44,90 zł
W swojej nowej książce Tomasz Terlikowski wnikliwie diagnozuje kondycję Kościoła katolickiego w Polsce. Dzieli się przemyśleniami na temat episkopatu oraz obecnych w Kościele ruchów oddolnych zarówno niosących nadzieję, jak i budzących uzasadnione obawy. Przede wszystkim zaś – robi to z nowej dla siebie perspektywy. „Uczę się życia na peryferiach. Lata bycia w centrum Kościoła, odwiedzania parafii, uczestnictwa w kościelnych wydarzeniach się skończyły” – pisze. Z dala od dymu kadzideł, z wielkim zaangażowaniem stawia ważne pytania:
Czy Kościół w Polsce czeka rozłam?
Jakie głębokie zmiany na lepsze już w nim następują?
Czy kryterium tak zwanego dobra Kościoła nie jest bałwochwalstwem?
Kto próbuje być bardziej papieski od papieża?
Czy współczesny człowiek potrzebuje jeszcze w ogóle duchowości?
W podtytule Wygasania, książki sprzed dwóch lat, Tomasz Terlikowski umieścił słowo „zmierzch”. Na kartach Reformacji 2.0 próbuje wyobrazić sobie, jak może wyglądać nowy świt polskiego Kościoła… i czy nadejdzie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 342
WSTĘP
Tu stoję.Inaczej nie mogę
Uczę się bycia na peryferiach. Skończyły się lata funkcjonowania w centrum Kościoła, odwiedzania parafii, uczestnictwa w kościelnych wydarzeniach. Ostatnio rok temu ktoś próbował mnie zaprosić do kościelnego panelu, żebym z żoną opowiedział o religijnym wychowaniu dzieci. Ostrzegałem, aby zapytał o zdanie biskupa, ale zapewniał, że wszystko jest uzgodnione. Kilka tygodni później odwołał spotkanie, bo okazało się, że moje wypowiedzi są nieakceptowalne dla duchowieństwa. Innym razem zaprosił mnie na spotkanie pewien duszpasterz akademicki, spotkanie zostało zapowiedziane w mediach i wtedy zadzwoniła do niego kuria. „Mamy zastrzeżenia do jego katolickości” – poinformował kurialista. Ksiądz zrezygnował, nie chciał kopać się z koniem. Wiele księgarni katolickich wprost odmawia przyjmowania moich – a niekiedy także mojej żony (wiadomo, nazwisko) książek, a w innych sprzedaje się je spod lady. Nie, to nie jest żart. Trzeba o nie zapytać, a wtedy księgarz wyciąga egzemplarz spod pulpitu i z uśmiechem mówi, że dostał takie właśnie polecenie. Wielu duchownych i zaangażowanych świeckich zerwało ze mną kontakty, tak jakbym był trędowaty. A w prywatnych rozmowach część biskupów mówi o mnie wyłącznie źle. „Nabiliby cię na pal, gdyby mogli” – opowiadał mi ostatnio jeden ze znajomych księży.
