Sezon Pająków - Barbara Baraldi - ebook + książka

Sezon Pająków ebook

Barbara Baraldi

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Turyn, 1988. W mieście grasuje nieuchwytny seryjny morderca. Nad sprawą pracują równolegle Francesco Scalviati, zastępca prokuratora, oraz Leda de Almeida, dziennikarka śledcza – oboje na życiowych zakrętach: Scalviati wkrótce ma zostać ojcem, a de Almeida przepracowuje traumę, której doświadczyła, relacjonując konflikt w Libii. Wkrótce podejmują współpracę z ambitnym, ale aroganckim agentem FBI, Isaakiem Stonerem, wprowadzającym ich w tajniki najnowszych technik psychologicznego profilowania zbrodniarzy. Choć początkowo niechętna wobec Stonera, para musi przystać na jego pomoc, bo morderca uderza ponownie.

Wykorzystując elementy gatunku giallo, stylowego i nastrojowego włoskiego thrillera rozsławionego filmami Daria Argento, Barbara Baraldi tworzy gęstą opowieść z wartką akcją i pieczołowitym oddaniem atmosfery i stylu końcówki lat 80. XX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 496

Oceny
4,4 (16 ocen)
8
7
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gosia_i_maleconieco_

Nie oderwiesz się od lektury

Jest to świetny 🙌 kryminał , trzymający w napięciu od pierwszych stron. Legenda Turynu łącząca San Francisco oraz Londyn , daje do myślenia. Autorka wymyśliła świetna fabułę. I tu wcale nie zmyślam . To po prostu trzeba przeczytać . Ja tylko dodam że to jest moje odkrycie tego roku. Jak lubicie dynamikę w której się nie gubicie i ciekawą historię? To ta pozycja jest dla Was . Polecam
00
Ringil

Dobrze spędzony czas

Włochy, Turyn końcówka lat 80 …. Most imienia Wiktora Emanuela II opanowany przez pająki wijące swe sieci. Sięgając po tą książkę potencjalnie dajesz się złapać w sieć z której nie uda Ci się wyplątać zanim nie przeczytasz ostatniej strony ! W Pian del Lot dochodzi do brutalnego podwójnego zabójstwa. Sprawą zajmuje się prokurator Francesco Scalviati. Kobieta i mężczyzna zastrzeleni w samochodzie. Śledczy odnajdą też ślady dziecka, które najprawdopodobniej znajdowało się w aucie podczas morderstwa i było naocznym świadkiem zdarzenia. Na miejsce zbrodni przybywa również, dziennikarka śledcza Leda de Almeida, zdeterminowana, rzetelna, dążąca do prawdy lecz zmagająca się z traumą, którą doświadczyła w Libii prowadząc relację z tamtejszych wydarzeń. Kolejną postacią jest Isaak Stoner, agent FBI, Amerykanin, arogancki i specyficzny jednak posiadający wiedzę o najnowszych technikach psychologicznego profilowania zbrodniarzy. Scalviati dostrzega powiązanie z poprzednimi zbrodniami. Wnios...
00
washingtoniene

Dobrze spędzony czas

Na początku nie do końca mogłam wkręcić się w historię. Krótkie rozdziały powodowały, że zbyt szybko przeskakiwaliśmy między postaciami. Jednak nie twierdzę, że był to zły zabieg. Z każdej ze stron mogliśmy wyciągnąć inne wnioski i spojrzenie na dane wydarzenia. Bardzo podobało mi się przedstawienie dawnych Turynowych lat, względem prowadzonego śledztwa i przebieżek miejskimi uliczkami. Szkoda, że było tego tak mało, bo chętnie bym jeszcze więcej odkrywała z zakamarków tego pięknego miasta. Książka uznana została jako thriller, jednak ja niestety nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Bardziej jak dla mnie jest to obyczajówka z elementami thrillera, które lekko podchodzą pod kryminał. Jednak nie jest to ciężka książka, a bardziej należąca do tych lekkich. Ogólna ocena powieści jak dla mnie jest dobra. Ciekawa fabuła, oddanie klimatu panującego w tamtym czasie i ten czar niepewności. Autorka nie podała nam na tacy rozwiązania, sami śledczy musieli się troszkę namęczyć, a my towarzyszą...
00

