Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść ukazuje burzliwe życie Janis Joplin. W tej wciągającej historii największej rockmanki wszech czasów splatają się wielki talent, desperacja, uzależnienie, trudne związki oraz ogromna miłość do muzyki. Barbara Baraldi w barwny sposób przedstawia postać niezwykłej Janis, którą na kartach powieści poznajemy jako zbuntowaną, pełną kompleksów nastolatkę. Niepewna siebie, tocząca nieustanną walkę z samą sobą i otoczeniem dziewczyna nade wszystko kocha muzykę i wie jedno – że jej największą siłą jest oryginalny głos. Wielowymiarowy portret Joplin, odmalowany na tle szalonych lat 60., dopełniają jej największe przeboje. To najbardziej przejmująca powieść Barbary Baraldi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 471
Niniejsza powieść jest dziełem literackim. Chociaż zawiera wiele udokumentowanych elementów z życia Janis Joplin, a wiele postaci nosi imiona i/lub cechy podobieństwa do osób, które żyły lub nadal żyją, ich charakterystyka oraz wydarzenia, w jakich biorą udział, są wyłącznie wytworem wyobraźni autorki. W związku z tym powieść należy traktować wyłącznie jak fikcję literacką, a nie jak biografię.
Prolog
Dokąd idziesz, Janis?
Była przyzwyczajona do tropikalnego upału, do komarów, do wyziewów z rafinerii, mieszających się ze słonawym zapachem wód Zatoki Meksykańskiej, ociężałych zgrzytów tankowców, wijących się wzdłuż portowych kanałów, którymi o każdej porze dnia i nocy odbywa się transport ropy naftowej.
A mimo to czuje, że coś jest nie tak. Wyczuwa to w załamaniach ciszy, w ciężkości półmroku, tak jakby nikogo nie było w domu, jak gdyby z jakiegoś powodu rodzina wyjechała w wielkim pośpiechu, a ona została na posterunku, żeby strzec murów domu.
Potrząsa głową. Mąż śpi obok niej, skulony na boku, z podkoszulkiem zrolowanym aż po pachy oraz stopą wystającą poza obręb łóżka, być może w poszukiwaniu delikatnego muśnięcia powietrza, które tymczasem stoi nieruchomo, pomimo otwartego na oścież okna.
Dorothy bierze kilka głębszych wdechów, próbując zahamować szaleńcze bicie serca. Zbudził ją wrzeszczący odgłos, coś jakby długie miauknięcie. Gdy wyparowują wszelkie ślady snu, jej wzrok zaczyna się wyostrzać. Oczy penetrują ściany sypialni, świdrują w szczelinach mebli w poszukiwaniu jakiegoś nietypowego detalu.
Dopada ją dziwne przeczucie, wstaje więc i przemierza korytarz krokiem tak szybkim, że deski podłogowe skrzypią pod jej stopami, a gdy w końcu staje w progu pokoju córki, odkrywa, że w środku nikogo nie ma.
Łóżko jest puste, prześcieradło leży koło drzwi, niczym spadochron porzucony przez skoczka po wylądowaniu.
Po chwili niedowierzania ogarnia ją panika. Oddech więźnie w piersi, ściskając gardło i uniemożliwiając krzyknięcie. Przez chwilę irracjonalność przeważa i w głowie materializują się najgorsze scenariusze, jakie tylko matka może sobie wyobrazić.
Wykonuje kilka kroków w tył, uderza o biurko. Spada jakaś lampka, dookoła rozbryzgują się odłamki szkła.
Nie schyla się, by je podnieść. Jej spojrzenie wybiega za okno, przyciągnięte przez jakiś ruch na zewnątrz. I wtedy ją zauważa.
Mała jest w ogrodzie. Z potarganymi włosami, boso, w koszuli nocnej w kolorze zbliżonym do barwy księżyca. Stąpa niepewnym krokiem po trawie, kierując się w stronę ulicy i chwiejąc się, jakby potrącana niewidzialnymi falami morskiej kipieli.
Dorothy nie waha się ani chwili. Pędem wybiega z pokoju, mija drzwi wejściowe do domu i w pośpiechu pokonuje schodki ganku.
– Janis! – krzyczy.
Dziewczynka nawet się nie odwraca, obojętna na wołanie matki. Kontynuuje swój marsz, z pochyloną do przodu głową i rękoma zwieszonymi wzdłuż ciała.
Dorothy zbliża się ostrożnie. Jeszcze raz woła córkę, jednak nie otrzymuje żadnej odpowiedzi.
Robi więc jeszcze kilka kroków i staje przed nią. Klęka na trawie, chwyta dziewczynkę za ramiona, aby zmusić ją do spojrzenia jej w oczy.
– Święte nieba, Janis, nic ci nie jest?
Jednak wzrok dziewczynki omija ją, wpatruje się w odległy punkt, dostępny jakby tylko jej oczom; poza ogrodzeniem, poza szachownicą domów i ich jednakowych ogródków, poza linią, w której ziemia łączy się z morzem, pomiędzy horyzontem a gwiazdami.
– Śmiertelnie mnie wystraszyłaś. Można wiedzieć, dokąd się wybierasz?
Czuje się głupio, że o to pyta, z postawy córki jasno wynika, że wciąż śni. Nie jest to pierwszy epizod lunatykowania, jednak nigdy dotąd nie wstała z łóżka.
– Dokąd idziesz, Janis?
Dziewczynka odpowiada ze szczerą naturalnością. Jej ton jest podniosły, choć mówi tylko nieznacznie głośniej od szeptu. – Wracam do domu. Wracam do domu.
W tym momencie chmura zasłoniła księżyc – jest to znak, który Dorothy stara się zignorować.
Ta urodzona trzy tygodnie za wcześnie dziewczynka, która zaczęła chodzić, zanim skończyła roczek, bardzo prędko stąd ucieknie. Ponieważ jej dom znajduje się poza granicami tego dusznego miasta. Czy jej się to podoba, czy nie.
1
Zwodnicza aparycja
SAN FRANCISCO, CZERWIEC 1966
Pokój jest duży, opustoszały, jego ściany kiedyś z pewnością były białe, jednak z czasem przybrały brunatny kolor z plamami pleśni w dziwacznych kształtach. Imponujące kolumny dzielą przestrzeń na geometryczne formy. Pod ścianą, na zaimprowizowanej scenie, leżą instrumenty, wzmacniacze i plątanina kabli strzeżonych przez rachityczną perkusję. Jedyne ślady wskazujące, że znajduje się we właściwym miejscu. Ta stara remiza strażacka przy Henry Street to sala prób Big Brother & the Holding Company. To jeden z najbardziej znanych zespołów rockowych w San Francisco.
Jej natomiast nie zna zupełnie nikt. Nazywa się Janis Joplin, ma dwadzieścia trzy lata i ucieka przed ogromnym niebezpieczeństwem: sobą samą. A może znalazła się tutaj właśnie po to, żeby się odnaleźć? Jeszcze tego nie wie.
– Przyszłaś na przesłuchanie? – pyta jakiś człowiek w żółtych mokasynach, siedząc na ławce i skręcając papierosa. Po sposobie, w jaki odwraca wzrok, można wywnioskować, że nie jest zainteresowany odpowiedzią.
– Tak – odpowiada nieśmiało.
Janis wydaje się zagubiona, w swoich podartych lewisach i o dwa rozmiary za dużej bluzie. Ma potargane włosy, na twarzy ani grama makijażu, który ukryłby trądzik, męczący ją, odkąd skończyła czternaście lat, i zniekształcający jej rysy.
Jej małe, niebieskie oczy dokładnie i bez ustanku obserwują otoczenie. Jakieś dwie dziewczyny w pomieszczeniu obok zmieniają pieluchę noworodkowi. Po przeciwnej stronie stoi kilkoro hipisów w krzykliwych koszulach, drukują psychodeliczne plakaty na drewnianej maszynie do sitodruku. Od czasu do czasu z ich ust wyrywa się jakieś przekleństwo, ale Janis ich nie słucha, rozproszona nieustannym dzwonieniem w uszach. Odgłosem swojego strachu.
Powinna być podekscytowana taką szansą, a zamiast tego targają nią sprzeczne emocje.
A jeśli jej się nie uda? Dobrze zna mroczną stronę swoich marzeń: mogą zaprowadzić ją na szczyt, z którego upadek tym bardziej zaboli.
„Potrafiłabyś się podnieść po kolejnym upadku, Janis?”
Zanim udaje jej się wymyślić jakąś odpowiedź, do pokoju wchodzi czterech chłopaków, którzy zatrzymują się o krok przed nią.
Najwyższy i najbardziej obszarpany z nich wyciąga rękę w jej kierunku. – Sam Andrew – przedstawia się. Ma łagodne spojrzenie, w którym kryje się otulająca serdeczność. – Ty pewnie jesteś Janis. Chet opowiadał nam o tobie wiele dobrego.
Janis odwzajemnia uścisk bez większego przekonania. Ma spoconą dłoń i nieodparte wrażenie, że znalazła się w niewłaściwym miejscu. Spuszcza więc głowę. Dostrzega plamę na swoich jeansach. Zaczyna ją drapać palcem wskazującym, jakby miało jej to pomóc pozbyć się również skrępowania.
Dave Getz ma ciemne, opadające na ramiona włosy i nieco chwiejny chód.
Włosy Petera Albina są jeszcze dłuższe, a jego koszula zdaje się krzyczeć: „spójrzcie na mnie!”.
Jednak to Gurley cośtam przykuwa jej uwagę. Nie zrozumiała imienia, ponieważ wymamrotał je, gdy mijał ją, by dostać się do swojej gitary. Teraz ją stroi i nawet nie raczy spojrzeć na Janis. Jego jasne, spływające na ramiona kręcone pukle sprawiają, że wygląda jak szaman. Ma niebieskie oczy i porytą bruzdami twarz człowieka, który już zasmakował życia i jest gotowy na jego kolejną degustację.
– Mam nadzieję, że dam radę – mamrocze Janis i od razu tego żałuje.
Sam przytakuje.
– Jeszcze tylko jedna rzecz – mówi Dave. – Jeśli naprawdę chcesz zostać piosenkarką, powinnaś się trochę ogarnąć. Nie wiem, zrobić jakiś makijaż lub jedną z tych rzeczy, które wy, dziewczyny, robicie.
Zanim udaje jej się coś odpowiedzieć, chłopak odwraca się do niej plecami.
„Brzmi znajomo, Janis?”
Dziewczyna oblewa się rumieńcem, a następnie zaczyna obgryzać paznokcie, czekając, aż członkowie zespołu usadowią się na swoich stanowiskach. Dave siada za perkusją, bierze pałeczki i obraca je w palcach, Peter zakłada na ramię gitarę basową.
Wyglądają na zgrany zespół. Można to rozpoznać po sposobie, w jaki ustawiają się obok siebie, tak że w którymś momencie wydają się być korzeniami tego samego drzewa, albo po spontaniczności, z jaką rozpoczynają piosenkę, po przelotnych uśmiechach, które wymieniają, aby porozumieć się co do akordu lub tempa gry. Po naturalności, z jaką ze sobą rozmawiają, niczym grupa nastolatków opowiadających sobie różne historie przy wieczornym ognisku na letnim obozie.
Tworzą taki rodzaj grupy, z jakich ona zawsze czuła się wykluczona. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
„Spójrz rzeczywistości w oczy”.
Widać jak na dłoni, że ta czwórka spodziewała się ujrzeć na przesłuchaniu zupełnie inną dziewczynę. Aspirującą piosenkarkę o smukłej sylwetce, promiennym uśmiechu, która pomogłaby im zjednać nawet najbardziej nieprzekonaną publiczność. Z pewnością nie chodziło im o niezgrabną, niemającą w sobie nic atrakcyjnego istotę zamotaną w ciuchy, które nawet nie wyglądają jak jej własne.
Wzrok Janis błądzi po pomieszczeniu, które nagle sprawia wrażenie, jakby się skurczyło. Wydaje się jej, czy dziewczyny z noworodkiem się na nią gapią? Koleś w żółtych mokasynach wypuszcza kłąb dymu z pobłażliwym uśmieszkiem. Także hipisi, jeszcze przed chwilą zajęci wydrukiem, teraz patrzą na nią z politowaniem.
Janis opuściła Port Arthur, aby spełnić swoje marzenie. Nie ma jednak znaczenia, jak daleko udało jej się uciec od rodzinnego więzienia. Właśnie uzmysławia sobie, że to Port Arthur nigdy jej nie opuściło.
„Co ty sobie wyobrażałaś? Naprawdę myślałaś, że wystarczy przejechać 1700 mil, aby wszystko zmienić?”
Czuje, jak w brzuchu wzbierają jej mdłości. – Wybaczcie – bełkocze, rzucając się biegiem do łazienki. Przy każdym kroku wydaje się jej, że przestrzeń się deformuje. Wszyscy znikają: muzycy, hipisi, gość w żółtych mokasynach, dziewczyny, noworodek. Ściany rozpływają się jak mgła na wietrze, przekształcając przestrzeń w znane jej miejsce: ciemną otchłań, do której umysł prowadzi ją za każdym razem, gdy traci pewność siebie.
„Dziobata gęba. Beat-czupiradło. Świniooka. Dziwka.
Czarnodajka. Freak”.
Znowu znajduje się na korytarzach Thomas Jefferson High School, liceum w Port Arthur. Kanciasty tunel szafek i przymkniętych drzwi, za którymi czają się jej demony.
Janis zdyszana przekracza próg łazienki. Jej zdolność postrzegania jest tak przytłumiona, że czuje się jak obserwatorka własnych kroków: z impetem zamyka zasuwę, która równie dobrze mogła zamknąć się sama. Drzwi są pełne jakichś napisów, blizn układających się w słowa, których jednak nie udaje jej się odczytać, gdyż nawet jej wzrok jest zamglony. Opiera się plecami o ścianę, połykając powietrze, jak gdyby znalazła się w środku wiru na otwartym morzu, bliska utonięcia.
Chciałaby odnaleźć spokój, ale echa przeszłości mocno trzymają ją w szponach. Janis wie, że za nic jej nie puszczą.
2
Zamknij się, Janis
PORT ARTHUR, LUTY 1958
Janis siedzi w cieniu korony daglezji górującej nad szkolnym podwórzem. Nazwała ją Arwena, imieniem najpiękniejszej bohaterki Śródziemia z trylogii Tolkiena. Nigdy nie będzie tak piękna jak ona.
Codziennie rano przed lekcjami Janis chowa się pod dachem z igliwia, aby oddać się czemuś zupełnie wywrotowemu w oczach jej rówieśników – lekturze.
Dźwięk dzwonka przerywa jej, gdy pochłania powieść W drodze. Kerouac był jej odkryciem, gromem z jasnego nieba. Pewnie dlatego, że bohater porzuca swoje miasto, aby wyruszyć w daleką podróż, spragniony odkrywania nowych horyzontów i nowych doświadczeń. A może dlatego, że zdobywa te doświadczenia na międzystanowych drogach, chodnikach Nowego Jorku czy San Francisco, lub w najsłynniejszych klubach, całe noce odurzając się alkoholem i pochodnymi amfetaminy w rytm jazzowej muzyki? To pragnienie, które Janis dobrze zna: z powołania, z konieczności lub dlatego, że wszystko byłoby lepsze niż dalsze codzienne przyduszanie przez łańcuchy obyczajowości Port Arthur.
To dlatego Janis zaczęła się nazywać się beatniczką i zupełnie zmieniła swój sposób ubierania. Odłożyła na bok strój grzecznej dziewczynki z kaftanikami i wykrawanymi z koła spódnicami, które szyła jej matka, oraz krótkie skarpetki. Teraz nosi fioletowe rajstopy, obcisłe spódnice i czarne bluzki. Włosy ma rozpuszczone, niesforne, tak inne od idealnie ufryzowanych przy pomocy tony lakieru hełmów czy nakręconych na papiloty loków jej rówieśniczek.
Nikt inny w szkole nie ubiera się tak jak ona.
Zamyka książkę, wstaje i wchodzi do budynku. Właśnie zaczyna się lekcja socjologii, Janis siada więc w ławce obok Karleen, swojej najlepszej przyjaciółki. A raczej swojej jedynej przyjaciółki.
Poznały się trzy lata wcześniej w szkolnym klubie Girl’s Glee, gdzie Karleen gra na saksofonie, i od tej pory stały się nierozłączne. Połączyła je nie tyle miłość do muzyki, co nienawiść do lekcji wychowania fizycznego, a zwłaszcza konieczności przebierania się przed przedwcześnie dojrzewającymi koleżankami.
– Dzień dobry państwu – rozpoczyna pani Vickers, wchodząc do sali. Nosi okulary w podłużnych oprawkach, które jednak nie dają rady ożywić jej zgaszonego spojrzenia. – Dzisiaj podyskutujemy na bardzo aktualny temat. – Robi efektowną pauzę, aby wzbudzić ciekawość zgromadzonych. Bez skutku. Jedyną reakcją jest ta Jimmy’ego Johnsona, który ziewa szeroko w trzeciej ławce, zgarniając ponure spojrzenie nauczycielki i wywołując stłumiony śmiech sąsiada z ławki.
– Porozmawiamy o integracji – ciągnie pani Vickers. – Nie wiem, ilu z was o tym słyszało, ale ostatnio Sąd Najwyższy uznał za niekonstytucyjną segregację rasową w autobusach. Tutaj, w Teksasie, separacja rasowa zawsze pozwalała wszystkim obywatelom żyć w harmonii, ale pewnie słyszeliście o Martinie Lutherze Kingu i jego postępowych ideach. Zatem zadaję wam pytanie: co o tym sądzicie?
Następuje cisza. Ktoś patrzy w podłogę, ktoś inny strategicznie przesuwa się, aby schować się za plecami kolegi w przednim rzędzie.
Wreszcie Nick Stuart podnosi rękę, aby zabrać głos.
– Sądzę, że czarnuchy powinny zostać tam, gdzie są. Oni są... hmm, inni. Są z natury leniwi, śmierdzą niczym małpy i roznoszą choroby.
– Zgadzam się – wtóruje mu Betty Campbell. – Ja bałabym się przebywać z którymś z nich w centrum handlowym albo w kinie. – Patrząc na jej minę, można by pomyśleć, że ten pomysł przeraża ją do tego stopnia, że w każdej chwili gotowa jest wybuchnąć płaczem.
Nagle Janis zrywa się na równe nogi, ma zaczerwienioną twarz i zmrużone oczy.
– Segregacja jest niesprawiedliwa!
Karleen wzdryga się i szarpie ją za ramię, próbując skłonić, by siadła. Na próżno.
Janis zaciska pięści.
– Mój ojciec opowiadał mi, że Ku Klux Klan umieścił za miastem tablicę, która miała wyperswadować Afroamerykanom opuszczanie ich dzielnic po godzinie policyjnej. Nie chodzi tylko o groźby, bo właśnie tu, w Port Arthur, istnieją zorganizowane grupy, które specjalnie chodzą do dzielnic murzyńskich, żeby pograć w okropną grę. Nazywają ją „ubij czarnucha”. Wiecie, o co chodzi?
– Tak, o miejską legendę, panno Joplin – odpowiada nauczycielka, poprawiając okulary.
– Właśnie, że nie! To prawda. Wychylają się z okien samochodów i biją napotkanych Murzynów drewnianymi pałami. Wygra ten, który trafi ich najwięcej. To barbarzyństwo, nieakceptowalne. To... gówniana zabawa!
– Proszę uważać na słowa, panienko! Poznaliśmy twój punkt widzenia, teraz pozwól się wypowiedzieć innym.
– Czarnoskórzy to tacy sami ludzie jak ja. Tacy jak wy. Oczy Janis świdrują kolegów. Niektórzy mówią coś do sąsiadów z ławki, inni patrzą na nią protekcjonalnie, a jeszcze inni z wrogością.
– Można się dowiedzieć, co się z tobą dzieje? – Ton głosu Karleen brzmi jak błaganie kogoś, kto boi się o dalszy bieg wypadków.
I rzeczywiście, po zakończeniu zajęć, na korytarzu, gdy Janis wkłada książki do szafki, słyszy, jak ktoś woła za jej plecami:
– Ej, Świniooka!
To głos Jimmy’ego Johnsona. Janis chciałaby go zignorować, chciałaby udać, że nie istnieje.
Czy to wystarczyłoby, żeby zniknął?
Czuje, jak w żołądku wzbiera ponura fala uczuć, jak podchodzi do góry, gotowa, by się przelać. Mogą to być złość, wstyd, strach lub suma tych wszystkich emocji. Zagryza boleśnie wargę, żeby zepchnąć tę falę jak najgłębiej.
– Więc jesteś miłośniczką czarnuchów.
Drzwiczki szafki zamykają się z impetem, jak gdyby zostały ożywione własną wolą. Zderzenie z metalową ramą wywołuje ogłuszający brzdęk, po czym Janis podskakuje z przerażeniem, instynktownie przyciągając ręce do klatki piersiowej. Johnson opiera rękę na drzwiczkach od szafki i pochyla się w jej stronę, uważnie ją obserwując, jakby chciał prześwietlić ją wzrokiem.
– To prawda, że po szkole puszczasz się z czarnuchami? – Naśladuje akt seksualny, poruszając miednicą w przód i w tył, robiąc przy tym grymas imitujący uniesienie. Stuart wybucha śmiechem, po czym symuluje, że uderza Johnsona z pięści w żebra, by następnie go objąć.
„Jestem dziewicą, idioto”, pragnie odpowiedzieć Janis, ale głos więźnie jej w gardle. Chciałaby tylko, aby zostawili ją w spokoju, chciałaby nie musieć czuć się już tak słaba, tak brzydka, tak głupia. Tak, ponieważ tylko głupiec mówi wtedy, kiedy trzeba milczeć, i milczy, kiedy trzeba mówić.
Chciałaby teraz zniknąć, zatopić się w sobie, stać się niewidzialną i umknąć cicho jak kot, z dala od tej zagrody dzikich bestii, która nazywa się szkołą, a następnie z Port Arthur. Pobiec wzdłuż drogi, dopóki nie rozbolą jej nogi i wsiąść niezauważona do jadącego na północ autobusu, zasnąć na siedzeniu wraz z nastaniem świtu i podróżować bez przerwy i bez celu aż do zmierzchu, dopóki nie zobaczy przed sobą blasku świateł nieznanego miasta.
– Nie masz nic lepszego do roboty, Jimmy? – interweniuje Karleen bez większego przekonania. Próbuje wziąć Janis pod rękę i wyprowadzić ją.
– Suń się – nakazuje Johnson, gwałtownie ją popychając.
Karleen chwieje się, na jej twarzy pojawia się grymas, a po chwili niepewności cofa się, pozwalając się minąć Betty Campbell.
Janis chciałaby uciec, ale nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Wciąż ma w ręce książki i jedyną rzeczą, jaką udaje jej się zrobić, jest przyciskanie ich do piersi jako ostatniej linii obrony.
Fala wstydu rozpala jej policzki, spuszcza więc głowę i z niewysłowionym wysiłkiem przesuwa spojrzenie w głąb korytarza. „Ktoś mnie pewnie widział” – myśli. Może jakiś profesor, który zasiedział się po lekcjach, lub woźny czekający na wyjście z budynku ostatnich uczniów, aby zacząć sprzątać sale. Lecz nie ma nikogo, kto by stanął w jej obronie albo ją zauważył. Może naprawdę stała się niewidzialna?
Gdzieś w polu jej widzenia pojawiają się Brian Anderson i Steve Mulligan. Są blisko, zbyt blisko. Teraz jest otoczona, bez drogi ucieczki. Wszelkie możliwości wydostania się z tej sytuacji przepadły.
Johnson bierze rozbieg i uderza ją barkiem, wytrącając jej książki z rąk.
– Przepraszam, czarnodajko – słyszy. Ktoś tłumi śmiech.
Pokonując opór stawów, Janis pochyla się, aby się podnieść, choć wydaje się, że potrwa to wieki.
– Czarnodajka, czarnodajka. – Słowa wyliczanki szybko rozchodzą się w powietrzu, głosy nakładają się na siebie, tworząc monotonny, ogłuszający chór.
„To tylko słowa” – powtarza sobie w myślach Janis. „Jaką krzywdę mogą wyrządzić słowa?”
Szuka kontaktu wzrokowego z Karleen, która niczym zaklęta w kamień obserwuje całe zdarzenie z wytrzeszczonymi oczami i otwartą buzią.
Wtedy czuje, że uderza w nią coś małego. Chwilę później rozbrzmiewa echem metaliczny brzdęk. Jednopensowa moneta migocze, tocząc się po podłodze, a następnie znika pod szafkami.
Janis zauważa szperające po kieszeniach dłonie, wyciągane i przecinające powietrze ręce, czuje na skórze uderzenia monet rzucanych w nią z coraz większą siłą, jedna po drugiej, jak grad metalowego ryżu, który chłoszcze ją nieustannie, aż w końcu musi zakryć się rękami, aby nie dostać w twarz.
Mimo to uderzenia monet bolą mniej niż słowa. Powstrzymuje jednak łzy, aby nie dać towarzyszom z klasy satysfakcji z tego, że się poddała.
Ponieważ wie, że pewnego dnia uwolni się ze swojego rodzinnego więzienia i tak jak Sal Paradise, bohater W drodze, wyruszy w podróż w nieznane. I więcej nie obejrzy się za siebie.
3
Zasypia, śpiewając
„Wystarczy!”
Krzyknęła naprawdę, czy to echo wspomnienia? Janis nie jest w stanie tego stwierdzić. Najważniejsze, że wydostała się z tej maszynki do mielenia wspomnień. Gdyby nie fakt, że zamknęła się w łazience, podczas gdy chłopaki z najlepszego zespołu w San Francisco muszą na nią czekać, mogłaby nawet powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Chet opowiadał nam o tobie wiele dobrego. Słowa Sama Andrew dźwięczą jej w głowie.
Chet Helms może otworzyć wiele drzwi na muzycznej scenie San Francisco. Pochodzi z Teksasu, przybył do miasta w ’62 bez grosza przy duszy, początkowo imał się różnych zajęć, w zaledwie kilka lat przeszedł od handlu marihuaną do bycia jednym z największych organizatorów wydarzeń w mieście. Ale na tym nie koniec: założył Family Dog, wytwórnię, która opiekuje się artystami od etapu komponowania po nagrywanie piosenek, od promocji po koncerty. To policzek dla tych, którzy twierdzą, że hipisi są niezorganizowani i nie potrafią doprowadzać projektów do końca.
Muzycy zastanawiają się teraz pewnie, czy Chet oszalał, czy przesadził z kwasem. Skąd pomysł, żeby zaproponować na wokalistkę tę obszarpaną, pryszczatą dziewuchę z nadwagą? Ledwo dała radę wydusić z siebie dwa słowa, zanim uciekła; jak można było wpaść na pomysł, że mogłaby zaśpiewać przed publicznością?
„Przecież zawsze tak robisz. Gdy coś zaczyna się dziać na serio, ty uciekasz”.
Janis stara się odzyskać kontrolę nad ciałem. Oddycha głęboko, wydłużając przerwy pomiędzy kolejnymi wdechami i wydechami. Następnie odkręca kran, polewa twarz zimną wodą i podnosi wzrok. W lustrzanym odbiciu widzi dziewczynę, której nienawidzi najbardziej na świecie. Dziewczynę, która była skończona, zanim jeszcze cokolwiek zaczęła.
Nie lubi swoich oczu, tak małych i zagubionych gdzieś w owalu twarzy. Nie lubi swoich ust, cienkich jak rąbek źle obszytej sukienki. Nos jest zbyt duży, a trądzik to pewnie kara za to, że jest ateistką. Jej twarz to istne pole bitwy, a ona jest już zbyt zmęczona, by walczyć.
Jednak jest coś, co podoba jej się w niej samej. To jej głos. Potrafi stać się niski i chrapliwy, podążając za głęboko schowanymi myślami aż do podziemnych labiryntów skrywających szlachetne kamienie, które odbijają światło półmroku, albo bez wysiłku wznieść się na zawrotną wysokość i niemal dotknąć gwiazd. Może być mętny niczym bagna Bayou w Luizjanie lub czysty jak niektóre górskie strumienie, widywane tylko na pocztówkach. Jej głos jest dokładnym odzwierciedleniem kobiety, którą chciałaby być.
Jej myśli wędrują teraz do starej fotografii, na której, choć ma zaledwie trzy lata, ma takie samo spojrzenie jak dziś. Jej matka na skraju zdjęcia dodała podpis: zasypia, śpiewając.
Właśnie to chce robić Janis – śpiewać. Nic na świecie nie jest dla niej ważniejsze, bardziej determinujące. Wychodzi z łazienki i wraca, by skupić się na teraźniejszości, tej niepowtarzalnej chwili, która ma miejsce tu i teraz, i w której wciąż można jeszcze kształtować przeznaczenie.
Chłopcy urządzili sobie jam session, harmonizując improwizowane frazy z rytmem perkusji wybijanym przez pałeczki Dave’a. Obaj gitarzyści prześcigają się wzajemnie, podążając za pulsem wyznaczanym przez bas oraz spowalniając i przyśpieszając melodię niczym fala.
Są głośni, bez dwóch zdań. I szybcy jak cholera. Szybsi niż wszystkie inne zespoły, których Janis kiedykolwiek słuchała. Jednak czegoś tu brakuje.
– Przepraszam, że musieliście czekać – mówi, nie oczekując odpowiedzi. Staje naprzeciwko nich, wysuwa mikrofon ze statywu. Na wzmacniaczu leży kartka z transkrypcją Down On Me, zapisana niespokojnym charakterem pisma.
Janis nie musi jej czytać. Dobrze zna tekst tego melancholijnego utworu gospel z lat dwudziestych, protest songu przeciw warunkom pracy czarnoskórych, rozsławionego przez artystów takich jak Eddie Head, Mary Pickney i Janie Hunter. Big Brother wybrali go na swoją sztandarową piosenkę.
Janis odchrząkuje i wszyscy czterej muzycy przestają grać. Krótka chwila ciszy wystarcza na wymianę skinięć głową, po czym Dave uderza pałeczkami o siebie, aby wyznaczyć rytm. Sam rozpoczyna intro utworu, bas Petera oraz gitara Gurleya znów zaczynają grać. Nagle głos Janis rozcina powietrze. Czysty a zarazem brudny, silny i jednocześnie bardzo delikatny. Górski potok, płynący wartkim nurtem aż do gwiazd.
Down on me, looks like everybody in this whole round world they’re down on me[1].
Wszyscy w pomieszczeniu przerywają swoje czynności niczym zaczarowani. Jedna z dziewczyn podnosi noworodka i przyciskając go do piersi, zaczyna się kołysać na boki do rytmu piosenki. Hipisi opierają się o maszynę do sitodruku, wybijając rytm palcami, chłopak w żółtych mokasynach staje w rozkroku, opierając się plecami o ścianę, tak jakby przygotowywał się na kulminacyjną scenę w filmie.
Love in this world is so hard to find, when you’ve got yours and I got mine[2].
Janis na bieżąco zmienia tekst utworu, aby uczynić go bardziej swoim. Robi to za pomocą słów opisujących przykre, skrajne emocje, zebrane na wysypisku własnych doświadczeń.
Początkowo falisty i kontrolowany głos Janis, z każdym wersem coraz bardziej rozwija się w potężną kaskadę wysokich dźwięków, które pokonują skrzek przesterów, przypominając lament banshee. Trzyma się melodii niczym mknącego przez noc pociągu towarowego, przerażona, że może rozluźnić chwyt, który jednocześnie jest tak mocny jak u kogoś, kto za wszelką cenę chce uciec przeznaczeniu.
Janis śpiewa, a wszystko dookoła zdaje się być stworzone dla niej. Śpiewa tak, jakby nie mogła robić nic innego.
W pewnym momencie obniża ton głosu, a piosenka przybiera formę zmysłowego, namiętnego bluesa. Nagle, bez ostrzeżenia, jej głos wybucha i jest tak potężny, że góruje nad dźwiękami wypluwanymi przez wzmacniacze. Przy każdym pasażu sprawia wrażenie, że zaraz się rozpadnie, a mimo to wciąż trzyma się w sobie.
Janis śpiewa tak mocno, że przyćmiewa Big Brother – najgłośniejszy zespół w całym San Francisco – w sposób, który rozwiewa mieszkającą zwykle w jej spojrzeniu melancholię.
Gdyby Janis nie była tak pochłonięta śpiewaniem, zauważyłaby, że Gurley patrzy na nią z niedowierzaniem. Dziewczyna przy mikrofonie w żaden sposób nie przypomina osoby, którą poznali przed chwilą. Gdyby nie miała na sobie tych samych ubrań, w ogóle by jej nie rozpoznał. Twarz się zmieniła, włosy niczym płomienie świec muskają jej kości policzkowe i kołyszą się przy podmuchach powietrza. Janis podskakuje do przodu i do tyłu, pochyla się, przechyla głowę, magnetycznie przekładając mikrofon z jednej ręki do drugiej.
Występ jednak nie trwa do końca.
Gurley nagle przestaje grać, jakby w przypływie gniewu. Zsuwa pasek od gitary, następnie schyla się, aby odłożyć ją na podłogę.
Janis przerywa. Rozgląda się dookoła zdezorientowana, ale wciąż naładowana adrenaliną. Drobne krople potu zraszają jej czoło. Pozostali członkowie zespołu wciąż trzymają w dłoniach swoje instrumenty i z osłupieniem wpatrują się w Gurleya, który zdecydowanym krokiem zbliża się do Janis. Wyrywa jej mikrofon z ręki, podnosi go triumfalnym gestem i pokazuje wszystkim, że nie był włączony. Następnie kieruje się z impetem do wyjścia, jak ktoś, kto nie ma zamiaru pozostać w pomieszczeniu ani minuty dłużej.
– Hej, James! – dobiega do niego głos Sama. – Można wiedzieć, dokąd, u licha, się wybierasz?
– Żeby zdjąć kartkę z drzwi – odpowiada, nie odwracając się.
– Zakończyliśmy przesłuchania. Myślę, że wszyscy jesteśmy zgodni co do tego, że znaleźliśmy wokalistkę, której szukaliśmy.
Przypisy