I gdybym nawet wątpił w te opinie, to ich potwierdzeniem może być słowo wygłoszone przez – skądinąd cenionego przeze mnie i uchodzącego za otwartego – arcybiskupa Adriana Galbasa na wprowadzenie do katedry sosnowieckiej biskupa Artura Ważnego. Istotne i piękne kazanie obfitowało w polemikę z nieokreślonymi z imienia i nazwiska „łowcami klikalności”, w których trudno mi było nie rozpoznać – po nieco tylko zmienionych cytatach – samego siebie. „Diecezja sosnowiecka nie jest do zaorania, tylko do nieustannego obsiewania” – mówił arcybiskup, odnosząc się ewidentnie do moich słów. „Istnieje diecezja w rzeczywistości i diecezja w mediach, które eksponują tylko to, co chcą, w dawce, w jakiej chcą, i z komentarzem, jakim chcą” – dodawał. I przekonywał biskupa, by ten podejmował decyzje, które „wynikają z głębokiego rozeznania, z odwagi, a nie z brawury, i po konsultacji z mądrymi ludźmi. Nie zaś decyzje, których oczekują łowcy klikalności”[1]. I akurat tych słów nie należy zostawić bez komentarza, bo po pierwsze, arcybiskup Galbas uchodzi za niezwykle otwartego i jest nadzieją na zmianę w polskim Kościele, a po drugie, są one – w oficjalnym kazaniu – dość mało uczciwą polemiką z dziennikarzem i mediami. A bez mediów, bez wieloletniego informowania o sytuacji w diecezji, także bez mojego zaangażowania niewiele by się zmieniło. W tej diecezji, zniszczonej wieloma skandalami (będzie o nich jeszcze mowa), wszystko było starannie ukrywane i tylko nieustanny nacisk mediów to zmienił. W takiej sytuacji krytykowanie w czasie kazania akurat mediów, a nie rozmaitych kościelnych układów, jest zwyczajnie słabe. Za to doskonale pokazuje nie tylko to, co sądzi o mnie wielu biskupów, ale też w jakim miejscu znajduje się nawet bardzo otwarta część Kościoła w Polsce.
I może trudno się im czasem dziwić, jeśli z mediów dowiadują się, jak groźnym człowiekiem jestem dla Kościoła. Piotr Semka w tekście zapowiadanym na okładce tygodnika „Do Rzeczy” jako rozprawa z „Adwokatem Judasza”, którym mam być, przekonuje, że moim celem jest stworzenie alternatywnego Kościoła, w którym „postępowi katolicy” będą „oddalać się od struktury parafialnej czy diecezjalnej, a orientować się będą na nowych «medialnych» przewodników. I wtedy Terlikowski naprawdę może zostać kimś w rodzaju świeckiego biskupa. Tym bardziej że – jak wynika z jego wypowiedzi – czuje on w sobie zapał do podjęcia walki o duszę tego Kościoła”. Piotr Semka ostrzega, że nadzieje na to, iż odejdę od Kościoła, są płonne. „Terlikowski nie chce opuszczać wspólnoty katolików, tylko chce wskazać jej drogę według przesłanek, które on uważa za najlepsze i najważniejsze. Nie jesteśmy w stanie stwierdzić, co jeszcze jego sumienie wskaże mu w ramach tego, do czego – według jego przekonania – «powołał go Pan». Jedno jest pewne. Że na tej drodze nie będzie się liczył z tradycyjną strukturą Kościoła złożoną z episkopatów, biskupów i proboszczów, a raczej przyjmować będzie rolę kogoś, kto poucza hierarchów. I ponad ich głowami będzie się starał dotrzeć do serc i uczuć polskich katolików. Pytanie, ilu z nich odpowie na te syrenie śpiewy”[2]. I choć to on formułował tego typu zarzuty, to mam świadomość, że podobnie uważa – i przekazuje mi to – naprawdę spora grupa polskich katolików, w tym duchownych. Aktywność publicystyczną, normalne i standardowe oceny działalności polskich biskupów, pisanie o Kościele nie z pozycji kolan, ale na stojąco, traktuje się jako atak na tradycyjną strukturę i doktrynę Kościoła. Trudno w takiej sytuacji być w jego centrum.
