Rasa drapieżców. Teksty ostatnie - Stanisław Lem - ebook + książka

Rasa drapieżców. Teksty ostatnie ebook

Stanisław Lem

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka jest wyjątkowym zbiorem ironicznych i bezlitosnych felietonów autorstwa Stanisława Lema, publikowanych w ,,Tygodniku Powszechnym” w latach 2005–2006.

Słynny pisarz, dzieląc się z czytelnikami swoimi opiniami, poglądami i obserwacjami, nie oszczędzał w felietonach nikogo: ani polityków, ani tak zwanych opiniotwórczych środowisk.

Rasa drapieżców to nie tylko ostatnie teksty światowej sławy pisarza i filozofa, ale dowód niebywałej inteligencji, ironii i poczucia humoru w sposobie opisywania współczesnych zdarzeń, które nieuchronnie zmierzają do chaosu.

„Świat znajduje się w sytuacji, którą już tu opisywałem za pomocą pewnego modelu: okrągły bochen chleba, na nim kulka. Nie wiemy, w którą stronę potoczy się ona z tej wypukłości, wiemy jednak, że kiedy już zacznie się toczyć, będzie przyspieszała”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 202

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: AN­DRZEJ STAŃ­CZYK
Ko­rekta: ALINA DO­BO­SZEW­SKA, HEN­RYKA SA­LAWA, MAŁ­GO­RZATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: PRZE­MY­SŁAW DĘ­BOW­SKI
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by To­masz Lem © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2006
LEM® jest chro­nio­nym zna­kiem to­wa­ro­wym
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-08-07940-9
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Po dzwonku

Pani Ur­szula Ko­zioł pod­kre­ślała nie­dawno w „Od­rze” cał­ko­wite désin­téres­se­ment te­le­wi­zji dla spraw kul­tury. Nie cho­dzi o walki po­li­tyczne ani na­rze­ka­nia na te­mat stanu na­uki, tylko po pro­stu o li­te­ra­turę i sztuki piękne, które nie po­le­gają na tym, że ktoś pa­kuje ge­ni­ta­lia na krzyż albo wsa­dza kru­cy­fiks do noc­nika. Est mo­dus in re­bus!

Po­tem zo­ba­czy­łem w te­le­wi­zji pro­gram z oka­zji przy­zna­nia Mroż­kowi Zło­tego Berła Fun­da­cji Kul­tury Pol­skiej; niby miał to być be­ne­fis. Po­ka­zano coś w ro­dzaju sie­kanki ze sztuk Mrożka, nie było wia­domo, gdzie jedna się koń­czy, a druga za­czyna, tro­chę tak, jakby je prze­pusz­czono przez nisz­czarkę i ka­wałki po­skle­jano na nowo. Znam do­brze sztuki Mrożka, ale nie po­tra­fi­łem się zo­rien­to­wać, skąd co jest. Po­my­śla­łem: może nie pa­trzy­łem uważ­nie, więc obej­rza­łem drugi raz, bo pro­gram po­wtó­rzono. I da­lej to samo.

Mroż­kowi sto razy na­leżą się wszel­kie na­grody, prze­cież to jest po­stać, która może sta­nąć obok Gom­bro­wi­cza, i było mi bar­dzo przy­kro, że jego zna­ko­mi­tość zo­stała tak po­trak­to­wana, choć pro­gram nadano, ow­szem, w po­rze tak zwa­nej du­żej oglą­dal­no­ści. Cze­ka­łem póź­niej na ja­kieś od­zewy kry­tyczne – ale nic, nikt na­wet nie kich­nął. Od­wa­lone, od­bęb­nione, kur­tyna spa­dła i ko­niec.

Trudno się zresztą dzi­wić, skoro nie ma u nas obiegu in­for­ma­cji w dzie­dzi­nie kul­tury sensu stricto, nie ma po­le­mik, omó­wień i tak da­lej. Do­staję wy­da­wany w Byd­gosz­czy „Kwar­tal­nik Ar­ty­styczny”; pi­smo na nie­złym po­zio­mie, ale na­kład jego wy­nosi sześć­set eg­zem­pla­rzy. Taki na­kład przy trzy­dzie­sto­kil­ku­mi­lio­no­wej po­pu­la­cji ozna­cza, że li­te­ra­tura ni­kogo nie ob­cho­dzi. Wy­ścigi do Nike tro­chę, prawdę po­wie­dziaw­szy, przy­po­mi­nają wy­ścigi konne: cho­dzi głów­nie o to, kto jest fa­wo­ry­tem, kto z kim idzie pierś w pierś, kto pierw­szy do­cho­dzi do mety. Pani Hen­ne­lowa nie była za­chwy­cona Gno­jem Ku­czoka; mu­szę się z nią zgo­dzić, że nie jest to proza pod­no­sząca na du­chu, ale rów­no­cze­śnie nie jest przy­pad­kiem, że w tym sa­mym cza­sie pani Je­li­nek do­stała No­bla też za książki mało sym­pa­tyczne. Nie­znana mi pani Marta Sa­wicka na­pi­sała we „Wprost”, że to nie­do­brze, że Gnój aspi­ruje do Nike: we­dług niej po­wi­nien aspi­ro­wać ra­czej Sap­kow­ski, po­nie­waż ma pół­tora mi­liona łącz­nego na­kładu. Nie ma jed­nak bez­po­śred­niego związku mię­dzy wy­so­ko­ścią na­kładu wy­soce po­pu­lar­nego au­tora a jego rangą. Gdyby tak było, pani Row­ling ze swoim Har­rym Pot­te­rem już dawno mia­łaby No­bla.