Popularność




Tytuł oryginału: La stagione dei ragni
Copyright © 2021 by Giunti Editorie S.p.A., Firenze-Milano, www.giunti.it
Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo ARKADY Sp. z o.o., Warszawa 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani powielana graficznie, elektronicznie czy mechanicznie, w tym za pomocą kopiowania, nagrywania, ani przechowywana w informatycznej bazie danych bez pisemnej zgody wydawcy. Prosimy o przestrzeganie praw twórców do ich własności intelektualnej i nieudostępnianie treści książki w sieci.
Tłumaczenie: Zofia Anuszkiewcz
Redakcja: Agata Żabowska
Korekta: Aleksander Kmak
Projekt okładki: 3oko Krzysztof Kiełbasiński
Skład i łamanie: Sylwia Szur
ISBN 978-83-213-5231-2
CIP - Biblioteka Narodowa
Baraldi, Barbara
Sezon pająków / Barbara Baraldi ; przekład
Zofia Anuszkiewicz. Wydanie I. - Warszawa :
LeTra, 2022
Wydanie I, 2022. Symbol 3901/R
Wydawnictwo ARKADY Sp. z o.o. ul. Dobra 28, 00-344 Warszawa tel. 22 444 86 50/[email protected], www.arkady.euwww.facebook.com/Wydawnictwo.Arkadywww.facebook.com/Wydawnictwo.LeTra księgarnia firmowa tel. 22 444 86 61, e-mail: [email protected]
Wyłączny dystrybutor: DOBRA 28 Sp. z o.o. ul. Dobra 28, 00-344 Warszawa tel. 22 444 86 94 e-mail: [email protected], www.dobra28.pl księgarnia wysyłkowa: www.arkady.info tel. 22 444 86 97
Konwersja: eLitera s.c.

Życie człowieka to długa droga przez noc.

BERTRAND RUSSELL

Prolog

Jako pierwszy zauważył to Carlo Brezzi, lat szesnaście, kiedy przejeżdżał przez most Wiktora Emanuela I swoim srebrno-niebieskim bmx-em. Spędził wieczór z dwoma przyjaciółmi, którzy mieszkali w rejonie viale Thovez, paląc trawkę i fristajlując na rowerach po podjazdach na tyłach sanktuarium Wielkiej Matki.

Było kilka minut przed północą 26 sierpnia 1988. W każdym innym okresie roku ruch byłby duży, samochody i taksówki jak zwykle przejeżdżałyby w tę i w tamtą stronę most, wokół którego mieszkańcy bawili się w weekendy. Ale choć był to piątek, ulice były prawie puste.

Wielu turyńczyków nie wróciło jeszcze z urlopów. Co z tego, że później, po tym, jak tłoczyli się na plażach w Alassio albo na stokach Sestriere, będą musieli wszyscy stać w korkach na autostradzie w spiekocie dnia, marząc, by zobaczyć na horyzoncie bramki niczym oazę na pustyni, tak jakby musieli spłacić kredyt po tym, jak wycisnęli z lata ostatnią kroplę wakacji.

Dla Carla pozostanie w mieście w sierpniu było czymś normalnym. Nie tylko dlatego, że w domu nigdy nie było dość pieniędzy. Jego rodzice rozwiedli się, kiedy był mały, i odtąd mieszkał z matką, która przez wiele lat pracowała jako korespondentka zagraniczna i z pewnością nie była typem urlopowiczki.

Zresztą na wpół opustoszałe miasto robiło na nim jakieś pierwotne wrażenie. Czasem czuł się jak archeolog, który trafił na ślady zaginionej cywilizacji. Z natury był ciekawy i potrafił godzinami włóczyć się bez celu w poszukiwaniu inspirujących widoków, by potem uwieczniać je aparatem leica M3, który dostał od dziadka na urodziny. Mijały tygodnie, zanim zapełniła się klisza i można było wywołać negatywy, ale oczekiwanie było nagradzane uczuciem zachwytu, z jakim Carlo oglądał i katalogował gotowe zdjęcia, jeszcze bardziej fascynujące, bo czarno-białe; najlepsze fotografie wybierał i umieszczał na kartach swojego dziennika.

Chłopak zahamował gwałtownie mniej więcej w połowie mostu, pewny, że zobaczył, jak coś porusza się po balustradzie. Przez kilka chwil wpatrywał się w to miejsce, potem zsiadł z roweru i oparł go kierownicą o chodnik. Zbliżył się ostrożnie, jakby bał się przestraszyć dzikie zwierzę, które właśnie w tym kącie chciało schronić się na noc.

Poniżej asfaltu rzeka wiła się meandrami, niosąc ciemne wody lekko zmarszczone przez wiatr.

Carlo pochylił się, zauważając, że żelazne sztachetki były owinięte jakimś meszkiem, czymś w rodzaju lekkiej, prześwitującej tkaniny, która łączyła je ze sobą cieniutkimi nićmi, widocznymi dopiero wtedy, kiedy wzrok trafiał na promień światła latarni.

Przez plecy przebiegł mu dreszcz. Z jakiegoś powodu odczuł nagły niepokój.

Nerwowym gestem podciągnął do łokci rękawy bluzy Best Company, potem przechylił się przez poręcz, by rzucić okiem za balustradę.

Natychmiast się cofnął.

Pająk wielkości pięści przeciął jego pole widzenia.

Carlo instynktownie odskoczył do tyłu, wydając lekki okrzyk. Niezgrabnie zamachał rękami, by złapać równowagę, wciąż się cofając, ale upadł pupą na asfalt.