To, oczywiście, nie jest cały obraz. Jestem w Kościele, doktrynalnie w samym jego centrum, bo nikt nie może odłączyć mnie od sakramentów. „Więź” (swoją drogą ciekawe, że pewnie ani ja, ani jej redaktorzy jeszcze dziesięć lat temu nie pomyślelibyśmy, że będziemy współpracować, i to tak blisko) jest miejscem, które przygarnęło moje podkasty. Wokół mnie jest też bardzo wielu ludzi wierzących. Księża (a nawet biskupi, choć ta grupa – która i tak nigdy nie była wielka – teraz zmniejsza się w tempie błyskawicznym) odwiedzają nas i spotykają się ze mną. Toczymy długie i inspirujące debaty filozoficzne i teologiczne, a niekiedy po prostu rozmawiamy o przyszłości Kościoła. Mam wiernych przyjaciół wśród zakonników i sporo przyjaciółek wśród sióstr zakonnych, a moja żona uczestniczy czynnie w procesie walki z przemocą w Kościele (i nie tylko), co sprawia, że poznajemy nowych ludzi – zaangażowanych, wierzących i chętnych do rozmowy o trudnościach. To daje niezwykłą perspektywę i naprawdę przywraca nadzieję. Masa listów czy informacji, jakie otrzymuję od duchownych, którzy dziękują za to, że ktoś jest ich głosem, gdy oni sami – z obawy przed konsekwencjami – muszą milczeć, a także od świeckich, wdzięcznych za artykułowanie ich obaw, lęków, a niekiedy frustracji, upewnia, że nie jestem sam w moim myśleniu o Kościele, że peryferie – choć oznaczają oddalenie od centrów władzy (także tej kościelnej), wcale nie muszą oznaczać peryferii realnych. Kościół – jeśli uważnie wczytać się w to, czego naucza papież Franciszek – wzywa do rozwijania kultury spotkań, a ta zakłada, że pojęcia centrum i peryferii w istocie tracą swoje znaczenie. „Wielokrotnie wzywałem do rozwijania kultury spotkania, która wykraczałaby poza dialektyki stawiające jednego przeciw drugiemu. Jest to taki styl życia, który dąży do tworzenia owego wielościanu, a ten ma wiele aspektów, wiele stron, ale wszystkie tworzą jedność bogatą w różne odcienie, ponieważ «całość przewyższa część». Wielościan przedstawia społeczeństwo, w którym różnice współistnieją ze sobą, uzupełniając się, ubogacając i oświetlając nawzajem, nawet jeśli wiąże się to z dyskusjami i nieufnością. Od wszystkich bowiem można się czegoś nauczyć, nikt nie jest bezużyteczny, nikt nie jest zbędny. Oznacza to włączenie peryferii. Ludzie tam żyjący mają inny punkt widzenia, widzą te aspekty rzeczywistości, które nie są dostrzegane z centrów władzy, gdzie podejmowane są najbardziej kluczowe decyzje”[3] – wskazuje papież Franciszek.
Proces „wypychania” z Kościoła, odnajdywania się na jego instytucjonalnych peryferiach także wiele mnie uczy. Z peryferii, z pogranicza, z dala od systemowego jądra widać inny świat, inną rzeczywistość. Wiele spotkań ze skrzywdzonymi, ale także z ludźmi, którzy są na marginesie z powodu swojej orientacji seksualnej albo doświadczenia tranzycji, oraz z ich rodzinami radykalnie wpływa na punkt widzenia. Kościół z ich perspektywy, z perspektywy tych, którzy czują się odrzuceni, skrzywdzeni, potępieni, a nie przyjęci i zaakceptowani, jest inny. Ewangelia zaś, czytana wraz z nimi, staje się nie tylko Dobrą Nowiną o zbawieniu, lecz również historią człowieka odrzuconego przez mainstream, uznanego za zdrajcę i szaleńca, uzurpatora, którego – aby zabezpieczyć status quo religijne – można i trzeba skazać na śmierć. „Wy nic nie rozumiecie i nie bierzecie tego pod uwagę, że lepiej jest dla was, gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby zginąć cały naród” (J 11, 50) – mówił o Nim współczesny przywódca religijny. Tak czytana Ewangelia skierowana jest do tych na marginesie, do tych w tamtych czasach odrzuconych. I nadal jest głosem skierowanym do nich. Ta wspólna lektura, rozmowy – czasem o niesamowitych sytuacjach – uczą mnie zupełnie nowego spojrzenia na rzeczywistość. I już tylko fakt, że część ludzi, których spotykam, chce ze mną rozmawiać, mimo że słusznie może czuć się skrzywdzona przez moje wcześniejsze pisanie (za co jeszcze raz przepraszam), uczy pokory i uświadamia istnienie ogromnego dobra. Inne spotkania, z byłymi siostrami i księżmi, a także duchownymi, którzy borykają się z trudem i kryzysem, czasem nawet z instytucjonalną przemocą, uczą zupełnie innego spojrzenia na Kościół i rzeczywistość. Jezus przychodzi do mnie bardzo często dzięki nim. „Bóg jest zawsze nowością, która nieustannie pobudza nas do wyruszania na nowo oraz do zmiany miejsca, aby wyjść poza to, co znane, na peryferie i do granic. Prowadzi nas tam, gdzie jest najbardziej poraniona ludzkość i gdzie ludzie, pomimo pozornych powierzchowności i konformizmu, stale poszukują odpowiedzi na pytanie o sens życia. Bóg się nie boi! On się nie lęka! Zawsze wychodzi poza nasze schematy i nie boi się obrzeży. Sam stał się peryferiami (por. Flp 2, 6–8; J 1, 14). Dlatego, jeśli odważymy się wyruszyć na obrzeża, to tam Go znajdziemy: On już tam będzie. Jezus uprzedza nas w sercu naszego brata, w jego zranionym ciele, w jego uciśnionym życiu, w jego mrocznej duszy. On już tam jest”[4] – mówi papież Franciszek w adhortacji Gaudete et exsultate.
I ja też głos prorocki słyszę właśnie od ludzi z peryferii oraz od tych, którzy sami się tam postawili, choć mogliby stać w samym centrum. To oni, ci spotkani na różnych drogach, są źródłem nadziei na to, że Kościół (prze)trwa, przetrzyma, pokaże inne oblicze. „Bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która w was jest” (1 P 3, 15) – pisał św. Piotr. I tej nadziei staram się być świadkiem.
Jeśli o tym wszystkim piszę, to nie po to, by się żalić lub chwalić, ale raczej po to, by określić „miejsce”, z którego myślę i obserwuję sytuację kościelną i egzystencjalną, w której się znajduję. To nie jest to samo miejsce, w którym byłem pięć czy dziesięć lat temu, ale też nie jest to miejsce, w którym byłem dwa lata temu. Jestem katolikiem i wierzę głęboko, że nim pozostanę. Nie wybieram się nigdzie, nie chcę zmieniać wyznania. A jednocześnie jestem zgorszony tym, co się dzieje. Nie, nie grzechem człowieka, nie upadkami duchownych (sam za często upadam, żeby tego nie rozumieć), ale strukturalnymi zaniedbaniami, sakralizowaniem zła, uświęcaniem tego, co wcale święte nie jest, i budowaniem mitologii, która pomaga w kryciu i ułatwia krycie tego, co ukrywane być nie może. „To gorzej niż skandal, że pod znakiem ukrzyżowanego Brata Najmniejszych można tak strasznie krzywdzić małych i słabych, a potem niespecjalnie przejmować się ich cierpieniem. To potworne, że każąc widzieć w sobie reprezentanta Boga, można jednocześnie za nic mieć godność osób, które według Pisma «dziećmi Bożymi zostały nazwane – i nimi są» (por. 1 J 3, 1). A skoro nadużycia «władzy duchowej» ujawniają defekt całego kościelnego systemu, w naturalny sposób rodzi się pytanie: czy Kościół jako instytucja nie jest jedną wielką pomyłką? I chyba trzeba wreszcie, zdobywszy się na odwagę, przyznać, że Kościół jako system władzy i kontroli to nie tylko błąd, ale wręcz zdrada Ewangelii”[5] – pisze Marek Kita. Ta diagnoza jest mi bliska, tak jak bliskie jest mi wezwanie Kity, by skończyć z demagogią zalecania tym na dole pokory, tak „żeby ci na górze mogli spokojnie trwać w arogancji”. „Cierpliwe znoszenie szykan może być ascezą, ale tolerancja dla złych tradycji, zwyczajów i reguł to po prostu grzech. Autokratyzm kościelny sprzeciwia się wyraźnej woli Mistrza: «Władcy narodów dominują nad nimi, a ich wielcy dają im odczuć swą władzę. Nie tak będzie wśród was [...]» (Mt 20, 25–26)”[6] – uzupełnia Kita.
„Nie mogę inaczej, tu stoję”[7] – powiem, cytując Marcina Lutra (niedokładnie i nie do końca zgodnie z tym, co on sam chciał powiedzieć[8], lecz z pewnością zgodnie z tym, jak postrzegali słowa Lutra jego kontynuatorzy). On sam zresztą wskazywał – przed wiekami (choć później także zreformowana przez niego wspólnota stanęła wobec podobnych zjawisk i nadużyć władzy) – dokąd klerykalizm prowadzi Kościół. „Szafarstwo – pisze Luter po odrzuceniu rozróżnienia na kapłaństwo hierarchiczne i kapłaństwo wszystkich wierzących – obecnie przeobraziło się w tak pyszną władzę i straszliwą jakąś tyranię, iż żadna zwierzchność ani jakakolwiek władza na ziemi nie może się z nią równać, jak gdyby ludzie świeccy byli czymś innym niż chrześcijanami”[9].
Dlaczego cytuję w tym miejscu Lutra? Bo wiele wieków później analogiczną refleksję wyrażał papież Franciszek: „Świeccy stanowią olbrzymią większość Ludu Bożego. W ich służbie pozostaje mniejszość: wyświęceni szafarze. Wzrosła świadomość tożsamości oraz misji świeckiego w Kościele. Dysponujemy licznym laikatem, choć niewystarczającym, z zakorzenionym poczuciem wspólnotowym i wielką wiernością zaangażowaniu w miłość, katechezę, celebrowanie wiary. Ale uświadomienie sobie tej odpowiedzialności laikatu, wypływającej z Chrztu i Bierzmowania, nie przejawia się w ten sam sposób we wszystkich stronach. W niektórych wypadkach, ponieważ nie zostali uformowani, aby podjąć ważną odpowiedzialność, w innych przypadkach nie znajdując miejsca w swoich Kościołach partykularnych, by się wypowiedzieć i działać, z powodu nadmiernego klerykalizmu, pozostawiającego ich na marginesie decyzji”[10].
Określenie miejsca, egzystencjalnej czy duchowej przestrzeni, w której się myśli, to jednak nie wszystko. Myślenie bowiem, analiza dokonuje się nie w abstrakcji bezczasu, ale w konkretnej sytuacji kościelnej i społecznej. Franciszek w adhortacji Amoris laetitia wprost wskazuje, że „czas jest ważniejszy niż przestrzeń”[11], i właśnie dlatego trzeba zatrzymać się nad „czasem”, nad momentem, w jakim znajduje się obecnie Kościół w Polsce (i nie tylko). Jeśli szukać biblijnego obrazu tego stanu, to można by odwołać się do historii Egiptu i przejścia od siedmiu lat sytych do siedmiu lat chudych, które przyśniły się faraonowi. „To, co Bóg zamierza uczynić, zapowiedział tobie, faraonie. Siedem krów pięknych – to siedem lat, i siedem kłosów pięknych – to też siedem lat; jest to bowiem sen jeden. Siedem zaś krów chudych i brzydkich, które wyszły za tamtymi, i siedem kłosów pustych i zniszczonych wiatrem wschodnim – to też siedem lat – głodu. To, o czym mówię faraonowi, Bóg uczyni tak, jak pokazał faraonowi. Bo nadejdzie siedem lat obfitości wielkiej w całym Egipcie. A po nich nastanie siedem lat głodu; i pójdzie w niepamięć cała ta obfitość w Egipcie, gdy głód będzie niszczył kraj. Nie będą już wiedzieli o obfitości w tym kraju wskutek głodu, który potem nadejdzie, bo będzie to głód bardzo ciężki. Ponieważ ten sen powtórzył się dwukrotnie, faraonie, Bóg to już postanowił i Bóg niebawem to uczyni” (Rdz 41, 25–32) – opowiadają autorzy Księgi Rodzaju. „Kiedy minęło siedem lat urodzaju w Egipcie, nadeszło siedem lat głodu...” (Rdz 41, 53–54). Kościół w Polsce – tak jak wcześniej w Europie – znajduje się w momencie nadejścia głodu. Po latach tłustych, latach boomu powołaniowego (z Holandii czy Belgii jeszcze w latach pięćdziesiątych wysyłano w świat najwięcej misjonarzy), niesłychanego wzmocnienia znaczenia Kościoła, moralnego autorytetu, po latach załatwiania wszystkiego