Za­chod­nie ta­blo­idy, jak „Der Spie­gel” czy ame­ry­kań­ski „New­sweek”, dają jed­nak tro­chę wia­do­mo­ści z dzie­dziny li­te­ra­tury i sztuk pięk­nych; w „Spie­glu” był na przy­kład ostat­nio duży ar­ty­kuł o Schil­le­rze. U nas łamy pism za­peł­nia grad eg­zo­tycz­nie dla mnie brzmią­cych na­zwisk po­li­ty­ków. W te­le­wi­zji po­dob­nie, plus fa­sa­dowa, ani­mo­wana fe­eria roz­ma­itych re­klam i oczy­wi­ście sport. Sztuka zgi­nęła, umarła, nie ist­nieje.

Lu­dzie i pi­sma zaj­mu­jące się se­rio li­te­ra­turą two­rzą dziś cie­niu­sieńką war­stwę, a w do­datku po­szcze­gólne ośrodki roz­rzu­cone są na ob­wo­dzie Pol­ski i trudno mó­wić o wza­jem­nej wy­mia­nie: tu „Odra”, tam „Kresy”, tu Mysz­kow­ski ze swoim „Kwar­tal­ni­kiem”, tam „Ze­szyty Li­te­rac­kie”, gdzie pierw­sze skrzypce gra Za­ga­jew­ski; Cza­pliń­ski w Po­zna­niu, Ja­rzęb­ski w Kra­ko­wie... Jesz­cze „Lampa” Du­nin-Wą­so­wi­cza, którą znam, i roz­ma­ite pi­sma mło­dych, któ­rych nie znam. Nie po­tra­fię po­wie­dzieć, co by na­le­żało zro­bić, by to zmie­nić, bo kul­tury nie można ra­to­wać me­todą si­łową, tak jak to kie­dyś było: że się stwa­rza pi­smo, a mi­ni­ster­stwo daje parę mi­lio­nów. No ow­szem, pe­wien fa­cet, te­raz nie­stety nie­zdrów, to zna­czy Adam Mich­nik, pró­bo­wał ja­koś to w „Wy­bor­czej” ze­brać i ra­zem osa­dzić, ale i tam ar­ty­kuły ta­kie jak ostat­nio pani Ja­nion po­ja­wiają się co­raz rza­dziej.

Brak miej­sca, w któ­rym do­ko­ny­wano by ca­ło­ścio­wego oglądu na­prawdę waż­nych wy­da­rzeń kul­tu­ral­nych. Pe­erel był me­ce­na­sem okrut­nym, który ob­ci­nał cen­zu­ralną gi­lo­tyną wiele rze­czy war­to­ścio­wych, ale to, co mu od­po­wia­dało i co mo­gło zna­leźć uzna­nie w oczach świata, było przez ofi­cjalną pro­pa­gandę wy­soko pod­no­szone na skali war­to­ści. Dziś wszystko to­czy się od przy­padku do przy­padku, pa­nuje zwy­czajny chaos. Naj­pierw była szkoła, z do­syć sro­gim re­ży­mem, dzieci cho­dziły kar­nie do klas, a po­tem na­gle dzwo­nek, pauza, wszy­scy się roz­bie­gają i nikt już ni­czego od ni­kogo nie wy­maga. Z mów­nic sej­mo­wych jed­nego słowa nie sły­chać o kul­tu­rze. Sły­szę cza­sem, że ten Lem to stary dziad, który żyje ja­ki­miś nie­mod­nymi za­szło­ściami z pra­daw­nych cza­sów. Ale moda nie po­lega na tym, że można cho­dzić bez maj­tek!

Kiedy od­szedł Mi­łosz, to jakby się Gie­wont za­wa­lił. Jego obec­ność była tak po­tężna, że od­czu­wało się ją nie­mal fi­zycz­nie. W każ­dym pra­wie nu­me­rze „Ty­go­dnika” był ja­kiś jego tekst, miało się świa­do­mość, że on czuwa. Nie można za­stą­pić ta­kich wiel­kich po­staci i ich twór­czo­ści grami wi­deo.

paź­dzier­nik 2004

Chmury nad glo­bem

Ostat­nio zaj­mo­wa­łem się tu głów­nie pro­ble­mami kul­tury, i to kul­tury w Pol­sce, w końcu bliż­sza ko­szula ciału. Dziś za­mie­rza­łem mó­wić o no­wej książce Rym­kie­wi­cza, jego en­cy­klo­pe­dii Sło­wac­kiego, która bar­dzo mnie za­jęła, ale zde­cy­do­wa­łem, że czas wró­cić do spraw glo­bal­nych.

Cho­dzi o za­gro­że­nia zwią­zane z kli­ma­tem i ener­ge­tyką. Fa­chowcy ame­ry­kań­scy nie po­wąt­pie­wają już w gwał­towne ocie­pla­nie się kli­matu zwią­zane z emi­sją dwu­tlenku wę­gla do at­mos­fery. Prze­wi­dują ko­lejne tor­nada, bu­rze i po­żary la­sów na wielką skalę, nie tylko w Sta­nach. Uwa­żają, że trzeba szu­kać środ­ków za­rad­czych. Tym­cza­sem to­cząca się do ostat­nich dni walka wy­bor­cza ze­pchnęła pro­blemy dłu­go­fa­lowe na drugi plan. Być może po de­fi­ni­tyw­nym zwy­cię­stwie Bu­sha Ame­ry­ka­nie znów do nich wrócą, za­wsze jed­nak sprawy bie­żące, jak wojna w Iraku czy wy­stą­pie­nie bin La­dena, bar­dziej oku­pują uwagę pu­blicz­no­ści.