Przez kilka chwil nie mógł się ruszyć. Był jak sparaliżowany, z wytrzeszczonymi oczami i półotwartymi z zaskoczenia ustami. Czuł na skroniach jakieś dziwne muskanie, jakby niewidzialne palce masowały mu skórę. Przeczesał ręką włosy, by to odgonić, a potem, po krótkim wahaniu, stanął na nogi i pochylony zrobił krok w stronę balustrady, zatrzymując się w bezpiecznej odległości.

Wobec pająków odczuwał raczej pewien szacunek niż strach. Uważał je za stworzenia tyleż fascynujące, co obrzydliwe. Nigdy nie wziął żadnego do ręki, nawet tych nieszkodliwych kosarzy, które od czasu do czasu wychylały się z kątów sufitu w jego sypialni. Nigdy nawet żadnego nie rozgniótł, w każdym razie nie specjalnie. Kiedy musiał wykwaterować niepożądanego gościa, po prostu zgarniał go na kartkę i delikatnie wystawiał za okno.

Pająk kontynuował marsz przez balustradę po krzywej trajektorii, wreszcie zniknął za jedną ze sztachet.

„Może to jakaś halucynacja”, powiedział do siebie. Słaby żart spłatany przez zabójczą mieszankę trawki i zmęczenia.

Zamknął oczy. Westchnął.

Kiedy je otworzył, zdał sobie sprawę, że wokół było więcej pająków, podobnych do tego pierwszego. Miały różne rozmiary, niektóre były nawet większe od jego pięści, najmniejsze zaś wyglądały jak kamyczki zawieszone w przestrzeni. Większość była nieruchoma, inne przemieszczały się po powierzchni pajęczyny, drobiąc po niej bezustannie.

Z wahaniem i niedowierzaniem Carlo ruszył z powrotem przez most, patrząc wciąż na balustradę. Skonsternowany odkrył, że była całkowicie pokryta pajęczynami w niektórych miejscach tak grubymi, że nie dało się zobaczyć widoku za nimi. Wszędzie krzątały się pająki – zbyt liczne, by można było je policzyć.

Gdy doszedł do przyczółku, przeszedł przez ulicę, by przyjrzeć się balustradzie po drugiej stronie i natychmiast zrozumiał, że i tam nie było nawet centymetra wolnego od sieci i jej ośmionożnych mieszkańców. Setki, może tysiące pająków, cicha, lecz pracowita armia, skolonizowały obie strony mostu.

Skąd przyszły? Od kiedy tu były? Nie mogły się zmaterializować w ciągu kilku godzin. Późnym popołudniem, kiedy przejeżdżał przez most w okularach słonecznych i ze słuchawkami w uszach, mógł nie zwrócić na to uwagi. Tydzień wcześniej, kiedy jechał tą samą trasą, nie zauważył nic dziwnego. Przez nieuwagę czy osiedliły się tu później?

Te pająki mnożyły się bez przeszkód, snując swoje sieci, aż opakowały most długości stu pięćdziesięciu metrów. Czy to możliwe, że nikt inny tego nie zauważył? Co prawda miasto było na wpół wyludnione, ale było ich zbyt wiele, by nie zwracały na siebie uwagi.

Nawet przyjaciele, z którymi spędził wieczór, nie powiedzieli o tym słowa, choć mieszkali niedaleko. Carlo podrapał się po brodzie zamyślony. Z pewnością nie wychodzili z domu, bo w ostatnich dniach miasto smagał silny wiatr. Znał ich dość dobrze, wiedział, że zabarykadowali się w domu ćwicząc się bez końca w pojedynkach w MicroProse Soccer.

Doszedł do roweru, wyciągnął z plecaka aparat fotograficzny. Nie był pewien, czy światło latarni wystarczy, by zdjęcia wyszły, ale należało przynajmniej spróbować uwiecznić tę scenę. Z tego, co wiedział, pająki mogły zniknąć z dnia na dzień, dokładnie tak, jak się pojawiły.

Znów zbliżył się do balustrady, kadrując z uwagą tak, by objąć rower i jak najwięcej pająków. Upewnił się, czy nie zasłania palcem obiektywu.

Zanim nacisnął przycisk migawki, jego uwagę przyciągnął jakiś odgłos z oddali. Samochód wyjeżdżający z corso Moncalieri skręcił na most i niezbyt prędko jechał w jego kierunku.

Carlo pomyślał, że pojawił się w najlepszym możliwym momencie. Będzie mógł skorzystać z dodatkowego światła reflektorów, przy odrobinie szczęścia wywoła przyzwoite zdjęcia.

Kiedy samochód się zbliżał, pstryknął trzy razy, a potem odwrócił się i spojrzał, jak oddala się w kierunku piazza Vittorio.

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na balustradę, wsiadł na rower i zaczął pedałować w stronę domu.

Cisi mieszkańcy mostu, wbrew obawom Carla, nie zniknęli szybko. W kolejnych dniach, w miarę jak do miasta wracali mieszkańcy, szybko rozeszła się wieść o ich obecności i codziennie nadciągały setki ciekawskich, by zobaczyć pająki na własne oczy.

Fenomen wywołał gwałtowną debatę w społeczności naukowej, w którą zaangażowali się badacze i eksperci z całego kraju. Jednak nikt nie potrafił dać przekonującego wyjaśnienia.

Niektórzy mówili o nawiedzonym miejscu, inni sugerowali radykalne osuszenie okolicy, inni wreszcie życzyli sobie objęcia zwierzątek ochroną, podczas gdy najwrażliwsi przestali pojawiać się na moście, nawet samochodami.

Nie do uniknięcia było, że z biegiem tygodni o sprawie mówiło się coraz mniej. Trochę dlatego, że ludzie się przyzwyczaili, trochę dlatego, że gazety znów zapełniły się polityką i spekulacjami wokół kilku morderstw, które popełniono w mieście. A trochę dlatego, że z każdym dniem pająków było coraz mniej.

Wreszcie pod koniec października, po kilku deszczowych dniach, pajęczyny zniknęły bez śladu.

Z biegiem lat wiele osób zapomniało o tym ciekawym, niewyjaśnionym fenomenie.

Jednak niektórzy od czasu do czasu wracali myślą do okresu między końcem lata a początkiem jesieni owego roku, który w lokalnej pamięci zapisał się jako „sezon pająków”.

1

Młodszy prokurator Francesco Scalviati zaparkował swojego fiata cromę z boku gruntowej drogi, tuż za patrolowym radiowozem. Otworzył skórzaną teczkę odłożoną na siedzenie pasażera i wyciągnął z niej pióro i gruby terminarz w czarnej okładce. Szybko przerzucił kartki do 27 sierpnia, sprawdził godzinę na zegarku i napisał: Godz. 2.10, Pian del Lot.

Prokurator miał włosy w lekkim nieładzie z powodu nocnej pobudki. Natomiast wąsy pozostawały jak zwykle schludne i ułożone, jakby nigdy nie traciły rygoru. Wychodząc z domu na wezwanie z centrali, nie mógł jednak uniknąć rezygnacji z krawata. Nie był zbyt zręczny w robieniu węzłów, ogólnie był słaby manualnie, jakby jego palcom, choć były długie i smukłe, brakowało niezbędnej koordynacji. To Greta zajmowała się tym każdego ranka, kiedy on przygotowywał się do wyjścia do biura.

Nie był to nawyk, raczej ryt, którym rozpoczynali dzień, ostatni kontakt przed pożegnaniem w oczekiwaniu na ponowne spotkanie po pracy. A może zastępstwo dla wyrażenia uczuć, których on nazbyt często nie potrafił okazywać. Jego uściski były zawsze nieco sztywne, pocałunki – ulotne. Takie nastawienie nie miało nic wspólnego z tym, co czuł wobec niej, raczej z pewną powściągliwością w okazywaniu przywiązania. Ta kwestia rodziła niekończące się dyskusje z żoną, która oskarżała go o to, że jego uczucia słabną, ale z tego, co pamiętał, zawsze tak było. Zresztą, nigdy nie widział, żeby jego ojciec pokazywał po sobie miłość, tym bardziej wobec dzieci, wobec których był odległy, a czasem przepytywał je tak, jakby ich czyny były bez przerwy obserwowane.

Zahaczył pióro o kieszeń płaszcza i z terminarzem pod pachą wysiadł z samochodu, by ruszyć drogą, która pięła się na wzgórze.

Już po kilku krokach znieruchomiał. Wydawało mu się, że kątem oka zobaczył kogoś w radiowozie. Spojrzał przez przednią szybę, zachowując odpowiedni dystans.

Był tam mężczyzna w ciemnym garniturze, siedzący na tylnym siedzeniu, z rękami założonymi za plecy, jakby był skuty. Kiedy zauważył, że jest obserwowany, wydawał się otrząsnąć z senności i krzyknął coś niezrozumiałego.

Po chwili wahania Scalviati pokręcił głową i ruszył dalej.

Powyżej falującej linii wzgórz miriady gwiazd znaczyły nocne niebo oświetlane przez księżyc w pełni. Włączony kogut na radiowozie zaparkowanym dalej w poprzek drogi miarowo zabarwiał pobliskie krzewy niebieskawą poświatą.

Dwóch medyków gawędziło ze sobą, siedząc na murku. Scalviati przywitał ich skinieniem głowy i wszedł na ścieżkę, która prowadziła do zagajnika na granicy lasu.

Pośrodku trawnika stał mały biały samochód z otwartymi drzwiami. Niedaleko dwóch umundurowanych policjantów ustalało, gdzie rozpiąć taśmę ostrzegawczą. Jeden z nich, gdy zauważył obecność prokuratora, podniósł rękę, by zwrócić jego uwagę, i oddawszy rolkę koledze, pobiegł do niego.

– Dobry wieczór, prokuratorze – powiedział, łapiąc oddech.

– Dobry wieczór, aspirancie Loiacono. Czy może mi pan podać aktualne informacje? W centrali mówili o podwójnym morderstwie.

– Tak było – odrzekł Loiacono. – To mężczyzna i kobieta. On jest wewnątrz samochodu, ją znaleźliśmy ze sto metrów dalej, między tamtymi drzewami – wskazał na miejsce, gdzie drzewa rosły gęściej.

– Co wiemy o ofiarach?

– Już zidentyfikowaliśmy mężczyznę po dokumentach leżących w samochodzie. Paolo Ginestra, trzydzieści cztery lata, nienotowany. Urodzony w Asti, zamieszkały u nas w Turynie.

– A kobieta?

– Nieznana. Według sierżanta Marcucciego to może być dziewczyna z ulicy.

Scalviati zmarszczył czoło.

– Dlaczego miałby coś takiego twierdzić?

– Trochę z powodu stroju, powiedzmy... skąpego, a trochę ponieważ jesteśmy w miejscu ustronnym, ale niezbyt daleko od miasta, co sprzyja tego typu spotkaniom.

– Czy to nie za mało, by wyciągać takie wnioski?

Loiacono wzruszył ramionami.

– Zacytowałem tylko, co powiedział Marcucci.

– Tak czy owak, kobieta nie powinna być oceniana po tym, jak się ubiera, nie uważa pan?

– Oczywiście, prokuratorze, z pewnością. Mężczyzna też.

Scalviati westchnął.

– No to proszę mi pokazać, co tu mamy.

Loiacono poszedł w kierunku samochodu, zatrzymał się kilka metrów przed nim.

– Znaleźliśmy go tak, drzwi pasażera były jeszcze otwarte.

Gdy prokurator się zbliżył, drugi policjant zrobił krok w tył, salutując z szacunkiem, potem wrócił do rozciągania taśmy ostrzegawczej wokół terenu.

Scalviati poruszał się ostrożnie, wbijając wzrok w ziemię, by mieć pewność, że nie zdepcze śladów albo potencjalnych dowodów. Trawa była wysoka i nie chciał ryzykować, że przez nieuwagę utrudni zbieranie poszlak. Poszlak, których teraz, bardziej niż kiedykolwiek, rozpaczliwie potrzebował.

Ponieważ dobrze wiedział, że to, co będzie oglądał, jest miejscem zbrodni innym niż wszystkie.

2

Gdy Scalviati znalazł się obok samochodu, zauważył, że szyba okna przy siedzeniu kierowcy jest rozbita. Fragmenty, które pozostały jeszcze w oknie, tworzyły kanciastą konstelację w równowadze tak delikatnej, że mógłby ją rozsypać jeden podmuch wiatru.

Wewnątrz pojazdu ciało mężczyzny spoczywało skulone na siedzeniu z głową przechyloną w bok, opartą o obicie drzwi. Ofiara na czole miała ranę od kuli, a z niej wypływała stróżka skrzepniętej krwi, która przechodząc przez policzek, docierała aż brody. Usta były półotwarte, przymknięte oczy wydawały się wpatrywać w jakiś nieokreślony punkt przed sobą, dalej niż kierownica. Ramiona opadały luźno wzdłuż tułowia, dłonie odwrócone były w górę, jakby w pozycji do medytacji. Na torsie i nogach były rozsypane odłamki szkła, a na koszuli rozlewały się dwie czerwone plamy na wysokości serca i prawego płuca.

Kolejne podwójne morderstwo.

Trzecie w ciągu półtora roku, może były i wcześniejsze, pogrążone jeszcze we mgle niewiedzy. Znowu chodziło o parę, która wyjechała w ustronne miejsce.

Kiedy rok wcześniej, w lutym, znaleziono pierwsze dwa trupy, w prokuraturze uznano to za morderstwo w afekcie. Sprawę powierzono Scalviatiemu, który był najmłodszy w sekcji karnej, niedawno mianowany prokuratorem po tym, jak przez cztery lata był sędzią śledczym. Góra dała mu w ten sposób szansę, by otrzaskał się w terenie, w śledztwie, które przynajmniej na pierwszy rzut oka nie wydawało się kryć jakichś szczególnych tajemnic.

Pierwsze podejrzenia padły na byłego chłopaka dziewczyny, który, jak się wydawało, nie pogodził się z zerwaniem. Ale ta próba spełzła na niczym: miał żelazne alibi.

Badania daktyloskopijne na miejscu zbrodni nie wykazały żadnych odcisków palców poza tymi należącymi do ofiar, narzędzia zbrodni nigdy nie odnaleziono. I tak śledztwo zostało szybko wstrzymane z powodu braku dowodów i świadków. Teczka pozostała na biurku prokuratora w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń, który pozwoliłby poszerzyć krąg podejrzanych.

Był jednak pewien szczegół, który nie dawał Scalviatiemu spokoju. Obecność na miejscu zbrodni dziwnego medalionu, który według bliskich nie należał do żadnej z ofiar i który sugerował zaangażowanie jakiejś ezoterycznej sekty.

We wrześniu tego roku znaleziono kolejne dwa trupy. Para młodych ludzi na samotnym biwaku nad brzegiem rzeki Dora Riparia, niezbyt daleko od Rivoli. Od samego początku rzucało się w oczy podobieństwo w szczegółach obu zbrodni: również w tym przypadku ofiary zostały zabite trzema strzałami z pistoletu. Było też jednak kilka różnic, które pchnęły śledztwo w zupełnie innym kierunku. Począwszy od faktu, że zwłoki dziewczyny zostały w przerażający sposób okaleczone post mortem. Usunięto jej śledzionę, cięcie nie było bynajmniej chirurgiczne.

Ten szczegół został zinterpretowany jako ostrzeżenie ze strony organizacji przestępczej. Było bowiem możliwe, że zbrodnię zaplanowano wśród handlarzy narkotyków.

Zamordowany chłopak, syn Francuzki, był drobnym dilerem, który kręcił się w okolicach bulwaru Murazzi nad Padem. W aktach miał również drobne kradzieże i sporo zgłoszeń udziału w bójkach.

Z inicjatywy prokuratora policja zrobiła kilka nalotów na lokale, w których sprzedawano narkotyki, i niestrudzenie przesłuchiwała reprezentantów lokalnego półświatka.

Ale podczas gdy protokoły piętrzyły się w coraz większych stosach, a nie pojawiało się w nich nic przydatnego do wyjaśnienia morderstw, w głowie Scalviatiego wzmocniło się podejrzenie, że te dwa przypadki były powiązane. Że nie miały nic wspólnego ani ze zbrodnią z zazdrości, ani z handlem narkotykami. I że sprawcą była ta sama osoba.

Nie miał żadnego dowodu na poparcie tej teorii, tylko wrażenie, że zbrodnie były częścią większego planu, którego konturów nie potrafił jeszcze uchwycić. Za każdym razem, kiedy jego wzrok padał na akta obu spraw, nachodził go uporczywy niepokój.

Tak jakby jakaś mroczna postać dostała się w trzewia miasta i tylko on potrafił wyczuć jej obecność.

Co gorsza, zaczął wyczuwać, że stał się w prokuraturze obiektem jakiejś pełzającej irytacji. Szerzyło się przekonanie, że jest zbyt skrupulatny w pilnowaniu gwarancji prawnych i nie dość zdeterminowany, kiedy trzeba przydusić do zeznań. Niektórzy wątpili nawet, czy potrafi zapanować nad tym śledztwem.

– Loiacono! – zawołał. – Latarkę poproszę.

Skierował snop światła do wnętrza samochodu, oświetlając najpierw gumową podkładkę pod siedzeniem pasażera, potem tylne siedzenia, pod którymi ułożone były dwa buciki zapinane na rzepy i zabawkowy wóz strażacki.

– Nie mówił pan o dziecku – powiedział.

– Jakim dziecku? – spytał Loiacono, zdezorientowany.

– Proszę spojrzeć. To są buciki dla cztero-, pięciolatka.

Loiacono lekko pokręcił głową.

– Nie znaleźliśmy żadnego dziecka, prokuratorze.

– Mhm... – mruknął z zamyśleniem Scalviati.

Przesunął się, by spojrzeć w lusterko kierowcy. Zatrzymał się nieruchomo, w ciszy, patrząc na to, co zostało z bocznej szyby.

– Coś jest nie tak?

Scalviati cofnął się o kilka kroków. Przez kilka chwil chwiał się, jakby próbował złapać równowagę na niestabilnym gruncie. Potem podniósł latarkę, kierując ją na zwłoki, jakby to była broń.

– Pierwszy strzał musiał paść stąd – wymamrotał. – Dość daleko, by nie dać się zauważyć pasażerom samochodu, ale wystarczająco blisko, by nie pomylić się przy najważniejszym strzale. Najpierw celował w serce mężczyzny.

– Skąd pan ma tę pewność?

– Układ ran nie jest przypadkowy, to jest trójkąt o wierzchołkach w sercu, prawym płucu i głowie. To oczywiste, że mężczyzna umarł prawie w tej samej chwili, nie miał szans zareagować. Więc musiał zostać trafiony w organ niezbędny do życia.

– A nie mogła to być głowa?

– Rana na głowie ma ciemną otoczkę. Kula została wystrzelona z bliska. Prawie przy skórze.

– Jak na egzekucji.

– Dokładnie. Morderca jest dobrym strzelcem, ale nie lubi ryzykować. – To mówiąc, Scalviati skierował światło na ziemię, ukląkł i zaczął grzebać w trawie coraz szerszymi, okrężnymi ruchami. Od czasu do czasu zatrzymywał się, oglądając w palcach kamyczek albo kawałek drewna, by zaraz go wyrzucić.

– Szuka pan czegoś, prokuratorze?

Scalviati zignorował pytanie. Przemieszczał się miarowo, jakby odliczał coś w zabawie, wreszcie zatrzymał się przy przednim kole samochodu.

Po chwili wahania pogrzebał w kieszeni płaszcza i wyciągnął jedwabną chusteczkę. Chwycił przez nią niewielki cylindryczny kawałek metalu o porozrywanych bokach, z plamami w kolorze miedzi, wciśnięty w bieżnik opony.

– Łuski – powiedział, wstając.

– Cholera jasna – zawtórował mu Loiacono.

Na żadnym z poprzednich miejsc zbrodni nie odnaleziono łusek. Na nic zdały się ponawiane dokładne inspekcje przeprowadzane przez analityków z laboratorium kryminalnego. Morderca był zawsze skrupulatny, musiał mieć pewność, że nie zostawia śladów. Ale jeśli rzeczywiście była to ta sama osoba, tym razem popełniła błąd.

Być może coś mu przerwało. A może nie mógł poświęcić tyle czasu, ile chciał, by posprzątać miejsce zbrodni, ponieważ mógł zostać przez kogoś zaskoczony. Ale było też możliwe, że zrobił się tak pewny siebie, że zaczął być nieostrożny.

Scalviati owinął łuskę chusteczką i wręczył rozmówcy.

– Proszę to zanieść analitykom. – Przesunął się, by spojrzeć na miejsce pasażera i wpatrzył się w siedzenie. – Dziewczyna siedziała tutaj. Widziała wszystko. Pewnie krzyczała ze strachu, kiedy rozsypała się szyba, a ciało jej towarzysza rozrywały kule. A może strach paraliżował ją o kilka chwil za długo, ale jej pierwsza myśl musiała dotyczyć dziecka na tylnym siedzeniu – mówił bezosobowym głosem, jakby był przy rekonstrukcji sceny, którą właśnie opisywał.

– Jeszcze nie wiemy, czy tam było dziecko...

– Oprawca wyciągnął ją z samochodu, na ziemi są ślady szamotaniny. Ale jakoś musiało jej się udać wyrwać. Zaczęła biec. Może chciała dobiec do lasu, gdzie mogłaby zmylić pościg...

– Niestety morderca ją dogonił.

Scalviati skinął głową. Zanotował kilka rzeczy w terminarzu, potem poprosił o zaprowadzenie do miejsca, gdzie znaleziono zwłoki dziewczyny.

– Proszę za mną – powiedział Loiacono. – Ale ostrzegam: to nie wygląda ładnie. Zmaltretował ją, biedaczkę.

Miał rację.

Kiedy Scalviati spojrzał na to ciało, z nienaturalnie wygiętą szyją, głową wciśniętą w krzak jeżyn i podbrzuszem pokrytym krwią, która nasączyła też białą tkaninę porwanej sukienki, nie miał już wątpliwości.

W mieście był potwór.

I on musiał go złapać.

3

Francesco Scalviati miał pewną zasadę: nigdy nie rozmawiać z żoną o najbardziej brutalnych aspektach swojej pracy.

Na oględzinach zdarzało mu się oglądać ciała rozcięte blachą po zderzeniach z dużą prędkością, ofiary sponiewierane w wypadkach przy pracy, tragicznie zmarłych w domu, szczególnie makabryczne samobójstwa albo młode ofiary przedawkowania, znalezione na obrzeżach dzielnicy Crocetta z igłą wciąż wbitą w ramię.

Uważał za swój obowiązek chronić żonę przed tym wszystkim, co mogłoby nią wstrząsnąć. Ponieważ kiedy Greta się uśmiechała, był to najbardziej promienny uśmiech, jaki on kiedykolwiek widział, ale kiedy smutniała, to tak, jakby cały świat tonął razem z nią.

Niedopuszczanie jej do tego było może także sposobem, by zniwelować wstrząs, jaki sam odczuwał na ten widok. Nawet na miejscach najbardziej bestialskich zbrodni prokurator starał się nigdy nie okazywać emocji. Ale teraz, kiedy patrzył na zwłoki nieznajomej, a jego oczy zatrzymywały się na nacięciu z boku klatki piersiowej, przez które prawdopodobnie morderca wyjął śledzionę, nie zdołał powstrzymać dreszczu grozy.

– Kto mógł coś takiego zrobić? – wymamrotał Loiacono.

Scalviati zacisnął pięści, próbując stłumić gniew. Ta seria okrutnych morderstw, rozpoczęta półtora roku temu, była częścią planu jakiegoś zbrodniczego umysłu. Czuł przygniatającą go odpowiedzialność za to, że nie zrobił dość dużo, by go powtrzymać.

Ale nie będzie już tracił czasu na podążanie fałszywym tropem. Gniew zmienił się w determinację.

– Gdzie torebka dziewczyny?

– Na razie nie znaleźliśmy żadnej torebki.

Również na pozostałych miejscach zbrodni brakowało niektórych przedmiotów osobistych ofiar.

– Kto poinformował policję?

Loiacono wyciągnął z kieszeni notatnik.

– Niejaki... Renato Bergesio, zamieszkały tu w Pian del Lot, kilometr stąd.

– Co dokładnie powiedział?

– Nie potrafię powiedzieć. Trzeba by zapytać dyżurnego, który przyjął zgłoszenie.

– Czy udało się panu spotkać tego Bergesio?

– Nie było go tutaj, kiedy przyjechaliśmy. Byliśmy z kolegą na patrolu w Mirafiori, kiedy zadzwoniła centrala. Skontrolowaliśmy cmentarz wojenny, bo nie byłby to pierwszy raz, gdy jakiś chuligan postanowił wskrzesić czyny Niemców z czasów okupacji. W tych okolicach często działają prawicowi ekstremiści, a w przeszłości były tu już incydenty. Jak upewniliśmy się, że tam jest spokój, to zaczęliśmy się kręcić w okolicy, wreszcie zobaczyliśmy ten samochód.

– Centrala mówiła o podwójnym morderstwie?

– Dokładnie.

– Czyli musimy założyć, że pan Bergesio wiedział o obecności dwóch trupów. – Scalviati ruszył w stronę drogi. – Ale skąd mógł o tym wiedzieć, skoro mieszka kilometr stąd?

– Może usłyszał strzały – zasugerował Loiacono.

– To się nie trzyma kupy. Strzały nie muszą oznaczać trupa, a tym bardziej dwóch. Nie mówiąc o tym, że z tej odległości mógłby pomyśleć, że to fajerwerki, które przecież często się puszcza pod koniec lata.

– Może zobaczył ciała z drogi, kiedy wracał do domu?

Scalviati rozejrzał się wokół.

– Z drogi widać tylko samochód na środku polany. Musiałby wejść między krzaki, a po znalezieniu zwłok w samochodzie dojść aż do tamtych drzew, gdzie leży dziewczyna. Raczej niecodzienne, gdyby znalazł się tu przypadkowo.

– Sądzi pan, że ten Bergesio jest w to zamieszany i coś ukrywa?

– Za wcześnie, by to powiedzieć – odparł. – Za wiele elementów się tu nie zgadza. I nie mówię tylko o morderstwach. Nie zapominajmy, że zniknęło dziecko.

– Z całym szacunkiem, prokuratorze, co by robiło dziecko z parką, która chciała się schować w lesie na wzgórzach?

– Właśnie tego muszę się dowiedzieć. Teraz nie możemy nawet wykluczyć, że zostało porwane. W tym momencie mogłoby znajdować się w rękach mordercy.

– Wolę mieć nadzieję, że udało mu się uciec i ukryło się w lesie...

– Skontaktuję się od razu z centralą, żeby zorganizować zespół do śledztwa. – Gdy zbliżyli się do radiowozu, Scalviati popatrzył pytająco na Loiacono. – Czy może mi pan teraz powiedzieć, kim jest ten skuty gość w samochodzie?

– Właśnie chciałem o tym mówić – odparł. – To chyba jakiś amerykański turysta, bo jak mówi, to tak jakby się słuchało Dana Petersona. Pojawił się znikąd podczas oględzin i zaczął się na nas wydzierać.

– Wydzierać?

Loiacono zaczął gwałtownie gestykulować.

– No, przeszukiwałem wnętrze samochodu... – przerwał, jakby szukał odpowiednich słów. – Krótko mówiąc, otworzyłem schowek, szukając dokumentów. Nie zauważyłem jego obecności, dopóki nie zaczął wrzeszczeć, że tam mogą być odciski palców i że zanieczyszczam miejsce zbrodni.

– Cóż, nie bez racji. Powinien pan założyć rękawiczki. Albo poczekać na analityków.

– Zgoda, ale ja bym sobie nigdy nie śmiał powiedzieć czegoś takiego policjantowi! – Ciekawe, że Loiacono, choć pochodził z Apulii, całkowicie przejął turyński akcent i sposób mówienia, jak dodawanie „sobie” do czasownika „śmieć”.

– Zresztą jak to się stało, że turysta znalazł się na miejscu zbrodni?

– Właśnie. Mam wrażenie, że dziś w nocy w tym miejscu jest większy ruch niż na via Nizza w godzinach szczytu.

– W każdym razie wydało mi się to co najmniej podejrzane. Kiedy zaczął ględzić o FBI i o szacunku do procedur, pomyślałem, że wypił o kieliszek za dużo i aresztowałem go za nagabywanie po pijanemu.

– Powiedział pan: FBI?

– Prawdopodobnie ma głowę pełną amerykańskich seriali, jak ci, co całe popołudnie oglądają RAI Due.

– No dobrze. Proszę skończyć zabezpieczanie terenu, ja skontaktuję się z centralą. Najbliższe godziny będą kluczowe, nie ma czasu do stracenia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki