Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
85 osób interesuje się tą książką
Druga wojna światowa przewraca życie rodziny Stoltmanów do góry nogami. Kaszuby zostają włączone do Trzeciej Rzeszy, a ich mieszkańcy są zmuszeni podjąć trudną decyzję: przyjąć niemieckie obywatelstwo czy liczyć się ze strasznymi konsekwencjami. Po klęsce kampanii wrześniowej Anton nie zamierza składać broni – przyłącza się do partyzantki Gryfa Pomorskiego, a Gestapo depcze mu po piętach. Piotr, jako kaszubski działacz i polski patriota, znajduje się na celowniku niemieckiej władzy. Anna nie może się pogodzić z tym, że jej mąż i syn są zwolennikami Hitlera, Bruno natomiast za wszelką cenę pragnie ochronić rodzinę. Kto zginie, a kto przetrwa wojenną zawieruchę?
Daria Kaszubowska snuje swoją sagę w rytmie muskanych powiewem wiatru łanów zboża. Odmalowuje wielobarwny niczym ukwiecona łąka obraz krainy, w której sielska sceneria staje się tłem wielu dramatów. Jej słowa zapisują się w sercach czytelników niczym kaszubski haft, budząc uznanie i szacunek wobec ludzi, którzy z miłości do swojej małej ojczyzny gotowi byli dokonać wielkich czynów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 308
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tom 1: Sztorm
Tom 2: Zemsta
Tom 3: Krew
Tom 4: Walka
Tom 5: Ogień
Tom 6: Mgła
Tom 7: Nadzieja
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Slotorsz
Ilustracje na okładce
© American Kaszuby | adobestock.com
© psychoshadow | stock.adobe.com
© Stephen Mulcahey | arcangel.com
Redakcja
Anna Seweryn
Konsultacja języka kaszubskiego
Dariusz Majkowski
Konsultacja języka śląskiego
Anna Jeziorska
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Anna Seweryn
Anna Jeziorska
Wydanie I, Chorzów 2024
tekst © Daria Kaszubowska, 2023
© Wydawnictwo FLOW
ISBN 978-83-8364-037-2
Wydawnictwo FLOW
Lofty Kościuszko
ul. Metalowców 13/B1/104
41-500 Chorzów
+48 538 281 367
Zemia Rodnô, pëszny kaszëbsczi kraju,
Òd Gduńska tu jaż do Roztoczi bróm!
Të jes snôżô, jak kwiat rozkwitłi w maju.
Ce, Tatczëznã, jô lubòtną tu móm.
Sambòrów miecz i Swiãtopôłka biôtczi
W spòsobie Ce dlô nas ùchòwałë.
Twòje jô w przódk bëlné pòcyskóm kwiôtczi.
Òdrodë cél Kaszëbóm znôw brënie.
Tu jô dali mdã starżã zemi trzimôł,
Skądka zôczątk rodnô naj rózga mô.
Tu mdã dali domôcëznë sã jimôł,
Jaż zajasni i nama brzôd swój dô.
Jón Trepczik, Zemia Rodnô
Ziemio Ojczysta, piękny kaszubski kraju,
Od Gdańska tu, aż do Roztoki bram!
Tyś jest piękna jak kwiat rozkwitły w maju.
Ciebie, kochaną Ojczyznę, tutaj mam.
Sambora miecz i Świętopełka bitwy
Chroniły i zachowały dla nas Ciebie.
Do przodu więc Twe piękne rzucam kwiatki.
Idea odrodzenia Kaszubom znów dojrzewa.
Tutaj dalej straż nad ziemią będę trzymał,
Gdzie naszych korzeni początek jest.
Tutaj dalej będę naszą kulturę wzbogacał.
Aż rozbłyśnie i owoc swój nam da.
Jan Trepczyk, Ziemia Ojczysta
Dziwny to był czas. Ziemia świeżo zaorana jak jesienią lub wiosną, ale na drzewach wciąż liście zielone jak latem. Marta Stoltmanka szła polami na przełaj, nie patrząc na to, że depcze świeże skiby. Gliniaste podłoże stawiało opór krokom. Im była dalej, tym bardziej robiło się grząsko, aż wreszcie w błocie zgubiła najpierw jeden, potem drugi chodak. Teraz brnęła boso, drżąc z zimna. Stopy zapadały się aż po kostki i z trudem je wyciągała, by iść dalej. Tak naprawdę nie wiedziała, dokąd zmierza. Gnała ją jakaś niewidzialna siła. Rozglądała się wokół, chcąc dojrzeć drogę, dom, choćby miedzę, ale ogromne pole ciągnęło się aż po horyzont. W pewnym momencie przestała już nawet widzieć drzewa.
„Co ja tu robię? W chëczy i chlewach tak wiele roboty. Dzieci głodne. A Bruno gwës się o mnie martwi” – pomyślała. Na wspomnienie męża poczuła napływ niepokoju. Dlaczego nie była razem z nim? Przypomniała sobie długie miesiące, gdy jako panienka wzdychała do niego po cichu, sądząc, że był żonaty, bo tak twierdził jej ojciec. Mieszkali wówczas w Kiełpinie, wiele kilometrów od Pomieczyna, i nie miała kogo wypytać o Brunona Stoltmana, dlatego musiała zaufać temu, co jej mówiono. Żonaty mężczyzna był poza jej zasięgiem. Chwytała się więc różnych sposobów, by go przywołać: zapisywała jego imię, a następnie smarowała kartkę miodem i paliła w płomieniu świecy albo stawała nago w blasku księżyca w pełni i wielokrotnie szeptała życzenie, by byli razem. Nocami wyobrażała sobie, że wkrada się w jego sny. Potem śnił jej się w taki sposób, w jaki nigdy nie powinien śnić się pannie niezamężnej. Budziła się rozgorączkowana i zdyszana. Dopiero po ślubie dowiedziała się, że i on miał podobne sny…
– Bruno! – zawołała.
