Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Aurora w mroku to pierwsza z serii powieści o Aurorze Scalviati, błyskotliwej profilerce włoskiej policji. Barbara Baraldi błyskotliwie odmalowała portret lokalnej społeczności, która tylko pozornie jest nudna i przewidywalna. Wykorzystując elementy gatunku giallo, stylowego i nastrojowego włoskiego thrillera, Baraldi tworzy wciągającą od pierwszej strony opowieść, w której rzeczywistość kształtują demony przeszłości.
Sparvara to senne miasteczko zagubione w mgłach Niziny Padańskiej. Ludzie tutaj są uczciwi i pracowici. Kiedy Aurora Scalviati zostaje tutaj przeniesiona z Turynu, nic nie wygląda tak, jak sobie wyobrażała. W noc jej przyjazdu została zamordowana kobieta, jej mąż zniknął, a morderca porwał ich dziewięcioletnią córkę Aprile. Aurora jest pewna, że krwawy napis na ścianie jest wskazówką, która doprowadzi ją do dziewczynki. Musi działać szybko i niekoniecznie zgodnie z procedurami. Może ufać tylko własnej intuicji, bo lokalna społeczność nie chce wracać do trudnych wydarzeń sprzed lat. Aurora musi się także zmierzyć z demonami w swojej głowie – cierpi bowiem na zaburzenia psychiczne, które stara się zagłuszyć narkotykami i elektrowstrząsami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 527
Jest jakieś pęknięcie,
pęknięcie we wszystkim.
Tamtędy dostaje się światło.
LEONARD COHEN, ANTHEM
Prolog
Bywają historie o miejscach nawiedzonych, o domach, w których zło zapuściło korzenie z powodu tragedii, które się tam rozegrały, o miejscach, które popychały do czynienia zła. Krążą ludowe opowieści o dziwnych hałasach dobiegających z opuszczonych domów, o głuchych odgłosach i jękach niesionych przez wiatr.
Dom Ranuzziego był jednym z takich miejsc. Położony na przedmieściach, otoczony niewielkim ogrodem, z bujnym drzewem granatu na tyłach. Od dawna nie było już nikogo, kto zbierałby z niego owoce. Dom ten był opuszczony od ponad dwudziestu lat. Mieszkańcy miasteczka trzymali się od niego z daleka, a wielu wolało zapomnieć o tym, co się stało z jego właścicielem.
Jednak inaczej niż w historiach o nawiedzonych domach, z domu Ranuzziego nie dochodziły żadne odgłosy. Panowała tam bezustanna, ogłuszająca cisza. Bywały też noce, że gęsta mgła połykała ten dom. Jak gdyby nigdy nie istniał.
Mówi się, że jeśli gdzieś rozegra się coś szczególnie okrutnego, to zostaje w tym miejscu ślad. Duchami domu Ranuzziego były napisy na ścianach pokojów. Napisy, które były krzykiem obsesji. Napisy, które wracały w koszmarach tych nielicznych, którzy nie potrafili zapomnieć o historii Złego Wilka. Potwora z siekierą, który porąbał na kawałki całą rodzinę, wcielenia zła, które zjawiło się w mieście nie wiadomo skąd, niczym anioł śmierci.
Bywają miejsca, w których zło zagnieżdża się jak niechciany gość. Jak cichy drapieżca.
Jak pająk snujący swą sieć, przez ponad dwadzieścia lat zło gnieżdżące się w domu Ranuzziego czaiło się na swoją ofiarę.
Aż do dziś.
1
TRZY MIESIĄCE PRZED PRZEBUDZENIEM
Samochód wolno jechał ścieżką wiodącą do domu. Zatrzymał się obok czarnej terenówki, jedynego pojazdu stojącego na niewielkim parkingu. Dziewczyna rozglądała się wokół przez kilka chwil, potem włożyła za ucho kosmyk włosów, odkrywając długą bliznę na skroni.
Znajdowała się w odosobnionym miejscu, ale nie to ją niepokoiło. Wzięła z siedzenia pasażera wypchaną torbę i dopiero w tym momencie zdała sobie sprawę, że ręce jej drżą. Bicie serca było przyśpieszone i nieregularne.