Z nie cał­kiem ja­snych po­wo­dów bar­dziej roz­grzewa się pół­kula pół­nocna. Ocean Lo­do­waty zmie­nia się w otwarte mo­rze i prze­staje być przy­ja­zny dla ży­ją­cych tam stwo­rzeń, po­czy­na­jąc od bia­łych niedź­wie­dzi. Od­czu­wamy to po­śred­nio i w Pol­sce; dzi­siaj było plus dwa­dzie­ścia stopni Cel­sju­sza, a zbliża się po­łowa li­sto­pada. Nie­bez­pieczny jest jed­nak nie tyle stan ak­tu­alny, ile nie­uchronne po­stępy glo­bal­nych za­gro­żeń. Nie jest tak, by za­nie­cha­nie kro­ków ra­tun­ko­wych do­pro­wa­dziło do na­głej za­pa­ści, ra­czej sy­tu­acja bę­dzie się z wolna po­gar­szała. Liczba gi­ną­cych ga­tun­ków wzra­sta, oce­any do­star­czają co­raz mniej ryb...

Stany Zjed­no­czone – jedna dwu­dzie­sta lud­no­ści świata – spo­ży­wają jedną trze­cią ener­gii. Cią­gły trend wzro­stu obej­muje też inne kraje. Przy­wódcy Chin spo­dzie­wają się, że za kil­ka­na­ście lat więk­szość oby­wa­teli ich mi­liar­do­wego kraju bę­dzie miała sa­mo­chody. W roku 2020 Chiny będą emi­to­wały wię­cej dwu­tlenku wę­gla w at­mos­ferę ani­żeli dzi­siaj USA. Za­soby ropy w końcu się wy­czer­pią, a tech­no­lo­gie, które miały ją za­stą­pić, są na ogół dys­kre­dy­to­wane. Żeby za­stą­pić ją na przy­kład wo­do­rem, na­le­ża­łoby w USA zu­ży­wać dzien­nie dwie­ście trzy­dzie­ści ty­sięcy ton tego gazu. Skąd go brać? Dla jego uzy­ska­nia na­leży prze­cież do­ko­nać elek­tro­lizy wody: trzeba wło­żyć ener­gię, aby ją otrzy­mać. Niemcy bu­dują tak zwane parki wia­trowe, które dają ener­gię trzy do pię­ciu razy droż­szą ani­żeli ener­gia z ko­pa­lin, w ilo­ści znacz­nie nie­wy­star­cza­ją­cej, a w do­datku za­śmie­cają kra­jo­braz. Mówi się też o ko­mór­kach fo­to­elek­trycz­nych, ale gdyby na­wet całą Sa­harę ob­ró­cić w gi­gan­tyczny po­li­gon wy­chwy­tu­jący ener­gię sło­neczną, koszt jej prze­ka­zy­wa­nia byłby sza­le­nie wy­soki. Za­bu­do­wa­nie ta­kimi ko­mór­kami jed­nego me­tra kwa­dra­to­wego kosz­tuje pięć­set do­la­rów i re­ali­za­cja pro­jektu dla sa­mych Sta­nów Zjed­no­czo­nych po­chło­nę­łaby po­łowę rocz­nego do­chodu na­ro­do­wego brutto tego kraju.

Spo­so­bem na po­wstrzy­ma­nie nie­ustan­nych wzro­stów obec­no­ści dwu­tlenku wę­gla w at­mos­fe­rze by­łoby jego skła­do­wa­nie w opu­sto­sza­łych ko­pal­niach czy pie­cza­rach. Nikt się do tego nie pali ze względu na wy­so­kie koszta – cho­dzi o skom­pli­ko­wane tech­no­lo­gie, które nie przy­niosą nie­stety do­raź­nych zy­sków. Go­spo­darka ka­pi­ta­li­styczna po­szcze­gól­nych państw nie jest zo­rien­to­wana al­tru­istycz­nie; za­wsze się mówi, że ktoś inny po­wi­nien zro­bić to, co zro­bić na­leży.

We­dle wielu fa­chow­ców naj­lep­szym roz­wią­za­niem byłby roz­wój ener­ge­tyki nu­kle­ar­nej. I tu jed­nak po­ja­wiają się wąt­pli­wo­ści. Wła­ści­wie na­le­ża­łoby co dzie­sięć dni uru­cha­miać nowy re­ak­tor du­żej mocy; po­mysł uto­pijny, zwłasz­cza że w spo­łe­czeń­stwach pa­nuje ir­ra­cjo­nalny lęk przed tą ener­ge­tyką. Naj­lep­sze z ist­nie­ją­cych elek­trowni ją­dro­wych, tak zwane po­wie­la­czowe, nie tylko zu­ży­wają pa­liwo, ale i do­star­czają, jako pro­dukt nie­jako uboczny, plu­ton. Pa­nuje strach, że zwięk­sza­nie świa­to­wej masy plu­tonu uła­twi do­stęp doń or­ga­ni­za­cjom ter­ro­ry­stycz­nym.

Nie mamy roz­wią­zań, są tylko za­wie­szone w po­wie­trzu hi­po­tezy i pro­jekty. Mówi się o tym, by udo­sko­na­lić tech­no­lo­gie, ja­kich uży­wali już Niemcy w cza­sie wojny, mia­no­wi­cie wo­do­ro­wa­nie wę­gla. Ko­niunk­tura na wę­giel w skali świa­to­wej bar­dzo się po­pra­wiła. Po­dobno jedna z na­szych spółek wę­glo­wych za­częła pro­du­ko­wać wę­giel nie­ist­nie­jący, wy­do­by­wany tylko na pa­pie­rze... Na dłuż­szą metę nie jest to jed­nak roz­wią­za­nie.

Uzgod­nić kroki do­raźne, słu­żące szyb­kiemu pod­ra­to­wa­niu sy­tu­acji, z da­le­ko­sięż­nymi, zwią­za­nymi na przy­kład z ra­to­wa­niem kli­matu czy szu­ka­niem źró­deł ener­go­daj­nych, jest trudno, zwłasz­cza że or­ga­ni­za­cje, które po­winny się tym zaj­mo­wać, jak Unia Eu­ro­pej­ska czy ame­ry­kań­ska NAFTA, wcale się do tego nie palą. A poza za­gro­że­niami dłu­go­fa­lo­wymi mamy i krót­ko­fa­lowe.

Za na­szą wschod­nią gra­nicą po­ja­wiła się per­spek­tywa dwóch Ukrain, za­chod­niej i wschod­niej, tak silny po­dział gło­sów na­stą­pił tam w wy­bo­rach pre­zy­denc­kich. By­łoby nie do po­my­śle­nia, żeby ja­kiś Chi­rac albo Schröder zja­wił się w Ame­ryce pod­czas walki wy­bor­czej i gło­sił wyż­szość któ­re­goś z kan­dy­da­tów. A Pu­tin po­je­chał do Ki­jowa i przy zu­peł­nej bier­no­ści Eu­ropy i świata mó­wił, co chciał. Ara­fat umiera w pod­pa­ry­skim szpi­talu i nie wia­domo, co się sta­nie w Pa­le­sty­nie.

Co zrobi neo­kon­ser­wa­tywna ad­mi­ni­stra­cja Bu­sha, też nie wiemy; po­dobno Co­lina Po­wella ma za­stą­pić pani Con­do­le­ezza Rice. Za­mie­nił stry­jek sie­kierkę na ki­jek. Nie bar­dzo po­czu­wam się do uf­no­ści w sto­sunku do Ame­ry­ka­nów jako zbaw­ców świata i by­łem za­sko­czony tym, do ja­kiego stop­nia spo­łe­czeń­stwo pol­skie ze­chciało udzie­lić Bu­showi kre­dytu po­li­tycz­nego. Uwa­ża­łem, że prze­grana Bu­sha by­łaby ze wszech miar zdrowa, po­nie­waż Kerry skła­niał się do kon­cy­lia­cyj­nych kro­ków, które umoż­li­wi­łyby po­nowne zjed­no­cze­nie świata za­chod­niego. Tym­cza­sem rów, który ad­mi­ni­stra­cja Bu­sha wy­ko­pała po­mię­dzy Ame­ryką i Eu­ropą, tylko się po­głę­bia.

W Pol­sce po­win­ni­śmy dbać o za­cho­wa­nie po­li­tycz­nej rów­no­wagi, tym­cza­sem par­tie, które prą do wła­dzy, jak na przy­kład Liga Pol­skich Ro­dzin czy Sa­mo­obrona, nie mają żad­nych kon­cep­cji po­li­tycz­nych ani eko­no­micz­nych. Brak nam idei pro­wa­dzą­cych. Sta­tus quo nie jest zresztą nie­ko­rzystny, rząd Belki ja­koś się trzyma w dziw­nym ba­lan­sie, a i na­sza wa­luta jest dziw­nie od­porna na za­gro­że­nia świa­towe. Czy­ta­łem o za­gro­że­niu po­zy­cji Kwa­śniew­skiego; w du­żej mie­rze cho­dzi, jak mi się zdaje, o po­li­tyczne in­trygi, które służą stor­pe­do­wa­niu wła­dzy pre­zy­denta. Można go nie lu­bić, ale wąt­pię, by ta­kie po­stę­po­wa­nie oka­zało się do­bre.

Czym to wszystko się skoń­czy? Oczy­wi­ście hi­sto­ria nie może mieć końca, ale mogą w niej na­stę­po­wać do­syć gwał­towne zmiany i uchyby, i ta­kie nie­bez­pie­czeń­stwo wła­śnie przed ludz­ko­ścią stoi. Nad­cho­dzi okres prze­łomu, stare me­tody go­spo­da­ro­wa­nia i rzą­dze­nia będą mu­siały z wolna ustą­pić ja­kimś no­wym, ale te nowe jesz­cze nie po­wstały. Że­bym wie­dział, co na­leży zro­bić, za­raz bym po­wie­dział – ale nie wiem.

li­sto­pad 2004

Sej­smo­lo­gia i po­li­tyka

Straszna tra­ge­dia do­tknęła ba­sen Oce­anu In­dyj­skiego: Taj­lan­dię, Su­ma­trę, Ma­le­diwy, In­die. Za­bu­rze­nia sej­smiczne, któ­rych skut­kiem były gi­gan­tyczne fale tsu­nami, za­sza­mo­tały kulą ziem­ską i za­bu­rzyły jej ob­roty. Wstrzą­sów tak sil­nych nie było od mniej wię­cej pięć­dzie­sią­tych lat.

