Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1984 to ponadczasowa powieść George’a Orwella, która poraża wizją totalitarnego państwa, gdzie prawda jest kształtowana przez władzę, a jednostka ginie w bezlitosnej machinie kontroli. W Oceanii rządzi Wielki Brat, a wszechobecna Partia czuwa nad każdym słowem i czynem obywateli. Winston Smith, zwykły urzędnik Ministerstwa Prawdy, zaczyna zadawać pytania, których nie powinien – a to może kosztować go wszystko.
Ta wyjątkowa edycja klasycznej dystopii zawiera nastrojowe, mroczne ilustracje, które wprowadzają czytelnika jeszcze głębiej w złowrogi świat Orwella. Każdy rozdział wzbogacony został o unikalne grafiki, podkreślające atmosferę strachu, kontroli i buntu.
Pobierz i odkryj książkę, która wciąż przerażająco mocno odnosi się do współczesnego świata. Czy Wielki Brat patrzy także na Ciebie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROK 1984
wydanie ilustrowane
George Orwell
Przekład: Julia Fiedorczuk
Źródło maszynopisu: Wolne Lektury
Licencja Wolnej Sztuki 1.3
ISBN: 978-83-63720-99-5
Wydawnictwo: LIBER ELECTRONICUS
Różne bywają powody, dla których dokonuje się ponownego przekładu dzieła literackiego już obecnego w danym języku. Najczęściej tłumacz lub tłumaczka czują, iż istniejący przekład jest niedobry albo przestarzały i jako taki wymaga korekty. Czasem jednak chodzi o pokusę samodzielnego zmierzenia się z jakimś ważnym tekstem i przedstawienia własnej — niekoniecznie doskonalszej — interpretacji. Podjęłam się tłumaczenia Roku 1984 z tego drugiego powodu, znajdując dodatkową motywację w fakcie, iż wykonuję tę pracę dla „Wolnych Lektur”, których działania na rzecz popularyzacji i zwiększania dostępności literatury są mi bardzo bliskie. Moje punkty odniesienia to dwa klasyczne spolszczenia powieści Orwella: wersja Juliusza Mieroszewskiego z 1979 roku i o blisko dekadę późniejszy przekład Tomasza Mirkowicza, którym zaczytywałam się jako licealistka. Nie było moją ambicją poprawianie wybitnej pracy translatorskiej Mirkowicza, ani odróżnianie się na siłę tam, gdzie jego (lub wcześniejsze) rozwiązania zdążyły przeniknąć do potocznej polszczyzny. Określenia takie jak „Wielki Brat”, „nowomowa” czy „dwójmyślenie” należą dziś do popkultury i nie widziałam żadnego powodu, żeby wprowadzać nowe. Czytelnicy i czytelniczki z łatwością zauważą miejsca, gdzie pojawiają się pewne innowacje, mam nadzieję, że zostaną zaakceptowane, podobnie jak nieco nowocześniejszy i surowszy język całości.
Julia Fiedorczuk
Był jasny, zimny kwietniowy dzień, zegary wybijały trzynastą. Winston Smith, przyciskając brodę do piersi dla osłony przed zacinającym wiatrem, wślizgnął się najszybciej, jak potrafił, przez szklane drzwi Rezydencji Zwycięstwa; wirujący w podmuchach wiatru ziarnisty pył mimo wszystko dostał się do środka.
W holu cuchnęło gotowaną kapustą i starymi, szmacianymi wycieraczkami. Na jego końcu wisiał kolorowy plakat, zbyt duży do eksponowania w pomieszczeniu. Przedstawiał tylko ogromną twarz, szeroką na więcej niż metr: twarz mężczyzny w wieku około czterdziestu pięciu lat, z bujnymi, czarnymi wąsami, o ostrych, interesujących rysach. Winston skierował się w stronę schodów. Nie było sensu sprawdzać, czy winda działa. I w najlepszych czasach rzadko była sprawna, obecnie zaś w ciągu dnia przerywano dostawę prądu — to jedna z form oszczędności, związanych z przygotowaniami do Tygodnia Nienawiści. Mieszkanie znajdowało się na siódmym piętrze. Winston miał już trzydzieści dziewięć lat, w dodatku dokuczało mu owrzodzenie żylne nad prawą kostką, toteż wspinał się powoli i co jakiś czas przystawał, żeby odpocząć. Na każdym piętrze naprzeciwko szybu windy spoglądała z plakatu ogromna twarz. Wizerunek był tak sprytnie pomyślany, że oczy zdawały się śledzić każdy ruch przechodzącej osoby. Napis u dołu głosił: „WIELKI BRAT WIDZI”.
W mieszkaniu dźwięczny głos odczytywał ciągi liczb, które miały jakiś związek z produkcją surówki. Głos ów wydobywał się z podłużnego, metalowego panelu, przypominającego mętne lustro, wmontowanego w ścianę po prawej. Winston przekręcił gałkę i głos ucichł nieco, lecz nadal można było rozróżnić słowa. Urządzenie (mówiono na nie „teleekran”) dawało się ściszyć, ale nie wyłączyć. Winston podszedł do okna. Był niewysoki i szczupły; niebieski kombinezon, uniform członków Partii, dodatkowo podkreślał mizerność jego ciała. Mężczyzna miał bardzo jasne włosy, a twarz naturalnie rumianą — o skórze zgrubiałej od szarego mydła, tępych żyletek i zimy, która właśnie dobiegła końca.
Świat na zewnątrz sprawiał wrażenie zimnego nawet przez szybę zamkniętego okna. W dole, na ulicy, wiatr porywał do spiralnego tańca kurz i strzępy gazet. I chociaż świeciło słońce, a niebo było intensywnie niebieskie, rzeczywistość wydawała się bezbarwna — poza porozlepianymi wszędzie plakatami. Twarz o czarnych wąsach spoglądała z każdego bardziej wyeksponowanego miejsca. Jedna wisiała na froncie budynku dokładnie naprzeciwko okna. „WIELKI BRAT WIDZI”, głosił napis, podczas gdy ciemne oczy zaglądały głęboko w oczy Winstona. Niżej, na poziomie ulicy, kolejna; ten plakat miał naderwany róg, papier gwałtownie trzepotał na wietrze, to odsłaniając, to zasłaniając pojedyncze słowo: ANGSOC. Hen, w oddali helikopter zapikował między dachy budynków, zawisnął na moment jak trzmiel, po czym uniósł się zakrzywionym lotem. Był to zaglądający ludziom do okien patrol policyjny. Ale te patrole nie miały wielkiego znaczenia. Liczyła się tylko myślopolicja.
Za plecami Winstona głos z teleekranu nadal plótł coś o surówce i o tym, że wykonano, z nawiązką, dziewiąty Plan Trzyletni. Teleekran jednocześnie transmitował i odbierał dane. Rejestrował każdy wydany przez Winstona dźwięk, głośniejszy od najcichszego szeptu; co więcej, dopóki Winston przebywał w polu widzenia panelu, mógł być także obserwowany. Nikt oczywiście nie miał pewności, czy w danym momencie podlega obserwacji. Można było jedynie zgadywać, jak często i według jakiej logiki myślopolicja uruchamiała konkretny kanał przesyłu. Nie dało się wykluczyć, że obserwowali wszystkich przez cały czas. W każdym razie mogli podłączyć się do dowolnego kanału, kiedy tylko chcieli. Trzeba było żyć — i ludzie tak żyli, z przyzwyczajenia, które przeradzało się w instynkt — zakładając, że każdy dźwięk jest podsłuchiwany, a każdy ruch podglądany, z wyjątkiem chwil, gdy w pomieszczeniu jest ciemno.
Winston stał tyłem do teleekranu. Tak było bezpieczniej; chociaż, jak dobrze wiedział, z ludzkich pleców też można dużo wyczytać. Kilometr dalej nad brudnym pejzażem górował ogromny, biały gmach Ministerstwa Prawdy — jego miejsca pracy. I to jest Londyn — pomyślał z mglistym obrzydzeniem — główne miasto Pierwszego Pasa Powietrznego, trzeciej najgęściej zaludnionej prowincji Oceanii. Usiłował wydobyć z pamięci jakieś wspomnienie z dzieciństwa, które pozwoliłoby ustalić, czy Londyn zawsze tak wyglądał. Rzędy rozsypujących się dziewiętnastowiecznych czynszówek, podpartych po bokach belkami, z oknami pozatykanymi tekturą i dachami połatanymi blachą falistą — czy zawsze tu były? Albo te kuriozalne, walące się ogrodowe murki? Albo leje po bombach, z tańczącymi na wietrze okruchami tynku, sterty gruzu, poprzerastane pędami wierzbownicy1, czy tereny doszczętnie zrównane z ziemią przez bomby, gdzie natychmiast wyrastały kolonie obskurnych, drewnianych chałup, przypominających kurniki? Nic to jednak nie dało, Winston nie pamiętał; z dzieciństwa pozostała mu tylko seria prześwietlonych obrazów, bez żadnego tła i przeważnie niezrozumiałych.
Ministerstwo Prawdy — w nowomowie2 „Minipra” — zdecydowanie wyróżniało się na tle innych widocznych budynków. Ogromne gmaszysko w kształcie piramidy, pobudowane z lśniącego, białego betonu, wznosiło się tarasowo na wysokość trzystu metrów. Ze swojego okna Winston widział wyraźnie, wypisane eleganckimi literami na białej fasadzie, trzy slogany Partii:
Mówiono, że nadziemna część Ministerstwa Prawdy składa się z trzech tysięcy pomieszczeń; ponoć tyle samo ma ich część podziemna. W różnych miejscach Londynu znajdowały się jeszcze trzy inne budynki o podobnym wyglądzie i rozmiarach. Do tego stopnia górowały nad otaczającą je architekturą, że z dachu Rezydencji Zwycięstwa widziało się wszystkie cztery jednocześnie. Mieściły cztery ministerstwa, wchodzące w skład aparatu rządowego: Ministerstwo Prawdy, odpowiedzialne za wiadomości, rozrywkę, edukację i sztukę; Ministerstwo Pokoju, zajmujące się wojną; Ministerstwo Miłości, pilnujące prawa i porządku; oraz Ministerstwo Dobrobytu, skoncentrowane na ekonomii. Ich nazwy w nowomowie brzmiały: „Minipra”, „Minipo”, „Minimiło”, „Minidobro”.
Najbardziej przerażało Ministerstwo Miłości. Gmach ten w ogóle nie miał okien. Winston nigdy nie był w środku ani nawet nie zbliżył się do Ministerstwa Miłości bliżej niż na pół kilometra. Na teren ministerstwa wpuszczano tylko w sprawach oficjalnych, a i wtedy trzeba było przedzierać się przez labirynt zasieków z drutu kolczastego, stalowych drzwi i ukrytych stanowisk karabinów maszynowych. Dodatkowo okoliczne ulice patrolowali strażnicy o twarzach goryli, ubrani w czarne uniformy i uzbrojeni w pałki teleskopowe.
Winston obrócił się gwałtownie. Wcześniej postarał się nadać swojej twarzy wyraz łagodnego optymizmu, zalecany, kiedy stało się przodem do teleekranu. Przemierzył pokój i wszedł do maleńkiej kuchni. Żeby wrócić do domu w porze obiadu, musiał poświęcić posiłek w stołówce, tymczasem w lodówce miał tylko kawałek ciemnego chleba, który należało zachować na śniadanie. Zdjął z półki butelkę bezbarwnej cieczy z prostą, białą etykietą, na której widniała nazwa: „Gin Zwycięstwa”. Z butelki wydobywał się mdlący, oleisty zapach; przypominał chiński alkohol ryżowy. Winston nalał sobie prawie pełną filiżankę, przygotował się na szok i przełknął płyn na raz, jak dawkę lekarstwa.
Twarz mu spurpurowiała, z oczu popłynęły łzy. To coś smakowało jak kwas azotowy3, w dodatku po każdym hauście człowiek miał wrażenie, że obrywa pałką w tył głowy. Ale w następnej chwili palenie w żołądku osłabło, a świat wydał się Winstonowi trochę weselszy. Wydobył papierosa z pomiętego pudełka z napisem „Papierosy Zwycięstwa” i nieopatrznie uniósł go pionowo, w wyniku czego tytoń wysypał się na podłogę. Z następnym poszło mu lepiej. Wrócił do pokoju i usiadł przy małym stole, znajdującym się po lewej stronie teleekranu. Z szuflady biurka wydobył obsadkę, buteleczkę atramentu i gruby, czysty zeszyt formatu A4, z czerwonym grzbietem i marmurkową okładką.
Z jakiegoś powodu umiejscowienie teleekranu w pokoju było nietypowe. Gdyby zamontowano go, jak to zwykle robiono, w ścianie w głębi pomieszczenia, miałby widok na całe wnętrze. Tymczasem teleekran tkwił na dłuższej ścianie, naprzeciwko okna. Z jednej strony znajdowała się płytka wnęka i właśnie tam Winston teraz siedział; kiedy projektowano te mieszkania, zapewne w tym miejscu przewidziano regał na książki. Wciskając się do wnęki, Winston był w stanie usunąć się z pola widzenia teleekranu. Mogli go oczywiście podsłuchać; o ile jednak tkwił w obecnej pozycji, nie było go widać. Częściowo właśnie przez ten nietypowy rozkład pokoju wpadł na pomysł, który miał teraz zrealizować.
Częściowo zaś stało się to przez wyjątkowo piękny zeszyt. Przed chwilą wyjął go z szuflady. Takiego gładkiego, kremowego papieru nie produkowano od co najmniej czterdziestu lat. Winston domyślał się jednak, że zeszyt pochodził z jeszcze dawniejszych czasów — pożółkł już nieco ze starości. Zauważył go w oknie obskurnego sklepiku ze starzyzną w jednej z biedniejszych części miasta (nie mógł sobie teraz przypomnieć, w której dzielnicy) i natychmiast poczuł obezwładniające pragnienie, żeby go mieć. Członkom Partii w zasadzie nie wolno było wchodzić do zwykłych sklepów (czyli „handlować na wolnym rynku”), ale nie przestrzegano tej reguły bezwzględnie, bo niektórych rzeczy, jak choćby sznurówek czy żyletek, nie dało się dostać w żaden inny sposób. Rozejrzał się szybko po ulicy, następnie wślizgnął się do sklepiku i kupił notes za dwa dolary i pięćdziesiąt centów, bez żadnego konkretnego zamiaru. Niosąc go do domu w teczce z dokumentami, odczuwał wyrzuty sumienia. Samo posiadanie takiego notesu, nawet zupełnie czystego, mogło być kompromitujące.
Teraz zdecydował, że zacznie prowadzić dziennik. Nie było to zakazane (nic nie było zakazane, wszelkie prawa dawno już zniesiono), nie miał jednak wątpliwości, że w razie przyłapania dostanie karę śmierci (albo co najmniej dwadzieścia pięć lat kolonii karnej). Winston umocował stalówkę w oprawce i possał przez chwilę, żeby ją oczyścić. Pióro było archaicznym przyborem, rzadko używanym nawet do składania podpisów; zdobył je sekretnie po prostu dlatego, że czuł, iż piękny, kremowy papier zasługuje na coś lepszego, niż żeby skrobać po nim kopiowym ołówkiem. Prawdę powiedziawszy, Winston nie miał wprawy w ręcznym pisaniu. Wszelkie teksty, poza najkrótszymi notatkami, dyktował do głosopisu; oczywiście teraz to nie wchodziło w grę. Zanurzył stalówkę w atramencie i zawahał się przez chwilę. Zadrżał. Zostawiając ślad na papierze, podejmował nieodwracalną decyzję. Małymi, niezgrabnymi literami napisał:
4 kwietnia, 1984.
Opadł na oparcie krzesła. Ogarnęło go poczucie całkowitej niemocy. Po pierwsze, nie był pewien, czy rzeczywiście jest rok 1984. Musiał być mniej więcej ten rok, bo był raczej pewien, że ma 39 lat, a wiedział, iż urodził się w 1944 lub 1945; jednak w tych czasach datę dawało się ustalić tylko w przybliżeniu do roku czy dwóch.
Nagle ogarnęła go wątpliwość: dla kogo pisze ten dziennik? Dla przyszłości, dla tych, którzy się jeszcze nie urodzili. Jego umysł krążył przez chwilę wokół niepewnej daty, aż wyłoniło się używane często w nowomowie słowo: dwójmyślenie. Dopiero teraz do Winstona dotarła waga tego, co przedsięwziął. Jak można porozumieć się z przyszłością? Było to z natury rzeczy niemożliwe. Jeśli przyszłość będzie przypominała teraźniejszość, nikt go nie usłyszy, jeśli zaś będzie inna, jego położenie nie będzie miało dla niej żadnego znaczenia.
Siedział przez jakiś czas, tępo wpatrując się w papier. Teleekran przełączył się na ostrą, militarną muzykę. O dziwo, Winston czuł, że stracił umiejętność formułowania myśli, a wręcz zapomniał, co zamierzał wyrazić. Od tygodni szykował się na tę chwilę, ale nie przyszło mu do głowy, że będzie wymagała czegoś jeszcze prócz odwagi. Zakładał, że pisanie samo w sobie okaże się łatwe, wystarczy po prostu przelać na papier niekończący się, nerwowy potok słów, rozbrzmiewających w jego głowie od lat. Jednakże teraz wszystko ucichło. W dodatku wrzód na kostce zaczął niemiłosiernie swędzieć. Winston bał się go podrapać, ponieważ za każdym razem kończyło się to infekcją. Mijały sekundy. Nie był świadom niczego poza bielą kartki przed oczami, swędzeniem skóry nad kostką, hałaśliwą muzyką i lekkim rauszem po ginie.
Nagle, owładnięty panicznym strachem, zaczął pisać, tylko niezupełnie zdając sobie sprawę z tego, co wychodzi spod jego pióra. Drobne, dziecinne pismo zapełniało kartkę nierównymi, falującymi liniami, pomijając najpierw wielkie litery, a potem także kropki:
4 kwietnia, 1984.
Wczorajszy wieczór w kinie. Same filmy wojenne. Jeden świetny, o bombardowanym gdzieś na Morzu Śródziemnym4 statku pełnym uchodźców. Publiczność bardzo ubawiona widokiem ogromnego mężczyzny próbującego uciec wpław przed helikopterem. najpierw widzimy go chlapiącego się w wodzie jakby był żółwiem, następnie przez celownik helikoptera, wreszcie podziurawionego, podczas gdy morze wokół niego robi się czerwone on tonie tak szybko, jakby przez dziury w ciele wlewała się woda. kiedy tonie publiczność ryczy ze śmiechu. potem widać łódź ratunkową pełną dzieci a nad nią helikopter. kobieta w średnim wieku może żydówka siedzi na dziobie łodzi z mniej więcej trzyletnim chłopcem w ramionach. chłopiec krzyczy ze strachu i chowa głowę między jej piersiami jakby miał się w niej zagrzebać a kobieta otacza go ramionami i pociesza chociaż sama jest blada z przerażenia. cały czas okrywa go tak szczelnie jak tylko się da jakby miała nadzieję że jej ramiona mogą go ochronić przed kulami. wtedy helikopter spuszcza na nich bombę dwudziestokilową straszliwy blask i z łodzi zostają tylko drzazgi. potem wspaniałe ujęcie dziecięcego ramienia wzlatującego wyżej i wyżej i wyżej widocznie filmował to helikopter z kamerą z przodu i rozlega się gromki aplauz z partyjnych rzędów tymczasem jedna prolka robi hecę że nie powinni tego dawać nie przy dzieciach tak nie wolno nie wolno nie przy dzieciach aż policja ją aż ją policja wyrzuciła nie sądzę żeby coś jej zrobili kogo obchodzą prole to typowa prolska reakcja oni nigdy...
Winston przerwał pisanie, bo złapał go skurcz. Nie miał pojęcia, co skłoniło go do wylania z siebie tego potoku bzdur. Ciekawe jest jednak to, że kiedy pisał, zupełnie inne wspomnienie wyklarowało się w jego świadomości, tak wyraźnie, jakby zostało już gdzieś zanotowane. Zdał sobie teraz sprawę, że to właśnie owo zdarzenie wpłynęło na jego decyzję, żeby szybciej wrócić do domu i zabrać się do pisania.
Miało ono miejsce tego ranka w ministerstwie — jeśli o zdarzeniu tak mglistym można powiedzieć, iż miało miejsce.
Dochodziła jedenasta i w Departamencie Archiwów, gdzie Winston pracował, wyciągano krzesła z boksów, żeby ustawić je pośrodku sali, naprzeciwko dużego teleekranu, i przygotować do Dwóch Minut Nienawiści. Winston zajmował akurat miejsce w jednym ze środkowych rzędów, kiedy do pomieszczenia niespodziewanie weszły dwie osoby, znane mu z widzenia. Jedną z nich była dziewczyna, którą często mijał w korytarzu. Nie znał jej imienia, ale wiedział, że pracowała w Departamencie Fikcji. Widywał ją czasem z kluczem w dłoniach powalanych olejem, domyślał się więc, że zapewne była konserwatorką którejś z maszyn piszących powieści. Była mniej więcej dwudziestosiedmioletnią kobietą o zuchwałym wyglądzie. Miała gęste, ciemne włosy, piegowatą twarz i szybkie, wysportowane ruchy. Wąska, szkarłatna szarfa — symbol Młodzieżowej Ligi Antyseksualnej — ciasno opasywała jej talię, uwypuklając kobiecy kształt bioder, ukrytych pod kombinezonem. Winston czuł do niej antypatię od pierwszego wejrzenia. I wiedział dlaczego. Irytowała go atmosfera boisk do hokeja, zimnych kąpieli, pieszych wycieczek i prawomyślności, którą dziewczyna roztaczała wokół siebie. Nie znosił większości kobiet, zwłaszcza młodych i ładnych. Przeważnie to one, szczególnie młode, były najbardziej zajadłymi orędowniczkami Partii. Łykały slogany, bezinteresownie szpiegowały i tropiły wszelkie odstępstwa od ortodoksji. Ale ta dziewczyna sprawiała wrażenie jeszcze bardziej niebezpiecznej niż inne. Raz, kiedy mijali się na korytarzu, zmierzyła go wzrokiem, który zdawał się przenikać do wnętrza, co na moment napełniło go mroczną trwogą. Przeszło mu nawet przez myśl, że ona może być agentką myślopolicji. Było to, co prawda, wysoce nieprawdopodobne. Niemniej jednak odczuwał w jej obecności dziwny dyskomfort, będący mieszaniną lęku i wrogości.
Drugą z tych osób był mężczyzna o nazwisku O’Brien, członek Wewnętrznej Partii, pełniący tak ważną i ukrytą funkcję, że Winston miał jedynie mglistą ideę co do jej natury. Na widok zbliżającego się czarnego kombinezonu członka Wewnętrznej Partii ludzie przy krzesłach na chwilę zamilkli. O’Brien był dużym, krzepkim mężczyzną o byczym karku i szorstkiej, humorzastej, okrutnej twarzy. Pomimo groźnego wyglądu jego sposób bycia nie był pozbawiony uroku. Miał zwyczaj poprawiać okulary na nosie gestem tak zaskakująco kulturalnym, że aż rozbrajającym. Gdyby ktokolwiek myślał jeszcze w takich kategoriach, mógłby na widok tego gestu przypomnieć sobie osiemnastowiecznego szlachcica, częstującego znajomych tabaką5. Winston widział O’Briena może tuzin razy w ciągu blisko tyluż lat. Ciągnęło go do tego człowieka nie tylko dlatego, że intrygował go kontrast między wyszukanymi manierami O’Briena a jego atletyczną fizycznością. Chodziło bardziej o utrzymywaną w sekrecie wiarę — albo może nawet nie wiarę, a tylko nadzieję — że polityczna ortodoksja O’Briena nie jest doskonała. Coś w jego twarzy nieodparcie to sugerowało. Ale może tym, co się na niej malowało, nie było odstępstwo od ortodoksji, a jedynie inteligencja. W każdym razie wyglądał na osobę, z którą dałoby się porozmawiać, gdyby można było w jakiś sposób oszukać teleekran i znaleźć się z nim sam na sam. Winston nigdy nie spróbował zweryfikować tych domysłów, w istocie nie było sposobu, żeby to zrobić. O’Brien spojrzał na zegarek i widząc, że zbliża się jedenasta, najwyraźniej postanowił, że zostanie w Ministerstwie Prawdy na Dwie Minuty Nienawiści. Zajął miejsce w tym samym rzędzie co Winston, dwa krzesła dalej. Drobna kobieta o włosach w kolorze piasku, pracująca w boksie sąsiadującym z boksem Winstona, siedziała między nimi. Ciemnowłosa dziewczyna usiadła bezpośrednio za Winstonem.
W następnej chwili z teleekranu w końcu pomieszczenia wydobyło się okropne skrzypienie, jakby uruchomiła się jakaś monstrualna, nienaoliwiona maszyna. Zęby bolały od tego dźwięku i ciarki przebiegały po plecach. Zaczęła się Nienawiść.
Jak zwykle, na ekranie wyświetliła się twarz Emmanuela Goldsteina, Wroga Ludu. Wśród publiczności dało się słyszeć posykiwania. Drobna kobieta o włosach w kolorze piasku wydała z siebie dźwięk wyrażający mieszaninę strachu i wstrętu. Goldstein, renegat i odszczepieniec, dawno temu (jak dawno temu, tego nikt nie pamiętał) był jedną z najważniejszych figur Partii, niemal równą samemu Wielkiemu Bratu, ale potem zaangażował się w działania kontrrewolucyjne, za które skazano go na śmierć; jednak w jakiś tajemniczy sposób zdołał uciec i zniknąć. Przebieg Dwóch Minut Nienawiści każdego dnia był nieco inny, lecz Goldstein niezmiennie stanowił gwóźdź programu. Był pierwotnym zdrajcą, pierwszym, który zbezcześcił czystość Partii. Wszystkie następne zbrodnie, wszystkie zdrady, akty sabotażu, herezje, zbłądzenia z partyjnej drogi, wynikały bezpośrednio z jego wpływów. Nadal gdzieś tam żył i inspirował rozmaitych spiskowców, może za oceanem, pod ochroną swoich obcych mocodawców; a może nawet — jak czasem plotkowano — w jakiejś kryjówce na obszarze Oceanii.
Winston poczuł ucisk w gardle. Widząc twarz Goldsteina, zawsze odczuwał boleśnie mieszane emocje. Była to szczupła, żydowska twarz, z kozią bródką i ogromną, puszystą aureolą siwych włosów — inteligentna, a mimo wszystko z gruntu wstrętna twarz durnego starca z długim nosem, na którego czubku balansowały okulary. Przypominała pysk owcy, a jego głos brzmiał jak beczenie owcy. Goldstein wygłaszał swój zwykły jadowity atak na doktrynę Partii — tak przesadzony i niemoralny, że nawet dziecko powinno się na nim poznać, a jednak na tyle przekonujący, żeby wzbudzić niepokój, że inni, mniej rozsądni słuchacze, mogliby dać się nabrać. Obrażał Wielkiego Brata, potępiał dyktaturę Partii, żądał natychmiastowego zawarcia pokoju z Eurazją, postulował wolność wypowiedzi, wolność prasy, wolność zgromadzeń, wolność myśli, rozpaczał histerycznie, że Rewolucja została zdradzona — i wyrażał to wszystko w szybkiej, wielosylabowej mowie, stanowiącej swego rodzaju parodię zwyczajowego stylu oratorów Partii, zawierającej nawet elementy nowomowy; w istocie, więcej jej elementów niż jakikolwiek członek Partii użyłby w zwykłej rozmowie. I w razie gdyby ktoś miał jakąkolwiek wątpliwość co do rzeczywistości, której dotyczyło zwodnicze efekciarstwo Goldsteina, na teleekranie za jego głową przez cały czas maszerowały niekończące się kolumny eurazjatyckich wojsk — nieprzebrane szeregi postawnych mężczyzn o pozbawionych wyrazu azjatyckich twarzach. Przybliżały się do powierzchni ekranu, po czym rozpływały się, a wtedy na ich miejscu pojawiały się następne, bardzo podobne. W tle beczącego głosu Goldsteina rozlegało się głuche dudnienie żołnierskich butów.
Nie upłynęło nawet trzydzieści sekund Nienawiści, a połowa zebranych zaczęła wydawać z siebie niekontrolowane odgłosy gniewu. Zadowolona z siebie owcza twarz na ekranie, w połączeniu z przerażającą siłą eurazjatyckiej armii, to było za wiele, ale faktem jest, że sam już widok Goldsteina czy nawet tylko myśl o nim automatycznie wywoływały w ludziach strach i gniew. Był obiektem nienawiści bardziej niezmiennym niż Eurazja czy Azja Wschodnia, bo kiedy Oceania toczyła wojnę z jedną z tych sił, z drugą była w stanie pokoju. Co jednak bardzo dziwne, choć wszyscy nienawidzili Goldsteina i gardzili nim, choć każdego dnia, tysiąc razy dziennie, na platformach, teleekranach, stronach gazet i książek demontowano jego teorie, niszczono je i wyśmiewano, wykazywano ich żałosną nędzę — pomimo tego wszystkiego nie zdawało się, by jego wpływ choć trochę słabnął. Zawsze znajdowały się nowe ofiary, tylko czekające, żeby pozwolić mu się uwieść. Myślopolicja każdego dnia demaskowała szpiegów i sabotażystów działających pod jego wpływem. Był przywódcą ogromnej armii cieni, podziemnej sieci konspiratorów, oddanych sprawie obalenia państwa. Bractwo — podobno tak się nazywali. Szeptem przekazywano sobie również plotki o okropnej, napisanej przez Goldsteina książce, która miała stanowić kompendium wszelkich herezji, krążące to tu, to tam. Nie miała tytułu, ludzie mówili o niej po prostu książka. Ale takie informacje wędrowały jedynie w formie niejasnych pogłosek. Ani o Bractwie, ani o książce żaden zwykły członek Partii nigdy by się z własnej woli nie zająknął.
W drugiej minucie zebranych ogarnął szał. Miotali się na swoich miejscach i krzyczeli co sił w płucach, starając się zagłuszyć dobiegające z teleekranu beczenie. Drobna kobieta o włosach w kolorze piasku zrobiła się jaskraworóżowa, jej usta otwierały się i zamykały niczym pyszczek wyrzuconej na brzeg ryby. Nawet ciężka twarz O’Briena nabiegła krwią. Siedział na swoim miejscu wyprostowany, a jego potężna klatka piersiowa unosiła się i drżała, jak pod naporem gwałtownej fali. Ciemnowłosa dziewczyna za plecami Winstona krzyczała: „Świnia! Świnia! Świnia!”, a w pewnej chwili chwyciła opasły Słownik nowomowy i cisnęła nim w stronę ekranu. Słownik uderzył Goldsteina w nos i odbił się; głos niestrudzenie ciągnął dalej. W chwili większej przytomności Winston zorientował się, że wrzeszczy razem z pozostałymi, kopiąc w szczebel krzesła. Najstraszniejsze w Dwóch Minutach Nienawiści nie było to, że aktywny udział w tej ceremonii był obowiązkowy, lecz fakt, iż nie dało się nie brać w niej udziału. Po trzydziestu sekundach nikt już nie musiał niczego udawać. Potworna ekstatyczna fala strachu, mściwości, pragnienia, by mordować i torturować, by kilofem rozkwaszać ludzkie twarze, płynęła przez zebranych jak prąd, zamieniając wszystkich bez wyjątku, czy tego chcieli czy nie, w wykrzywionych, wrzeszczących szaleńców. A jednak gniew, który czuli, był abstrakcyjną, nieukierunkowaną emocją, którą dało się przenieść z jednego przedmiotu na inny jak płomień lampy lutowniczej. I tak, w pewnym momencie nienawiść Winstona kierowała się już nie przeciwko Goldsteinowi, tylko na odwrót, przeciwko Wielkiemu Bratu, Partii i myślopolicji. W takich chwilach jego serce rwało się do samotnego, wyszydzonego heretyka na ekranie, jedynego strażnika prawdy i rozsądku w świecie pełnym kłamstw. Ale już chwilę później dołączał do reszty zebranych i wszystko, co mówiono o Goldsteinie, brał za prawdę. W tych z kolei momentach nienawiść, którą potajemnie żywił do Wielkiego Brata, zamieniała się w uwielbienie i wtedy Wielki Brat zdawał się rosnąć, stawał się ogromnym, nieporuszonym jak skała, niepokonanym i nieustraszonym obrońcą swojego ludu przed azjatyckimi hordami, zaś Goldstein, przy całej swojej samotności i bezbronności, pomimo wątpliwości, czy w ogóle istnieje, nabierał cech mrocznego uwodziciela, samą siłą swojego głosu zdolnego do zburzenia porządku, na którym zasadzała się cywilizacja.
Czasem dawało się zmienić kierunek nienawiści aktem woli. Niczym człowiek, któremu śni się koszmar, nagłym, gwałtownym wysiłkiem odrywa głowę od poduszki, Winston oderwał nienawiść od ekranu i skierował ją ku siedzącej za nim ciemnowłosej dziewczynie. Żywe, zachwycające halucynacje wyświetliły się w jego umyśle. Chciał zatłuc ją na śmierć gumową pałką policyjną. Chciał przywiązać ją nagą do słupa i podziurawić jej ciało strzałami, jak to uczyniono ze świętym Sebastianem6. Chciał ją gwałcić i poderżnąć jej gardło podczas szczytowania. Co więcej, dopiero teraz zrozumiał, dlaczego jej nienawidzi. Nienawidził jej, bo była młoda, piękna i aseksualna, bo chciał iść z nią do łóżka, ale wiedział, że to się nigdy nie zdarzy, bo jej słodką, subtelną talię, która zdawała się zapraszać, aby ją otoczyć ramieniem, opasywała znienawidzona szkarłatna szarfa, agresywny symbol czystości.
Nienawiść osiągnęła swój szczyt. Głos Goldsteina przeszedł w autentyczne beczenie, na moment także jego twarz zmieniła się w owczy łeb, który wkrótce rozpłynął się, ustępując miejsca postaci żołnierza Eurazji. Ten zbliżał się, napierał, ogromny i straszny, i zdawał się wyskakiwać ponad powierzchnię teleekranu, tak że niektóre osoby z pierwszego rzędu robiły uniki na swoich krzesłach. Jednak już po chwili, ku ogromnej uldze zebranych, wroga postać przeobraziła się w twarz Wielkiego Brata, czarnowłosą, czarnowąsą, emanującą siłą i osobliwym spokojem i tak ogromną, że zajmowała prawie cały ekran. Nikt nie słyszał, co Wielki Brat mówił — były to zwykłe słowa zachęty, z rodzaju tych, jakie wygłasza się pośród bitewnego zgiełku, w szczegółach niezrozumiałe, lecz mimo wszystko podnoszące morale tylko dlatego, że zostały wypowiedziane. Potem twarz Wielkiego Brata znikła, a zamiast niej pojawiły się, wypisane pogrubionymi wielkimi literami, trzy slogany Partii:
Jeszcze przez kilka sekund twarz Wielkiego Brata majaczyła na ekranie, jakby wrażenie wzrokowe, jakie pozostawiła w oglądających, było zbyt wielkie, żeby rozproszyć się w jednej chwili. Drobna kobieta o włosach w kolorze piasku opadła na siedzenie stojącego przed nią krzesła. Z drżącym szeptem, w którym dawało się rozpoznać słowa: „Mój zbawca!”, wyciągnęła ramiona w stronę ekranu. Następnie ukryła twarz w dłoniach. Było jasne, że się modli.
W tym samym momencie wszyscy zebrani zaczęli skandować, niespiesznie, rytmicznie i głośno: „W-B!.. W-B!.. W-B!”. Powtarzali te sylaby wiele razy, powoli, robiąc długą pauzę między „Wu” i „Be” — było to głębokie zawodzenie, tak osobliwie dzikie, że w tle niemal słyszało się tupanie gołych stóp i bębnienie tam-tamów. Trwało to może ze trzydzieści sekund. Pieśń ta wybrzmiewała często w chwilach obezwładniających emocji. Była po części hymnem, sławiącym mądrość i majestat Wielkiego Brata, ale w większym stopniu — aktem autohipnozy, służącym celowemu wyłączeniu świadomości za pomocą rytmicznego hałasu. Winstona zmroziło. Wprawdzie podczas Dwóch Minut Nienawiści udzielało mu się zbiorowe delirium7, jednak ten nieludzki przyśpiew „W-B!.. W-B!” za każdym razem napełniał go przerażeniem. Rzecz jasna, skandował razem z innymi: nie można było inaczej. Oddzielić się od własnych uczuć, kontrolować wyraz twarzy, zachowywać się tak samo jak inni — tak nakazywał instynkt. Zanim jednak Winston w pełni utożsamił się z tłumem, przez parę sekund wyraz oczu mógł chyba zdradzać jego prawdziwe uczucia. Właśnie w tym momencie miało miejsce owo niezwykłe zdarzenie — o ile rzeczywiście cokolwiek się wydarzyło.
Na mgnienie oka jego wzrok spotkał się ze wzrokiem O’Briena. O’Brien akurat wstał, zdjął okulary i znowu je zakładał tym swoim charakterystycznym gestem. Przez ułamek sekundy, kiedy na siebie patrzyli, Winston wiedział — tak, wiedział! — że O’Brien myśli odkładnie to samo co on. Nie było wątpliwości, wiadomość została przekazana. Zupełnie jakby ich umysły otworzyły się i myśli mogły przepływać z jednego do drugiego za pośrednictwem oczu. „Jestem z tobą”, zdawał się mówić do niego O’Brien. „Dokładnie wiem, co czujesz. Wiem o twojej pogardzie, nienawiści, obrzydzeniu. Ale nie martw się, jestem po twojej stronie!”. W następnej chwili iskra porozumienia zgasła, a twarz O’Briena stała się nieprzenikniona jak wszystkie inne twarze.
To wszystko; w dodatku Winston nie miał już pewności, czy cokolwiek rzeczywiście zaszło. Podobne incydenty nie miewały dalszego ciągu. Cały ich skutek polegał na podtrzymaniu wiary albo nadziei, że inni poza nim również byli wrogami Partii. Może te plotki o potężnych spiskach były jednak prawdziwe, może Bractwo istniało! Mimo niekończących się aresztowań, publicznych spowiedzi i egzekucji, nie mógł mieć pewności, że Bractwo nie jest mitem. Czasem wierzył, że istnieje, a czasem nie. Nie było żadnych dowodów, jedynie ulotne spostrzeżenia, znaczące lub nie: skrawki podsłuchanych rozmów, blade bazgroły na ścianach ubikacji, to znów — podczas spotkania dwóch nieznajomych — ledwie zauważalny gest dłoni, być może sygnalizujący wzajemne rozpoznanie. Była to wyłącznie zgadywanka, ale też niewykluczone, że Winston miał po prostu bujną wyobraźnię. Wrócił do boksu, nie patrząc już na O’Briena. Nie przeszło mu przez myśl, że mógłby podtrzymać ten chwilowy kontakt. Nawet gdyby wiedział, jak się za to zabrać, byłoby to niewyobrażalnie niebezpieczne. Przez sekundę, może dwie, między ich oczami przepływał dwuznaczny komunikat — to wszystko. Jednak nawet to stanowiło doświadczenie godne zapamiętania w ciasnej samotności, w której wszystkim przyszło żyć.
Winston wyprostował się na krześle. Beknął. To gin podchodził mu do gardła.
Ponownie skupił wzrok na kartce. Naraz odkrył, że oddając się bezładnym rozmyślaniom, jednocześnie pisał, zupełnie jak automat. I to nie tym samym, przykurczonym pismem co wcześniej. Pióro toczyło się zmysłowo po gładkim papierze, rysując duże, staranne, drukowane litery:
— i tak dalej, aż zapełnił pół strony.
Nie mógł opanować ataku paniki. Absurd, bo napisanie tych konkretnych słów nie stanowiło aktu bardziej niebezpiecznego niż samo otwarcie zeszytu, jednak przez chwilę kusiło go, żeby wyrwać zapisane strony i porzucić całe przedsięwzięcie.
Nie zrobił tego jednak, wiedział, że to na nic. Czy będzie dalej pisał: „PRECZ Z WIELKIM BRATEM” czy powstrzyma się od pisania tych słów, to już niczego nie zmieni. Czy będzie prowadził swój dziennik czy zrezygnuje, to już nie ma znaczenia. Myślopolicja i tak go dorwie. Popełnił — i popełniłby, nawet gdyby nie dotknął piórem powierzchni papieru — podstawową zbrodnię, zawierającą w sobie wszystkie inne przewinienia. Myślozbrodnię, jak to nazywali. Myślozbrodni nie da się ukrywać w nieskończoność. Można skutecznie robić uniki przez pewien czas, całymi latami, w końcu jednak dorwą człowieka.
Odbywało się to w nocy — aresztowania przeprowadzano zawsze w nocy. Nagłe przebudzenie, brutalne szarpnięcie za ramię, oślepiające światło latarki, krąg zaciętych twarzy wokół łóżka. W większości przypadków nie było sądu, nie spisywano raportu z aresztowania. Ludzie po prostu znikali, zawsze w nocy. Nazwisko danej osoby usuwano z rejestrów i przepadał po niej wszelki ślad; niepowtarzalna egzystencja podlegała zanegowaniu, a następnie zapomnieniu. To było unicestwienie, wymazanie. Albo ewaporowanie8 — jak zwykło się mówić o takich przypadkach.
Na moment opanowała go trwoga. Zaczął pokrywać kartkę pospiesznym, niestarannym pismem:
zastrzelą mnie wszystko mi jedno strzelą w tył głowy wszystko mi jedno precz z wielkim bratem zawsze strzelają w tył głowy wszystko mi jedno precz z wielkim bratem...
Opadł na oparcie krzesła, trochę zawstydzony, i odłożył pióro. Nagle poderwał się gwałtownie — ktoś pukał do drzwi.
Już! Siedział cicho jak mysz, w płonnej nadziei, że ktokolwiek puka, odejdzie po tej jednej próbie. Niestety, pukanie powtórzyło się. Najgorszą strategią byłoby przedłużanie tego momentu. Serce waliło mu jak młot, ale na twarzy, w wyniku głębokiego przyzwyczajenia, nie malowały się żadne emocje. Podniósł się i powoli podszedł do drzwi.
Kładąc dłoń na klamce, Winston spostrzegł, że dziennik został na stole, otwarty. Całą stronę pokrywały słowa: „PRECZ Z WIELKIM BRATEM”, zapisane literami tak wielkimi, że dawały się odczytać z drugiego końca pokoju. Był to szczyt głupoty, ale nawet ogarnięty trwogą nie chciał pobrudzić kremowego papieru, zamykając zeszyt przed wyschnięciem atramentu.
Zaczerpnął powietrza i otworzył drzwi. Natychmiast zalała go ciepła fala ulgi. Na korytarzu stała bezbarwna, zahukana kobieta o cienkich włosach i pobrużdżonej twarzy.
— Och, towarzyszu — odezwała się ponurym, skomlącym głosem — tak mi się właśnie zdawało, że słyszę, jak towarzysz wraca. A może moglibyście zajść i zerknąć na zlew u nas w kuchni? Zatkał się i...
To była pani Parsons, żona sąsiada z tego samego piętra. (Partia nie aprobowała zwrotu „pani”, należało zwracać się do innych per „towarzyszu” lub „towarzyszko”, jednak w przypadku niektórych kobiet instynktownie narzucało się słowo „pani”). Miała około trzydziestki, ale wyglądała starzej. Odnosiło się wrażenie, że w bruzdach na jej twarzy osiada kurz. Winston szedł za nią korytarzem. Konieczność tych amatorskich napraw uprzykrzała mu życie prawie każdego dnia. Rezydencję Zwycięstwa zbudowano około 1930 roku, były to stare mieszkania i wszystko się w nich sypało. Tynk odchodził płatami ze ścian i sufitów, przy większym mrozie pękały rury, dach przeciekał, kiedy tylko spadł śnieg, ogrzewanie działało przeważnie na pół gwizdka albo w ogóle nie było włączane z przyczyn ekonomicznych. Wszelkie naprawy, poza tymi, jakie udawało się zrobić własnoręcznie, wymagały zgód niedostępnych komitetów, które czasem przez dwa lata zatwierdzały przykładowo wymianę szyby w oknie.
— Oczywiście tylko dlatego, że Toma nie ma w domu — dodała pani Parsons nieśmiało.
Mieszkanie Parsonsów było większe od lokum Winstona i w nieco inny sposób obskurne. Wszystkie sprzęty sprawiały wrażenie zniszczonych i poobijanych, jakby dopiero co przeszło tędy jakieś duże, agresywne zwierzę. Sprzęt sportowy — kije do hokeja, rękawice bokserskie, dziurawa piłka do nogi, zapocone, wywrócone na lewą stronę szorty — walał się po podłodze; na stole piętrzyły się brudne naczynia i podręczniki z pozaginanymi rogami. Na ścianach wisiały szkarłatne transparenty Ligi Młodzieżowej i Szpiegów oraz pełnowymiarowy plakat z Wielkim Bratem. W powietrzu unosił się zapach gotowanej kapusty, zwykle wyczuwalny w całym budynku, tu jednak łączył się z ostrzejszym odorem potu, który — to się wiedziało zaraz po wejściu do środka — wydzielała osoba w tej chwili nieobecna. W drugim pokoju ktoś próbował wtórować dźwiękom orkiestry wojskowej, nadal dobiegającym z teleekranu, na instrumencie z grzebienia przykrytego skrawkiem papieru toaletowego.
— To dzieci — powiedziała pani Parsons, rzucając nieco lękliwe spojrzenie w stronę drzwi. — Nie wychodziły dziś. I oczywiście...
Miała skłonność do przerywania zdań w połowie. Zlew kuchenny prawie po brzegi wypełniała brudna, zielonkawa woda, unosił się z niej wyjątkowo silny smród kapusty. Winston przykucnął i obejrzał kolanko odpływu. Strasznie nie chciało mu się robić tego rękami; nienawidził zadań manualnych, zaś schylanie się często wywoływało u niego ataki kaszlu. Pani Parsons gapiła się bezradnie.
— Oczywiście gdyby Tom był w domu, raz-dwa by to załatwił — powiedziała. — On lubi takie rzeczy. Ten mój Tom to złota rączka!
Parsons, podobnie jak Winston, pracował w Ministerstwie Prawdy. Był grubawym, ale energicznym mężczyzną cechującym się paraliżującym poziomem głupoty, istnym kłębkiem idiotycznego entuzjazmu, jednym z tych pozbawionych wątpliwości, wiernych popychadeł, od których stabilność Partii zależała w jeszcze większym stopniu niż od myślopolicji. Miał trzydzieści pięć lat, a dopiero co siłą wydalono go z Ligi Młodzieżowej, zaś przed wstąpieniem do Ligi udało mu się zabawić w szeregach Szpiegów o rok dłużej, niż przewidywał statut. W ministerstwie zajmował jakieś podrzędne stanowisko, w zasadzie niewymagające inteligencji, był za to jednym z najaktywniejszych członków Komitetu Sportowego i innych zespołów, zajmujących się organizowaniem grupowych pieszych wycieczek, spontanicznych demonstracji, kampanii oszczędnościowych i wszelkich działań dobrowolnych. Z cichą dumą opowiadał, między pyknięciami fajki, że od czterech lat nie opuścił żadnego wieczora w Osiedlowym Domu Kultury. Ciągnął się za nim przytłaczający odór potu, jakby mimowolne świadectwo jego pracowitości, i unosił się w powietrzu długo po jego wyjściu.
— Ma pani specjalny klucz do nakrętek? — spytał Winston, mocując się z kolankiem.
— Klucz — powtórzyła pani Parsons, natychmiast stając się bezkręgowcem. — Czy mamy? Tak na pewno, to nie wiem. Może dzieci...
Rozległ się tupot, jeszcze jeden przenikliwy świst na grzebieniu i dzieci wpadły do salonu. Pani Parsons przyniosła klucz. Winston wypuścił wodę i z obrzydzeniem usunął zatykający rurę korek z ludzkich włosów. Obmył palce, najlepiej jak mógł, w zimnej wodzie z kranu i wrócił do pokoju.
— Ręce do góry! — rozległ się dziki głos.
Dorodny, dziewięcioletni łobuz wyskoczył zza stołu, grożąc Winstonowi zabawkowym pistoletem automatycznym, podczas gdy jego młodsza o jakieś dwa lata siostra wykonywała identyczny gest, trzymając w rękach kawałek drewna. Oboje mieli na sobie granatowe spodenki, szare koszulki i czerwone chusty — umundurowanie Szpiegów. Winston podniósł ręce nad głowę, ale zrobiło mu się nieswojo; w zachowaniu chłopca było coś tak złowrogiego, jakby wcale nie chodziło tu o zabawę.
— Zdrajca! — wołał chłopiec. — Myślozbrodniarz! Eurazjatycki szpieg! Zastrzelę cię, ewaporuję, wyślę cię do kopalni soli!
I nagle oboje skakali wokół niego, wrzeszcząc: „Zdrajca!” i „Myślozbrodniarz!”. Dziewczynka naśladowała każdy gest brata. Było to nieco przerażające, jak baraszkowanie tygrysiątek, z których wkrótce wyrosną ludożercy. Z oczu chłopca biło wyrachowane okrucieństwo, całkiem wyraźna chęć, żeby uderzyć lub kopnąć Winstona, połączona ze świadomością, że wkrótce będzie dość duży, aby to zrobić. Całe szczęście, że nie trzyma w rękach prawdziwej broni, pomyślał Winston.
Pani Parsons nerwowo spoglądała to na Winstona, to na dzieci. W lepszym świetle w pokoju odnotował ze zdumieniem, że w bruzdach na jej twarzy naprawdę osiadł kurz.
— Tacy są czasem hałaśliwi — powiedziała. — Są rozczarowani, bo nie mogą pójść na wieszanie. To o to chodzi. Nie mam czasu ich zabrać, a Tom wróci za późno.
— Czemu nie możemy pójść na wieszanie? — ryknął chłopiec na cały głos.
— Chcę na wieszanie! Chcę na wieszanie! — wtórowała mu dziewczynka, nadal podskakując.
Winstonowi przypomniało się, że jacyś oskarżeni o zbrodnie wojenne eurazjatyccy więźniowie mieli zostać wieczorem powieszeni w parku. Mniej więcej raz w miesiącu odbywały się tego rodzaju spektakle; cieszyły się sporą popularnością. Zwłaszcza dzieci uważały je za świetną zabawę. Winston pożegnał się z panią Parsons i wyszedł. Ledwie uszedł parę kroków, a coś walnęło go w tył głowy, powodując wyjątkowo silny ból. Zupełnie jakby został dźgnięty rozgrzanym do czerwoności metalowym prętem. Kiedy się odruchowo odwrócił, zobaczył, że pani Parsons wciąga do mieszkania chłopca, chowającego do kieszeni procę.
— Goldstein — wrzeszczał chłopiec w zamykających się drzwiach. W całej tej sytuacji Winstona najbardziej zaskoczył wyraz bezradnej trwogi, malujący się na szarej twarzy kobiety.
Kiedy znalazł się z powrotem w mieszkaniu, szybko minął teleekran i ponownie usiadł przy stole, pocierając bolące miejsce z tyłu głowy. Muzyka ustała, zamiast tego obcesowy, żołnierski głos z okrutną satysfakcją opisywał uzbrojenie nowej pływającej fortecy, która właśnie zarzuciła kotwicę między Islandią a Wyspami Owczymi9.
Z takimi dziećmi, pomyślał Winston, życie tej kobiety musi być koszmarem. Jeszcze rok, może dwa, a będą dwadzieścia cztery godziny na dobę wypatrywać u niej najdrobniejszych choćby przejawów nieprawomyślności. Prawie wszystkie dzieci są potworne. Najgorsze, że choć organizacje takie jak Szpiedzy systemowo zamieniały dzieci w nieokiełznanych barbarzyńców, nie pojawiała się u nich żadna skłonność do buntowania się przeciwko Partii. Wręcz przeciwnie, uwielbiały Partię i wszystko, co z nią związane. Piosenki, procesje, transparenty, wycieczki, musztra z drewnianą bronią, skandowanie sloganów, wielbienie Wielkiego Brata — to wszystko było dla nich rodzajem wspaniałej zabawy. Cała ich furia kierowała się na zewnątrz, przeciwko wrogom państwa, przeciwko obcym, zdrajcom, sabotażystom, myślozbrodniarzom. Było już właściwie na porządku dziennym, że ludzie po trzydziestce bali się własnych dzieci. I nie bez powodu. Nie było tygodnia, żeby „Times” nie zamieścił akapitu o jednym czy drugim małym, wścibskim podsłuchiwaczu, czyli „bohaterskim malcu”, który podchwycił jakieś kompromitujące zdanie i wydał własnych rodziców myślopolicji.
Ból po pocisku z procy ustąpił. Winston bez przekonania wziął do ręki pióro, zastanawiając się, czy warto coś jeszcze zapisać w dzienniku. Nagle znowu pomyślał o O’Brienie.
Lata wcześniej — ile dokładnie? Już chyba z siedem — śniło mu się, że przemierza jakieś pomieszczenie zatopione w ciemnościach. Mijając kogoś siedzącego nieco z boku, usłyszał słowa: „Spotkamy się tam, gdzie nie ma mroku”. Zostały one wypowiedziane bardzo cicho, niemal od niechcenia, nie brzmiały jak rozkaz, lecz stwierdzenie faktu. Nie zatrzymał się, szedł dalej. Co ciekawe, wtedy, we śnie, te słowa nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Dopiero potem zaczęło do niego docierać ich znaczenie. Teraz już nie pamiętał, czy przed tym snem czy później pierwszy raz zobaczył O’Briena; nie pamiętał też, kiedy dokładnie uświadomił sobie, że głos usłyszany we śnie był jego głosem. Ale był tego pewien — to O’Brien przemówił do niego z ciemności.
Winston nie potrafił rozstrzygnąć, nawet po porannej wymianie spojrzeń, czy O’Brien był przyjacielem czy wrogiem. I nie było to jakoś szczególnie istotne. Istniała między nimi nić porozumienia ważniejsza niż sympatia czy przekonania osobiste. „Spotkamy się tam, gdzie nie ma mroku”, powiedział O’Brien. Winston nie wiedział, co to znaczy, miał jednak pewność, że tak czy inaczej te słowa kiedyś się spełnią.
Głos w teleekranie umilkł na chwilę. Dźwięk trąbki, czysty i piękny, popłynął w zatęchłym powietrzu. Po czym rozległo się chrapliwe ogłoszenie:
— Uwaga! Uwaga! Depesza z frontu malabarskiego10! W południowych Indiach nasze siły odniosły miażdżące zwycięstwo. Mogę przekazać, że ofensywa, o której przebiegu zaraz poinformujemy, zbliża nas wymiernie do końca wojny. Oto treść komunikatu...
Nadchodzą złe wieści, pomyślał Winston. I nie pomylił się. Zaraz po krwawym opisie unicestwienia eurazjatyckiej armii, zawierającym oszałamiające liczby zabitych i uwięzionych, pojawiło się ogłoszenie, że z początkiem kolejnego tygodnia racja czekolady zostaje zmniejszona z trzydziestu do dwudziestu gramów.
Winston znowu beknął. Działanie ginu mijało, pozostawiając uczucie osłabienia. Z teleekranu, być może dla uczczenia zwycięstwa, a może dla zatarcia pamięci o odebranej czekoladzie, buchnęły dźwięki hymnu Oceanio, to dla ciebie. Należało stanąć na baczność, ale tam, gdzie siedział, był niewidoczny.
Po hymnie popłynęła lżejsza muzyka. Winston podszedł do okna, wciąż ustawiając się tyłem do teleekranu. Dzień nadal był zimny i jasny. Gdzieś w oddali z głuchym grzmotem eksplodowała rakieta. Obecnie spadało na Londyn od dwudziestu do trzydziestu bomb tygodniowo.
W dole na ulicy wiatr nerwowo szarpał naderwanym plakatem, to zasłaniając, to odkrywając napis „ANGSOC”. Angsoc. Święte zasady angsocu. Nowomowa, dwójmyślenie, zmienność przeszłości. Miał wrażenie, jakby znalazł się w dżungli porastającej morskie dno, w potwornym świecie, w którym i on był potworem. Czuł się bardzo samotny. Przeszłość była martwa, przyszłość niewyobrażalna. Skąd mógł wiedzieć, czy choćby jedna żyjąca istota ludzka stoi po jego stronie? I jaką miał pewność, że rządy Partii nie będą trwały wiecznie? Zamiast odpowiedzi zobaczył trzy slogany, widniejące na białym froncie Ministerstwa Prawdy:
Wyjął z kieszeni dwudziestopięciocentówkę. Widniały na niej te same hasła, wypisane wyraźnymi, drobnymi literami. Na rewersie znajdowało się oblicze Wielkiego Brata — również z monety spoglądały jego oczy. Był wszędzie — na monetach, na znaczkach pocztowych, na okładkach książek, na transparentach, na plakatach i opakowaniach papierosów. Zewsząd patrzyły te oczy, a głos stale napominał. We śnie czy na jawie, w pracy czy przy posiłku, w budynku czy na powietrzu, w wannie czy w łóżku — nie dało się uciec. Nic nie było prywatne poza kilkoma centymetrami kwadratowymi zamkniętymi pod czaszką.
Słońce się przesunęło i niezliczone okna Ministerstwa Prawdy, już nieoświetlone, wyglądały ponuro niczym okienka wartowni. Ogromna piramida napełniała serce lękiem. Był to potężny budynek, nie do sforsowania. Nie zniszczyłoby go nawet tysiąc rakiet. Winston znowu zaczął się zastanawiać, dla kogo pisze ten dziennik. Dla przyszłości, dla przeszłości — dla jakiejś epoki, którą sobie wyobraził. Czekała go nie śmierć, lecz anihilacja11. Dziennik zamienią w popiół, jego ewaporują. To, co napisze, zostanie odczytane jedynie przez myślopolicję, która następnie unicestwi tekst i usunie ze swej pamięci. W jaki sposób zwrócić się do przyszłości, skoro nie zostanie po tobie żaden fizyczny ślad, nawet słowo nabazgrane anonimowo na kartce papieru?
Teleekran wybił czternastą. Za dziesięć minut powinien wyjść. O 14.30 musi znów stawić się w pracy.
O dziwo, bicie zegara dodało mu otuchy. Był samotną duszą, wypowiadał prawdę, której nikt nie usłyszy. Dopóki jednak mówił prawdę, w jakiś niejasny sposób udawało się zachować ciągłość. Ocalenie dziedzictwa ludzkości nie odbywało się poprzez bycie usłyszanym, ale poprzez zachowanie przytomności. Wrócił do stołu, umoczył pióro w atramencie i napisał:
Do przyszłości lub przeszłości, w której myśl jest wolna, a ludzie różnią się od siebie i nie żyją w samotności — do czasu, w którym istnieje prawda i w którym to, co się stało, nie może się odstać:
Z epoki unifikacji, z epoki samotności, z epoki Wielkiego Brata, z epoki dwójmyślenia — pozdrawiam was!
Dotarło do niego, że jest już właściwie martwy. Zrozumiał, że dopiero teraz, kiedy potrafił nadawać kształt myślom, dokonał decydującego kroku. Następstwa każdego działania są już w tym działaniu zawarte. Napisał:
Myślozbrodnia nie pociąga za sobą śmierci: myślozbrodnia JEST śmiercią.
Teraz, gdy uświadomił sobie, że jest martwy, musi spróbować jak najdłużej pozostać przy życiu. Dwa palce prawej ręki miał poplamione atramentem. Właśnie taki szczegół mógł go zdradzić. Jakiś ciekawski nadgorliwiec w ministerstwie (najprawdopodobniej kobieta, taka jak ta drobna osoba o włosach w kolorze piasku lub ciemnowłosa dziewczyna z Departamentu Fikcji) może zacząć się zastanawiać, dlaczego pisał coś podczas przerwy obiadowej, dlaczego użył staromodnego pióra, co pisał — a potem podrzucić komu trzeba odpowiednią aluzję. Poszedł do łazienki i dokładnie starł tusz twardym, szarym mydłem, które drapało skórę jak papier ścierny, więc świetnie nadało się do tego celu.
Odłożył dziennik do szuflady. Ukrycie go było niemożliwe, mógł jednak zrobić coś, żeby wiedzieć, czy istnienie zeszytu zostało odkryte czy nie. Położyć włos na krawędzi? Nie, to zbyt oczywiste. Opuszkiem palca podniósł więc charakterystyczny, biały paproch i umieścił w rogu okładki. Jeśli ktoś ruszy zeszyt, paproch spadnie.
KONIEC WERSJI DEMONSTRACYJNEJ
Nowomowa była oficjalnym językiem Oceanii. Została wymyślona, aby sprostać ideologicznym wymaganiom angsocu, czyli socjalizmu angielskiego. W roku 1984 nikt jeszcze nie używał w ustnej czy pisemnej komunikacji wyłącznie nowomowy. Najważniejsze artykuły „Timesa” publikowano w tym języku, ale napisanie takiego tekstu stanowiło ogromne wyzwanie, któremu sprostać mogli tylko specjaliści. Spodziewano się, że nowomowa ostatecznie zastąpi staromowę (czyli standardowy język angielski) około roku 2050. W międzyczasie skutecznie się rozprzestrzeniała, w miarę jak członkowie Partii coraz chętniej używali na co dzień typowych dla niej słów i konstrukcji gramatycznych. Wersja z 1984 roku, dostępna w dziewiątym i dziesiątym wydaniu Słownika nowomowy, wciąż była prowizoryczna i zawierała wiele zbędnych słów oraz archaicznych zwrotów, które należało z czasem wykorzenić. Interesuje nas tu ostateczna, doskonała wersja, uwzględniona w jedenastym wydaniu słownika.
Celem nowomowy było nie tylko dostarczenie środków wyrazu dla światopoglądu i nawyków mentalnych typowych dla wyznawców angsocu, lecz także wykluczenie wszystkich innych sposobów myślenia. Zakładano, że kiedy nowomowa przyjmie się na dobre, a staromowa zostanie zapomniana, wszelkie nieprawomyślne idee — czyli idee niespójne z zasadami angsocu — staną się niemożliwe do pomyślenia, w każdym razie w takim zakresie, w jakim myśli zależą od słów. Słownictwo zostało stworzone w taki sposób, aby umożliwić precyzyjne i częstokroć bardzo subtelne oddanie każdego sensu, jaki członek Partii mógłby chcieć wyartykułować, przy jednoczesnym wykluczeniu wszelkich innych niuansów pojęciowych, jak również możliwości wydedukowania ich okrężną drogą. Dokonano tego częściowo poprzez wymyślanie nowych słów, głównie jednak poprzez eliminowanie tych niechcianych i oczyszczanie starych z nieprawomyślnych znaczeń, jak również z wszelkich dodatkowych konotacji. Przykładowo słowo wolny wciąż istniało w nowomowie, ale używano go tylko w zdaniach takich jak: „Ten pies jest wolny od pcheł” albo „To pole jest wolne od chwastów”. Nie dało się przy jego pomocy wyrazić, że ktoś jest wolny politycznie albo intelektualnie, gdyż wolność polityczna i intelektualna nie istniały już nawet jako pojęcia, nie miały zatem swoich nazw. Obok usuwania słów o wyraźnie nieprawomyślnym znaczeniu, redukcję słownictwa uważano za cel sam w sobie. Likwidowano każdy wyraz, bez którego można się było obejść. Nowomowa nie miała poszerzać zakresu myśli, tylko go ograniczać. Pośrednio służyło temu redukowanie do minimum liczby istniejących słów.
Nowomowa powstała na bazie angielskiego, jakim posługujemy się dzisiaj, ale zdania w niej sformułowane, nawet niezawierające nowo stworzonych słów, byłyby dla współczesnych użytkowników angielszczyzny trudne do zrozumienia. Słownictwo nowomowy dzieliło się na trzy odrębne klasy, określane jako zbiór A, zbiór B (tu należały wyrazy złożone) i zbiór C. Prościej będzie omówić każdą klasę oddzielnie, jednak z gramatycznymi osobliwościami tego języka możemy rozprawić się już w części A — poświęconej słownictwu, gdyż w każdej klasie obowiązywały te same reguły.
Zbiór A składał się ze słów niezbędnych w codziennym życiu, odnoszących się do takich spraw jak jedzenie, picie, praca, ubieranie się, wchodzenie i schodzenie po schodach, jeżdżenie pojazdami, uprawianie ogródka, gotowanie itp. Złożony był prawie wyłącznie z już istniejących słów — na przykład uderzyć, biec, pies, drzewo, cukier, dom czy pole — jednak, w porównaniu z aktualnym słownikiem języka angielskiego, liczba tych wyrazów była skrajnie ograniczona, a ich znaczenia o wiele bardziej rygorystycznie opisane. Wyeliminowano wszelkie wieloznaczności i odcienie. W miarę możliwości słowo należące do tej klasy miało być krótkim, wyraźnym dźwiękiem, wyrażającym jedno, precyzyjne znaczenie. Pojęcia ze zbioru A nie nadawały się do użycia w utworze literackim ani do politycznej czy filozoficznej dysputy. Służyły do wyrażania prostych, celowych myśli, przeważnie odnoszących się do konkretnych przedmiotów czy czynności fizycznych.
Gramatyka nowomowy miała dwie szczególne cechy. Pierwszą z nich była niemal kompletna wymienność pomiędzy różnymi częściami mowy. Każde słowo w tym języku (co do zasady odnosiło się to także do partykuł czy spójników, takich jak jeśli albo kiedy) mogło służyć za bazę dla czasownika, rzeczownika, przymiotnika czy przysłówka. Jeśli czasownik i rzeczownik miały ten sam rdzeń, w nowomowie brzmiały identycznie lub bardzo podobnie, co z definicji prowadziło do wyeliminowania wielu archaicznych form. Nie istniał, dajmy na to, czasownik myśleć. Słowo myśl mogło służyć za rzeczownik i czasownik. Nie obowiązywała żadna reguła etymologiczna, w niektórych wypadkach zachowywano stary rzeczownik, w innych — czasownik albo rzeczownik odczasownikowy (myślenie). Nawet jeśli rzeczownik i czasownik o zbliżonym znaczeniu nie były etymologicznie spokrewnione, jedno z tych słów usuwano (a czasem obydwa). Nie istniał, na przykład, wyraz kroić, bo jego znaczenie zawierało się w rzeczowniko-czasowniku nóż i pochodnych tego wyrazu. Przymiotniki i przysłówki tworzono poprzez dodanie odpowiednich przyrostków. Przykładowo, prędful znaczyło szybki, a prędnie — szybko. Niektóre z przymiotników — na przykład dobry, silny, czarny czy miękki — zachowano, ich liczba była jednak bardzo ograniczona. Inne nie były potrzebne, bo prawie każde znaczenie przymiotnikowe dało się uzyskać poprzez dodanie przyrostka ful do rzeczowniko-czasownika. Nie zachowano istniejących obecnie przysłówków, poza tymi, które brzmiały, jakby należały do nowomowy, czyli kończyły się na nie. Przykładowo wyraz smutno wyeliminowano konsekwentnie na rzecz formy smutnie.
Ponadto każdy wyraz — znów, co do zasady, dotyczyło to całego słownika — mógł zmienić znaczenie na przeciwstawne poprzez dodanie przedrostków nie lub bez, mógł też ulec wzmocnieniu przez poprzedzenie go przedrostkiem plus lub, dla podwójnego wzmocnienia, plusplus. I tak słowo niezimny znaczyło ciepły, zaś pluszimny i pluspluszimny — odpowiednio bardzo zimny i straszliwie zimny. Dało się również, jak we współczesnym angielskim, modyfikować znaczenia niemal wszystkich wyrazów poprzez dodanie przedrostków przyimkowych, takich jak ante czy post. W ten sposób udało się drastycznie zredukować liczbę słów. Skoro istniał wyraz dobry, nie było żadnej potrzeby używania wyrazu zły, zważywszy, że pożądane znaczenie można było równie skutecznie — ba, skuteczniej — wyrazić za pomocą zbitki bezdobry. W sytuacji, kiedy dwa wyrazy tworzyły naturalną parę antonimów, wystarczyło zdecydować, który z nich zostanie usunięty. Przykładowo słowo ciemny mogło zostać zastąpione przez bezjasny lub na odwrót, wyraz jasny wyrazem bezciemny — do wyboru.
Drugą cechą wyróżniającą gramatykę nowomowy była jej regularność. Poza kilkoma wyjątkami, które omówimy poniżej, słowa odmieniało się według tych samych zasad. W koniugacji czasowników unikano oboczności, a w miarę możliwości eliminowano wręcz odmianę, preferując bezokoliczniki, które, jak już wiemy, pełniły funkcję rzeczowniko-czasowników. Także w deklinacji rzeczowników wystrzegano się zmiany tematu. I tak, liczba mnoga słów człowiek, lew i cukier brzmiała, odpowiednio, człowieki, lewy i cukiery. Stopniowanie przymiotników odbywało się poprzez dodanie przedrostków plus i naj, formy nieregularne i opisowe (bardziej i najbardziej) zlikwidowano.
Jedyną grupą słów wciąż podlegającą nieregularnej odmianie były zaimki osobowe i wskazujące oraz czasowniki posiłkowe. Te zachowywały się jak dawniej. Ponadto pewne nieregularności w budowie nowych słów wynikały z potrzeby, aby dało się je wypowiedzieć łatwo i szybko. Wyraz trudny do wymówienia lub taki, który mógł zostać błędnie odczytany przez odbiorcę, uważano ipso facto87 za niewłaściwy. Dla lepszego brzmienia dodawano czasem głoski, urywano końcówkę albo powracano do archaicznej formy danego słowa. Ta uwaga odnosi się jednak przede wszystkim do zbioru B. W kolejnej części niniejszego opisu wyjaśnimy, dlaczego tak ważne było, aby słowa dawały się łatwo wymówić.
Na zbiór B składały się wyrazy stworzone specjalnie do celów politycznych — to znaczy takie, które nie tylko odnosiły się do polityki, ale także miały za zadanie narzucić użytkownikom pożądaną dyspozycję psychiczną. Trudno było używać tych słów poprawnie bez dogłębnego zrozumienia angsocu. Niekiedy dawało się je przetłumaczyć na staromowę albo na wyrażenia ze zbioru A, przeważnie jednak wymagało to długiej parafrazy i zawsze traciło się pewne odcienie znaczeniowe. Wyrazy z grupy B stanowiły coś w rodzaju werbalnej stenotypii, często kondensując całe pola semantyczne w kilku sylabach; były jednocześnie bardziej precyzyjne i dosadniejsze niż zwykłe zwroty.
Wszystkie słowa z grupy B były wyrazami złożonymi88. Składały się z dwóch lub więcej prostych słów, sklejonych razem w łatwy do wymówienia sposób. Powstały w ten sposób zlepek był niemal zawsze rzeczowniko-czasownikiem, odmienianym według standardowych reguł. Przykładowo wyraz dobromyśl, czyli z grubsza odpowiednik ortodoksji, a w znaczeniu rzeczownikowym myślenie zgodne z ortodoksyjną wykładnią — odmieniał się następująco: czas przeszły — dobromyślał, imiesłów czynny — dobromyśl, przymiotnik — dobromyślful, przysłówek — dobromyślnie. Stopniowanie przymiotnika dobromyślful wyglądało w taki oto sposób: plusdobromyślful i najdobromyślful.
Zbiór B zbudowano bez oglądania się na zasady etymologiczne. Wyrazy można było tworzyć ze wszystkich części mowy, układać w dowolnej kolejności i okaleczać na wszelkie sposoby, żeby ułatwić wymowę, przy jednoczesnym zachowaniu jasności co do pochodzenia danego słowa. Przykładowo, w słowie zbrodniomyśl (myślozbrodnia) cząstka myśl znajdowała się na drugiej pozycji, zaś w słowie myślopol (myślopolicja) na miejscu pierwszym, przy czym wyraz policja utracił drugą sylabę. Ponieważ słowa z tej grupy nastręczały większych trudności w wymowie, nieregularności były tu powszechniejsze niż w grupie A. Na przykład przymiotniki utworzone na bazie rzeczowników Minipra, Minipo i Minimiło brzmiały: Miniprawy, Minipowy i Minimiły, gdyż po dodaniu przyrostka ful słowa te stałyby się zbyt pokraczne. Jednak, co do zasady, wszystkie wyrazy z grupy B były tworzone według takich samych reguł.
Niektóre słowa z tego zbioru wyrażały bardzo subtelne odcienie znaczeniowe, ledwo wyczuwalne dla kogoś, kto nie opanował nowomowy w całości. Rozważmy dla przykładu takie typowe zdanie ze strony tytułowej „Timesa”: Staromyśl niebrzuchoczuj angsoc. Najkrótsze tłumaczenie tej frazy na staromowę brzmiałoby następująco: „Ci, których myślenie zostało ukształtowane przed Rewolucją, nie są w stanie posiąść pełnego, instynktownego zrozumienia zasad angsocu”. Nie jest to jednak przekład adekwatny. Po pierwsze, aby w pełni zrozumieć znaczenie przytoczonego powyżej zdania w nowomowie, należałoby mieć jasność co do znaczenia słowa angsoc. Co więcej, tylko ktoś gruntownie obeznany z angsocem jest w stanie docenić siłę określenia brzuchoczuj, oznaczającego ślepą, euforyczną akceptację — dziś trudną do wyobrażenia — albo specyficzny wydźwięk słowa staromyśl, sugerującego nikczemność i chylenie się ku upadkowi moralnemu. Jednak szczególność takich pojęć jak staromyśl nie sprowadzała się w pierwszym rzędzie do wyrażania znaczeń, lecz do ich niszczenia. Te słowa, rzecz jasna — bardzo nieliczne, poszerzały swoje pola semantyczne, wchłaniając znaczenia dziesiątek innych wyrazów, które w konsekwencji zanikały i popadały w zapomnienie. Największa trudność, z jaką mierzyli się twórcy Słownika nowomowy, nie polegała na tworzeniu nowych słów, lecz na precyzyjnym ustaleniu, co znaczą, czyli które stare słowa można nimi zastąpić.
Jak już to wcześniej zobaczyliśmy na przykładzie słowa wolny, niektóre pojęcia, posiadające dawniej znaczenie nieprawomyślne, wygodnie było zostawić — pod warunkiem jednak, że dało się je oczyścić z niepożądanych sensów. Inne, niezliczone słowa, takie jak honor, sprawiedliwość, moralność, kosmopolityzm, demokracja, nauka czy religia, po prostu przestały istnieć.
Zostały one zastąpione przez grupę wyrazów — by tak rzec — osłonowych, przykrywających pierwotne znaczenia tak skutecznie, że te stopniowo zanikały. Na przykład wszystkie słowa związane z pojęciami wolności i równości, zawierały się w wyrazie zbrodniomyśl; słowo staromyśl wchłonęło wszelkie znaczenia łączone z ideami obiektywności i racjonalności. Większa precyzja byłaby niebezpieczna. Od członka Partii wymagano podejścia podobnego do tego, jakie charakteryzowało starożytnych Hebrajczyków89, których światopogląd zawierał przekonanie, że inne narody wielbią „fałszywych bogów”. Nie mieli potrzeby wnikać, czy owi bogowie nazywają się Baal90, Ozyrys91, Moloch92 lub Isztar93; im mniejsza wiedza, tym bardziej żarliwa ortodoksja. Wiedzieli, że Bóg jest jeden, znali jego przykazania, z których wynikało, że bogowie o innych imionach czy atrybutach byli wytworem świadomego oszustwa. Na takiej samej zasadzie członek Partii wiedział, jak należy postępować; miał też mgliste, bardzo ogólne pojęcie o możliwych odstępstwach. Życie seksualne, dajmy na to, było całkowicie regulowane za pomocą słów seksozbrodnia (rozwiązłość) i dobroseks (niewinność). W terminie seksozbrodnia zawierały się wszystkie seksualne wykroczenia, takie jak cudzołóstwo, nierząd i homoseksualizm, ale także zwykły seks uprawiany dla przyjemności. Nie trzeba było wymieniać każdego z osobna, gdyż wszystkie w jednakowym stopniu zasługiwały na potępienie i — co do zasady — były karane śmiercią. W grupie C, zawierającej terminy naukowe i techniczne, mogły znajdować się specjalistyczne słowa, odnoszące się do pewnych aberracji seksualnych, jednak zwykły obywatel nie miał potrzeby ich znać. Wiedział natomiast, czym jest dobroseks, czyli stosunek płciowy między małżonkami, którego jedynym celem jest prokreacja i podczas którego kobieta nie odczuwa żadnej przyjemności. Każdy inny akt seksualny był seksozbrodnią. Posługując się nowomową, nie dało się wyrazić żadnej heretyckiej myśli, można było jedynie stwierdzić, iż dana myśl stanowi herezję, potem zaczynało brakować słów.
Wszystkie słowa ze zbioru B były ideologicznie nacechowane, a wiele z nich miało charakter eufemizmów. Znaczenia takich pojęć jak miłobóz (obóz pracy przymusowej) czy Minipo (Ministerstwo Pokoju, czyli w istocie Ministerstwo Wojny) były niemal dokładnym przeciwieństwem tego, co mogłoby przychodzić na myśl pod wpływem ich brzmienia. Z drugiej strony, istniały też słowa wyrażające autentyczne i pogardliwe zrozumienie prawdziwej natury porządku społecznego Oceanii. Dobrym przykładem jest prolkit, wyraz odnoszący się do śmieciowej rozrywki i zmanipulowanych wiadomości, którymi Partia karmiła masy. Istniały również wyrazy dwuznaczne, sugerujące coś pozytywnego w odniesieniu do Partii i negatywnego w stosunku do jej wrogów. Funkcjonowało ponadto wiele wyrażeń, które na pierwszy rzut oka zdawały się być zwykłymi skrótowcami, a ich wydźwięk ideologiczny wynikał nie tyle ze znaczenia, co z budowy.
W miarę możliwości wszystkie wyrazy, mające lub mogące mieć jakikolwiek wydźwięk polityczny, umieszczano w zbiorze B. Nazwy wszelkich organizacji i ugrupowań, doktryn, państw, instytucji i budynków użyteczności publicznej przycinano do znajomego kształtu, czyli do pojedynczego, łatwego do wymówienia słowa, składającego się z możliwie najmniejszej liczby sylab, byle tylko dało się zrozumieć sens. I tak, na Departament Archiwów Ministerstwa Prawdy, w którym pracował Winston, mówiono Ardep, na Departament Fikcji — Fikdep, na Departament Teleprogramów — Teledep i tak dalej. Nie chodziło jedynie o oszczędność czasu. Już w pierwszych dekadach dwudziestego wieku język polityki chętnie sięgał po wygodne zbitki słowne; da się zauważyć, że tendencję do skracania wyrazów przejawiały w szczególności państwa i organizacje totalitarne — przykłady: nazi94, Gestapo95, Komintern96 czy Agitprop97. Na początku praktykę tę przejęto w Oceanii niejako instynktownie, ale nowomowa sięgała po nią z rozmysłem. Zauważono, że skracając w ten sposób nazwę, zarazem ograniczało się i delikatnie zmieniało jej znaczenie, eliminując większość skojarzeń, które w przeciwnym wypadku przylgnęłyby do niej. Nazwa Międzynarodówka Komunistyczna98 przywodzi na myśl powszechne braterstwo, czerwone flagi, barykady, Karola Marksa99 i Komunę Paryską100, ale już Komintern oznacza wyłącznie zwartą organizację i konkretną doktrynę. Odnosi się do czegoś równie łatwego do rozpoznania, o tak samo konkretnym przeznaczeniu, co krzesło czy stół. Słowo Komintern da się wypowiedzieć w zasadzie bez zastanowienia, podczas gdy użycie terminu Międzynarodówka Komunistyczna wymaga minimalnego choćby namysłu nad sensem tych słów. Na tej samej zasadzie, nazwa Minipra wywołuje mniej skojarzeń i jest łatwiejsza do kontrolowania niż Ministerstwo Prawdy. Tu tkwi uzasadnienie zarówno tendencji do skracania słów, jak i niemal przesadnej dbałości o eufonię101.
Nowomowa kładła jednak największy nacisk na precyzję znaczeniową, na drugim miejscu stawiając łatwość wymowy. Kiedy wydawało się to wskazane, rezygnowano nawet z poprawności gramatycznej. I słusznie, najpotrzebniejsze z politycznego punktu widzenia były bowiem krótkie, dobitne słowa o jednoznacznej treści, nadające się do szybkiego wypowiedzenia bez wzbudzania niepotrzebnych skojarzeń w umyśle mówiącego. Wyrazy z grupy B zyskiwały dodatkową skuteczność dzięki temu, że wszystkie były do siebie bardzo podobne. Słowa takie jak dobromyśl, Minipo, prolkit, seksozbrodnia, miłobóz, angsoc, brzuchoczuj, myślopol i setki innych składały się z dwóch do czterech sylab, z akcentem na przedostatniej z nich. Nowomowa była zarazem kanciasta i monotonna — i o to właśnie chodziło. Celem było doprowadzenie do sytuacji, w której wypowiedź dotycząca dowolnego tematu (w szczególności o zabarwieniu ideologicznym) oderwie się, na ile to możliwe, od świadomości mówiącego. W życiu codziennym czasami nie da się uniknąć chwili refleksji, zanim człowiek coś powie, ale członek Partii, poproszony o wyrażenie opinii politycznej lub osądu moralnego, powinien być w stanie wyrzucić z siebie potok poprawnych opinii równie szybko jak pistolet automatyczny wystrzeliwuje serię kul. Był tego uczony, język dawał mu niezawodne narzędzia, zaś materia słów — szorstkie dźwięki i pewna celowa brzydota, zgadzająca się z duchem angsocu — dodatkowo wspierała cały proces.
Ograniczona liczba słów stanowiła kolejne ułatwienie. W porównaniu z naszym, słownictwo nowomowy było bardzo skromne, a wciąż opracowywano nowe sposoby na redukowanie liczby wyrazów. Nowomowa tym różniła się od wszystkich innych języków, że jej zasób leksykalny nie powiększał się, lecz przeciwnie — kurczył się z każdym kolejnym rokiem. Jakakolwiek redukcja oznaczała postęp, gdyż mniejsze możliwości wyboru skutkowały słabszą pokusą myślenia. Liczono, że ostatecznie uda się doprowadzić do sytuacji, w której ludzka krtań będzie artykułować słowa bez angażowania wyższych czynności mózgowych. Ewidentnym dowodem istnienia takich zakusów było słowo kwaczyć, czyli „brzmieć jak kaczka”. Jak wiele innych wyrazów z grupy B, było ono dwuznaczne. Jeśli poglądy wypowiedziane w ten sposób były prawomyślne, kwaczący mógł być z siebie dumny. Kiedy o pewnym mówcy napisano w „Timesie”: plusplusdobry kwaczyciel, oznaczało to najwyższą pochwałę.
Zbiór C stanowił uzupełnienie dwóch powyższych i składał się wyłącznie z terminów naukowych i technicznych. Przypominały one pojęcia, którymi posługujemy się dzisiaj, i bazowały na tych samych tematach, ale oczywiście dołożono wszelkich starań, żeby je precyzyjnie zdefiniować i oczyścić z niepożądanych sensów. W zbiorze C obowiązywały te same reguły gramatyczne, co w dwóch pozostałych. Bardzo rzadko zdarzało się, aby wyrazy z tej grupy trafiały do języka codziennego lub politycznego. Pracownik naukowy czy techniczny mógł znaleźć wszystkie potrzebne słowa w kompendium dotyczącym jego specjalności, ale rzadko znał więcej niż kilka pojęć z zakresu innych dziedzin. Jedynie parę słów powtarzało się we wszystkich leksykonach, nie istniały żadne terminy pozwalające na opisanie nauki jako pewnej dyspozycji intelektualnej czy metody — niezależnie od dziedziny. Nie istniało de facto słowo oznaczające naukę; cokolwiek się z nią wiązało, zawierało się w absolutnie wystarczającym pojęciu angsocu.
*
Jak wynika z powyższego opisu, wyrażenie nieortodoksyjnych opinii w nowomowie było w zasadzie niewykonalne. Dało się oczywiście głosić dość prymitywne herezje, czyli swego rodzaju bluźnierstwa. Można było na przykład powiedzieć „Wielki Brat jest bezdobry”, jednak podobnej wypowiedzi, dla ortodoksyjnego ucha brzmiącej jak czysty absurd, nie dałoby się podeprzeć przekonywającą argumentacją, bo na to nie starczało już słów. Wszelkie idee sprzeczne z angsocem mogły pojawić się jedynie w mglistej, niezwerbalizowanej postaci i nie dało się ich wyrazić inaczej niż za pomocą paru ogólników, grupujących różne pojęcia i od razu potępiających herezję jako taką. Właściwie jedynym sposobem na zaprzęgnięcie nowomowy w służbę nieortodoksyjnych celów było nielegalne tłumaczenie niektórych słów z powrotem na staromowę. Przykładowo, w nowomowie dało się powiedzieć „Wszystkie człowieki są równe”, ale miało to tyle samo sensu, co staromowne stwierdzenie, że „Wszyscy ludzie są rudzi”. Nie zawierało błędu logicznego, odnosiło się jednak wyłącznie do sfery fizycznej — innymi słowy, sugerowało, że wszyscy ludzie są tego samego wzrostu. Idea równości politycznej już nie istniała, toteż związane z nią pojęcie równości wymazano z zakresu semantycznego słowa równy. W 1984 roku, kiedy większość ludzi nadal posługiwała się staromową, istniało teoretyczne niebezpieczeństwo, że używając w kontekście nowomowy starych słów, mówiący będzie pamiętał ich pierwotne znaczenia. W praktyce każdy, kto wprawił się w dwójmyśleniu, mógł bez trudu tego uniknąć, a zakładano, że w ciągu paru pokoleń uda się całkowicie wyeliminować podobne ryzyko. Człowiek od dziecka posługujący się wyłącznie nowomową nie będzie wiedział, że słowo równy sugerowało kiedyś dodatkowo równość polityczną, a wolny — wolność intelektualną, podobnie jak ktoś, kto nigdy nie słyszał o szachach, nie będzie świadom peryferyjnych znaczeń słów królowa czy wieża. Taki człowiek nie będzie w stanie popełnić niektórych zbrodni i błędów po prostu dlatego, że nie będą miały nazw, znajdą się zatem poza zasięgiem jego wyobraźni. Dało się przewidzieć, że z biegiem czasu cecha wyróżniająca nowomowę spośród innych języków stanie się jeszcze wyraźniejsza: słownictwo będzie się kurczyć, znaczenia — usztywniać, a co za tym idzie, ryzyko nieprawidłowego użycia będzie stale malało.
Kiedy staromowa zostanie raz na zawsze zapomniana, uda się zerwać wszelkie związki z przeszłością. Historię już przepisano, ale fragmenty literatury z dawnych czasów — w wyniku niedoskonałości cenzury — tu i ówdzie przetrwały. Dopóki istniała znajomość staromowy, mogły one zostać przeczytane. W przyszłości, nawet jeśli jakimś cudem przetrwają, będą niezrozumiałe i nieprzetłumaczalne. Nie da się przełożyć tekstu literackiego ze staromowy na nowomowę, chyba że byłby to zapis ściśle techniczny, określający jakąś prostą, codzienną czynność lub w swej wymowie od razu zmierzający w stronę ortodoksji (w nowomowie użyto by terminu dobromyślful). W praktyce zatem żadnej książki napisanej przed 1960 rokiem nie da się przetłumaczyć w całości na nowomowę. Literatura przedrewolucyjna może jedynie stanowić przedmiot przekładu ideologicznego — co oznacza zmianę nie tylko języka, ale i znaczeń. Weźmy na przykład ów dobrze znany fragment z Deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych102:
Uważamy za niezbite i oczywiste następujące prawdy: że wszyscy ludzie stworzeni zostali równymi sobie; że Stwórca udzielił im pewnych praw niezbywalnych, w rzędzie których na pierwszym miejscu należy postawić prawo do życia, do wolności i do poszukiwania szczęścia; celem zapewnienia sobie tych praw ludzie ustanowili między sobą rządy, których władza wypływa z woli rządzonych; że ilekroć jakakolwiek forma rządu sprzeciwia się celowi, w jakim była ustanowiona, naród ma prawo zmienić ją lub znieść zupełnie i ustanowić rząd nowy na takich zasadach (...) oparty, jakie mu się wydadzą najodpowiedniejszymi do zapewnienia własnego bezpieczeństwa i pomyślności.103
Przetłumaczenie tego fragmentu na nowomowę z zachowaniem oryginalnego sensu byłoby całkowicie niemożliwe. Jedyne, co dałoby się zrobić, to oddać całość za pomocą jednego słowa — zbrodniomyśl. Pełna translacja musiałaby być przekładem ideologicznym, a wtedy słowa Jeffersona104 zostałyby zastąpione panegirykiem, sławiącym rządy totalitarne.
W istocie wiele dzieł dawnej literatury poddawano już tego rodzaju zabiegom. Ze względów prestiżowych decydowano się na zachowanie pamięci o niektórych postaciach historycznych, przy jednoczesnym uspójnieniu ich osiągnięć z filozofią angsocu. Tłumaczono takich pisarzy jak Shakespeare, Milton, Swift105, Byron czy Dickens106