Dziewczyna z blizną poczuła na czole lekkie mrowienie i dotknęła tego miejsca, bojąc się, że to owady. Wyobraziła sobie, że obłażą jej twarz, wchodzą do oczu i do uszu, dostają się do ust i opanowują gardło. Dotykała ostrożnie czoła, ale były to tylko kropelki potu zimnego jak lód.
Kilka razy głęboko westchnęła, wciągając tyle powietrza, ile tylko potrafiła, ale miała wrażenie, że jej serce oszalało. Wiedziała, co się zaraz wydarzy. Czuła podobny ucisk już setki razy. To uczucie poprzedzało atak paniki.
Dziewczyna miała pokusę, by włączyć silnik i odjechać. Kilkakrotnie odkładała i brała ponownie torbę z sąsiedniego siedzenia, wreszcie znieruchomiała, opadła na oparcie i uderzyła pięścią w kierownicę.
Nie, nie da się pokonać. Tym razem zareaguje.
Drżącymi rękami musnęła schowany pod bluzką wisiorek na łańcuszku. Był to srebrny pojemniczek na tabletki. Otworzyła go, wydobyła małą białą pastylkę, włożyła ją do ust i przełknęła z trudem. Zamknęła oczy, zaciskając mocno powieki. Jakoś udało jej się opanować oddech. Odczekała dwie minuty i wreszcie zdecydowała się wysiąść z samochodu.
Dotarła do drzwi wejściowych, omijając kałuże po niedawnej ulewie. Kilkakrotnie przesunęła glany po wycieraczce, by usunąć z nich błoto. Nacisnęła guzik domofonu i czekała na odpowiedź, wpatrując się nieruchomo w kamerkę wbudowaną w urządzenie, aż wreszcie jakiś męski głos powiedział, żeby weszła.
Dziewczyna z blizną wkroczyła do niewielkiej poczekalni z łuszczącym się tynkiem i długim rzędem krzeseł wzdłuż ściany. Naprzeciwko niej znajdowały się pomalowane na zielono zamknięte drzwi.
– Profesorze Mascarelli? – zawołała.
Nie doczekała się odpowiedzi, więc chwyciła klamkę i otworzyła drzwi. Weszła do dużego, kwadratowego pokoju z drewnianą podłogą i wielkimi, pełnymi książek regałami. Duże, panoramiczne okno pozwalało podziwiać bujną roślinność lasu, który otaczał dom. Pośrodku pomieszczenia, na zakurzonym dywanie, stało biurko.
Przez przesuwane drzwi z boku pokoju wszedł mężczyzna krępej budowy. Miał koło sześćdziesiątki, przerzedzone włosy i oczy tak wyłupiaste, że nadawały mu wygląd wielkiego płaza. Ubrany był w koszulę w kratę i znoszone, wypchane dżinsy.
– Rozumiem, że Aurora Scalviati? – rzekł, uśmiechając się z niejasną satysfakcją. – Proszę wybaczyć oczekiwanie, ale osoby, z którymi mam do czynienia, zazwyczaj za mną nie tęsknią.
– Wydaje mi się, że przez telefon wyraziłam się jasno. Proszę nigdy nie mówić do mnie po nazwisku – zaznaczyła.
Mężczyzna potarł podbródek, zamyślony.
– Tak. Zapomniałem – bąknął. Potem odchrząknął, chciał wyglądać na osobę profesjonalną i zdystansowaną. – Przyniosła pani dokumentację medyczną?
Dziewczyna wręczyła mu torbę.
– W środku jest też wynagrodzenie, jakie ustaliliśmy.
Mężczyzna pogrzebał w torbie, przeglądając pobieżnie jej zawartość. Gdy już włożył do kieszeni plik banknotów, wyjął dwie zadrukowane, spięte spinaczem kartki.
– Czy pani... wymazała swoje nazwisko z zaświadczeń lekarskich? – spytał zdumiony.
– Wydaje mi się, że ostatecznie jest to też w pana interesie – odparła dziewczyna. – Gdyby cokolwiek poszło nie tak, to nie sądzę, żeby chciał pan, by moje nazwisko łączono z pańskim.
– A może jest odwrotnie – odparł mężczyzna ironicznie.
– Nikt nie powinien się dowiedzieć, że tu byłam – mówiła dalej dziewczyna, okazując dużą pewność siebie. Ale w jej spojrzeniu było widać jakieś trudne do ukrycia zagubienie. Jej oczy były niespokojne, mocno podkrążone i bez przerwy rozglądała się po pokoju.
– Jest pani blada. Na pewno dobrze się pani czuje?
– Gdybym dobrze się czuła, to raczej bym się tu nie znalazła, nieprawdaż?
Mężczyzna bąknął coś do siebie, potem wziął z biurka okulary i założył je. Przeczytał dokumenty.
– Tego rodzaju zaburzenia leczono u pani w szpitalu specjalistycznym – mruknął. – Skoro lekarze nie umieli rozwiązać pani problemu, skąd myśl, że ja będę potrafił?
– Leczenie farmakologiczne, któremu mnie poddano, nie dało oczekiwanych rezultatów. A lekarze stwierdzili, że terapia EW jest dla mnie zbyt ryzykowna.
– Terapia elektrowstrząsowa. W takiej formie brzmi to bardziej krzepiąco niż electroshock, nie sądzi pani?
– Uważają, że to zbyt niebezpieczne z powodu mojego... stanu ogólnego.
– Została pani poważnie zraniona – powiedział mężczyzna. – Czy mogę spytać, jak to się stało?
– Nie zamierzam o tym rozmawiać.
Nastąpiła długa cisza, w trakcie której mężczyzna przyjął postawę obronną.
– Jest pani z policji, prawda?
– To skomplikowane – odparła krótko dziewczyna.
– Czy mogę spytać, skąd dostała pani kontakt do mnie? – dopytywał.
Dziewczyna lekko uniosła jedno ramię.
– W moim zawodzie pozyskiwanie informacji nie jest takie trudne.
Mężczyzna westchnął.
– Rozumiem, że jest pani świadoma przeciwwskazań do takiego leczenia. Mówiono pani zapewne o komplikacjach sercowo-naczyniowych, drgawkach, ostrych bólach głowy i możliwych zanikach pamięci?
– Utrata pamięci byłaby najmniejszym kłopotem – stwierdziła gorzko dziewczyna.
Mężczyzna rozłożył ramiona, jakby się poddając.
– No dobrze – westchnął. – Przygotowałem pokój, w którym będzie pani mogła odpocząć po pierwszej sesji. Czy będzie ktoś, kto pani potem pomoże?
Dziewczyna rozglądała się przez chwilę, zakłopotana.
– Co... co pan ma na myśli?
Po jej reakcji mężczyzna zrozumiał, jak bardzo nie na miejscu było to pytanie. To było oczywiste, wystarczyło na nią spojrzeć. Ta dziewczyna była najbardziej samotną osobą, jaką kiedykolwiek spotkał.
– Również po ustaniu działania środków znieczulających nie będzie pani wolno pod żadnym pozorem prowadzić samochodu – wyjaśnił. – Jak zamierza pani wrócić do domu?
– Żadnego znieczulenia – ucięła dziewczyna.
– Stężenie metoheksitalu jest bardzo małe, pozwala na szybkie wybudzenie po zabiegu.
– Żadnego znieczulenia – powtórzyła. – Muszę być świadoma przez cały czas.
– W porządku – stwierdził mężczyzna, siadając za biurkiem. Jest przecież wielu takich, którzy twierdzą, że ludzie w depresji mają poczucie winy, a elektrowstrząsy zaspokajają ich potrzebę otrzymania kary.
Wyciągnął z szuflady bloczek zadrukowanych kartek.
– Mam jeszcze puste recepty z czasów, kiedy wykonywałem zawód.
Wypełnił trzy recepty, wyrwał je i wręczył dziewczynie.
– Pomiędzy sesjami pani stan może się pogorszyć. Te leki pozwolą kontrolować ataki lękowe.
– Sfałszowane recepty – skomentowała dziewczyna.
– Chyba nikogo pani nie powiadomi.
Dziewczyna wzięła recepty i wsunęła je do wewnętrznej kieszeni kurtki.
– Proszę za mną.
Mężczyzna poprowadził ją słabo oświetlonym korytarzem, na którego ścianach wisiały reprodukcje najsłynniejszych dzieł renesansu. Drewniana podłoga skrzypiała przy każdym kroku.
– Wie pani, że przy pierwszych eksperymentach korzystano z procedur przyjętych w rzymskich rzeźniach w latach trzydziestych ubiegłego wieku? Podobno przed ubojem ogłuszali tam świnie elektrowstrząsami. Taki gest litości wobec biednego zwierzęcia...
– Profesorze, nie przyszłam tu na lekcję historii.
– Proszę, odpuśćmy sobie te tytuły – odparł mężczyzna. – Odkąd zabroniono mi wykonywania zawodu, nie mają żadnego znaczenia.
Otworzył drzwi po spartańsku urządzonego gabinetu: pod ścianą stała szafeczka z lekami, obok było okno z zamkniętymi okiennicami. Pośrodku stała kozetka, obok niej stojak na kroplówkę i stolik na kółkach z komputerem, aparaturą do elektrowstrząsów i rozmaitym sprzętem medycznym. Z butli zwisała maseczka tlenowa. Źródłem światła była żarówka na suficie.
– Czy przed przyjściem tutaj przyjmowała pani jakieś leki?
– Nie – skłamała dziewczyna, wieszając kurtkę przy wejściu.
Gdy ułożyła się na kozetce, mężczyzna założył jej maseczkę tlenową i otworzył zawór butli.
– Proszę oddychać przez dwie minuty, żeby dotlenić tkanki przed zabiegiem.
Na prawe udo założył jej pasek uciskowy. Podwinął rękaw jej koszuli i wziął strzykawkę ze stolika.
– Co to jest? – zapytała z nagłą czujnością. Słowa przytłumiła maseczka.
– Suksametonium – odparł. – To środek rozluźniający. Używa się go do zwiotczania mięśni, żeby osłabić efekty skurczów.
– Środek paraliżujący – sprecyzowała.
– Proszę się nie obawiać, przez cały czas będzie pani świadoma. Suksametonium przestanie działać po kilku minutach. Drganie mięśni będzie trwać od trzydziestu do dziewięćdziesięciu sekund, zastrzyk jest konieczny, żeby uniknąć złamania żeber albo kręgosłupa. Pasek uciskowy służy odseparowaniu reszty ciała, żeby nie nastąpi zawał – przerwał na chwilę. – Przed rozpoczęciem na wszelki wypadek wstrzyknę pani roztwór na bazie tlenu, bo nie będzie pani w stanie samodzielnie oddychać.
Zrobił dwa zastrzyki i przetarł skronie dziewczyny bawełnianym wacikiem, po czym przypiął elektrody. Między zęby włożył jej gumowy rozwierak.
– To zapobiega połamaniu zębów i przygryzieniu języka.
Wreszcie chwycił pokrętło.
– Jest pani gotowa?
Dziewczyna z blizną mrugnęła potwierdzająco.
Mężczyzna zdecydowanie poruszył pokrętłem.
Ciałem dziewczyny wstrząsały ostre spazmy, podczas gdy przez jej mózg przechodziło wyładowanie o napięciu 480 woltów. Wywróciła oczy do tyłu. W głowie wybuchły fragmenty wspomnień, niezwiązane ze sobą przebłyski z innych czasów i innych miejsc.
Przez chwilę była gdzie indziej.
Z powrotem w starej ubojni, gdzie wszystko się zaczęło.
Usłyszała krzyki, potem strzały.
I wszystko pogrążyło się w mroku.
2
BONONIA, 20 WRZEŚNIA 1349
Reietti.
To słowo nie przestawało brzęczeć w głowie ojca Egidia Galuzziego, przeora dominikanów w Bolonii, gdy z małego okna swojej celi przyglądał się, jak blask wschodzącego słońca pokrywa czerwienią całe miasto. Przez jego plecy przebiegł dreszcz. To, co w innym momencie życia interpretowałby jako objawienie się mocy Bożej, dziś wydawało mu się złowrogim omenem.
Od ponad roku ludność była wycinana w pień siekierą strasznej, niedającej się zatrzymać zarazy, którą uczeni z uniwersytetu nazwali morbo peggiore[1], od łacińskiego pestis[2].
Dżuma szybko rozniosła się po całej Europie, wybijając mężczyzn, kobiety i dzieci, dotykając równie mocno szlachtę, duchownych, chłopów i kupców, powodując stopniowe opustoszenie pól, dziesiątkując ludność miast i prowokując upadek obyczajów.