Fa­chowcy prze­strze­gają, że na­leży się spo­dzie­wać tak zwa­nych after­shoc­ków i że ak­tyw­ność sej­smiczna na tym ob­sza­rze ra­czej się wzmaga; scze­pione z sobą płyty tek­to­niczne po­su­wają się mniej wię­cej sie­dem cen­ty­me­trów rocz­nie i na ich styku gro­ma­dzą się po­tężne na­pię­cia. Trzę­sie­nie ziemi do­cho­dzące do 9 stopni w skali Rich­tera jest na­prawdę wiel­kie, każdy sto­pień jest dzie­sięć razy sil­niej­szy niż po­przedni, po­nie­waż mamy do czy­nie­nia ze skalą lo­ga­ryt­miczną.

Wielka to była ka­ta­strofa, ale o cha­rak­te­rze geo­lo­giczno-sej­smicz­nym, a nie po­li­tycz­nym. Nie­szczę­ściem po­li­tycz­nym dość w mo­ich oczach po­waż­nym, a przy tym po­nie­kąd chro­nicz­nym, jest to, że mamy dwa ośrodki głu­poty po­li­tycz­nej: pre­zy­denta Bu­sha i pre­zy­denta Pu­tina. Są mię­dzy nimi oczy­wi­ście róż­nice: pod­czas gdy Pu­tin me­todą ka­gie­bi­stow­ską, którą za­wdzię­cza swo­jemu wy­kształ­ce­niu i wy­cho­wa­niu, tłamsi wy­raź­niej­sze od­głosy kry­tyczne w pra­sie, do­ty­czące zwłasz­cza jego po­li­tyki eko­no­micz­nej i kam­pa­nii prze­ciw tak zwa­nym oli­gar­chom, to wo­kół pre­zy­denta Bu­sha trwa ta­niec roz­ma­itych kry­ty­ków.

Kry­tyka jest moim zda­niem naj­zu­peł­niej za­sadna. Ten czło­wiek nic do tej pory nie zro­bił do­brego dla Sta­nów Zjed­no­czo­nych ani dla świata. Fa­talna była de­cy­zja o in­ter­wen­cji w Iraku, gdzie sy­tu­acja wciąż się po­gar­sza, fa­talna jest po­li­tyka eko­no­miczna, pro­wa­dząca do gwał­tow­nego spadku kursu do­lara. Kon­cept tar­czy an­ty­ra­kie­to­wej, któ­rego Bush trzyma się jak po­dar­tego prze­ście­ra­dła, jest nie­ro­zumny; mi­liony do­la­rów idą na próby, z któ­rych nic nie wy­nika. Wszyst­kie uwagi kry­tyczne pre­zy­dent strąca w nie­byt, po­zbył się je­dy­nej roz­sąd­nej osoby ze swego ga­bi­netu, czyli ge­ne­rała Po­wella, pod­nosi za to chwalbę Rums­felda, któ­rego dawno po­wi­nien usu­nąć. Pani Condy Rice może i ład­nie de­kla­muje Eu­ge­niu­sza Onie­gina, ale naj­wy­raź­niej nie jest zdolna do pod­rzu­ce­nia ja­kichś kon­struk­tyw­nych pro­po­zy­cji.

Nie­po­koi mnie, że do­lar, który był i wciąż jesz­cze jest pod­stawą wiel­kich trans­ak­cji świa­to­wych, tak się za­padł. Gdy­bym – co nie daj Boże! – zaj­mo­wał po­sadę pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych, za­mar­twiał­bym się tym w bez­senne noce. Tym­cza­sem Bush za­cho­wuje do­bre uspo­so­bie­nie, naj­wi­docz­niej uwa­ża­jąc, że skoro wy­brano go na drugą ka­den­cję, to może so­bie po­zwo­lić jesz­cze na wiele głupstw. Kiedy po czte­rech la­tach so­bie pój­dzie, wtedy do­piero za­cznie się na­pra­wia­nie, ła­ta­nie i przy­kle­py­wa­nie.

Mamy więc dwóch nie­wąt­pli­wie du­żej mocy po­li­ty­ków, Ro­sja­nina i Ame­ry­ka­nina, i obaj są tak kiep­scy, że trudno usta­lić, który gor­szy. Wy­róż­niają się zwłasz­cza tym, że ro­bią to, czego nie trzeba, a nie ro­bią tego, co jest po­trzebne. Przy­kre, że tacy lu­dzie za­wia­dują lo­sami świata. Bush opo­wia­dał kie­dyś, że zaj­rzał Pu­ti­nowi głę­boko w oczy i do­strzegł tam ot­chła­nie do­bra i szla­chet­no­ści. Te­raz dzie­cinne wy­obra­że­nia o Pu­ti­nie de­mo­kra­cie za­wa­liły się i Ame­ry­ka­nie po­winni dać kontr­parę, ale nie dają. Do­sta­łem na Gwiazdkę po­tężny tom Edwarda Ra­dziń­skiego za­ty­tu­ło­wany Sta­lin; czuje się, że i Pu­tin po­cho­dzi z tej szkoły, choć sto­sun­kowo późno za­czął tłam­sze­nie swo­bód de­mo­kra­tycz­nych. Na ze­wnątrz sto­suje ulu­bioną me­todę ru­ga­nia, na­obra­żał, kogo się dało: Kwa­śniew­skiego, Eu­ropę Za­chod­nią i tak da­lej.

Na­le­ża­łoby so­bie ży­czyć, żeby zna­lazł się ja­kiś spo­sób uniesz­ko­dli­wie­nia za­równo Bu­sha, jak i Pu­tina; to są jed­nak ma­rze­nia uto­pijne. Zresztą także Fran­cuzi i Niemcy nie są za­do­wo­leni z lu­dzi, któ­rzy nimi rzą­dzą. Może ja­kieś go­spo­dar­cze tsu­nami po­winno wstrzą­snąć na­szym świa­tem i spra­wić, że po­li­tycy wresz­cie się ockną. U nas też nikt nie jest – i nie może być! – za­chwy­cony ani opty­mi­stycz­nie na­stro­jony. Ow­szem, mówi się o dłu­go­fa­lo­wej ten­den­cji wzro­sto­wej w pol­skiej go­spo­darce, ale przy­szły prze­bieg zda­rzeń uza­leż­niony jest od tak wiel­kiej liczby czyn­ni­ków, że trudno o pewne prze­wi­dy­wa­nia. Pu­tin naj­pierw ru­gnął Kwa­śniew­skiego, a po­tem na­gle po­sta­no­wił przy­je­chać do Pol­ski. Po co? Żeby jesz­cze raz, ale po­rząd­niej, ru­gnąć pol­skiego pre­zy­denta?

Po­li­tyka Pu­tina nie bu­dzi we mnie naj­mniej­szej uf­no­ści – także w od­nie­sie­niu do Ukra­iny. Suk­ces Jusz­czenki nie roz­pło­mie­nił mnie ra­do­ścią, bo Ja­nu­ko­wycz mimo prze­gra­nej wcale nie za­mie­rza re­zy­gno­wać, wsz­czął kam­pa­nię o unie­waż­nie­nie wy­bo­rów i bę­dzie Jusz­czence wkła­dał kije w szpry­chy. Nad tru­ciem Jusz­czenki wszy­scy prze­szli do po­rządku dzien­nego: ow­szem, trzeba było go tro­chę za­mor­do­wać, ale to nic ta­kiego... Jest przy tym rze­czą za­sta­na­wia­jącą, że pod­czas kiedy Ukra­ińcy na­prawdę prze­żyli de­mo­kra­tyczny zryw i umieli prze­ciw­sta­wić się wła­dzy, to Ro­sja­nie zje­dzą każdą po­li­tyczną żabę, którą im Pu­tin pod­sta­wia. Wi­docz­nie co in­nego ich zaj­muje. Przy­wie­ziono mi nie­dawno z Mo­skwy grube, barwne i na glan­so­wa­nym pa­pie­rze wy­dane pi­smo „Afi­sza”. Z jego lek­tury wy­nika, że wszel­kie por­no­shopy i inne oglą­dac­twa obrzy­dliwe cie­szą się w Ro­sji wiel­kim po­wo­dze­niem. Gdzie pu­ry­tań­skie oby­czaje epoki to­wa­rzy­sza Sta­lina?...

Wielką ak­tyw­ność roz­wi­nęły ostat­nio Chiny, sta­rają się, gdzie się da, ku­po­wać pa­liwo, zwłasz­cza ropę. Stały się już mo­car­stwem świa­to­wym i uzy­skują co­raz wyż­szą rangę; mnie to nie za­chwyca. Na­gro­ma­dziły wiel­kie ilo­ści do­la­rów i mogą spo­wo­do­wać duże wstrząsy na mię­dzy­na­ro­do­wych ryn­kach ka­pi­ta­ło­wych, w Sta­nach Zjed­no­czo­nych rów­nież. Czy to zro­bią, za­leży od ce­lów po­li­tycz­nych, ja­kie chiń­scy po­li­tycy so­bie wy­zna­czyli – a tych nie znamy.

Rok 2004 skoń­czył się po­nuro i nie wi­dać per­spek­tyw po­prawy ani w świe­cie, ani w Pol­sce. Tylko nie­stru­dzony Wła­dy­sław Bar­to­szew­ski nie ustaje w ak­tyw­no­ści – przy­słał mi dwie nowe książki Moja Je­ro­zo­lima i Dni wal­czą­cej Sto­licy – i wciąż stara się wy­pa­trzyć czy­ste za­kątki i rożki na spla­mio­nej krwią ser­we­cie, która przy­krywa świa­towy stół. To jed­nak na­prawdę nie jest dzi­siaj ła­twe.

sty­czeń 2005

Wła­dza mó­zgu

Mamy se­zon ogór­kowy, a ja chciał­bym wró­cić do sprawy, która mnie od dawna iry­tuje: do pro­ro­ków na­szej nie­śmier­tel­no­ści. Ostroż­niejsi po­wia­dają, że ży­cie ludz­kie można z ła­two­ścią prze­dłu­żyć o dzie­sięć, dwa­dzie­ścia albo trzy­dzie­ści lat, ale spo­tka­łem się już na ła­mach pi­sma po­pu­lar­no­nau­ko­wego z twier­dze­niem – na­ukowca! – że śmierć jest wła­ści­wie zbędna. Po­nie­waż udało się prze­dłu­żyć ży­cie ni­cieni – to ta­kie ro­baczki – nie­któ­rzy po­wia­dają, że i z nami się uda, że ni­cień to wpraw­dzie nie czło­wiek, ale bli­ski krewny...

Po­dobne oświad­cze­nia wy­dają mi się non­sen­sowne. Z pod­ręcz­nika neu­ro­fi­zjo­lo­gii wiemy, że mózg za­wia­duje wszyst­kimi wła­ści­wie funk­cjami ciała, ze skła­dem che­micz­nym pa­znokci i tem­pem, w ja­kim ro­sną włącz­nie. Każdy kto jak ja prze­kro­czył osiem­dzie­siątkę, do­brze wie, że w pew­nym wieku za­czyna się de­te­rio­ra­cja, po­le­ga­jąca na tym, że ko­or­dy­na­cja i syn­chro­ni­za­cja na­szych ru­chów po­gar­sza się; za­czyna się od wy­le­wa­nia her­baty na ob­rus...

Do­póki je­ste­śmy względ­nie mło­dzi i sprawni, nie mamy po­ję­cia, jak wiele pro­ce­sów, któ­rych wy­łącz­nym pa­nem jest mózg, to­czy się au­to­ma­tycz­nie. Tym­cza­sem o ile moż­liwa jest wy­miana serca, nerki czy stawu – pro­du­kuje się te­raz bar­dzo do­bre pro­tezy sta­wów bio­dro­wych czy ko­la­no­wych – o tyle mó­zgu nie da się ni­czym za­stą­pić, bo sta­nowi on o na­szej in­dy­wi­du­al­no­ści, za­wiera ba­gaż pa­mięci, który po­twier­dza na­szą toż­sa­mość. Nie za­mie­nimy go na tak zwaną ta­bula rasa, bo nowy mózg to byłby nowy czło­wiek.

W mó­zgu sta­rych lu­dzi dzieje się coś, co na­zwać można zmę­cze­niem ma­te­riału. U mnie prze­ja­wia się to w za­po­mi­na­niu na­zwisk i nazw, na przy­kład sys­te­mów fi­lo­zo­ficz­nych; mia­łem głowę okrop­nie tym na­ła­do­waną! Za­nika też ogólna spraw­ność wy­mowy. I nie mam na my­śli ob­ja­wów bę­dą­cych skut­kiem pro­ce­sów pa­to­lo­gicz­nych, nie mó­wię o żad­nych, nie daj Boże, al­zhe­ime­rach. Gra­nicą trudno dla lu­dzi prze­kra­czalną jest dzie­więć­dzie­siąty rok ży­cia, póź­niej moż­liwy jest okres we­ge­ta­cji wspo­ma­ga­nej przez oto­cze­nie, ra­czej jed­nak bier­nej; jak ktoś ma dzie­więć­dzie­siąt parę lat, to nie­wiele już wy­my­śli. A po­sta­cie, które bu­dzą nie­zro­zu­miały za­chwyt roz­ma­itych ge­ria­tro­fili – tu ktoś na Kau­ka­zie do­cią­gnął do stu osiem­na­stu lat, tam ja­poń­ska sta­ruszka na­wet do stu dwu­dzie­stu – mnie oso­bi­ście prze­ra­żają. Wi­dzę cher­lawą istotę, która pro­wa­dzi ży­cie ka­pu­sty na grządce – nic nie wy­my­śli, ni­czego nie na­pi­sze, z wszyst­kim ma naj­wyż­sze trud­no­ści. Cóż to za sa­tys­fak­cja?

I nie ma na to rady, bo je­ste­śmy ga­tun­kiem śmier­tel­nym. Za­wsze mnie zresztą dzi­wiło, że wpraw­dzie sami je­ste­śmy śmier­telni, ale po­zo­sta­wiamy po so­bie pi­sma. Bar­dzo po­do­bał mi się na­pis na bu­dynku lwow­skiej Po­li­tech­niki: Hic mor­tui vi­vunt. Kiedy biorę coś po­waż­niej­szego do czy­ta­nia, chcę wie­dzieć, czy au­tor żyje, czy nie. Je­śli nie żyje, ina­czej ja­koś przyj­muję jego enun­cja­cje.

Czyn­no­ści au­to­ma­tyczne, spraw­ność syn­chro­ni­za­cyjno-ko­rek­cyjna mó­zgu to jedno. Mamy jesz­cze świa­do­mość. Z ostat­nich da­nych wy­nika, że – co dawno po­dej­rze­wa­łem – świa­do­mość jest bar­dzo sil­nie roz­pro­szona w na­szym mó­zgu i nie można wska­zać ośrodka, w któ­rym by sie­działa. Wy­obra­że­nie, we­dle któ­rego w sa­mym środku na­szej głowy mia­łoby się znaj­do­wać małe coś, co się na­zywa „ja”, jest bzdurne. Cho­dzi o ze­spół roz­ma­itych ośrod­ków, optycz­nych, aku­stycz­nych, ki­ne­ste­tycz­nych, mo­to­rycz­nych i tak da­lej. Wszystko to ra­zem kon­den­suje się i składa w ca­łość.

Pewne prze­biegi mó­zgowe można oczy­wi­ście uspraw­niać, ale w przy­padku za­bu­rzeń czyn­no­ścio­wych wy­wo­ła­nych wie­kiem moż­li­wo­ści po­prawy są mi­ni­malne. Dziwną wła­sno­ścią mo­jego mó­zgu jest to, że wie­czo­rem, kiedy je­stem śpiący, za­czy­nam sły­szeć ja­kąś me­lo­dię, jakby or­kie­stra grała – choć wiem, że or­kie­stry żad­nej nie ma. Cza­sami jest to cie­kawe, cza­sami de­ner­wu­jące – mo­tyw mu­zyczny, który wciąż się po­wta­rza. Kiedy za­sy­piam – me­lo­dia znika, kiedy się bu­dzę – już jej nie ma. To wszystko ob­jawy ze­psu­cia czy zmę­cze­nia neu­ro­ma­te­riału.

Dla nas, lu­dzi, wiek rzędu osiem­dzie­się­ciu – – dzie­więć­dzie­się­ciu lat sta­nowi górną gra­nicę i dla­tego z taką lu­bo­ścią czy­tam o ży­ciu gwiazd, w któ­rym dzie­sięć czy pięt­na­ście mi­lio­nów lat nie ma naj­mniej­szego zna­cze­nia, albo o ga­lak­ty­kach, które mogą ist­nieć czte­ry­sta mi­lio­nów lat, albo o ewo­lu­cji trwa­ją­cej mi­liardy... Wiem, że sa­memu mi do tego nie­skoń­cze­nie da­leko, ale świa­do­mość, że umysł ludzki po­trafi w ogóle do­tknąć ta­jem­nicy dłu­go­wiecz­no­ści sys­te­mów wszech­świata, jest dla mnie fa­scy­nu­jąca, na pewno bar­dziej niż to, czym więk­szość lu­dzi żyje. Bu­dzę się o trze­ciej w nocy, nie mogę spać, cie­kawe, co te­raz bę­dzie w te­le­wi­zji? Włą­czam apa­rat, a tu strip­tiz, ta­kie soft porno. Ro­zu­miem, że ma to silny zwią­zek z bio­lo­gią czło­wieka, ale kiedy prze­czy­ta­łem, że kie­row­nic­two Volks­wa­gena spro­wa­dzało swoim me­ne­dże­rom luk­su­sowe pro­sty­tutki, uzna­łem to za skan­dal. Nie­za­leż­nie od skan­dali, ja­kie dzieją się u nas.

W Niem­czech bę­dzie się te­raz to­czyła ba­ta­lia na wy­po­wie­dzi i ora­cje mię­dzy pa­nią Mer­kel, kan­dy­datką na urząd kanc­le­rza, a Schröde­rem. Po­li­tyka jest dziś dzie­dziną, w któ­rej prze­stały się li­czyć kon­krety. O żad­nej kwan­ty­fi­ka­cji ani kom­pu­te­ro­wych mo­de­lach sy­tu­acji eko­no­micz­nej nie ma mowy. Dla­czego ry­wa­li­za­cja par­tii po­li­tycz­nych zmie­niła się w walkę na spraw­ność ma­lo­wa­nia tę­czo­wych wi­zji lep­szego spo­łe­czeń­stwa? U nas na przy­kład za­pa­no­wała moda na Czwartą Rzecz­po­spo­litą. Dla­czego Czwarta, a nie Czter­dzie­sta? Wszystko to jest pod­szyte blagą i ta­nio­chą. Na­sze my­śle­nie po­li­tyczne roz­my­dliło się w ba­jo­rze slo­ga­nów, po wierz­chu pływa Oj­czy­zna, tro­chę Orła, tro­chę Wiary... Co się stało z dzie­dzic­twem Jana Pawła? Za kilka ty­sięcy – bar­dzo ta­nio – można so­bie ku­pić jego po­mnik i po­sta­wić w ogródku. Ła­du­nek elek­tryczny w ma­szy­nie elek­tro­sta­tycz­nej, która stoi na moim biurku, przy­biera kształt zyg­za­ko­wa­tej bły­ska­wicy, po­nie­waż szuka drogi naj­mniej­szego oporu; tak jest i w spo­łe­czeń­stwie. To, co naj­ła­twiej­sze, naj­prost­sze, naj­bar­dziej sche­ma­tyczne, bie­rze górę.

Wiek spra­wia, że nie­chęt­nie już go­dzę się na wy­wiady, ale mia­łem nie­dawno wi­zytę Ja­ponki, bar­dzo sym­pa­tycz­nej i mó­wią­cej do­brze po pol­sku, która prze­tłu­ma­czyła Wy­soki Za­mek. Miała pewne kło­poty – co to na przy­kład jest bi­gos? – ale po­mógł In­ter­net. A wczo­raj przy­szła Fran­cuzka, we­dle któ­rej zaj­muję się głów­nie mi­sty­cy­zmem i ogólną teo­rią kon­tem­pla­cji. Usi­ło­wa­łem ła­god­nie wy­tłu­ma­czyć, że się myli, ale za­uwa­ży­łem, że moje wy­siłki są da­remne. Mia­łem zresztą trud­no­ści, bo i po fran­cu­sku nie mó­wię już tak, jak przed laty.

Od go­ścia z To­kio pró­bo­wa­łem się do­wie­dzieć, co Ja­poń­czyk może wy­nieść z mo­jego Wy­so­kiego Zamku. Co z niego zro­zu­mie? Jak kręgi na wo­dzie po wrzu­ce­niu ka­mie­nia roz­cho­dzą się co­raz da­lej, tak też dzieje się z mo­imi książ­kami: z jed­nej strony Bra­zy­lia i Por­tu­ga­lia, z dru­giej Ko­rea, Ja­po­nia, Taj­wan, Chiny... Mnie to już wła­ści­wie obo­jętne, bo je­stem bar­dzo stary, ale my­ślę so­bie, że gdyby mój oj­ciec, który zmarł tu, w Kra­ko­wie, ma­jąc sie­dem­dzie­siąt cztery lata, do­wie­dział się o tym, toby się może tro­chę uspo­koił, bo bar­dzo był zmar­twiony, że rzu­ci­łem me­dy­cynę...

sier­pień 2005

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki