opisywałem za pomocą pewnego modelu: okrągły bochen chleba, na nim kulka. Nie wiemy, w którą stronę potoczy się ona z tej wypukłości, wiemy jednak, że kiedy już zacznie się toczyć, będzie przyspieszała”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 202
Po dzwonku
Pani Urszula Kozioł podkreślała niedawno w „Odrze” całkowite désintéressement telewizji dla spraw kultury. Nie chodzi o walki polityczne ani narzekania na temat stanu nauki, tylko po prostu o literaturę i sztuki piękne, które nie polegają na tym, że ktoś pakuje genitalia na krzyż albo wsadza krucyfiks do nocnika. Est modus in rebus!
Potem zobaczyłem w telewizji program z okazji przyznania Mrożkowi Złotego Berła Fundacji Kultury Polskiej; niby miał to być benefis. Pokazano coś w rodzaju siekanki ze sztuk Mrożka, nie było wiadomo, gdzie jedna się kończy, a druga zaczyna, trochę tak, jakby je przepuszczono przez niszczarkę i kawałki posklejano na nowo. Znam dobrze sztuki Mrożka, ale nie potrafiłem się zorientować, skąd co jest. Pomyślałem: może nie patrzyłem uważnie, więc obejrzałem drugi raz, bo program powtórzono. I dalej to samo.
Mrożkowi sto razy należą się wszelkie nagrody, przecież to jest postać, która może stanąć obok Gombrowicza, i było mi bardzo przykro, że jego znakomitość została tak potraktowana, choć program nadano, owszem, w porze tak zwanej dużej oglądalności. Czekałem później na jakieś odzewy krytyczne – ale nic, nikt nawet nie kichnął. Odwalone, odbębnione, kurtyna spadła i koniec.
Trudno się zresztą dziwić, skoro nie ma u nas obiegu informacji w dziedzinie kultury sensu stricto, nie ma polemik, omówień i tak dalej. Dostaję wydawany w Bydgoszczy „Kwartalnik Artystyczny”; pismo na niezłym poziomie, ale nakład jego wynosi sześćset egzemplarzy. Taki nakład przy trzydziestokilkumilionowej populacji oznacza, że literatura nikogo nie obchodzi. Wyścigi do Nike trochę, prawdę powiedziawszy, przypominają wyścigi konne: chodzi głównie o to, kto jest faworytem, kto z kim idzie pierś w pierś, kto pierwszy dochodzi do mety. Pani Hennelowa nie była zachwycona Gnojem Kuczoka; muszę się z nią zgodzić, że nie jest to proza podnosząca na duchu, ale równocześnie nie jest przypadkiem, że w tym samym czasie pani Jelinek dostała Nobla też za książki mało sympatyczne. Nieznana mi pani Marta Sawicka napisała we „Wprost”, że to niedobrze, że Gnój aspiruje do Nike: według niej powinien aspirować raczej Sapkowski, ponieważ ma półtora miliona łącznego nakładu. Nie ma jednak bezpośredniego związku między wysokością nakładu wysoce popularnego autora a jego rangą. Gdyby tak było, pani Rowling ze swoim Harrym Potterem już dawno miałaby Nobla.
Zachodnie tabloidy, jak „Der Spiegel” czy amerykański „Newsweek”, dają jednak trochę wiadomości z dziedziny literatury i sztuk pięknych; w „Spieglu” był na przykład ostatnio duży artykuł o Schillerze. U nas łamy pism zapełnia grad egzotycznie dla mnie brzmiących nazwisk polityków. W telewizji podobnie, plus fasadowa, animowana feeria rozmaitych reklam i oczywiście sport. Sztuka zginęła, umarła, nie istnieje.
Ludzie i pisma zajmujące się serio literaturą tworzą dziś cieniusieńką warstwę, a w dodatku poszczególne ośrodki rozrzucone są na obwodzie Polski i trudno mówić o wzajemnej wymianie: tu „Odra”, tam „Kresy”, tu Myszkowski ze swoim „Kwartalnikiem”, tam „Zeszyty Literackie”, gdzie pierwsze skrzypce gra Zagajewski; Czapliński w Poznaniu, Jarzębski w Krakowie... Jeszcze „Lampa” Dunin-Wąsowicza, którą znam, i rozmaite pisma młodych, których nie znam. Nie potrafię powiedzieć, co by należało zrobić, by to zmienić, bo kultury nie można ratować metodą siłową, tak jak to kiedyś było: że się stwarza pismo, a ministerstwo daje parę milionów. No owszem, pewien facet, teraz niestety niezdrów, to znaczy Adam Michnik, próbował jakoś to w „Wyborczej” zebrać i razem osadzić, ale i tam artykuły takie jak ostatnio pani Janion pojawiają się coraz rzadziej.
Brak miejsca, w którym dokonywano by całościowego oglądu naprawdę ważnych wydarzeń kulturalnych. Peerel był mecenasem okrutnym, który obcinał cenzuralną gilotyną wiele rzeczy wartościowych, ale to, co mu odpowiadało i co mogło znaleźć uznanie w oczach świata, było przez oficjalną propagandę wysoko podnoszone na skali wartości. Dziś wszystko toczy się od przypadku do przypadku, panuje zwyczajny chaos. Najpierw była szkoła, z dosyć srogim reżymem, dzieci chodziły karnie do klas, a potem nagle dzwonek, pauza, wszyscy się rozbiegają i nikt już niczego od nikogo nie wymaga. Z mównic sejmowych jednego słowa nie słychać o kulturze. Słyszę czasem, że ten Lem to stary dziad, który żyje jakimiś niemodnymi zaszłościami z pradawnych czasów. Ale moda nie polega na tym, że można chodzić bez majtek!
Kiedy odszedł Miłosz, to jakby się Giewont zawalił. Jego obecność była tak potężna, że odczuwało się ją niemal fizycznie. W każdym prawie numerze „Tygodnika” był jakiś jego tekst, miało się świadomość, że on czuwa. Nie można zastąpić takich wielkich postaci i ich twórczości grami wideo.
październik 2004
Chmury nad globem
Ostatnio zajmowałem się tu głównie problemami kultury, i to kultury w Polsce, w końcu bliższa koszula ciału. Dziś zamierzałem mówić o nowej książce Rymkiewicza, jego encyklopedii Słowackiego, która bardzo mnie zajęła, ale zdecydowałem, że czas wrócić do spraw globalnych.
Chodzi o zagrożenia związane z klimatem i energetyką. Fachowcy amerykańscy nie powątpiewają już w gwałtowne ocieplanie się klimatu związane z emisją dwutlenku węgla do atmosfery. Przewidują kolejne tornada, burze i pożary lasów na wielką skalę, nie tylko w Stanach. Uważają, że trzeba szukać środków zaradczych. Tymczasem tocząca się do ostatnich dni walka wyborcza zepchnęła problemy długofalowe na drugi plan. Być może po definitywnym zwycięstwie Busha Amerykanie znów do nich wrócą, zawsze jednak sprawy bieżące, jak wojna w Iraku czy wystąpienie bin Ladena, bardziej okupują uwagę publiczności.
Z nie całkiem jasnych powodów bardziej rozgrzewa się półkula północna. Ocean Lodowaty zmienia się w otwarte morze i przestaje być przyjazny dla żyjących tam stworzeń, poczynając od białych niedźwiedzi. Odczuwamy to pośrednio i w Polsce; dzisiaj było plus dwadzieścia stopni Celsjusza, a zbliża się połowa listopada. Niebezpieczny jest jednak nie tyle stan aktualny, ile nieuchronne postępy globalnych zagrożeń. Nie jest tak, by zaniechanie kroków ratunkowych doprowadziło do nagłej zapaści, raczej sytuacja będzie się z wolna pogarszała. Liczba ginących gatunków wzrasta, oceany dostarczają coraz mniej ryb...
Stany Zjednoczone – jedna dwudziesta ludności świata – spożywają jedną trzecią energii. Ciągły trend wzrostu obejmuje też inne kraje. Przywódcy Chin spodziewają się, że za kilkanaście lat większość obywateli ich miliardowego kraju będzie miała samochody. W roku 2020 Chiny będą emitowały więcej dwutlenku węgla w atmosferę aniżeli dzisiaj USA. Zasoby ropy w końcu się wyczerpią, a technologie, które miały ją zastąpić, są na ogół dyskredytowane. Żeby zastąpić ją na przykład wodorem, należałoby w USA zużywać dziennie dwieście trzydzieści tysięcy ton tego gazu. Skąd go brać? Dla jego uzyskania należy przecież dokonać elektrolizy wody: trzeba włożyć energię, aby ją otrzymać. Niemcy budują tak zwane parki wiatrowe, które dają energię trzy do pięciu razy droższą aniżeli energia z kopalin, w ilości znacznie niewystarczającej, a w dodatku zaśmiecają krajobraz. Mówi się też o komórkach fotoelektrycznych, ale gdyby nawet całą Saharę obrócić w gigantyczny poligon wychwytujący energię słoneczną, koszt jej przekazywania byłby szalenie wysoki. Zabudowanie takimi komórkami jednego metra kwadratowego kosztuje pięćset dolarów i realizacja projektu dla samych Stanów Zjednoczonych pochłonęłaby połowę rocznego dochodu narodowego brutto tego kraju.
Sposobem na powstrzymanie nieustannych wzrostów obecności dwutlenku węgla w atmosferze byłoby jego składowanie w opustoszałych kopalniach czy pieczarach. Nikt się do tego nie pali ze względu na wysokie koszta – chodzi o skomplikowane technologie, które nie przyniosą niestety doraźnych zysków. Gospodarka kapitalistyczna poszczególnych państw nie jest zorientowana altruistycznie; zawsze się mówi, że ktoś inny powinien zrobić to, co zrobić należy.
Wedle wielu fachowców najlepszym rozwiązaniem byłby rozwój energetyki nuklearnej. I tu jednak pojawiają się wątpliwości. Właściwie należałoby co dziesięć dni uruchamiać nowy reaktor dużej mocy; pomysł utopijny, zwłaszcza że w społeczeństwach panuje irracjonalny lęk przed tą energetyką. Najlepsze z istniejących elektrowni jądrowych, tak zwane powielaczowe, nie tylko zużywają paliwo, ale i dostarczają, jako produkt niejako uboczny, pluton. Panuje strach, że zwiększanie światowej masy plutonu ułatwi dostęp doń organizacjom terrorystycznym.
Nie mamy rozwiązań, są tylko zawieszone w powietrzu hipotezy i projekty. Mówi się o tym, by udoskonalić technologie, jakich używali już Niemcy w czasie wojny, mianowicie wodorowanie węgla. Koniunktura na węgiel w skali światowej bardzo się poprawiła. Podobno jedna z naszych spółek węglowych zaczęła produkować węgiel nieistniejący, wydobywany tylko na papierze... Na dłuższą metę nie jest to jednak rozwiązanie.
Uzgodnić kroki doraźne, służące szybkiemu podratowaniu sytuacji, z dalekosiężnymi, związanymi na przykład z ratowaniem klimatu czy szukaniem źródeł energodajnych, jest trudno, zwłaszcza że organizacje, które powinny się tym zajmować, jak Unia Europejska czy amerykańska NAFTA, wcale się do tego nie palą. A poza zagrożeniami długofalowymi mamy i krótkofalowe.
Za naszą wschodnią granicą pojawiła się perspektywa dwóch Ukrain, zachodniej i wschodniej, tak silny podział głosów nastąpił tam w wyborach prezydenckich. Byłoby nie do pomyślenia, żeby jakiś Chirac albo Schröder zjawił się w Ameryce podczas walki wyborczej i głosił wyższość któregoś z kandydatów. A Putin pojechał do Kijowa i przy zupełnej bierności Europy i świata mówił, co chciał. Arafat umiera w podparyskim szpitalu i nie wiadomo, co się stanie w Palestynie.
Co zrobi neokonserwatywna administracja Busha, też nie wiemy; podobno Colina Powella ma zastąpić pani Condoleezza Rice. Zamienił stryjek siekierkę na kijek. Nie bardzo poczuwam się do ufności w stosunku do Amerykanów jako zbawców świata i byłem zaskoczony tym, do jakiego stopnia społeczeństwo polskie zechciało udzielić Bushowi kredytu politycznego. Uważałem, że przegrana Busha byłaby ze wszech miar zdrowa, ponieważ Kerry skłaniał się do koncyliacyjnych kroków, które umożliwiłyby ponowne zjednoczenie świata zachodniego. Tymczasem rów, który administracja Busha wykopała pomiędzy Ameryką i Europą, tylko się pogłębia.
W Polsce powinniśmy dbać o zachowanie politycznej równowagi, tymczasem partie, które prą do władzy, jak na przykład Liga Polskich Rodzin czy Samoobrona, nie mają żadnych koncepcji politycznych ani ekonomicznych. Brak nam idei prowadzących. Status quo nie jest zresztą niekorzystny, rząd Belki jakoś się trzyma w dziwnym balansie, a i nasza waluta jest dziwnie odporna na zagrożenia światowe. Czytałem o zagrożeniu pozycji Kwaśniewskiego; w dużej mierze chodzi, jak mi się zdaje, o polityczne intrygi, które służą storpedowaniu władzy prezydenta. Można go nie lubić, ale wątpię, by takie postępowanie okazało się dobre.
Czym to wszystko się skończy? Oczywiście historia nie może mieć końca, ale mogą w niej następować dosyć gwałtowne zmiany i uchyby, i takie niebezpieczeństwo właśnie przed ludzkością stoi. Nadchodzi okres przełomu, stare metody gospodarowania i rządzenia będą musiały z wolna ustąpić jakimś nowym, ale te nowe jeszcze nie powstały. Żebym wiedział, co należy zrobić, zaraz bym powiedział – ale nie wiem.
listopad 2004
Sejsmologia i polityka
Straszna tragedia dotknęła basen Oceanu Indyjskiego: Tajlandię, Sumatrę, Malediwy, Indie. Zaburzenia sejsmiczne, których skutkiem były gigantyczne fale tsunami, zaszamotały kulą ziemską i zaburzyły jej obroty. Wstrząsów tak silnych nie było od mniej więcej pięćdziesiątych lat.
Fachowcy przestrzegają, że należy się spodziewać tak zwanych aftershocków i że aktywność sejsmiczna na tym obszarze raczej się wzmaga; sczepione z sobą płyty tektoniczne posuwają się mniej więcej siedem centymetrów rocznie i na ich styku gromadzą się potężne napięcia. Trzęsienie ziemi dochodzące do 9 stopni w skali Richtera jest naprawdę wielkie, każdy stopień jest dziesięć razy silniejszy niż poprzedni, ponieważ mamy do czynienia ze skalą logarytmiczną.
Wielka to była katastrofa, ale o charakterze geologiczno-sejsmicznym, a nie politycznym. Nieszczęściem politycznym dość w moich oczach poważnym, a przy tym poniekąd chronicznym, jest to, że mamy dwa ośrodki głupoty politycznej: prezydenta Busha i prezydenta Putina. Są między nimi oczywiście różnice: podczas gdy Putin metodą kagiebistowską, którą zawdzięcza swojemu wykształceniu i wychowaniu, tłamsi wyraźniejsze odgłosy krytyczne w prasie, dotyczące zwłaszcza jego polityki ekonomicznej i kampanii przeciw tak zwanym oligarchom, to wokół prezydenta Busha trwa taniec rozmaitych krytyków.
Krytyka jest moim zdaniem najzupełniej zasadna. Ten człowiek nic do tej pory nie zrobił dobrego dla Stanów Zjednoczonych ani dla świata. Fatalna była decyzja o interwencji w Iraku, gdzie sytuacja wciąż się pogarsza, fatalna jest polityka ekonomiczna, prowadząca do gwałtownego spadku kursu dolara. Koncept tarczy antyrakietowej, którego Bush trzyma się jak podartego prześcieradła, jest nierozumny; miliony dolarów idą na próby, z których nic nie wynika. Wszystkie uwagi krytyczne prezydent strąca w niebyt, pozbył się jedynej rozsądnej osoby ze swego gabinetu, czyli generała Powella, podnosi za to chwalbę Rumsfelda, którego dawno powinien usunąć. Pani Condy Rice może i ładnie deklamuje Eugeniusza Oniegina, ale najwyraźniej nie jest zdolna do podrzucenia jakichś konstruktywnych propozycji.
Niepokoi mnie, że dolar, który był i wciąż jeszcze jest podstawą wielkich transakcji światowych, tak się zapadł. Gdybym – co nie daj Boże! – zajmował posadę prezydenta Stanów Zjednoczonych, zamartwiałbym się tym w bezsenne noce. Tymczasem Bush zachowuje dobre usposobienie, najwidoczniej uważając, że skoro wybrano go na drugą kadencję, to może sobie pozwolić jeszcze na wiele głupstw. Kiedy po czterech latach sobie pójdzie, wtedy dopiero zacznie się naprawianie, łatanie i przyklepywanie.
Mamy więc dwóch niewątpliwie dużej mocy polityków, Rosjanina i Amerykanina, i obaj są tak kiepscy, że trudno ustalić, który gorszy. Wyróżniają się zwłaszcza tym, że robią to, czego nie trzeba, a nie robią tego, co jest potrzebne. Przykre, że tacy ludzie zawiadują losami świata. Bush opowiadał kiedyś, że zajrzał Putinowi głęboko w oczy i dostrzegł tam otchłanie dobra i szlachetności. Teraz dziecinne wyobrażenia o Putinie demokracie zawaliły się i Amerykanie powinni dać kontrparę, ale nie dają. Dostałem na Gwiazdkę potężny tom Edwarda Radzińskiego zatytułowany Stalin; czuje się, że i Putin pochodzi z tej szkoły, choć stosunkowo późno zaczął tłamszenie swobód demokratycznych. Na zewnątrz stosuje ulubioną metodę rugania, naobrażał, kogo się dało: Kwaśniewskiego, Europę Zachodnią i tak dalej.
Należałoby sobie życzyć, żeby znalazł się jakiś sposób unieszkodliwienia zarówno Busha, jak i Putina; to są jednak marzenia utopijne. Zresztą także Francuzi i Niemcy nie są zadowoleni z ludzi, którzy nimi rządzą. Może jakieś gospodarcze tsunami powinno wstrząsnąć naszym światem i sprawić, że politycy wreszcie się ockną. U nas też nikt nie jest – i nie może być! – zachwycony ani optymistycznie nastrojony. Owszem, mówi się o długofalowej tendencji wzrostowej w polskiej gospodarce, ale przyszły przebieg zdarzeń uzależniony jest od tak wielkiej liczby czynników, że trudno o pewne przewidywania. Putin najpierw rugnął Kwaśniewskiego, a potem nagle postanowił przyjechać do Polski. Po co? Żeby jeszcze raz, ale porządniej, rugnąć polskiego prezydenta?
Polityka Putina nie budzi we mnie najmniejszej ufności – także w odniesieniu do Ukrainy. Sukces Juszczenki nie rozpłomienił mnie radością, bo Janukowycz mimo przegranej wcale nie zamierza rezygnować, wszczął kampanię o unieważnienie wyborów i będzie Juszczence wkładał kije w szprychy. Nad truciem Juszczenki wszyscy przeszli do porządku dziennego: owszem, trzeba było go trochę zamordować, ale to nic takiego... Jest przy tym rzeczą zastanawiającą, że podczas kiedy Ukraińcy naprawdę przeżyli demokratyczny zryw i umieli przeciwstawić się władzy, to Rosjanie zjedzą każdą polityczną żabę, którą im Putin podstawia. Widocznie co innego ich zajmuje. Przywieziono mi niedawno z Moskwy grube, barwne i na glansowanym papierze wydane pismo „Afisza”. Z jego lektury wynika, że wszelkie pornoshopy i inne oglądactwa obrzydliwe cieszą się w Rosji wielkim powodzeniem. Gdzie purytańskie obyczaje epoki towarzysza Stalina?...
Wielką aktywność rozwinęły ostatnio Chiny, starają się, gdzie się da, kupować paliwo, zwłaszcza ropę. Stały się już mocarstwem światowym i uzyskują coraz wyższą rangę; mnie to nie zachwyca. Nagromadziły wielkie ilości dolarów i mogą spowodować duże wstrząsy na międzynarodowych rynkach kapitałowych, w Stanach Zjednoczonych również. Czy to zrobią, zależy od celów politycznych, jakie chińscy politycy sobie wyznaczyli – a tych nie znamy.
Rok 2004 skończył się ponuro i nie widać perspektyw poprawy ani w świecie, ani w Polsce. Tylko niestrudzony Władysław Bartoszewski nie ustaje w aktywności – przysłał mi dwie nowe książki Moja Jerozolima i Dni walczącej Stolicy – i wciąż stara się wypatrzyć czyste zakątki i rożki na splamionej krwią serwecie, która przykrywa światowy stół. To jednak naprawdę nie jest dzisiaj łatwe.
styczeń 2005
Władza mózgu
Mamy sezon ogórkowy, a ja chciałbym wrócić do sprawy, która mnie od dawna irytuje: do proroków naszej nieśmiertelności. Ostrożniejsi powiadają, że życie ludzkie można z łatwością przedłużyć o dziesięć, dwadzieścia albo trzydzieści lat, ale spotkałem się już na łamach pisma popularnonaukowego z twierdzeniem – naukowca! – że śmierć jest właściwie zbędna. Ponieważ udało się przedłużyć życie nicieni – to takie robaczki – niektórzy powiadają, że i z nami się uda, że nicień to wprawdzie nie człowiek, ale bliski krewny...
Podobne oświadczenia wydają mi się nonsensowne. Z podręcznika neurofizjologii wiemy, że mózg zawiaduje wszystkimi właściwie funkcjami ciała, ze składem chemicznym paznokci i tempem, w jakim rosną włącznie. Każdy kto jak ja przekroczył osiemdziesiątkę, dobrze wie, że w pewnym wieku zaczyna się deterioracja, polegająca na tym, że koordynacja i synchronizacja naszych ruchów pogarsza się; zaczyna się od wylewania herbaty na obrus...
Dopóki jesteśmy względnie młodzi i sprawni, nie mamy pojęcia, jak wiele procesów, których wyłącznym panem jest mózg, toczy się automatycznie. Tymczasem o ile możliwa jest wymiana serca, nerki czy stawu – produkuje się teraz bardzo dobre protezy stawów biodrowych czy kolanowych – o tyle mózgu nie da się niczym zastąpić, bo stanowi on o naszej indywidualności, zawiera bagaż pamięci, który potwierdza naszą tożsamość. Nie zamienimy go na tak zwaną tabula rasa, bo nowy mózg to byłby nowy człowiek.
W mózgu starych ludzi dzieje się coś, co nazwać można zmęczeniem materiału. U mnie przejawia się to w zapominaniu nazwisk i nazw, na przykład systemów filozoficznych; miałem głowę okropnie tym naładowaną! Zanika też ogólna sprawność wymowy. I nie mam na myśli objawów będących skutkiem procesów patologicznych, nie mówię o żadnych, nie daj Boże, alzheimerach. Granicą trudno dla ludzi przekraczalną jest dziewięćdziesiąty rok życia, później możliwy jest okres wegetacji wspomaganej przez otoczenie, raczej jednak biernej; jak ktoś ma dziewięćdziesiąt parę lat, to niewiele już wymyśli. A postacie, które budzą niezrozumiały zachwyt rozmaitych geriatrofili – tu ktoś na Kaukazie dociągnął do stu osiemnastu lat, tam japońska staruszka nawet do stu dwudziestu – mnie osobiście przerażają. Widzę cherlawą istotę, która prowadzi życie kapusty na grządce – nic nie wymyśli, niczego nie napisze, z wszystkim ma najwyższe trudności. Cóż to za satysfakcja?
I nie ma na to rady, bo jesteśmy gatunkiem śmiertelnym. Zawsze mnie zresztą dziwiło, że wprawdzie sami jesteśmy śmiertelni, ale pozostawiamy po sobie pisma. Bardzo podobał mi się napis na budynku lwowskiej Politechniki: Hic mortui vivunt. Kiedy biorę coś poważniejszego do czytania, chcę wiedzieć, czy autor żyje, czy nie. Jeśli nie żyje, inaczej jakoś przyjmuję jego enuncjacje.
Czynności automatyczne, sprawność synchronizacyjno-korekcyjna mózgu to jedno. Mamy jeszcze świadomość. Z ostatnich danych wynika, że – co dawno podejrzewałem – świadomość jest bardzo silnie rozproszona w naszym mózgu i nie można wskazać ośrodka, w którym by siedziała. Wyobrażenie, wedle którego w samym środku naszej głowy miałoby się znajdować małe coś, co się nazywa „ja”, jest bzdurne. Chodzi o zespół rozmaitych ośrodków, optycznych, akustycznych, kinestetycznych, motorycznych i tak dalej. Wszystko to razem kondensuje się i składa w całość.
Pewne przebiegi mózgowe można oczywiście usprawniać, ale w przypadku zaburzeń czynnościowych wywołanych wiekiem możliwości poprawy są minimalne. Dziwną własnością mojego mózgu jest to, że wieczorem, kiedy jestem śpiący, zaczynam słyszeć jakąś melodię, jakby orkiestra grała – choć wiem, że orkiestry żadnej nie ma. Czasami jest to ciekawe, czasami denerwujące – motyw muzyczny, który wciąż się powtarza. Kiedy zasypiam – melodia znika, kiedy się budzę – już jej nie ma. To wszystko objawy zepsucia czy zmęczenia neuromateriału.
Dla nas, ludzi, wiek rzędu osiemdziesięciu – – dziewięćdziesięciu lat stanowi górną granicę i dlatego z taką lubością czytam o życiu gwiazd, w którym dziesięć czy piętnaście milionów lat nie ma najmniejszego znaczenia, albo o galaktykach, które mogą istnieć czterysta milionów lat, albo o ewolucji trwającej miliardy... Wiem, że samemu mi do tego nieskończenie daleko, ale świadomość, że umysł ludzki potrafi w ogóle dotknąć tajemnicy długowieczności systemów wszechświata, jest dla mnie fascynująca, na pewno bardziej niż to, czym większość ludzi żyje. Budzę się o trzeciej w nocy, nie mogę spać, ciekawe, co teraz będzie w telewizji? Włączam aparat, a tu striptiz, takie soft porno. Rozumiem, że ma to silny związek z biologią człowieka, ale kiedy przeczytałem, że kierownictwo Volkswagena sprowadzało swoim menedżerom luksusowe prostytutki, uznałem to za skandal. Niezależnie od skandali, jakie dzieją się u nas.
W Niemczech będzie się teraz toczyła batalia na wypowiedzi i oracje między panią Merkel, kandydatką na urząd kanclerza, a Schröderem. Polityka jest dziś dziedziną, w której przestały się liczyć konkrety. O żadnej kwantyfikacji ani komputerowych modelach sytuacji ekonomicznej nie ma mowy. Dlaczego rywalizacja partii politycznych zmieniła się w walkę na sprawność malowania tęczowych wizji lepszego społeczeństwa? U nas na przykład zapanowała moda na Czwartą Rzeczpospolitą. Dlaczego Czwarta, a nie Czterdziesta? Wszystko to jest podszyte blagą i taniochą. Nasze myślenie polityczne rozmydliło się w bajorze sloganów, po wierzchu pływa Ojczyzna, trochę Orła, trochę Wiary... Co się stało z dziedzictwem Jana Pawła? Za kilka tysięcy – bardzo tanio – można sobie kupić jego pomnik i postawić w ogródku. Ładunek elektryczny w maszynie elektrostatycznej, która stoi na moim biurku, przybiera kształt zygzakowatej błyskawicy, ponieważ szuka drogi najmniejszego oporu; tak jest i w społeczeństwie. To, co najłatwiejsze, najprostsze, najbardziej schematyczne, bierze górę.
Wiek sprawia, że niechętnie już godzę się na wywiady, ale miałem niedawno wizytę Japonki, bardzo sympatycznej i mówiącej dobrze po polsku, która przetłumaczyła Wysoki Zamek. Miała pewne kłopoty – co to na przykład jest bigos? – ale pomógł Internet. A wczoraj przyszła Francuzka, wedle której zajmuję się głównie mistycyzmem i ogólną teorią kontemplacji. Usiłowałem łagodnie wytłumaczyć, że się myli, ale zauważyłem, że moje wysiłki są daremne. Miałem zresztą trudności, bo i po francusku nie mówię już tak, jak przed laty.
Od gościa z Tokio próbowałem się dowiedzieć, co Japończyk może wynieść z mojego Wysokiego Zamku. Co z niego zrozumie? Jak kręgi na wodzie po wrzuceniu kamienia rozchodzą się coraz dalej, tak też dzieje się z moimi książkami: z jednej strony Brazylia i Portugalia, z drugiej Korea, Japonia, Tajwan, Chiny... Mnie to już właściwie obojętne, bo jestem bardzo stary, ale myślę sobie, że gdyby mój ojciec, który zmarł tu, w Krakowie, mając siedemdziesiąt cztery lata, dowiedział się o tym, toby się może trochę uspokoił, bo bardzo był zmartwiony, że rzuciłem medycynę...
sierpień 2005