Choroba ta zabijała dwóch na pięciu ludzi, a powszechna była opinia, że wszystko zaczęło się gdzieś na Dalekim Wschodzie, gdzie, jak mówiono, całymi dniami spadały z nieba najpierw robaki, potem węże tak wielkie, że jednym kłapnięciem szczęk potrafiłyby połknąć człowieka, aż wreszcie kule ognia, roztaczające tak trujące opary, że kto je wdychał, ten umierał w ciągu dwunastu godzin.
Wierząc w te pogłoski, Consiglio degli Anziani[3], świecka instytucja rządząca w Bononii, wydała nakaz, by okna domów wychodzące na wschód pozostawały zamknięte: liczono, że w ten sposób nie dostaną się do środka opary zarazy przynoszone przez wschodnie wiatry.
Reietti to były osoby odepchnięte przez społeczeństwo. Krótko mówiąc, opuszczone, zostawione samym sobie. Na przykład zarażeni dżumą. Ale nie tylko.
Według niektórych zaraza była karą Wszechmocnego za to, że rządzący zbytnio tolerowali Żydów i niewiernych, a to wywołało nasilenie prześladowań mniejszości. Choć często był to tylko pretekst, by przywłaszczyć sobie majątek skazańców.
Ojciec Egidio nie wierzył w te przesądy, a jako miejscowy inkwizytor czuł się w obowiązku chronić miasto przed wszystkim, co mogło oddalić lud od łaski Bożej. Był przekonany, że aby pokonać tę zarazę, potrzebny jest jakiś akt wiary, i przykładał się do tego, by zaostrzyć kary wobec każdego, kogo uznano za winnego herezji lub czarów. Nieprawowierność należało zdławić u podstaw, a najlepszym sposobem, by to zrobić, było wytaczanie jednego procesu za drugim. Egzekucje były na porządku dziennym i nie miały się zakończyć dopóty, dopóki nie zostanie odbudowana wiara ludu w Boga i względem ludzi Kościoła.
Ojciec Egidio otrząsnął się z rozmyślań i włożył na biały habit czarny płaszcz: charakterystyczny ubiór Zakonu Braci Kaznodziejów. Jego wzrok, jeszcze przytępiony sennością, błądził przez kilka chwil po wnętrzu celi. Umeblowana była skromnie, jak nakazywała reguła nadana przez Dominika Guzmàna: obok łóżka stała skrzynia, a po przeciwnej stronie niewielkie skryptorium. Ojciec Egidio klęknął przed zawieszonym na ścianie krucyfiksem i cicho odmówił Pater noster.
Potem wyszedł z pomieszczenia i przemierzył długi korytarz, wzdłuż którego znajdowały się cele; szybkim krokiem zbliżał się do przedniej części bazyliki, w której liturgia zazwyczaj była otwarta dla wszystkich, jednak w czasie jutrzni mogli tam być tylko zakonnicy. Dołączył do współbraci, żeby odmówić poranne modlitwy przy Arce Świętego Dominika, wystawnym grobowcu założyciela zakonu.
Na zakończenie modlitw zbliżył się do niego stary przeor, ojciec Baldassare Fey.
– Co was trapi, ojcze Egidio?
Ojciec Egidio zmarszczył czoło, zaskoczony taką troską.
– Dlaczego o to pytacie?
– Znam was, odkąd byliście bogobojnym oblatem – odparł ojciec Baldassare. – Nie zapominajcie, że to ja wstawiłem się u biskupa, by nadał wam godność inkwizytora. Zawsze ożywiała was gorąca wiara, nie tak częsta w dzisiejszych czasach. A jednak, od jakiegoś czasu mam wrażenie, że coś was bardzo niepokoi.
Ojciec Egidio rozłożył ręce. To była prawda, stary przyjaciel znał go lepiej niż ktokolwiek inny. Poczuł się bardzo nieswojo, znów ukłuła go boleść towarzysząca mu już od wielu dni. Znał dobrze objawy zarazy i nieopuszczająca go gorączka na pewno do nich należała, podobnie jak wybrzuszenie w kształcie jaja, które pojawiło się w jednej z pachwin. Ale jeszcze nie nadeszła chwila, by należało wyjawić współbratu prawdę o chorobie. Teraz jedna pilna sprawa domagała się jego uwagi. A słowo reietti znów wybrzmiało mu w głowie jak groźba.
– Jedynym, co mnie niepokoi, jest zbawienie tego ludu – postanowił odpowiedzieć.
Chytry uśmieszek pojawił się pod gęstą białą brodą ojca Baldassare.
– Czasem zastanawiam się, czy tutaj jeszcze coś da się zbawić – przyznał gorzko. – Wśród ludzi zaczynają dominować rozpacz i nędza. Wiara w Boga wystawiona jest na ciężką próbę, a wraz z nią nasz własny autorytet.
– Dlatego potrzebujemy zdecydowanych działań, by zdusić u podstaw obecność Złego – zakończył ojciec Egidio, po czym pożegnał się skinieniem głowy, na które tamten odpowiedział lekkim ukłonem.
Kiedy ojciec Egidio wyszedł z bazyliki, jego twarz smagnął powiew gorącego, nabrzmiałego wilgocią powietrza. Pogoda w ostatnich dniach nie pozwalała spodziewać się szybkiego nadejścia jesieni. Rozpalony wiatr przychodzący od wybrzeża wypełniał ulice miasta zapachem soli, który mieszał się z ostrym, mdlącym odorem ulicznego błota, bezustannie przenoszonego przez kołach przejeżdżających wozów.
Ojciec Egidio przeskoczył nad żebrakiem, drzemiącym na bruku przed bazyliką. Szedł dalej, rzucając szybkie spojrzenie na człowieka w postrzępionym ubraniu, który ciągnął poza miasto wózek pełen ciał zmarłych na dżumę: tam wyznaczono dla nich zbiorowy grób.
Procesja biczowników szła ulicą, modląc się głośno. Byli bosi, w białych płaszczach ozdobionych czerwonymi krzyżami, z kapturami spuszczonymi na twarze i biczami w dłoniach.
Zbliżyła się do nich kobieta o twarzy wykrzywionej szaleństwem, trzymająca zwłoki dziecka w powijakach. Gdy przechodzili koło niej, padła na kolana, prosząc o błogosławieństwo.
Patrząc na tę scenę, ojciec Egidio nie potrafił powstrzymać grymasu obrzydzenia. Sprzeciwiał się stanowczo fanatyzmowi biczowników, ale jego wysiłki okazały się daremne w obliczu potężnego wsparcia politycznego, jakim cieszyło się bractwo. Biczownicy uważali się za świętych i z pogardą odmawiali podporządkowania się hierarchii kościelnej. Byli bezwzględnymi antysemitami i choć papież potępił prześladowanie Żydów, oni nie wahali się gładzić całych rodzin hebrajskiego pochodzenia. Uważali ich za reietti.
Ojciec Egidio dotarł na główny plac w mieście, gdzie kolorowy, hałaśliwy tłum tłoczył się przed pałacem podesty, czekając na egzekucję kilku skazańców.
Trzy dni wcześniej pewien chłop, niejaki Mattia z Parmy, odkrył w trakcie orki potwornie okaleczone szczątki. Znajdowały się w drewnianych skrzyniach, w nienaturalnych, absolutnie obcych chrześcijańskim zwyczajom pozycjach. Kilka szkieletów było w skłonie, przy czym tors albo ramiona były przybite do skrzyń gwoździami; innym połamano kości nóg i miednicy, a w niektórych przypadkach długie, zardzewiałe gwoździe wbite były w czaszki.
Nikt nie wiedział, do kogo należą te szczątki. Ktoś nazwał te groby cmentarzem reiettich.
Kiedy powiadomiono władze, te szybko wtrąciły do więzienia chłopa i jego dzieci; natychmiast oskarżono ich o czary. Proces rozpoczęty szybko przez ojca Egidia, prowadzony był w wielkim pośpiechu: kara śmierci była nieunikniona. Po tym, jak na torturach uzyskano od chłopa i jego dzieci pełne przyznanie się do winy, wyrok stał się już koniecznością. Według inkwizytora szczątki reiettich nie powinny były nigdy ujrzeć światła dziennego. Był to oczywisty znak, że diabeł rzucił klątwę na miasto. Następnie nakazano, by szkielety pochowano znów w tym samym miejscu, w którym je odnaleziono, i wydano bezwzględny zakaz wstępu na to pole.
Ojciec Egidio przepychał się przez tłum, aby dotrzeć do podwyższenia zarezerwowanego dla dygnitarzy, chronionego przed tłumem przez oddział miejskich pachołków. Kiedy przechodził, obecni lekko mu się kłaniali, a on odpowiadał im skinieniem głowy. W tym momencie bicie dzwonu na najwyższej wieży w mieście ogłosiło rozpoczęcie egzekucji.
Kiedy kat otworzył wielkie okna pałacu, w tłumie wybuchły krzyki i podburzania.
Jako pierwsze wyrzucono przez okno z porządnymi pętlami na szyjach dwoje dzieci chłopa: małego Pietra, dziewięciolatka, i małą Matilde, siedmiolatkę. Rok wcześniej dżuma zabrała im matkę – może to i lepiej, bo teraz nie musiała patrzeć na kaźń swoich ukochanych dzieci. Kiedy ich ciała dyndały pod oknami pałacu, tłum, coraz bardziej rozszalały, wyrażał swój entuzjazm w plugawych okrzykach.
Mattia z Parmy był tak krągły i krzepki, że gdy kat obwiązał mu już sznur wokół szyi, musiał się nieco natrudzić, by podnieść go na parapet okna. Potem zdecydowanym pchnięciem zrzucił Mattię w dół.
W mgnieniu oka sznur, na którym zwisał, napiął się do ostateczności, a szarpnięcie było tak gwałtowne, jakby to niewidzialny topór zadał śmiertelny cios. Głowa chłopa została odcięta.
Ciało Mattii z Parmy roztrzaskało się o ziemię, a jego głowa potoczyła się pomiędzy tłoczących się na placu ludzi. Widząc to, wielu obecnych odwróciło wzrok, pośpiesznie czyniąc znak krzyża.
Ojciec Egidio dalej patrzył na ciało skazańca, wstrząsane serią ostrych spazmów. Skierował wzrok na krew wypływającą z ciała i rozlewającą się coraz szerzej po bruku, niczym jakiś mroczny cień.
Ogarnął go niewyjaśniony niepokój, a słowo reietti wbijało się między jego myśli jak długi gwóźdź.
A we krwi skazańca dostrzegł tę samą czerwień, jaką tego poranka przed jego oczami roztaczał brzask.
3
PIĘĆ DNI PRZED PRZEBUDZENIEM
„Przez pomyłkę dziewczyn parę...”, powtarzała sobie w myślach Aurora Scalviati, jadąc drogą prowincjalną numer czterdzieści trzy. Miała wrażenie, że jej samochód jest zawieszony w jakimś miejscu poza czasem, którego reflektory nie są w stanie oświetlić. Pola wokół były niewidoczne, schowane we mgle i mroku nocy, który był ostatecznym celem niekończącej się, jak się zdawało, podróży. Nawigacja mówiła, że jeszcze pół godziny dzieli ją od celu: Sparvary, miasta w Emilii, gdzie miała zacząć służbę w miejscowej jednostce policji.
„Ci z Emilii to naprawdę ekspansywni ludzie”, powtarzali jej koledzy z wydziału kryminalnego w Turynie, gdy dowiedzieli się, że po osiemnastu miesiącach oczekiwania właśnie tam ją skierowano.
Emilia jest jak jedno wielkie miasto: jej dzielnicami są miasteczka rozrzucone po równinie, kroczące wzdłuż Padu od podnóży Apeninów w kierunku Adriatyku.
„Tam się nigdy nic nie dzieje, potrzebujesz czegoś takiego, żeby wrócić do siebie”, powiedział jej wicekwestor, informując ją o przeniesieniu. Te słowa prawdopodobnie miały dodać jej odwagi, ale odniosły zupełnie odwrotny skutek.
Aurora nerwowo odsunęła z czoła kosmyk włosów, zakładając go za ucho. Palce delikatnie musnęły bliznę na skroni. Szybko cofnęła rękę.
Słowa ze starej piosenki wbiły się jej do głowy; znów zaczęła nucić Teachers Leonarda Cohena.
Some girls wander by mistake into the mess that scalpels make. Are you the teacher of my heart?[4]
Odruchowo chwyciła komórkę i wybrała numer Flavia. Przez chwilę wpatrywała się w ekran, nim rozpoczęła wybieranie numeru. Potem odłożyła telefon i ponownie wlepiła wzrok w przednią szybę. Zgodnie z nawigacją zjechała w krętą drogę biegnącą przy brzegu rzeki. Przejechała przez mały most z zardzewiałą balustradą i znalazła się na drodze pełnej dziur, wzdłuż której rosły drzewa przypominające szkielety.
Jej uwagę przykuły niebieskie światła migające w oddali. Widoczność była tak słaba, że zdawało się, że radiowozy i karetki są zawieszone w nicości.
Kiedy Aurora znów spojrzała przed siebie, omal nie podskoczyła. Zobaczyła wyłaniającą się z mgły sylwetkę mężczyzny stojącego z boku drogi i musiała gwałtownie zahamować, żeby go nie potrącić. Opony przesunęły się po śliskim asfalcie, samochód Aurory zatrzymał się obok oznakowanego samochodu karabinierów, który z migającym sygnałem był zaparkowany w poprzek drogi. Droga była zamknięta.
Mężczyzna w mundurze zbliżył się do okna i gestem kazał Aurorze opuścić szybę.
– Nie widziała pani sygnału świetlnego? – zapytał.
– Proszę wybaczyć – odparła Aurora – ale przy tej mgle...
Karabinier nie pozwolił jej skończyć zdania.
– Kawałek dalej droga jest zablokowana – rzekł. – Nie można jechać dalej.
Aurora wybałuszyła oczy.
– C-co? – bąknęła. – Ale ja muszę się dostać do Sparvary, jestem już spóźniona.
– No, to jest pani prawie na miejscu. Miasto zaczyna się za jakieś dwa kilometry. Ale tędy pani nie przepuszczę.
– Był jakiś wypadek?
Karabinier odwrócił wzrok.
– Więcej nie mogę pani powiedzieć.
– Jestem funkcjonariuszem policji kryminalnej – wyjaśniła Aurora, grzebiąc w torebce leżącej na siedzeniu pasażera. Wyciągnęła odznakę i zadrukowaną kartkę. – Podkomisarz Scalviati, na służbie w komisariacie Sparvara.
Karabinier rzucił okiem na dokument.
– Tu jest napisane, że służbę zaczyna pani jutro.
– Wiem, ale...
– Niech mi pani wierzy – powiedział karabinier spokojnym głosem. – Będzie dużo lepiej, jeśli wróci pani na stary Książęcy Dukt.
– Dużo lepiej dla kogo?
– Dla pani. To naprawdę nie jest ładny widok.
– Czy mogę się chociaż dowiedzieć, co tam się stało?
– Nie wolno mi o tym mówić – stwierdził karabinier. – To polecenie prokuratora.
– Jest tutaj prokurator? Miało miejsce morderstwo?
Karabinier wzruszył ramionami.
– No trudno! – wypaliła Aurora. – Jutro rano na pewno opowiedzą mi o tym koledzy.
– Właśnie, niech pani o tym jutro porozmawia z kolegami. Ja nie mogę odpowiedzieć na pani pytania. Jestem pewien, że to pani zrozumie.
– No dobra – westchnęła Aurora, uśmiechając się zdawkowo. Potem wrzuciła wsteczny, żeby zawrócić na drodze.
Oddalając się, cały czas patrzyła na znikającego w lusterku karabiniera, który powoli ginął we mgle. Zgasiła światła i zatrzymała samochód przy drodze dojazdowej do stojącego samotnie domu. Wyszła z samochodu i zamknęła ostrożnie drzwi, żeby nie narobić hałasu.
– Jasne, Książęcy Dukt – mamrotała do siebie, mijając zarośla rosnące przy drodze.
Aurora szła dalej szybkim krokiem przez zarośnięty pas zieleni dzielący ją od świateł. Jej glany momentalnie oblepiły się błotem. Przeskoczyła przez rów i szła, dopóki nie zbliżyła się do placyku, na którym stały zaparkowane radiowozy, jakiś niebieski samochód, wóz strażacki i karetka pogotowia. Dziewczyna była zbita z tropu. Co tu się mogło stać, że zmobilizowano tak wielkie siły?
Jednego była już pewna: doszło do morderstwa. W jednej chwili zapomniała, że znajduje się setki kilometrów od domu i swoich dawnych kolegów, że jest wyczerpana i że jedyną rozsądną rzeczą, jaką może zrobić, jest pójść do hotelu i odpocząć.
Ponieważ właśnie to sprawiło, że mimo wszystko została w policji. Było tylko jedno miejsce na świecie, od którego nigdy nie potrafiła trzymać się z daleka. Miejsce zbrodni.
Przypisy