Aurora w mroku - Barbara Baraldi - ebook + książka

Aurora w mroku ebook

Barbara Baraldi

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Aurora w mroku to pierwsza z serii powieści o Aurorze Scalviati, błyskotliwej profilerce włoskiej policji. Barbara Baraldi błyskotliwie odmalowała portret lokalnej społeczności, która tylko pozornie jest nudna i przewidywalna. Wykorzystując elementy gatunku giallo, stylowego i nastrojowego włoskiego thrillera, Baraldi tworzy wciągającą od pierwszej strony opowieść, w której rzeczywistość kształtują demony przeszłości.

Sparvara to senne miasteczko zagubione w mgłach Niziny Padańskiej. Ludzie tutaj są uczciwi i pracowici. Kiedy Aurora Scalviati zostaje tutaj przeniesiona z Turynu, nic nie wygląda tak, jak sobie wyobrażała. W noc jej przyjazdu została zamordowana kobieta, jej mąż zniknął, a morderca porwał ich dziewięcioletnią córkę Aprile. Aurora jest pewna, że krwawy napis na ścianie jest wskazówką, która doprowadzi ją do dziewczynki. Musi działać szybko i niekoniecznie zgodnie z procedurami. Może ufać tylko własnej intuicji, bo lokalna społeczność nie chce wracać do trudnych wydarzeń sprzed lat. Aurora musi się także zmierzyć z demonami w swojej głowie – cierpi bowiem na zaburzenia psychiczne, które stara się zagłuszyć narkotykami i elektrowstrząsami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 527

Oceny
4,6 (55 ocen)
38
14
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magii

Dobrze spędzony czas

Niezła choć końcówka trochę przekombinowana. Ale czytało się dobrze i szybko.
00
arafina

Dobrze spędzony czas

Całkiem ciekawy kryminał w mrocznym klimacie. Początek i koniec mocno wciągający i zaskakujący, środek trochę przegadany, ale mimo wszystko sięgnę po kontynuację.
00
Czytajka03

Dobrze spędzony czas

Nieco mnie irytowały pewne fragmenty, ale przez nie przebrnęłam. Generalnie - dobrze się czyta I kto wie, może pokuszę się o sprawdzenie zawartości kolejnego tomu...
00
Bozena1524

Nie oderwiesz się od lektury

super już czekam na kolejne sprawy Aurory
00
izabella-flis

Nie oderwiesz się od lektury

MEGA !!!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Au­rora nel buio
Co­py­ri­ght © 2017 by Giunti Edi­tore S.p.A., Fi­renze-Mi­lano www.giunti.it Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion © Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o., War­szawa 2024
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie ani po­wie­lana gra­ficz­nie, elek­tro­nicz­nie czy me­cha­nicz­nie, w tym za po­mocą ko­pio­wa­nia, na­gry­wa­nia, ani prze­cho­wy­wana w in­for­ma­tycz­nej ba­zie da­nych bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy. Pro­simy o prze­strze­ga­nie praw twór­ców do ich wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej i nie­udo­stęp­nia­nie tre­ści książki w sieci.
Tłu­ma­cze­nie: Zo­fia Anusz­kie­wicz
Re­dak­cja: Agnieszka Mu­zyk
Ko­rekta: Jo­anna Wa­sak
Pro­jekt okładki: Lit­tle Ro­bin Do­rota Mi­cha­lec
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Szur
ISBN 978-83-213-5291-6
- Wy­da­nie I. - War­szawa : Le­Tra, 2024
CIP  Bi­blio­teka Na­ro­dowa
Ba­raldi, Bar­bara
Au­rora w mroku / Bar­bara Ba­raldi
; prze­ło­żyła Zo­fia Anusz­kie­wicz.
Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 50/51 e-mail: info@ar­kady.eu, www.ar­kady.eu Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Ar­kady, In­sta­gram: @wy­daw­nic­two.ar­kady Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Le­tra, In­sta­gram: @wy­daw­nic­two­_le­tra księ­gar­nia fir­mowa tel. 22 444 86 61 e-mail: ksie­gar­nia@ar­kady.eu księ­gar­nia wy­sył­kowa: tel. 22 444 86 97www.ar­kady.info
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Jest ja­kieś pęk­nię­cie,

pęk­nię­cie we wszyst­kim.

Tam­tędy do­staje się świa­tło.

LEONARD COHEN, ANTHEM

Pro­log

By­wają hi­sto­rie o miej­scach na­wie­dzo­nych, o do­mach, w któ­rych zło za­pu­ściło ko­rze­nie z po­wodu tra­ge­dii, które się tam ro­ze­grały, o miej­scach, które po­py­chały do czy­nie­nia zła. Krążą lu­dowe opo­wie­ści o dziw­nych ha­ła­sach do­bie­ga­ją­cych z opusz­czo­nych do­mów, o głu­chych od­gło­sach i ję­kach nie­sio­nych przez wiatr.

Dom Ra­nuz­ziego był jed­nym z ta­kich miejsc. Po­ło­żony na przed­mie­ściach, oto­czony nie­wiel­kim ogro­dem, z buj­nym drze­wem gra­natu na ty­łach. Od dawna nie było już ni­kogo, kto zbie­rałby z niego owoce. Dom ten był opusz­czony od po­nad dwu­dzie­stu lat. Miesz­kańcy mia­steczka trzy­mali się od niego z da­leka, a wielu wo­lało za­po­mnieć o tym, co się stało z jego wła­ści­cie­lem.

Jed­nak ina­czej niż w hi­sto­riach o na­wie­dzo­nych do­mach, z domu Ra­nuz­ziego nie do­cho­dziły żadne od­głosy. Pa­no­wała tam bez­u­stanna, ogłu­sza­jąca ci­sza. By­wały też noce, że gę­sta mgła po­ły­kała ten dom. Jak gdyby ni­gdy nie ist­niał.

Mówi się, że je­śli gdzieś ro­ze­gra się coś szcze­gól­nie okrut­nego, to zo­staje w tym miej­scu ślad. Du­chami domu Ra­nuz­ziego były na­pisy na ścia­nach po­ko­jów. Na­pisy, które były krzy­kiem ob­se­sji. Na­pisy, które wra­cały w kosz­ma­rach tych nie­licz­nych, któ­rzy nie po­tra­fili za­po­mnieć o hi­sto­rii Złego Wilka. Po­twora z sie­kierą, który po­rą­bał na ka­wałki całą ro­dzinę, wcie­le­nia zła, które zja­wiło się w mie­ście nie wia­domo skąd, ni­czym anioł śmierci.

By­wają miej­sca, w któ­rych zło za­gnież­dża się jak nie­chciany gość. Jak ci­chy dra­pieżca.

Jak pa­jąk snu­jący swą sieć, przez po­nad dwa­dzie­ścia lat zło gnież­dżące się w domu Ra­nuz­ziego cza­iło się na swoją ofiarę.

Aż do dziś.

1

TRZY MIE­SIĄCE PRZED PRZE­BU­DZE­NIEM

Sa­mo­chód wolno je­chał ścieżką wio­dącą do domu. Za­trzy­mał się obok czar­nej te­re­nówki, je­dy­nego po­jazdu sto­ją­cego na nie­wiel­kim par­kingu. Dziew­czyna roz­glą­dała się wo­kół przez kilka chwil, po­tem wło­żyła za ucho ko­smyk wło­sów, od­kry­wa­jąc długą bli­znę na skroni.

Znaj­do­wała się w od­osob­nio­nym miej­scu, ale nie to ją nie­po­ko­iło. Wzięła z sie­dze­nia pa­sa­żera wy­pchaną torbę i do­piero w tym mo­men­cie zdała so­bie sprawę, że ręce jej drżą. Bi­cie serca było przy­śpie­szone i nie­re­gu­larne.

Dziew­czyna z bli­zną po­czuła na czole lek­kie mro­wie­nie i do­tknęła tego miej­sca, bo­jąc się, że to owady. Wy­obra­ziła so­bie, że ob­łażą jej twarz, wcho­dzą do oczu i do uszu, do­stają się do ust i opa­no­wują gar­dło. Do­ty­kała ostroż­nie czoła, ale były to tylko kro­pelki potu zim­nego jak lód.

Kilka razy głę­boko wes­tchnęła, wcią­ga­jąc tyle po­wie­trza, ile tylko po­tra­fiła, ale miała wra­że­nie, że jej serce osza­lało. Wie­działa, co się za­raz wy­da­rzy. Czuła po­dobny ucisk już setki razy. To uczu­cie po­prze­dzało atak pa­niki.

Dziew­czyna miała po­kusę, by włą­czyć sil­nik i od­je­chać. Kil­ka­krot­nie od­kła­dała i brała po­now­nie torbę z są­sied­niego sie­dze­nia, wresz­cie znie­ru­cho­miała, opa­dła na opar­cie i ude­rzyła pię­ścią w kie­row­nicę.

Nie, nie da się po­ko­nać. Tym ra­zem za­re­aguje.

Drżą­cymi rę­kami mu­snęła scho­wany pod bluzką wi­sio­rek na łań­cuszku. Był to srebrny po­jem­ni­czek na ta­bletki. Otwo­rzyła go, wy­do­była małą białą pa­stylkę, wło­żyła ją do ust i prze­łknęła z tru­dem. Za­mknęła oczy, za­ci­ska­jąc mocno po­wieki. Ja­koś udało jej się opa­no­wać od­dech. Od­cze­kała dwie mi­nuty i wresz­cie zde­cy­do­wała się wy­siąść z sa­mo­chodu.

Do­tarła do drzwi wej­ścio­wych, omi­ja­jąc ka­łuże po nie­daw­nej ule­wie. Kil­ka­krot­nie prze­su­nęła glany po wy­cie­raczce, by usu­nąć z nich błoto. Na­ci­snęła gu­zik do­mo­fonu i cze­kała na od­po­wiedź, wpa­tru­jąc się nie­ru­chomo w ka­merkę wbu­do­waną w urzą­dze­nie, aż wresz­cie ja­kiś mę­ski głos po­wie­dział, żeby we­szła.

Dziew­czyna z bli­zną wkro­czyła do nie­wiel­kiej po­cze­kalni z łusz­czą­cym się tyn­kiem i dłu­gim rzę­dem krze­seł wzdłuż ściany. Na­prze­ciwko niej znaj­do­wały się po­ma­lo­wane na zie­lono za­mknięte drzwi.

– Pro­fe­so­rze Ma­sca­relli? – za­wo­łała.

Nie do­cze­kała się od­po­wie­dzi, więc chwy­ciła klamkę i otwo­rzyła drzwi. We­szła do du­żego, kwa­dra­to­wego po­koju z drew­nianą pod­łogą i wiel­kimi, peł­nymi ksią­żek re­ga­łami. Duże, pa­no­ra­miczne okno po­zwa­lało po­dzi­wiać bujną ro­ślin­ność lasu, który ota­czał dom. Po­środku po­miesz­cze­nia, na za­ku­rzo­nym dy­wa­nie, stało biurko.

Przez prze­su­wane drzwi z boku po­koju wszedł męż­czy­zna krę­pej bu­dowy. Miał koło sześć­dzie­siątki, prze­rze­dzone włosy i oczy tak wy­łu­pia­ste, że nada­wały mu wy­gląd wiel­kiego płaza. Ubrany był w ko­szulę w kratę i zno­szone, wy­pchane dżinsy.

– Ro­zu­miem, że Au­rora Sca­lviati? – rzekł, uśmie­cha­jąc się z nie­ja­sną sa­tys­fak­cją. – Pro­szę wy­ba­czyć ocze­ki­wa­nie, ale osoby, z któ­rymi mam do czy­nie­nia, za­zwy­czaj za mną nie tę­sk­nią.

– Wy­daje mi się, że przez te­le­fon wy­ra­zi­łam się ja­sno. Pro­szę ni­gdy nie mó­wić do mnie po na­zwi­sku – za­zna­czyła.

Męż­czy­zna po­tarł pod­bró­dek, za­my­ślony.

– Tak. Za­po­mnia­łem – bąk­nął. Po­tem od­chrząk­nął, chciał wy­glą­dać na osobę pro­fe­sjo­nalną i zdy­stan­so­waną. – Przy­nio­sła pani do­ku­men­ta­cję me­dyczną?

Dziew­czyna wrę­czyła mu torbę.

– W środku jest też wy­na­gro­dze­nie, ja­kie usta­li­li­śmy.

Męż­czy­zna po­grze­bał w tor­bie, prze­glą­da­jąc po­bież­nie jej za­war­tość. Gdy już wło­żył do kie­szeni plik bank­no­tów, wy­jął dwie za­dru­ko­wane, spięte spi­na­czem kartki.

– Czy pani... wy­ma­zała swoje na­zwi­sko z za­świad­czeń le­kar­skich? – spy­tał zdu­miony.

– Wy­daje mi się, że osta­tecz­nie jest to też w pana in­te­re­sie – od­parła dziew­czyna. – Gdyby co­kol­wiek po­szło nie tak, to nie są­dzę, żeby chciał pan, by moje na­zwi­sko łą­czono z pań­skim.

– A może jest od­wrot­nie – od­parł męż­czy­zna iro­nicz­nie.

– Nikt nie po­wi­nien się do­wie­dzieć, że tu by­łam – mó­wiła da­lej dziew­czyna, oka­zu­jąc dużą pew­ność sie­bie. Ale w jej spoj­rze­niu było wi­dać ja­kieś trudne do ukry­cia za­gu­bie­nie. Jej oczy były nie­spo­kojne, mocno pod­krą­żone i bez prze­rwy roz­glą­dała się po po­koju.

– Jest pani blada. Na pewno do­brze się pani czuje?

– Gdy­bym do­brze się czuła, to ra­czej bym się tu nie zna­la­zła, nie­praw­daż?

Męż­czy­zna bąk­nął coś do sie­bie, po­tem wziął z biurka oku­lary i za­ło­żył je. Prze­czy­tał do­ku­menty.

– Tego ro­dzaju za­bu­rze­nia le­czono u pani w szpi­talu spe­cja­li­stycz­nym – mruk­nął. – Skoro le­ka­rze nie umieli roz­wią­zać pani pro­blemu, skąd myśl, że ja będę po­tra­fił?

– Le­cze­nie far­ma­ko­lo­giczne, któ­remu mnie pod­dano, nie dało ocze­ki­wa­nych re­zul­ta­tów. A le­ka­rze stwier­dzili, że te­ra­pia EW jest dla mnie zbyt ry­zy­kowna.

– Te­ra­pia elek­trow­strzą­sowa. W ta­kiej for­mie brzmi to bar­dziej krze­piąco niż elec­tro­shock, nie są­dzi pani?

– Uwa­żają, że to zbyt nie­bez­pieczne z po­wodu mo­jego... stanu ogól­nego.

– Zo­stała pani po­waż­nie zra­niona – po­wie­dział męż­czy­zna. – Czy mogę spy­tać, jak to się stało?

– Nie za­mie­rzam o tym roz­ma­wiać.

Na­stą­piła długa ci­sza, w trak­cie któ­rej męż­czy­zna przy­jął po­stawę obronną.

– Jest pani z po­li­cji, prawda?

– To skom­pli­ko­wane – od­parła krótko dziew­czyna.

– Czy mogę spy­tać, skąd do­stała pani kon­takt do mnie? – do­py­ty­wał.

Dziew­czyna lekko unio­sła jedno ra­mię.

– W moim za­wo­dzie po­zy­ski­wa­nie in­for­ma­cji nie jest ta­kie trudne.

Męż­czy­zna wes­tchnął.

– Ro­zu­miem, że jest pani świa­doma prze­ciw­wska­zań do ta­kiego le­cze­nia. Mó­wiono pani za­pewne o kom­pli­ka­cjach ser­cowo-na­czy­nio­wych, drgaw­kach, ostrych bó­lach głowy i moż­li­wych za­ni­kach pa­mięci?

– Utrata pa­mięci by­łaby naj­mniej­szym kło­po­tem – stwier­dziła gorzko dziew­czyna.

Męż­czy­zna roz­ło­żył ra­miona, jakby się pod­da­jąc.

– No do­brze – wes­tchnął. – Przy­go­to­wa­łem po­kój, w któ­rym bę­dzie pani mo­gła od­po­cząć po pierw­szej se­sji. Czy bę­dzie ktoś, kto pani po­tem po­może?

Dziew­czyna roz­glą­dała się przez chwilę, za­kło­po­tana.

– Co... co pan ma na my­śli?

Po jej re­ak­cji męż­czy­zna zro­zu­miał, jak bar­dzo nie na miej­scu było to py­ta­nie. To było oczy­wi­ste, wy­star­czyło na nią spoj­rzeć. Ta dziew­czyna była naj­bar­dziej sa­motną osobą, jaką kie­dy­kol­wiek spo­tkał.

– Rów­nież po usta­niu dzia­ła­nia środ­ków znie­czu­la­ją­cych nie bę­dzie pani wolno pod żad­nym po­zo­rem pro­wa­dzić sa­mo­chodu – wy­ja­śnił. – Jak za­mie­rza pani wró­cić do domu?

– Żad­nego znie­czu­le­nia – ucięła dziew­czyna.

– Stę­że­nie me­to­hek­si­talu jest bar­dzo małe, po­zwala na szyb­kie wy­bu­dze­nie po za­biegu.

– Żad­nego znie­czu­le­nia – po­wtó­rzyła. – Mu­szę być świa­doma przez cały czas.

– W po­rządku – stwier­dził męż­czy­zna, sia­da­jąc za biur­kiem. Jest prze­cież wielu ta­kich, któ­rzy twier­dzą, że lu­dzie w de­pre­sji mają po­czu­cie winy, a elek­trow­strząsy za­spo­ka­jają ich po­trzebę otrzy­ma­nia kary.

Wy­cią­gnął z szu­flady blo­czek za­dru­ko­wa­nych kar­tek.

– Mam jesz­cze pu­ste re­cepty z cza­sów, kiedy wy­ko­ny­wa­łem za­wód.

Wy­peł­nił trzy re­cepty, wy­rwał je i wrę­czył dziew­czy­nie.

– Po­mię­dzy se­sjami pani stan może się po­gor­szyć. Te leki po­zwolą kon­tro­lo­wać ataki lę­kowe.

– Sfał­szo­wane re­cepty – sko­men­to­wała dziew­czyna.

– Chyba ni­kogo pani nie po­wia­domi.

Dziew­czyna wzięła re­cepty i wsu­nęła je do we­wnętrz­nej kie­szeni kurtki.

– Pro­szę za mną.

Męż­czy­zna po­pro­wa­dził ją słabo oświe­tlo­nym ko­ry­ta­rzem, na któ­rego ścia­nach wi­siały re­pro­duk­cje naj­słyn­niej­szych dzieł re­ne­sansu. Drew­niana pod­łoga skrzy­piała przy każ­dym kroku.

– Wie pani, że przy pierw­szych eks­pe­ry­men­tach ko­rzy­stano z pro­ce­dur przy­ję­tych w rzym­skich rzeź­niach w la­tach trzy­dzie­stych ubie­głego wieku? Po­dobno przed ubo­jem ogłu­szali tam świ­nie elek­trow­strzą­sami. Taki gest li­to­ści wo­bec bied­nego zwie­rzę­cia...

– Pro­fe­so­rze, nie przy­szłam tu na lek­cję hi­sto­rii.

– Pro­szę, od­pu­śćmy so­bie te ty­tuły – od­parł męż­czy­zna. – Od­kąd za­bro­niono mi wy­ko­ny­wa­nia za­wodu, nie mają żad­nego zna­cze­nia.

Otwo­rzył drzwi po spar­tań­sku urzą­dzo­nego ga­bi­netu: pod ścianą stała sza­feczka z le­kami, obok było okno z za­mknię­tymi okien­ni­cami. Po­środku stała ko­zetka, obok niej sto­jak na kro­plówkę i sto­lik na kół­kach z kom­pu­te­rem, apa­ra­turą do elek­trow­strzą­sów i roz­ma­itym sprzę­tem me­dycz­nym. Z bu­tli zwi­sała ma­seczka tle­nowa. Źró­dłem świa­tła była ża­rówka na su­fi­cie.

– Czy przed przyj­ściem tu­taj przyj­mo­wała pani ja­kieś leki?

– Nie – skła­mała dziew­czyna, wie­sza­jąc kurtkę przy wej­ściu.

Gdy uło­żyła się na ko­zetce, męż­czy­zna za­ło­żył jej ma­seczkę tle­nową i otwo­rzył za­wór bu­tli.

– Pro­szę od­dy­chać przez dwie mi­nuty, żeby do­tle­nić tkanki przed za­bie­giem.

Na prawe udo za­ło­żył jej pa­sek uci­skowy. Pod­wi­nął rę­kaw jej ko­szuli i wziął strzy­kawkę ze sto­lika.

– Co to jest? – za­py­tała z na­głą czuj­no­ścią. Słowa przy­tłu­miła ma­seczka.

– Suk­sa­me­to­nium – od­parł. – To śro­dek roz­luź­nia­jący. Używa się go do zwiot­cza­nia mię­śni, żeby osła­bić efekty skur­czów.

– Śro­dek pa­ra­li­żu­jący – spre­cy­zo­wała.

– Pro­szę się nie oba­wiać, przez cały czas bę­dzie pani świa­doma. Suk­sa­me­to­nium prze­sta­nie dzia­łać po kilku mi­nu­tach. Drga­nie mię­śni bę­dzie trwać od trzy­dzie­stu do dzie­więć­dzie­się­ciu se­kund, za­strzyk jest ko­nieczny, żeby unik­nąć zła­ma­nia że­ber albo krę­go­słupa. Pa­sek uci­skowy służy od­se­pa­ro­wa­niu reszty ciała, żeby nie na­stąpi za­wał – prze­rwał na chwilę. – Przed roz­po­czę­ciem na wszelki wy­pa­dek wstrzyknę pani roz­twór na ba­zie tlenu, bo nie bę­dzie pani w sta­nie sa­mo­dziel­nie od­dy­chać.

Zro­bił dwa za­strzyki i prze­tarł skro­nie dziew­czyny ba­weł­nia­nym wa­ci­kiem, po czym przy­piął elek­trody. Mię­dzy zęby wło­żył jej gu­mowy roz­wie­rak.

– To za­po­biega po­ła­ma­niu zę­bów i przy­gry­zie­niu ję­zyka.

Wresz­cie chwy­cił po­krę­tło.

– Jest pani go­towa?

Dziew­czyna z bli­zną mru­gnęła po­twier­dza­jąco.

Męż­czy­zna zde­cy­do­wa­nie po­ru­szył po­krę­tłem.

Cia­łem dziew­czyny wstrzą­sały ostre spa­zmy, pod­czas gdy przez jej mózg prze­cho­dziło wy­ła­do­wa­nie o na­pię­ciu 480 wol­tów. Wy­wró­ciła oczy do tyłu. W gło­wie wy­bu­chły frag­menty wspo­mnień, nie­zwią­zane ze sobą prze­bły­ski z in­nych cza­sów i in­nych miejsc.

Przez chwilę była gdzie in­dziej.

Z po­wro­tem w sta­rej ubojni, gdzie wszystko się za­częło.

Usły­szała krzyki, po­tem strzały.

I wszystko po­grą­żyło się w mroku.

2

BONO­NIA, 20 WRZE­ŚNIA 1349

Re­ietti.

To słowo nie prze­sta­wało brzę­czeć w gło­wie ojca Egi­dia Ga­luz­ziego, prze­ora do­mi­ni­ka­nów w Bo­lo­nii, gdy z ma­łego okna swo­jej celi przy­glą­dał się, jak blask wscho­dzą­cego słońca po­krywa czer­wie­nią całe mia­sto. Przez jego plecy prze­biegł dreszcz. To, co w in­nym mo­men­cie ży­cia in­ter­pre­to­wałby jako ob­ja­wie­nie się mocy Bo­żej, dziś wy­da­wało mu się zło­wro­gim ome­nem.

Od po­nad roku lud­ność była wy­ci­nana w pień sie­kierą strasz­nej, nie­da­ją­cej się za­trzy­mać za­razy, którą uczeni z uni­wer­sy­tetu na­zwali morbo peg­giore[1], od ła­ciń­skiego pe­stis[2].

Dżuma szybko roz­nio­sła się po ca­łej Eu­ro­pie, wy­bi­ja­jąc męż­czyzn, ko­biety i dzieci, do­ty­ka­jąc rów­nie mocno szlachtę, du­chow­nych, chło­pów i kup­ców, po­wo­du­jąc stop­niowe opu­sto­sze­nie pól, dzie­siąt­ku­jąc lud­ność miast i pro­wo­ku­jąc upa­dek oby­cza­jów.

Cho­roba ta za­bi­jała dwóch na pię­ciu lu­dzi, a po­wszechna była opi­nia, że wszystko za­częło się gdzieś na Da­le­kim Wscho­dzie, gdzie, jak mó­wiono, ca­łymi dniami spa­dały z nieba naj­pierw ro­baki, po­tem węże tak wiel­kie, że jed­nym kłap­nię­ciem szczęk po­tra­fi­łyby po­łknąć czło­wieka, aż wresz­cie kule ognia, roz­ta­cza­jące tak tru­jące opary, że kto je wdy­chał, ten umie­rał w ciągu dwu­na­stu go­dzin.

Wie­rząc w te po­gło­ski, Con­si­glio de­gli An­ziani[3], świecka in­sty­tu­cja rzą­dząca w Bo­no­nii, wy­dała na­kaz, by okna do­mów wy­cho­dzące na wschód po­zo­sta­wały za­mknięte: li­czono, że w ten spo­sób nie do­staną się do środka opary za­razy przy­no­szone przez wschod­nie wia­try.

Re­ietti to były osoby ode­pchnięte przez spo­łe­czeń­stwo. Krótko mó­wiąc, opusz­czone, zo­sta­wione sa­mym so­bie. Na przy­kład za­ra­żeni dżumą. Ale nie tylko.

We­dług nie­któ­rych za­raza była karą Wszech­moc­nego za to, że rzą­dzący zbyt­nio to­le­ro­wali Ży­dów i nie­wier­nych, a to wy­wo­łało na­si­le­nie prze­śla­do­wań mniej­szo­ści. Choć czę­sto był to tylko pre­tekst, by przy­własz­czyć so­bie ma­ją­tek ska­zań­ców.

Oj­ciec Egi­dio nie wie­rzył w te prze­sądy, a jako miej­scowy in­kwi­zy­tor czuł się w obo­wiązku chro­nić mia­sto przed wszyst­kim, co mo­gło od­da­lić lud od ła­ski Bo­żej. Był prze­ko­nany, że aby po­ko­nać tę za­razę, po­trzebny jest ja­kiś akt wiary, i przy­kła­dał się do tego, by za­ostrzyć kary wo­bec każ­dego, kogo uznano za win­nego he­re­zji lub cza­rów. Nie­pra­wo­wier­ność na­le­żało zdła­wić u pod­staw, a naj­lep­szym spo­so­bem, by to zro­bić, było wy­ta­cza­nie jed­nego pro­cesu za dru­gim. Eg­ze­ku­cje były na po­rządku dzien­nym i nie miały się za­koń­czyć do­póty, do­póki nie zo­sta­nie od­bu­do­wana wiara ludu w Boga i wzglę­dem lu­dzi Ko­ścioła.

Oj­ciec Egi­dio otrzą­snął się z roz­my­ślań i wło­żył na biały ha­bit czarny płaszcz: cha­rak­te­ry­styczny ubiór Za­konu Braci Ka­zno­dzie­jów. Jego wzrok, jesz­cze przy­tę­piony sen­no­ścią, błą­dził przez kilka chwil po wnę­trzu celi. Ume­blo­wana była skrom­nie, jak na­ka­zy­wała re­guła nadana przez Do­mi­nika Gu­zmàna: obok łóżka stała skrzy­nia, a po prze­ciw­nej stro­nie nie­wiel­kie skryp­to­rium. Oj­ciec Egi­dio klęk­nął przed za­wie­szo­nym na ścia­nie kru­cy­fik­sem i ci­cho od­mó­wił Pa­ter no­ster.

Po­tem wy­szedł z po­miesz­cze­nia i prze­mie­rzył długi ko­ry­tarz, wzdłuż któ­rego znaj­do­wały się cele; szyb­kim kro­kiem zbli­żał się do przed­niej czę­ści ba­zy­liki, w któ­rej li­tur­gia za­zwy­czaj była otwarta dla wszyst­kich, jed­nak w cza­sie jutrzni mo­gli tam być tylko za­kon­nicy. Do­łą­czył do współ­braci, żeby od­mó­wić po­ranne mo­dli­twy przy Arce Świę­tego Do­mi­nika, wy­staw­nym gro­bowcu za­ło­ży­ciela za­konu.

Na za­koń­cze­nie mo­dlitw zbli­żył się do niego stary przeor, oj­ciec Bal­das­sare Fey.

– Co was trapi, oj­cze Egi­dio?

Oj­ciec Egi­dio zmarsz­czył czoło, za­sko­czony taką tro­ską.

– Dla­czego o to py­ta­cie?

– Znam was, od­kąd by­li­ście bo­go­boj­nym ob­la­tem – od­parł oj­ciec Bal­das­sare. – Nie za­po­mi­naj­cie, że to ja wsta­wi­łem się u bi­skupa, by nadał wam god­ność in­kwi­zy­tora. Za­wsze oży­wiała was go­rąca wiara, nie tak czę­sta w dzi­siej­szych cza­sach. A jed­nak, od ja­kie­goś czasu mam wra­że­nie, że coś was bar­dzo nie­po­koi.

Oj­ciec Egi­dio roz­ło­żył ręce. To była prawda, stary przy­ja­ciel znał go le­piej niż kto­kol­wiek inny. Po­czuł się bar­dzo nie­swojo, znów ukłuła go bo­leść to­wa­rzy­sząca mu już od wielu dni. Znał do­brze ob­jawy za­razy i nie­opusz­cza­jąca go go­rączka na pewno do nich na­le­żała, po­dob­nie jak wy­brzu­sze­nie w kształ­cie jaja, które po­ja­wiło się w jed­nej z pa­chwin. Ale jesz­cze nie na­de­szła chwila, by na­le­żało wy­ja­wić współ­bratu prawdę o cho­ro­bie. Te­raz jedna pilna sprawa do­ma­gała się jego uwagi. A słowo re­ietti znów wy­brzmiało mu w gło­wie jak groźba.

– Je­dy­nym, co mnie nie­po­koi, jest zba­wie­nie tego ludu – po­sta­no­wił od­po­wie­dzieć.

Chy­try uśmie­szek po­ja­wił się pod gę­stą białą brodą ojca Bal­das­sare.

– Cza­sem za­sta­na­wiam się, czy tu­taj jesz­cze coś da się zba­wić – przy­znał gorzko. – Wśród lu­dzi za­czy­nają do­mi­no­wać roz­pacz i nę­dza. Wiara w Boga wy­sta­wiona jest na ciężką próbę, a wraz z nią nasz wła­sny au­to­ry­tet.

– Dla­tego po­trze­bu­jemy zde­cy­do­wa­nych dzia­łań, by zdu­sić u pod­staw obec­ność Złego – za­koń­czył oj­ciec Egi­dio, po czym po­że­gnał się ski­nie­niem głowy, na które tam­ten od­po­wie­dział lek­kim ukło­nem.

Kiedy oj­ciec Egi­dio wy­szedł z ba­zy­liki, jego twarz sma­gnął po­wiew go­rą­cego, na­brzmia­łego wil­go­cią po­wie­trza. Po­goda w ostat­nich dniach nie po­zwa­lała spo­dzie­wać się szyb­kiego na­dej­ścia je­sieni. Roz­pa­lony wiatr przy­cho­dzący od wy­brzeża wy­peł­niał ulice mia­sta za­pa­chem soli, który mie­szał się z ostrym, mdlą­cym odo­rem ulicz­nego błota, bez­u­stan­nie prze­no­szo­nego przez ko­łach prze­jeż­dża­ją­cych wo­zów.

Oj­ciec Egi­dio prze­sko­czył nad że­bra­kiem, drze­mią­cym na bruku przed ba­zy­liką. Szedł da­lej, rzu­ca­jąc szyb­kie spoj­rze­nie na czło­wieka w po­strzę­pio­nym ubra­niu, który cią­gnął poza mia­sto wó­zek pe­łen ciał zmar­łych na dżumę: tam wy­zna­czono dla nich zbio­rowy grób.

Pro­ce­sja bi­czow­ni­ków szła ulicą, mo­dląc się gło­śno. Byli bosi, w bia­łych płasz­czach ozdo­bio­nych czer­wo­nymi krzy­żami, z kap­tu­rami spusz­czo­nymi na twa­rze i bi­czami w dło­niach.

Zbli­żyła się do nich ko­bieta o twa­rzy wy­krzy­wio­nej sza­leń­stwem, trzy­ma­jąca zwłoki dziecka w po­wi­ja­kach. Gdy prze­cho­dzili koło niej, pa­dła na ko­lana, pro­sząc o bło­go­sła­wień­stwo.

Pa­trząc na tę scenę, oj­ciec Egi­dio nie po­tra­fił po­wstrzy­mać gry­masu obrzy­dze­nia. Sprze­ci­wiał się sta­now­czo fa­na­ty­zmowi bi­czow­ni­ków, ale jego wy­siłki oka­zały się da­remne w ob­li­czu po­tęż­nego wspar­cia po­li­tycz­nego, ja­kim cie­szyło się brac­two. Bi­czow­nicy uwa­żali się za świę­tych i z po­gardą od­ma­wiali pod­po­rząd­ko­wa­nia się hie­rar­chii ko­ściel­nej. Byli bez­względ­nymi an­ty­se­mi­tami i choć pa­pież po­tę­pił prze­śla­do­wa­nie Ży­dów, oni nie wa­hali się gła­dzić ca­łych ro­dzin he­braj­skiego po­cho­dze­nia. Uwa­żali ich za re­ietti.

Oj­ciec Egi­dio do­tarł na główny plac w mie­ście, gdzie ko­lo­rowy, ha­ła­śliwy tłum tło­czył się przed pa­ła­cem po­de­sty, cze­ka­jąc na eg­ze­ku­cję kilku ska­zań­ców.

Trzy dni wcze­śniej pe­wien chłop, nie­jaki Mat­tia z Parmy, od­krył w trak­cie orki po­twor­nie oka­le­czone szczątki. Znaj­do­wały się w drew­nia­nych skrzy­niach, w nie­na­tu­ral­nych, ab­so­lut­nie ob­cych chrze­ści­jań­skim zwy­cza­jom po­zy­cjach. Kilka szkie­le­tów było w skło­nie, przy czym tors albo ra­miona były przy­bite do skrzyń gwoź­dziami; in­nym po­ła­mano ko­ści nóg i mied­nicy, a w nie­któ­rych przy­pad­kach dłu­gie, za­rdze­wiałe gwoź­dzie wbite były w czaszki.

Nikt nie wie­dział, do kogo na­leżą te szczątki. Ktoś na­zwał te groby cmen­ta­rzem re­iet­tich.

Kiedy po­wia­do­miono wła­dze, te szybko wtrą­ciły do wię­zie­nia chłopa i jego dzieci; na­tych­miast oskar­żono ich o czary. Pro­ces roz­po­częty szybko przez ojca Egi­dia, pro­wa­dzony był w wiel­kim po­śpie­chu: kara śmierci była nie­unik­niona. Po tym, jak na tor­tu­rach uzy­skano od chłopa i jego dzieci pełne przy­zna­nie się do winy, wy­rok stał się już ko­niecz­no­ścią. We­dług in­kwi­zy­tora szczątki re­iet­tich nie po­winny były ni­gdy uj­rzeć świa­tła dzien­nego. Był to oczy­wi­sty znak, że dia­beł rzu­cił klą­twę na mia­sto. Na­stęp­nie na­ka­zano, by szkie­lety po­cho­wano znów w tym sa­mym miej­scu, w któ­rym je od­na­le­ziono, i wy­dano bez­względny za­kaz wstępu na to pole.

Oj­ciec Egi­dio prze­py­chał się przez tłum, aby do­trzeć do pod­wyż­sze­nia za­re­zer­wo­wa­nego dla dy­gni­ta­rzy, chro­nio­nego przed tłu­mem przez od­dział miej­skich pa­choł­ków. Kiedy prze­cho­dził, obecni lekko mu się kła­niali, a on od­po­wia­dał im ski­nie­niem głowy. W tym mo­men­cie bi­cie dzwonu na naj­wyż­szej wieży w mie­ście ogło­siło roz­po­czę­cie eg­ze­ku­cji.

Kiedy kat otwo­rzył wiel­kie okna pa­łacu, w tłu­mie wy­bu­chły krzyki i pod­bu­rza­nia.

Jako pierw­sze wy­rzu­cono przez okno z po­rząd­nymi pę­tlami na szy­jach dwoje dzieci chłopa: ma­łego Pie­tra, dzie­wię­cio­latka, i małą Ma­tilde, sied­mio­latkę. Rok wcze­śniej dżuma za­brała im matkę – może to i le­piej, bo te­raz nie mu­siała pa­trzeć na kaźń swo­ich uko­cha­nych dzieci. Kiedy ich ciała dyn­dały pod oknami pa­łacu, tłum, co­raz bar­dziej roz­sza­lały, wy­ra­żał swój en­tu­zjazm w plu­ga­wych okrzy­kach.

Mat­tia z Parmy był tak krą­gły i krzepki, że gdy kat ob­wią­zał mu już sznur wo­kół szyi, mu­siał się nieco na­tru­dzić, by pod­nieść go na pa­ra­pet okna. Po­tem zde­cy­do­wa­nym pchnię­ciem zrzu­cił Mat­tię w dół.

W mgnie­niu oka sznur, na któ­rym zwi­sał, na­piął się do osta­tecz­no­ści, a szarp­nię­cie było tak gwał­towne, jakby to nie­wi­dzialny to­pór za­dał śmier­telny cios. Głowa chłopa zo­stała od­cięta.

Ciało Mat­tii z Parmy roz­trza­skało się o zie­mię, a jego głowa po­to­czyła się po­mię­dzy tło­czą­cych się na placu lu­dzi. Wi­dząc to, wielu obec­nych od­wró­ciło wzrok, po­śpiesz­nie czy­niąc znak krzyża.

Oj­ciec Egi­dio da­lej pa­trzył na ciało ska­zańca, wstrzą­sane se­rią ostrych spa­zmów. Skie­ro­wał wzrok na krew wy­pły­wa­jącą z ciała i roz­le­wa­jącą się co­raz sze­rzej po bruku, ni­czym ja­kiś mroczny cień.

Ogar­nął go nie­wy­ja­śniony nie­po­kój, a słowo re­ietti wbi­jało się mię­dzy jego my­śli jak długi gwóźdź.

A we krwi ska­zańca do­strzegł tę samą czer­wień, jaką tego po­ranka przed jego oczami roz­ta­czał brzask.

3

PIĘĆ DNI PRZED PRZE­BU­DZE­NIEM

„Przez po­myłkę dziew­czyn parę...”, po­wta­rzała so­bie w my­ślach Au­rora Sca­lviati, ja­dąc drogą pro­win­cjalną nu­mer czter­dzie­ści trzy. Miała wra­że­nie, że jej sa­mo­chód jest za­wie­szony w ja­kimś miej­scu poza cza­sem, któ­rego re­flek­tory nie są w sta­nie oświe­tlić. Pola wo­kół były nie­wi­doczne, scho­wane we mgle i mroku nocy, który był osta­tecz­nym ce­lem nie­koń­czą­cej się, jak się zda­wało, po­dróży. Na­wi­ga­cja mó­wiła, że jesz­cze pół go­dziny dzieli ją od celu: Spa­rvary, mia­sta w Emi­lii, gdzie miała za­cząć służbę w miej­sco­wej jed­no­stce po­li­cji.

„Ci z Emi­lii to na­prawdę eks­pan­sywni lu­dzie”, po­wta­rzali jej ko­le­dzy z wy­działu kry­mi­nal­nego w Tu­ry­nie, gdy do­wie­dzieli się, że po osiem­na­stu mie­sią­cach ocze­ki­wa­nia wła­śnie tam ją skie­ro­wano.

Emi­lia jest jak jedno wiel­kie mia­sto: jej dziel­ni­cami są mia­steczka roz­rzu­cone po rów­ni­nie, kro­czące wzdłuż Padu od pod­nóży Ape­ni­nów w kie­runku Ad­ria­tyku.

„Tam się ni­gdy nic nie dzieje, po­trze­bu­jesz cze­goś ta­kiego, żeby wró­cić do sie­bie”, po­wie­dział jej wi­ce­kwe­stor, in­for­mu­jąc ją o prze­nie­sie­niu. Te słowa praw­do­po­dob­nie miały do­dać jej od­wagi, ale od­nio­sły zu­peł­nie od­wrotny sku­tek.

Au­rora ner­wowo od­su­nęła z czoła ko­smyk wło­sów, za­kła­da­jąc go za ucho. Palce de­li­kat­nie mu­snęły bli­znę na skroni. Szybko cof­nęła rękę.

Słowa ze sta­rej pio­senki wbiły się jej do głowy; znów za­częła nu­cić Te­achers Le­onarda Co­hena.

Some girls wan­der by mi­stake into the mess that scal­pels make. Are you the te­acher of my he­art?[4]

Od­ru­chowo chwy­ciła ko­mórkę i wy­brała nu­mer Fla­via. Przez chwilę wpa­try­wała się w ekran, nim roz­po­częła wy­bie­ra­nie nu­meru. Po­tem odło­żyła te­le­fon i po­now­nie wle­piła wzrok w przed­nią szybę. Zgod­nie z na­wi­ga­cją zje­chała w krętą drogę bie­gnącą przy brzegu rzeki. Prze­je­chała przez mały most z za­rdze­wiałą ba­lu­stradą i zna­la­zła się na dro­dze peł­nej dziur, wzdłuż któ­rej ro­sły drzewa przy­po­mi­na­jące szkie­lety.

Jej uwagę przy­kuły nie­bie­skie świa­tła mi­ga­jące w od­dali. Wi­docz­ność była tak słaba, że zda­wało się, że ra­dio­wozy i ka­retki są za­wie­szone w ni­co­ści.

Kiedy Au­rora znów spoj­rzała przed sie­bie, omal nie pod­sko­czyła. Zo­ba­czyła wy­ła­nia­jącą się z mgły syl­wetkę męż­czy­zny sto­ją­cego z boku drogi i mu­siała gwał­tow­nie za­ha­mo­wać, żeby go nie po­trą­cić. Opony prze­su­nęły się po śli­skim as­fal­cie, sa­mo­chód Au­rory za­trzy­mał się obok ozna­ko­wa­nego sa­mo­chodu ka­ra­bi­nie­rów, który z mi­ga­ją­cym sy­gna­łem był za­par­ko­wany w po­przek drogi. Droga była za­mknięta.

Męż­czy­zna w mun­du­rze zbli­żył się do okna i ge­stem ka­zał Au­ro­rze opu­ścić szybę.

– Nie wi­działa pani sy­gnału świetl­nego? – za­py­tał.

– Pro­szę wy­ba­czyć – od­parła Au­rora – ale przy tej mgle...

Ka­ra­bi­nier nie po­zwo­lił jej skoń­czyć zda­nia.

– Ka­wa­łek da­lej droga jest za­blo­ko­wana – rzekł. – Nie można je­chać da­lej.

Au­rora wy­ba­łu­szyła oczy.

– C-co? – bąk­nęła. – Ale ja mu­szę się do­stać do Spa­rvary, je­stem już spóź­niona.

– No, to jest pani pra­wie na miej­scu. Mia­sto za­czyna się za ja­kieś dwa ki­lo­me­try. Ale tędy pani nie prze­pusz­czę.

– Był ja­kiś wy­pa­dek?

Ka­ra­bi­nier od­wró­cił wzrok.

– Wię­cej nie mogę pani po­wie­dzieć.

– Je­stem funk­cjo­na­riu­szem po­li­cji kry­mi­nal­nej – wy­ja­śniła Au­rora, grze­biąc w to­rebce le­żą­cej na sie­dze­niu pa­sa­żera. Wy­cią­gnęła od­znakę i za­dru­ko­waną kartkę. – Pod­ko­mi­sarz Sca­lviati, na służ­bie w ko­mi­sa­ria­cie Spa­rvara.

Ka­ra­bi­nier rzu­cił okiem na do­ku­ment.

– Tu jest na­pi­sane, że służbę za­czyna pani ju­tro.

– Wiem, ale...

– Niech mi pani wie­rzy – po­wie­dział ka­ra­bi­nier spo­koj­nym gło­sem. – Bę­dzie dużo le­piej, je­śli wróci pani na stary Ksią­żęcy Dukt.

– Dużo le­piej dla kogo?

– Dla pani. To na­prawdę nie jest ładny wi­dok.

– Czy mogę się cho­ciaż do­wie­dzieć, co tam się stało?

– Nie wolno mi o tym mó­wić – stwier­dził ka­ra­bi­nier. – To po­le­ce­nie pro­ku­ra­tora.

– Jest tu­taj pro­ku­ra­tor? Miało miej­sce mor­der­stwo?

Ka­ra­bi­nier wzru­szył ra­mio­nami.

– No trudno! – wy­pa­liła Au­rora. – Ju­tro rano na pewno opo­wie­dzą mi o tym ko­le­dzy.

– Wła­śnie, niech pani o tym ju­tro po­roz­ma­wia z ko­le­gami. Ja nie mogę od­po­wie­dzieć na pani py­ta­nia. Je­stem pe­wien, że to pani zro­zu­mie.

– No do­bra – wes­tchnęła Au­rora, uśmie­cha­jąc się zdaw­kowo. Po­tem wrzu­ciła wsteczny, żeby za­wró­cić na dro­dze.

Od­da­la­jąc się, cały czas pa­trzyła na zni­ka­ją­cego w lu­sterku ka­ra­bi­niera, który po­woli gi­nął we mgle. Zga­siła świa­tła i za­trzy­mała sa­mo­chód przy dro­dze do­jaz­do­wej do sto­ją­cego sa­mot­nie domu. Wy­szła z sa­mo­chodu i za­mknęła ostroż­nie drzwi, żeby nie na­ro­bić ha­łasu.

– Ja­sne, Ksią­żęcy Dukt – mam­ro­tała do sie­bie, mi­ja­jąc za­ro­śla ro­snące przy dro­dze.

Au­rora szła da­lej szyb­kim kro­kiem przez za­ro­śnięty pas zie­leni dzie­lący ją od świa­teł. Jej glany mo­men­tal­nie ob­le­piły się bło­tem. Prze­sko­czyła przez rów i szła, do­póki nie zbli­żyła się do pla­cyku, na któ­rym stały za­par­ko­wane ra­dio­wozy, ja­kiś nie­bie­ski sa­mo­chód, wóz stra­żacki i ka­retka po­go­to­wia. Dziew­czyna była zbita z tropu. Co tu się mo­gło stać, że zmo­bi­li­zo­wano tak wiel­kie siły?

Jed­nego była już pewna: do­szło do mor­der­stwa. W jed­nej chwili za­po­mniała, że znaj­duje się setki ki­lo­me­trów od domu i swo­ich daw­nych ko­le­gów, że jest wy­czer­pana i że je­dyną roz­sądną rze­czą, jaką może zro­bić, jest pójść do ho­telu i od­po­cząć.

Po­nie­waż wła­śnie to spra­wiło, że mimo wszystko zo­stała w po­li­cji. Było tylko jedno miej­sce na świe­cie, od któ­rego ni­gdy nie po­tra­fiła trzy­mać się z da­leka. Miej­sce zbrodni.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1]morbo peg­giore – naj­gor­sza za­raza (przyp. tłum.)
[2]pe­stis – dżuma (przyp. tłum.)
[3] Con­si­glio de­gli An­ziani – Rada Star­szych (przyp. tłum.)
[4] „Przez po­myłkę dziew­czyn parę / we­szło w moją świeżą ranę. / – Czy je­ste­ście na­uczy­ciel­kami serca?” (Le­onard Co­hen, Te­achers, tłum. Ma­ciej Ze­mbaty).