Zaczął sypać śnieg. Najpierw malutkie kryształowe śnieżynki, niesione przez wiatr niczym tancerki, ale po chwili zmieniły się w kłęby waty. Część pola pokryła się bielą, ale niektóre skiby nadal były ciemne, a stopy wciąż zapadały się w nich z cmokaniem. W śladach po pługu stała brudna, mętna woda. Miała dziwny kolor – czerwony. Ziemia również przybrała niespotykany, brunatnobordowy odcień. Nagle Marta zdała sobie sprawę, że to wcale nie woda, a… krew. Całe pole było nią przesiąknięte, występowała z rozpulchnionych bruzd i płynęła strumyczkami w koleinach. Jej stopy również w niej tonęły.
– Bruno! – krzyknęła, przyspieszając kroku, co wcale nie było łatwe, bo nogi grzęzły w ziemi, a śnieg utrudniał widoczność.
Potknęła się o wystający korzeń i całym ciałem zaryła głęboko w śnieg, błoto i krew. Zimna maź wdarła się pod sukienkę i oblepiła skórę. Gdy Marta się odwróciła, by spojrzeć, o co się przewróciła, zauważyła, że korzeń był białosiny i przypominał ludzką rękę. Dopiero po chwili się zorientowała, że to naprawdę czyjaś ręka! Całe pole pełne było trupów o oczach szeroko rozwartych i ustach wykrzywionych w pośmiertnym grymasie. Wystawały z ziemi jak kamienie, a między nimi spacerowały wielkie kruki, rozdziobując martwe ciała. Śnieg nie był w stanie przykryć tej strasznej sceny. A najbliżej leżał… Bruno. To o jego rękę się potknęła. Patrzył na żonę, ale jego przystojna twarz była nieruchoma i miała siną barwę. Nagle zaczął się zapadać we krwi jak w bagnie. Znikał coraz głębiej i głębiej…
– BRUNO!
– Marta… – powiedział ustami pełnymi piachu.
Bezskutecznie próbowała wygrzebać się z ziemi, trzęsąc się z zimna i strachu. Gdy poczuła na sobie czyjś dotyk, krzyknęła i próbowała go z siebie strząsnąć.
– Marta! Co je lós?1 Obudź się!
1 kaszub. Co się stało?
Nagle otoczył ją półmrok. Poczuła znajomy zaduch sypialni: zapachy siennika, kurzu z pierzyny, męskiego ciała i własnego potu. Zawsze wieczorem wietrzyła pomieszczenia, bo lubiła spać w świeżym powietrzu i najchętniej noce spędzałaby pod gołym niebem, gdyby mogła. Bruno gderał, że przez otwarte na noc okno zapraszają do domu choroby i złe duchy. A teraz ten zapach wydał się jej taki swojski i przyjemny! Ucieszyła się, widząc znajome sprzęty: małżeńskie łoże, w którym leżała, malowaną we wzory skrzynię na ubrania, łóżko, gdzie spod pierzyny wystawały jasne główki ośmioletniego Kazia i czteroletniej Hildzi, kołyskę, w której spała niedawno narodzona Amalia. Bruno, nieogolony i rozczochrany, podpierał się na prawym łokciu, a lewą rękę położył na ramieniu żony i spoglądał na nią z obawą. Przez zaciągnięte zasłony przebijał niebieski świt. W tym świetle skóra mężczyzny miała sinawy odcień. Marta wzdrygnęła się na wspomnienie pola pełnego nieboszczyków.
– Miałam lëchi2 sen – szepnęła.
2 kaszub. zły
– Wejle jo3, a nie gadał ja, że przez òtemkłé4 okno wlezą Purtki i spać nie dadzą? – mruknął.
3 Kaszubski okrzyk, coś w stylu polskiego: „O rany!”.
4 kaszub. otwarte
– To nie o to idzie, Brunku. Śniło mi się coś strasznego, ale to musiało być coś z ùszłotë5. To było jak cmentarz… jak wojna… – Jej drobnym ciałem wstrząsnął dreszcz.
5 kaszub. przeszłość
Pogłaskał ją łagodnie, pod palcami czując szczupłe ramię, kość obojczykową, miękką i ciepłą pierś, z której kapało mleko, robiąc wilgotne plamki na koszuli. Marta była taka młoda. Skończyła dopiero trzydzieści dwa lata, podczas gdy on w grudniu będzie świętować pięćdziesiątkę. A do tego taka subtelna – wszyscy Pettkowie mieli w sobie coś eleganckiego, i mężczyźni, i kobiety, choć przecież uprawiali ziemię i pracowali tak ciężko jak ich sąsiedzi. Marcin Pettke zmarł dwa lata temu i spoczął na cmentarzu w Kiełpinie, ale pozostawił na ziemi trzydzieścioro dwoje dzieci, w tym kilkoro przedwcześnie zmarłych, i prawie trzy razy tyle wnucząt. Najmłodszej, Amalki, nie zdążył poznać.
– Wojna…? – powtórzył.
Nie znosił wspomnień z okopów, a choć minęły już dwie dekady, nadal były to najgorsze koszmary. Ale cóż takiego mogło przyśnić się Marcie, która podczas wielkiej wojny była przecież małą dziewczynką?
Przytaknęła.
– To leno6 strachy. Wszyscy teraz gadają o nowej wojnie, o armii, o Hitlerze. Zgłupieć można. Ale nie martw się! Nic się nie stanie. To pogróżki, którymi rządzący się wzajemnie straszą. Żaden normalny człowiek nie chce wojny – pocieszał z całą swoją stanowczością i spokojem, jak tylko on to potrafił.
6 kaszub. tylko
– Masz prawdę – westchnęła.
Pochylił się i pocałował żonę w usta. Były słone od potu.
– Gwës, że mam – powiedział.
Z kołyski dobiegło kwilenie. Najpierw ciche, jakby popiskiwało kocię, ale zaraz przybrało na sile i zmieniło się w zawodzące, żałośliwe pokrzykiwanie. Marta podniosła płaczący tłumoczek, rozchyliła mokrą od mleka koszulę i wyciągnęła jedną z nabrzmiałych piersi. Ciemna brodawka o sterczącym sutku wyraźnie odznaczała się na jasnej skórze poprzecinanej wzorem srebrnych prążków i błękitnych żył. Bruno się przypatrywał, jak ich najmłodsza córeczka obejmuje matczyny sutek ustami i uspokojona, zaczyna ssać. Przez chwilę jedynym dźwiękiem było jej łapczywe przełykanie. Uwielbiał przyglądać się żonie, gdy karmiła dzieci. Było w tym coś pierwotnego, ale i niezwykle czułego.
– Nic na świecie nie jest ważniejsze niż miłość – wyszeptał, jakby byli w kościele.
A jednocześnie pomyślał, że skoro już się obudził, nie warto kłaść się ponownie, lecz trzeba wstać i oporządzić zwierzęta. Dziś ważny dzień – chrzciny Amalii. Mimo to robota musiała być zrobiona, bez względu na to, jakie święto wskazywałby kalendarz.
Wciągnął spodnie i ruszył do kuchni, ziewając potężnie. Z całego domu dobiegało poświstywanie i posapywanie. Wszyscy jeszcze spali: i Pelagia, i Bernard, i Zofia, i Kazimierz, i Hildegarda. Było bardzo wcześnie, sierpniowe słońce dopiero co wychylało się zza drzew, ponadto jak w każdą niedzielę życie na chwilę zwolniło. A jednak się mylił, bo nie wszyscy leżeli w łóżkach, o czym się przekonał, gdy przekroczył próg kuchni. Powietrze pachniało świeżo mielonymi ziarnami kawy oraz czosnkową kiełbasą, a Zofka kręciła się między kredensem a stołem, szykując śniadanie. Na sobie miała – jak to ona – starą koszulę i spodnie. Choć już dawniej wolała męski strój od kobiecego, od dramatycznego incydentu z Fidelfrancem zupełnie przestała nosić spódnice.
– Dobri dzéń, tatkù. Kawy? – zaproponowała z uśmiechem.
– Jo. – Skinął głową.
– Óma by nas oszkalowała za rozrzutność – zażartowała.
Bruno wiedział, że córka miała rację. Ziarna kawy były bardzo drogie, więc napój pijało się tylko od święta, na co dzień zastępując go kawą zbożową. Trochę tańsze były ziarna zielone, ale je trzeba było wpierw wypalić na blasze. Dziś jednak poza zasięgiem wzroku gospodarnej nestorki mogli sobie pozwolić na małą rozpustę.
– Tej7 to będzie nasz sekret. – Puścił oko do córki.
7 kaszub. więc
Zofka skończyła kręcić korbką młynka i wprost z szufladki wsypała ciemny proszek do dwóch ceramicznych kubków. Woda w miedzianym czajniku już się zagotowała, więc dziewczyna zalała kawę. Para się uniosła i mile połechtała ich nozdrza.
– Czarna jak piekło! – Zaciągnęła się aromatem.
– Dlaczego nie śpisz? – zapytał, lekceważąc słownictwo nieodpowiednie dla młódki, i odebrał od niej gorący kubek.
– Idę na żniwa do Lemana – odparła.
– Co?! W niedzielę?!
– Wiesz, że Robert Leman jest pòsztridówóny8 z proboszczem. Robi mu to na złość.
8 kaszub. skłócony
– Jo. Ale dlaczego ty?
– Bo brakuje mi dëtków. – Westchnęła ciężko.
Bruno się zasępił. Doskonale wiedział, na co jego córka potrzebowała pieniędzy. Po ukończeniu sześcioletniego gimnazjum w Kartuzach pragnęła kontynuować edukację, zdać egzamin dojrzałości i studiować urbanistykę. Marzyła o projektowaniu domów. Już jako siedmioletni dzieciak kręciła się pod nogami budowniczych kościoła w Pomieczynie, z zachwytem chłonąc atmosferę na placu budowy i nieświadomie ucząc się kląć po kaszubsku. Szybko jednak zrozumiała, że to źle, gdy na swoje pierwsze: „Ala diable jo!” dostała od babki w głowę warząchwią. Przez następne lata nie było w okolicy domu, chlewa czy stodoły, które powstawałyby bez udziału Zofki. Gospodarze sami ją nawoływali, by przyszła i patrzyła, wiedząc, że sprawi jej to uciechę. Wkrótce zaczęła im pomagać: najpierw tylko podała młotek czy miarkę, ale później sama nauczyła się wbijać kołki, mierzyć belki, układać trzcinę na dachu. Zimą zaś całymi godzinami szkicowała różne budowle. To na podstawie jej projektu Stoltmanowie postawili nową stodołę. Wprawdzie Pelagia pukała się w głowę, a i Bruno miał wątpliwości, bo się bał, że tylko zmarnują materiał, a stodoła wkrótce rozleci się na kawałki. Mimo to nie powiedział ani słowa i pozwolił córce działać na własną rękę. Efekt ich zaskoczył – stodoła stała już rok, dach nie przepuszczał wody, a wiatr nie strącił ani dachówki.
– Wiem, że tobie nót9 jest się uczyć. Ty jesteś mądra. Wybacz mi, że nie mogę ci pomóc – powiedział.
9 kaszub. trzeba
– Ale ja nie mam pretensji, tatkù. Rozumiem, że wszystkie dëtczi idą na seminarium Bernata. I tak jestem wdzięczna za to, że posłałeś mnie do gimnazjum.
– To dzięki Norze. – W jego głosie zabrzmiały smutek i tęsknota.
Upływały kolejne lata, a żal po tragicznym odejściu Nory nie mijał. To ona przed śmiercią przekazała swoją ziemię z myślą, że jej sprzedaż będzie inwestycją w edukację niedoszłych pasierbów. Zofka pogłaskała tatę po spracowanej, twardej dłoni, pozbawionej na wojnie dwóch palców.
– Kochana Nora. Często o niej myślę – przyznała.
– Pamiętasz ją?
– Gwës – przytaknęła.
Nigdy o tym nie rozmawiali. Zofka i Bernard mieli zaledwie sześć lat, gdy ich niedoszła macocha, którą traktowali niemal jak mamę, odebrała sobie życie. Swojej prawdziwej mamy Sophie zupełnie nie pamiętali – umarła podczas porodu.
– Në, i dlatego zarabiam sama – wyjaśniła. – Mało kto idzie dziś do Lemana. Raz, że licho płaci. – Skrzywiła się. – A dwa, że to niedziela, a przykazanie mówi: „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił”.
– Jest jeszcze przysłowie, które mówi, że niedzielna praca w gówno się obraca – dodał z przekąsem.
– Pfff. Nie mam stracha. Ludzie wymyślili je, by potwierdzić przykazanie.
– I cóż ja mam z tobą zrobić?
– Dać mi żyć po swojemu – oznajmiła i odrzuciła dumnie głowę w takim charakterystycznym geście, który przypominał Pelagię Stoltmankę, gdy mówiła coś, czemu bali się sprzeciwić.
Bruno przymknął oczy. Bił się z myślami. Jako ojciec powinien zakazać córce wyjścia. Musiałaby go posłuchać, przecież, bądź co bądź, wciąż była na jego utrzymaniu i sądząc po tym, jak odprawiała kolejnych konkurentów, których podsuwała jej babka, ten stan nieprędko miał się zmienić. Powinien też zatroszczyć się o jej biedną duszyczkę, występującą przeciwko trzeciemu przykazaniu. Nie tylko zgorszy tym innych, ale jeśli ksiądz Bork zobaczy ją dziś w polu, gotów dostać zawału. Powinien ponadto chronić dobre imię Stoltmanów, którzy dziś staną się pośmiewiskiem wsi, że córka jednego z najbogatszych gbùrów najmuje się u biedniejszego gospodarza niczym jakaś nędzna pachtbauerka10. Ale czy jego świętej pamięci ojciec nie rzekł kiedyś, że dzieci muszą iść swoją drogą i uczyć się na własnych błędach?
10 niem. osoba dzierżawiąca pole
– Tej żyj po swojemu – przytaknął, na co uśmiechnęła się do niego łobuzersko. A kiedy dojadła kromkę chleba z kiełbasą, skierował w jej stronę palec. – Ale na chrzciny przyjdź! Nie zabôcz11, że ty jesteś chrzestną! – przykazał.
11 kaszub. nie zapomnij
Skinęła głową, wzięła ostatni łyk kawy, po czym wyszła z domu.
Kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi, w kuchni pojawiła się Pelagia w długiej koszuli nocnej i wełnianych skarpetach, mimo ciepłej nocy.
– Człowiek jest stary i spać nie może – westchnęła, ale nagle zmarszczyła brwi i pociągnęła nosem. Bruno prędko zabrał ze stołu kubki i wylał fusy do stojącego pod ścianą wiadra z odpadkami. A jednak było już za późno. – Czuję kawę! – oznajmiła oskarżycielsko.
– Jooo? – Zdziwił się, ale w kącikach ust błąkał mu się uśmiech.
Pelagia machnęła ręką.
– Nie mam mocy się złościć. Głowa mnie boli. Zróbkôj12 mie też, jo? Le taką mocną!
12 kaszub. zdrobn. zrób
Miała już siedemdziesiąt trzy lata, ale nadal nieźle się trzymała, język wciąż miała ostry jak brzytwa i mogłoby się zdawać, że czas się jej nie imał, gdyby nie to, że pochyliła się niżej do ziemi, a włosy, związane w ciasny koczek, stały się siwe jak popiół.
– A tu jak wiedno13 bałagan. Jeszcze tylko gówna na środku brakuje – mruknęła i zabrała się za sprzątanie.
13 kaszub. zawsze
***
– Tak pusto jest, od kiedy Otto wyjechał. – Anna Schütt westchnęła, rozkładając na stole talerze do zupy i pierwszego dania. – Kiedyś dziwiłam się mamie, że rozpaczała nad wyjazdem Piotra. Myślałam sobie, że przesadza, bo skoro było nas w domu jeszcze pięcioro, nieobecność jednego dziecka nie powinna być taka dotkliwa. A jednak! Brak jednego członka rodziny zawsze będzie jak wyrwa w sercu. Dobrze, że choć Inge z nami została. – Westchnęła znowu i poprawiła kosmyk siwiejących włosów.
Odkąd zmieniła fryzurę na krótszą i modnie rozpuszczoną, musiała się przyzwyczaić do tego, że coś nieustannie okalało jej twarz i łaskotało w policzki. Polubiła to, bo dzięki temu wciąż czuła się atrakcyjna.
– Powinnaś się cieszyć, że Otto robi karierę w Berlinie – zauważył Marcus znad polerowanych srebrnych sztućców.
Nie wstydził się tego, że pomaga żonie w obowiązkach domowych, przeciwnie, uważał, że skoro dom wspólny, to i obowiązki powinni wykonywać razem. Zawsze byli dla siebie równymi partnerami. Ku zgrozie jego matki, której zdaniem kobieta musi „znać swoje miejsce”.
– Cieszę się, że nasz syn jest szczęśliwy, ale nie do końca cieszy mnie rodzaj jego kariery – mruknęła. – SS-Obersturmführer! Prawnik w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy! Wszyscy wiemy, że nacjonalizm to najgorsza zaraza współczesnych czasów – stwierdziła gorzko.
– Anno! – Marcus ostrzegawczo uniósł palec.
– Co Anno?! Jak możesz być tak zaślepiony? Prześladowania Żydów, noc kryształowa, brak wolności słowa, nagłe zniknięcia politycznych przeciwników, obozy w Dachau i Sachsenhausen… Mało ci dowodów na to, że to zbrodnicza polityka? Mam wymieniać dalej?
Rozgniewała się. Kochała swojego męża, jego szczupłą sylwetkę o nieznacznie pochylonych ramionach, jego srebrne włosy, mądre szaroniebieskie oczy, bystrość jego umysłu i poczucie humoru. I choć przeżyli razem już trzydzieści dwa lata i czuli się ze sobą szczęśliwi, to jednak z roku na rok zamiast żyć coraz zgodniej, oni coraz częściej się kłócili.
– Gdyby nie Führer, Rzesza nadal byłaby pogrążona w nędzy pod butem Anglii i Francji – stwierdził.
– A więc taki jest twój punkt widzenia? Potęga narodu kosztem szczęścia jednostki? – prychnęła.
– Nie pamiętasz już, przez kogo musieliśmy wyjechać z Pomietschin14 i zacząć życie od nowa? Nie pamiętasz hiperinflacji i tego, że nie mieliśmy niemalże co jeść i siedzieliśmy w zimnym mieszkaniu? Gdyby nie Führer…
14 Niemiecka nazwa Pomieczyna.
– Niedobrze mi, gdy słyszę, że nazywasz go wodzem. I ten zachwyt w twoim głosie, uch! To tylko człowiek, omylny jak my wszyscy i śmiertelny jak my wszyscy. Nie jest bogiem!
– Anno, na wszystkie świętości, co cię ugryzło? Za co ty go tak nienawidzisz? Przecież nie zrobił nic złego ani tobie, ani naszej rodzinie. Przeciwnie, dzięki niemu możemy godnie żyć.
– Po prostu czuję, że to nie jest dobry człowiek. Wystarczy choć raz go posłuchać. On nienawidzi Żydów i Polaków.
– Język polityki musi być biało-czarny. Letni polityk nie przyciągnie do siebie zwolenników.
Z Anny uszło powietrze jak z dętki od roweru. Była to kolejna dyskusja z mężem, w której przegrywała. Zawsze miał w zanadrzu takie argumenty, których nie umiała odeprzeć.
– Nie potrafię ci tego racjonalnie wyjaśnić. Po prostu widzę, że to wszystko zmierza w złym kierunku.
– Widzisz czy masz przeczucie, bo to dwie różne sprawy? – zapytał z lekką kpiną.
Spojrzała na męża spode łba, na co on roześmiał się szczerze.
– Boję się, gdy tak na mnie patrzysz – zażartował i przyciągnął ją do siebie.
Kiedy znalazła się w ukochanych ramionach, polityka straciła na znaczeniu. Dokładnie jak podczas ich pierwszego tańca, w 1906 roku, gdy wszyscy wokół emocjonowali się skutkami germanizacji i strajkami uczniów, a oni – Kaszubka i Niemiec – zakochali się w sobie wbrew podziałom.
– Czy nie może być tak zawsze, mein Schatz? Tylko my dwoje z dala od światowej nienawiści? – zapytała, wtulając policzek w jego pierś.
– Zgadnij, na co mam teraz ochotę – szepnął, sunąc dłonią wzdłuż jej pleców.
– Na obiad, wiem.
– Nein. – Musnął palcami jej kark, a ustami skroń. Nozdrza wypełnił mu jaśminowy zapach jej perfum.
– Marcusie Schütcie, pan jest szalony. Przecież za chwilę przyjdą goście. Ziemniaki już się gotują, a mięso dochodzi – powiedziała, udając poważny ton, ale bezskutecznie, bo chichot wyrywał się z jej krtani.
– A ja chcę, żeby doszło coś innego.
Pochylił się i ją pocałował, wkładając w ten pocałunek całą czułość i miłość, które miał do żony. Jego dłonie dokładnie wiedziały, czego szukają, i po chwili zacisnęły się na nagich pośladkach pod sukienką i halką.
– Marcus! – Z kobiecych ust wydobył się gardłowy szept.
– Uwielbiam, gdy w taki sposób wymawiasz moje imię – wyznał, całując jej szyję i znacząc ją drobnymi malinowymi śladami. – A jeszcze bardziej, gdy je krzyczysz – mruknął.
– Będę mieć to na uwadze, gdy znów spóźnisz się z pracy do domu – zażartowała, ale intensywność pieszczot i pocałunków powoli odbierała jej zdolność myślenia.
– Moja Hexe15! – Zaśmiał się.
15 niem. czarownica
Opadli na sofę, prędko pozbywając się kolejnych ubrań. Już po chwili złączyli się w miłosnym uścisku i kochali tak namiętnie, aż skrzypiały sprężyny, a rzeźbione nóżki ze zgrzytem przesuwały się po parkiecie. I dokładnie w tym samym momencie, w którym Anna, wprost nieprzytomna z rozkoszy, wykrzyczała imię męża, inny kobiecy głos zaskrzeczał z oburzeniem:
– Mein Gott!16
16 niem. Mój Boże!
W progu stali państwo Katharina i Albert Schüttowie i zaskoczeni gapili się na scenę w salonie. Anna i Marcus natychmiast poderwali się z sofy i zaczęli zbierać swoje ubrania, choć ciała wciąż drżały od dopiero co przeżytej przyjemności.
– Co to za dantejskie sceny?! Wstydu nie macie! Synu, przecież ty się zbliżasz do sześćdziesiątki! W tym wieku takie ekscytacje nie są wskazane, łatwo o zawał lub udar! I żeby choć po bożemu, w sypialni, a nie tak na widoku publicznym! Jak ja mam teraz spocząć na sofie, gdy wyście tam robili takie rzeczy?! – grzmiała starsza pani.
– Dobrze, że nie widziałaś, jak kochamy się na stole – wymamrotała do siebie Anna, kiedy w sąsiednim pokoju prędko wciągała halkę i sukienkę i doprowadzała do ładu fryzurę.
Obok Marcus zapinał pasek u spodni. Parsknął śmiechem, ale natychmiast położył sobie palec na ustach, dając znak żonie, by nie dolewała oliwy do ognia.
– Co tam mówisz? – zirytowała się teściowa.
– Że bardzo się cieszę z waszego przyjścia – odparła, kierując się do kuchni, gdzie w najlepsze bulgotała woda w garnku z ziemniakami i skwierczało mięso w brytfance.
Przed trzema laty, od kiedy Anna zaczęła się uskarżać na ból stawów, zatrudnili do pomocy gosposię, Marysię Fojut, Kaszubkę, dziś jednak dziewczyna miała wychodne na wesele swojej siostry w Langeböse17. Dlatego Anna sama zajęła się obiadem, podczas gdy Marcus zabawiał rodziców pogawędką. Czekali jeszcze na Inge. Zapowiedziała, że przedstawi dziś rodzinie swojego ukochanego, trochę przymuszona do tego przez ojca, który chciał wiedzieć, z kim jego córka spędza większość czasu.
17 Niemiecka nazwa wsi Pogorzelice.
– Inge ma trzydzieści lat. Jest dostatecznie dorosła, by mogła sama decydować, z kim się spotyka. Poza tym jest rozsądna, wielokrotnie pokazała, że możemy jej ufać. Z pewnością nie zwiąże się z żadnym łajdakiem – zauważyła wówczas Anna, choć sama najlepiej wiedziała, że choć Inge była rozsądna, była też romantyczna i wrażliwa, co łajdacy wszelkiej maści mogliby łatwo wykorzystać.
– Nie chcę ingerować, z kim się związała, po prostu chcę go poznać – zaperzył się.
– Jesteś zazdrosny o córeczkę? – Droczyła się z nim.
– Oczywiście. To ja byłem pierwszym mężczyzną w jej życiu. A teraz wtargnął w nie ktoś obcy.
– Wtargnął? – Anna przewróciła oczami.
– Spokojnie, Papa ma rację – odezwała się wreszcie Inge. – Przyprowadzę go w niedzielę na obiad.
– Nie zdradzisz nam nawet jego imienia? – zdziwił się Marcus.
– W niedzielę – obiecała.
– Ale to nie jest Karl Cylke? – upewnił się z niepokojem.
– Papi! Nawet tak nie żartuj! – wykrzyknęła Inge z tak autentycznym oburzeniem, że Schüttowie odetchnęli z ulgą.
Karl Cylke miał z pewnością wiele zalet, był pracowity, ambitny i twardy – nie złamała go ani pierwsza wojna, ani oszpecony podczas bójki wygląd, ani niepowodzenia miłosne, ani nawet to, że ludzie zazwyczaj się go bali, właśnie ze względu na twarz, którą ukrywał za maską. Ale był też zawzięty i okrutny. Anna na własne oczy widziała, jak gnębił żydowskiego sprzedawcę, popychając go i wyzywając w jego własnym sklepie.
I nadeszła wreszcie niedziela, podczas której mieli poznać wybranka córki. Pech chciał, że na obiad wprosili się też Schüttowie seniorzy. Anna miała tylko nadzieję, że nestorka rodu oszczędzi wnuczce przykrych uwag. Choć patrząc na jej twarz mopsa, pobrużdżoną zmarszczkami i wiecznie niezadowoloną, nabrała wątpliwości. Teściowie byli już po osiemdziesiątce, ale zachowywali się jak nieśmiertelni bogowie germańscy, mogący decydować o czyimś szczęściu lub nieszczęściu.
***
Tymczasem Inge zmierzała do rodzinnego mieszkania w kamienicy na rynku, trzymając pod rękę wysokiego i postawnego szatyna.
– Twoi rodzice mnie znienawidzą, że cię im zabieram – stwierdził żartobliwie Rudolf von der Beeck.
– Moi rodzice cię znienawidzą z zupełnie innego powodu – westchnęła, odrzucając na plecy długie złociste włosy.
– Myślisz, że to będzie dla nich problem? Czasy się zmieniają. Mamy dwudziesty wiek.
– Oni są dość… staromodni. Pamiętaj, że urodzili się w wieku ubiegłym i oboje wychowali w konserwatywnych rodzinach. Zatrzymali się w poprzedniej epoce. Vater18 wciąż na nowo przeżywa porażkę pierwszej wojny, a Mutter19 w ogóle nie idzie z duchem czasu.
18 niem. ojciec
19 niem. matka
– Zawsze mi się wydawało, że Frau Schütt jest postępowa.
– Jeśli chodzi o sprawy społeczne – tak. Ale moralność ma wprost z belle époque.
– Ty też nie pasujesz do tych czasów, Prinzessin20 Inge. Powinnaś siedzieć na tronie i posyłać na pojedynki ze smokiem swoich najdzielniejszych rycerzy.
20 niem. księżniczka
Inge prychnęła. Nie mówiła tego głośno, ale obawiała się dzisiejszej konfrontacji, trochę jakby rzeczywiście wysyłała swojego „rycerza” na walkę ze „smokiem”. Rodzice znali Rudolfa – był przecież przyjacielem Ottona i często gościł w ich domu. Tak się zresztą poznali z Inge. Schüttowie nie mieli jednak pojęcia, że to właśnie Rudolf był wybrankiem ich jedynej córki.
– Co gorszego poza odmówieniem nam błogosławieństwa mogą zrobić? – Wzruszył ramionami. – Przecież nie wyrzucą cię z domu. Zresztą… – Zachichotał, nagle czymś rozbawiony. – Nie muszą cię wyrzucać, bo sama wyjeżdżasz.
– Tak czy inaczej, będą zdruzgotani.
– Zatem wytłumacz mi, po co mnie w ogóle zaprosiłaś – burknął, nieco obruszony.
– Bo nie chcę dłużej ukrywać naszej miłości – odparła i mocniej ścisnęła jego ramię, na co on pogłaskał drobną kobiecą dłoń.
Lębork, czy też po niemiecku Lauenburg, miał w sobie urok małych miasteczek, z ich brukowanymi uliczkami i niewysokimi kamieniczkami. Rynek zajmował sporą przestrzeń, nie przytłaczały go nawet stragany kupców ani samochody i konne wozy. Nad dachami sterczały niczym dwie strażniczki smukła wieża kościoła ewangelickiego i potężna katolickiego – znak, że obok siebie żyją tu wyznawcy dwóch chrześcijańskich odłamów. Jeszcze niedawno pomiędzy nimi znajdowała się również synagoga, tuż obok domu Machbertów, lecz spłonęła podczas Kristallnacht21. Wrażliwe serce Inge oburzało się na myśl o gnębieniu kogokolwiek, jednak rozsądek podpowiadał, że polityka wymaga poświęceń.
21 niem. noc kryształowa
Inge czuła się, jakby to właśnie tutaj mieszkała przez całe życie. Jedenaście lat spędzonych w Pomieczynie było pięknym wspomnieniem, ale tylko wspomnieniem. Miała do nich sentyment, lecz nie tęskniła zanadto. Zastanawiała się, czy będzie tęsknić za Lauenburgiem, gdy już z Rudolfem wyprowadzą się do Danzig. I jak to wszystko przyjmą rodzice, którzy wciąż traktowali ją, jak by miała dziesięć lat.
Weszli na klatkę schodową o wysokich drewnianych stopniach i rzeźbionych poręczach i wspięli się do mieszkania. Zatrzymali się przed drzwiami z mosiężną tabliczką ze złoconym napisem: „A.M. Schütt”.
– Poczekaj tu chwilę. Sprawdzę, jak nastroje – poprosiła, delikatnie głaszcząc ukochanego po torsie, tam gdzie krawat wpadał w wycięcie kamizelki.
Rudolf z krzywym uśmieszkiem skinął głową. Wychowywał się w bogatej rodzinie o arystokratycznych korzeniach, miał nadopiekuńczą matkę i bardzo wymagającego ojca, więc potrafił sobie mniej więcej wyobrazić, co czuła ukochana.
Tymczasem Inge wsunęła się do korytarza. Z salonu dobiegały odgłosy rozmowy ojca z dziadkami. Na razie wolała się tam nie pojawiać, bo zaraz wzięliby ją w krzyżowy ogień pytań o narzeczonego. Na palcach przemknęła do kuchni. W obłokach pary zobaczyła krzątającą się mamę. Wyglądała wyjątkowo świeżo jak na swoje pięćdziesiąt jeden lat. Może sprawiała to zieleń sukienki, bo w tym kolorze zawsze jej było do twarzy, a modna długość do połowy łydki i rozkloszowany krój odejmowały lat. Ponadto jakiś czas temu ścięła włosy i koczek, który nosiła, odkąd Inge pamiętała, zmieniła w sięgającą za uszy fryzurę. Posiwiała, ale ładnie jej było w takich srebrzystych pasmach przeplatanych naturalnym brązem.
– Piękne zapachy. Aż ślinka cieknie – pochwaliła, bo chciała zacząć rozmowę od czegoś neutralnego.
Jak zwykle gdy rozmawiała z mamą, używała języka polskiego. Szczególnie że nie chciała jej dziś irytować. Choć była to polszczyzna twarda, zniekształcona niemieckim akcentem i z drobnymi naleciałościami języka kaszubskiego. Inge potrafiła i lubiła mówić w języku kaszubskim, w Lęborku miała zresztą kilkoro znajomych, z którymi rozmawiała właśnie w rodnej mowie. Nigdy jednak nie polubiła polskiego.
– Dziękuję. To rosół i szmurowane mięso – odparła mama pogodnie, odkładając na piec garnek, z którego zlała wodę. – Pomożesz mi? – poprosiła, podając Inge salaterkę z wymalowanym bukietem i wzorem kwiatowym dookoła rantu, by przełożyła do niej ugotowane ziemniaki.
– Za chwilę.
Miała zwyczaj ssać dolną wargę, gdy była czymś przejęta lub zdenerwowana. Teraz też to robiła. Nie uszło to uwadze Anny – znała swoją córkę aż zbyt dobrze.
– Co się stało? – spytała.
– Boję się, że go nie polubicie – wyznała szczerze.
– A on tu jest? – Anna zerknęła do przejścia na korytarz, ale nikogo nie dostrzegła.
– I że będzie awantura – dodała słabo.
– Inge, kto to jest?
Niepokój, który Anna tłumiła w sobie od czasu, gdy Inge zaczęła się spotykać z kimś, o kim oni nic nie wiedzieli, teraz zaczynał wyrywać się na wierzch. „A jeśli to Żyd?” – przemknęło jej przez myśl i aż ciarki przebiegły jej po plecach. Sama nie miałaby nic przeciwko miłości córki do Żyda, ale Marcus i Otto naprawdę by się wściekli. Prędzej padliby trupem, niż pozwolili na taki związek. W tej kwestii obawy Inge byłyby jak najbardziej zasadne.
– To… – Wyłamywała palce. – To… Rudolf von der Beeck.
– Marija Józef – szepnęła.
Była przerażona. Rudolf von der Beeck! Największy bawidamek i skandalista w Lęborku. Kto wie, czy Marcus jednak lżej nie zniósłby informacji o żydowskim ukochanym.
– Mamo? – Inge spojrzała na nią z niepokojem.
– Mogłaś mnie uprzedzić. Miałabym szansę przygotować ojca. To będzie dla niego szok. – Anna pokręciła głową.
Jednak teraz nie było czasu na wyrzuty. Zresztą żal jej się zrobiło córki, która spuściła głowę i zagryzła usta. Wszak serce nie sługa. Może zresztą plotki były nieprawdziwe i von der Beeck nie był taki, jak o nim opowiadano w miasteczku? A czy i Anna przed laty nie zakochała się wbrew woli rodziców? Wzięła głęboki oddech, by uspokoić szybko bijące serce. Aby dodać córce otuchy, pogłaskała ją po miękkim policzku oprószonym pudrem i różem. Inge była piękna, taką zachwycającą aryjską urodą, która sprawiała, że mężczyźni oglądali się za nią na ulicy. Miała złociste włosy, modnie ułożone w fale, z loczkiem upiętym nad czołem, nos prosty niczym u antycznych rzeźb boginek i ogromne zielonkawe oczy. Czy mogłaby odebrać jej prawo do własnego szczęścia, skoro sama tyle go w życiu zaznała?
– Wszystko będzie dobrze – zapewniła Anna stanowczo.
Twarz Inge rozpromienił uśmiech. Nagle ściągnęła sobie z szyi jedwabną apaszkę w różnych odcieniach fioletu i przewiązała ją na szyi matki.
– Żeby Oma…
– Babcia – poprawiła Anna odruchowo.
– Babcia – zgodziła się, tłumiąc westchnienie. Język polski, do którego była zmuszana, stawał jej kością w gardle. – A więc żeby babcia nie dostała palpitacji na widok twoich „malinek” – zażartowała.
Anna, nieco zażenowana, poprawiła apaszkę od córki, by przysłonić różowe ślady po zbyt intensywnych pocałunkach męża. Inge z uśmiechem pokręciła głową. Dla niej małżeństwo rodziców zawsze stanowiło wzór i sama marzyła, by stworzyć podobne. Czy z Rudolfem się uda?
– Idę po niego – oznajmiła i wyszła z kuchni.
Anna w zamyśleniu przekładała parujące ziemniaki z garnka do salaterki. Była skonfundowana. Nie spodziewała się, że wrażliwa Inge wybierze sobie na życiowego partnera kogoś takiego jak Rudolf. Może jednak zanadto przeceniała rozsądek córki? Może zakochane serce przysłoniło trzeźwość myślenia? Rozumiała dlaczego młodzi trzymali to przed rodziną w tajemnicy. Kiedyś dziwiła się Pelagii Stoltmance, że nie potrafiła akceptować życiowych wyborów swoich dzieci. Teraz, trapiąc się wyborami Inge i Ottona, dziwiła się nieco mniej.
– Niech się dzieje wola nieba! – zacytowała ulubiony fragment z Zemsty Fredry i z wazą rosołu w rękach ruszyła do salonu.
Ledwo postawiła zupę na stole, w pokoju pojawiła się Inge, trzymając Rudolfa pod ramię. Marcus akurat śmiał się z jakiejś zabawnej anegdoty opowiedzianej przez swojego ojca, ale na widok wchodzącej pary uśmiech zamarł mu na ustach.
– Guten Tag! – przywitał się Rudolf uprzejmie.
– Inge, chyba nie zamierzasz nam oznajmić, że twoim wybrankiem jest ten pan, mein Gott? – oburzyła się Katharina Shütt. Urodzona jako Kaszubka, Kaśka od Kreftów, dziś była już bardziej niemiecka od własnego męża, rodowitego Niemca.
– Owszem, Oma, właśnie tak jest – przytaknęła Inge.
– Ale przecież ten pan ma żonę i dziecko! – wykrzyknęła.
– Z żoną już się rozwiodłem, a syn został przy matce i dziadkach – odparł Rudolf, zupełnie niezrażony tonem starszej pani.
– Czego chcesz od naszej córki? – zapytał Marcus oschle.
– Pragnę się z nią ożenić i dać jej szczęście.
Marcus poderwał się z fotela i zaczął spacerować po pokoju, a zaciśnięta szczęka drgała mu nerwowo, zupełnie jakby przeżuwał kolejne przekleństwa.
– Może porozmawiamy po obiedzie – zaproponowała Anna, siląc się na spokój.
– Dobry pomysł – podchwyciła Inge i zajęła swoje miejsce.
Tuż obok rozsiadł się Rudolf.
– Dlaczego w ogóle myślisz, że zgodzimy się na twój ślub z Inge? To niedorzeczność! To, że wykorzystałeś naszą sympatię do ciebie z czasów twojej przyjaźni z naszym synem, by zbałamucić naszą córkę, świadczy przeciw tobie! – grzmiał Marcus, akcentując słowa „twoje” i „nasze”, jakby stawiał mur między „ty” a „my”.
– Myślę, że Inge jest dostatecznie dorosła na własne wybory – oznajmił młody mężczyzna, patrząc mu prosto w oczy.
– Taki wstyd dla całego rodu Schüttów! W mieście nie będziemy mieć życia. Faworyta von der Beecka! Kochanica! – lamentowała nestorka.
– Niech się pani nie frasuje zanadto, Frau Schütt. W przyszłym tygodniu opuszczamy Lauenburg i wyjeżdżamy do Danzig – poinformował Rudolf, nic sobie nie robiąc z tego, że ukochana dyskretnie kopnęła go pod stołem w kostkę.
Annie zadrżała ręka i zawartość chochli znalazła się nie w talerzu teściowej, a na jej kolanach. Nie usłyszała jednak jej skrzekliwego wrzasku ani nie zauważyła teścia, który rzucił się żonie na ratunek, chcąc osuszyć ją chustką do nosa. Myślała tylko o tym, że na starość zostaną z mężem sami w mieście, którego nie potrafiła polubić, i wśród ludzi, którzy nie lubili jej. Zatęskniła za Pomieczynem, rodziną i przyjaciółmi tak rozpaczliwie, jak w dniu przyjazdu tutaj, przed dziewiętnastu laty.