przez Jana Pawła II nadeszły czasy trudne. Seminaria pustoszeją, kolejne się likwiduje; parafie, choć nadal pełne wiernych, także z roku na rok tracą całe grupy wierzących; wpływy polityczne Kościoła maleją. Zwycięstwo opozycji w 2023 roku zakończyło sojusz tronu i ołtarza, Ministerstwo Edukacji Narodowej otwarcie wypowiedziało wojnę lekcjom religii, których nie może skasować, ale może odmiennie określić ich usytuowanie w planach lekcyjnych czy liczbę godzin, a władza otwarcie deklaruje, że czas wpływów Kościoła się skończył.
Jeśli ktoś miał nadzieję, że zmiana władzy skłoni Konferencję Episkopatu Polski do szukania nowych kontaktów i relacji (co przecież nie było niemożliwe), to się przeliczył. Zmiana na czele polskiego episkopatu, choć dawała szansę na rozpoczęcie zmian, nie została wykorzystana. KEP – a przynajmniej jej kierownictwo – pozostała (i to mocniej niż przed zmianą polityczną w 2023 roku) wierna narracji Prawa i Sprawiedliwości. Kościelne instytucje (nie wszystkie, aczkolwiek większość z nich) już zupełnie otwarcie opisują rzeczywistość językiem PiS-u, a niechętnemu tej formacji światu pokazują oblicze naburmuszone, sfrustrowane i politycznie zaangażowane. Kazania przewodniczącego KEP, arcybiskupa Tadeusza Wojdy, części biskupów, a także „Stanowisko Rady Konferencji Episkopatu Polski ds. Społecznych «W trosce o Dom Ojczysty»” są tego smutnym potwierdzeniem. Zacznijmy od przewodniczącego KEP, który – choćby w kazaniu w Kalwarii Pacławskiej 13 sierpnia 2024 roku – opisywał rzeczywistość dokładnie tak, jak opisywały ją w tym czasie prawicowe media. Ludzie niewierzący zostali w tym kazaniu obarczeni odpowiedzialnością za nienawiść i ataki na chrześcijan, a biskupi i księża uznani za grupę niezmiernie w Polsce prześladowaną. „Widzimy, że brak odniesienia do Boga skutkuje tym, że w sercu pojawia się pustka i bezsens. Z nich rodzi się agresja, nienawiść, wyśmiewanie tego, co Boże. Z tej pustki nie można przelać błogosławieństwa na innych. Przykłady tego typu w całej Polsce są niestety liczne: akty wandalizmu i profanacji symboli religijnych, obrazów Matki Bożej i Jezusa Chrystusa, zdejmowanie czy niszczenie krzyży, obrażanie uczuć religijnych, wyśmiewanie wiary i wierzących. Niewiele ponad tydzień temu sprofanowano figury Matki Bożej w Choroszczy i w Konowałach na Białostocczyźnie. Na kościołach pojawiają się obraźliwe napisy. Mnożą się ataki na św. Jana Pawła II, Papieża, biskupów i kapłanów”[12] – przekonywał arcybiskup. Laicyzacja, która jest zdaniem arcybiskupa problemem (trudno się z tym nie zgodzić), też rzekomo nie ma źródła wewnątrz Kościoła. Za wszystko winę ponoszą inni. „Ideologie i tendencje kulturowe, w których każdy chce ustalać i posiadać własną prawdę subiektywną, w której nie ma miejsca na Boga; wygodny styl życia bez krępowania Przykazaniami i ograniczania wolności jakimiś zasadami moralnymi; a przede wszystkim wszechobecne bałwochwalstwo pieniądza”[13] – twierdził arcybiskup Wojda. Jeszcze bardziej politycznie opisywał rzeczywistość arcybiskup Wiktor Depo. „Jesteśmy w samym środku zdobywania lub utracenia wolności. Uczmy się z tej szkoły, ona mówi o dziś”[14] – mówił podczas uroczystości Wniebowzięcia na Jasnej Górze metropolita częstochowski. Biskup kielecki Jan Piotrowski w swojej twórczości kaznodziejskiej poszedł jeszcze dalej i oznajmił, że każdy, kto krytykuje polskie wojsko i straż graniczną, nie jest już Polakiem, ale „jest winien krwi młodego żołnierza śmiertelnie zranionego nożem przez samozwańczego emigranta mordercę”[15].
Jeszcze mocniej ten zwrot ku narracji PiS-u w wypowiedziach kościelnych widać w „Stanowisku Rady Konferencji Episkopatu Polski ds. Społecznych «W trosce o Dom Ojczysty»”. Dokument ten, choć zawiera elementy krytyki, które są słuszne, napisany jest językiem histerycznym, kieruje zarzuty wobec jednej tylko strony sceny politycznej i jest mało wiarygodny, bo jego autorzy, gdy PiS robił to samo (albo przynajmniej rzeczy bardzo podobne), milczeli jak zaklęci. I świetnie widać to we fragmencie, w którym Rada KEP ds. Społecznych krytykuje „szerzenie nienawiści, promowanie antagonizmów, zarządzanie konfliktami w przestrzeni społecznej”[16]. Czy ten opis odpowiada rzeczywistości? Tak, a jednym z przykładów jest stosowanie przez premiera Donalda Tuska narracji, która „depisyzację” uważa za zjawisko analogiczne do „denazyfikacji”. To oczywiście nie jest język dialogu, tak jak nie jest nim mówienie przez minister edukacji o hierarchach per „panowie biskupi”. Te zarzuty byłyby o wiele bardziej wiarygodne, gdyby ta sama rada skrytykowała przed wyborami wykluczający język mediów publicznych czy stygmatyzujące polityków Koalicji Obywatelskiej i jej wyborców opinie polityków PiS-u. Tak jednak wówczas nie było. Wtedy wypowiedzi dzielące były w porządku, a ta sama rada opublikowała stanowisko, z którego wynikało, że jedynym dostępnym dla katolika wyborem w czasie elekcji jest... PiS. Nie, nazwa partii nie padła, ale dokument ten był tak sformułowany, że średnio rozgarnięty odbiorca musiał odczytać, jakie były intencje jego autorów. I teraz styl ich narracji także nie pozostawia wielkich wątpliwości, dla kogo biją ich serca.
I nie jest to przesada. Zobaczmy bowiem, jak wygląda opis rzeczywistości serwowany nam przez autorów owego dokumentu: „Podobnie jak w całym świecie, także i w Polsce mamy do czynienia z różnymi negatywnymi zjawiskami. Niepokój budzą tendencje do ateizacji życia publicznego oraz eliminacji etyki ze sfery politycznej. Przykładem jest łamanie prawa przez organy państwa, w tym niewłaściwe traktowanie aresztowanych, wprowadzanie «prawa» do zabijania człowieka przez poszerzenie możliwości przeprowadzenia aborcji aż do 9. miesiąca życia dziecka, odchodzenie od wartości moralnych w wielu dziedzinach życia społecznego [...], marginalizowanie znaczenia religii, odbieranie prawa do wyznawania wiary oraz eliminowanie symboli religijnych ze sfery publicznej”[17]. Opis ten, choć zawiera elementy prawdziwe, jest napisany językiem PiS-u i jego zwolenników i nie próbuje nawet udawać obiektywizmu. Zawiera on przy tym elementy nieprawdziwe. Tak się bowiem składa, że prawo aborcyjne w Polsce nie zostało zmienione. Mnie również nie podobają się, o czym mówiłem i pisałem, wytyczne Ministerstwa Zdrowia, ale uczciwie trzeba powiedzieć, że nie są one „wprowadzeniem prawa do zabijania dziecka”, lecz jedynie – moim zdaniem – błędną, acz możliwą interpretacją zapisów prawa, które już istniało. Nie widzę też, a jestem człowiekiem otwarcie mówiącym o swojej religijności, odbierania mi prawa do wyznawania wiary czy nawet eliminowania symboli religijnych ze sfery publicznej. Pomysły Rafała Trzaskowskiego, by ograniczyć obecność symboli w urzędach, które owszem były, zostały zablokowane przez premiera Donalda Tuska, i już tylko to pokazuje, ile wspólnego z rzeczywistością ma opis sytuacji w Polsce dokonany przez radę. Niewłaściwe traktowanie aresztowanych, które także potępia Rada KEP ds. Społecznych, choć to akurat jest zarzut słuszny, nie zaczęło się dzisiaj, a możliwość stosowania narzędzia, jakim jest tymczasowy areszt, bardzo poszerzył PiS. Wtedy wszakże rada i KEP milczały. Nie słychać było wezwań do tego, by nie traktować aresztowania jako zastępczej kary, choć to Suwerenna Polska i PiS byli tego gorącymi zwolennikami. Wtedy Kościół milczał. I również to sprawia, że teraz trudno traktować jego opinie jako wyraz troski o prawo. Niestety, bardziej przypomina to wsparcie polityczne jednej strony.
I trzeba powiedzieć, że gdyby Rada ds. Społecznych sama nie posłużyła się takim językiem i takimi obrazami, to antyklerykalna lewica powinna je wymyślić. Dlaczego? Bo tak się składa, że idealnie odpowiada to na zarzuty, jakie od dawna prezentuje wobec Kościoła antyklerykalna część opinii publicznej. Z tego oświadczenia wyłania się bowiem wizerunek Kościoła, który nie akceptuje zmian społecznych, nie godzi się na polityczne wybory Polaków, jest ślepy na jedno oko, a do tego nie jest w stanie adekwatnie oceniać obu głównych bloków politycznych. Instytucja ta nie dostrzega, że sytuacja w Polsce się zmienia i że laicyzacja sprawia, iż dalecy już jesteśmy od tego, że wszyscy Polacy podzielają opinię, iż „dziedzictwo chrześcijańskie jest fundamentem” polskości. Język tego dokumentu uświadamia też, że przynajmniej część polskich hierarchów (ale i aktywnych świeckich) jest niezdolna do prowadzenia dialogu na odmiennych warunkach i przyjęcia do wiadomości, że obecnie układać trzeba się z politykami mniej przychylnymi Kościołowi. Nie widać choćby prób – co byłoby politycznie oczywiste – docierania do tej części Koalicji, która jest Kościołowi przychylna. A to oznacza niezdolność do prowadzenia skutecznej polityki.
I gdyby chodziło tylko o polityków, którzy deklarują ostre antyklerykalne podejście – choć z perspektywy Kościoła byłby to błąd – przynajmniej można by to zrozumieć. Problem polega na tym, że Kościół hierarchiczny tak samo nie umie rozmawiać z tymi politykami, którzy przez lata prowadzili aktywną działalność ewangelizacyjną. Jeśli bowiem „niegodny” przyjęcia jego dziecka do szkoły katolickiej okazuje się Szymon Hołownia, któremu zarzuca się zachowania niezgodne z wiarą, to trudno nie zadać pytania, z kim polscy hierarchowie i polscy księża są w stanie rozmawiać...
Przypisy