Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W IX wieku Polski nie ma jeszcze na mapach Europy, a nad ziemią wielkopolską ‒ jej kolebką ‒ szumią lasy oraz rozpościerają się łąki poprzetykane wstęgami rzek i plamami jezior. W Gieczu, jednej z osad plemienia Polan, głowa rodu Chościsko aspiruje do roli wodza opolnego i dowodzi wojskami polańskimi podczas wypraw wojennych. Jego najmłodszy, zrodzony z nałożnicy syn Popiel, człowiek zły i podstępny, pragnie władzy i zemsty na ojcu oraz przyrodnich braciach. Dopina swego. Bracia z niezasłużonym piętnem morderców muszą uchodzić na wygnanie. Po tragedii nieopodal opuszczonej rodowej siedziby dorasta w zastępczej rodzinie nieświadom swego pochodzenia Siemowit, wnuk Chościska. Zdolny młodzieniec imponuje przywódczą charyzmą, męstwem i sprawnością w wojennym rzemiośle. Wkrótce rzuci wyzwanie Popielowi...
***
Robert F. Barkowski, znawca dziejów średniowiecza, zwłaszcza Słowian, rozpoczyna nowy cykl powieści historycznych poświęconych władcom z dynastii Piastów. Bohaterem tomu I jest wspomniany Siemowit, pradziadek księcia Mieszka I, pierwszego historycznego władcy Polski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 412
Mroźny wicher miotał świszczącą zamiecią po spowitej ciemnościami lednickiej wyspie, wzniecając śnieżne tumany z dachu książęcego palatium. Ciszę przerwały parskania koni i przytłumione nawoływania. Oddział księcia po żmudnym przebyciu oblodzonego mostu dotarł na wyspę. Odesławszy drużynników na nocleg, Bolesław podążył samotnie w kierunku niewielkiej, przylegającej do siedziby po północnej stronie przybudówki, w której okienku tliło się skromne światełko.
Przygarbiony nad wysoką ławą Guidolfo szperał z narastającym zniecierpliwieniem w rozłożonych stosach dokumentów. Podnosił pożółkłe, niemal zbrązowiałe stronice pergaminów, niektóre z nadpalonymi rogami, inne jedynie w strzępach zachowane. Wymieszane ze świeżo naniesionymi na nowe pergaminy notatkami i odpisami oryginałów. Gdzie jest zapiska o Mieszku, za którą przed laty opatowi klasztoru w Fuldzie trzy srebrne denary zapłacił? Podszedł do drugiej ławy, może w roztargnieniu złożył ją na stercie pism z okresu początków panowania Mieszkowego syna?
Ze skupienia wyrwały go dobiegające z zewnątrz odgłosy.
Płomienie licznych świec oświetlających komnatę skłoniły się płynnym ruchem w jednym kierunku, przygięte powiewem wpuszczonym przez otwarte drzwi. Przystanąwszy na progu, Bolesław taksował surowym spojrzeniem wnętrze pomieszczenia. Zatrzymawszy wzrok na mnichu, orzekł, nie skrywając żartobliwej uszczypliwości:
– Coś się skulił niczym zestrachały jeż pomiędzy zeschłymi liśćmi? Władcy się boisz?
– Książę, wy zawsze nachodzicie niespodziewanie, kiedy ja zmysły na uporządkowaniu ważnych szczegółów tracę…
– Od lat już te zmysły tracisz, moją cierpliwość i skarbiec nadwyrężając. – Bolesław przysiadł na jednym z dwóch krzeseł przy stole zastawionym przyrządami do pisania, z rozłożonymi tu i ówdzie zapisanymi stronicami. Lewą stronę blatu okupował rząd kilku stert ułożonych jeden na drugim pergaminów.
Guidolfo pokornie zajął miejsce obok, na drugim krześle.
– Nie chmurz się, Gudo – rzekł pocieszająco Bolesław, poklepując go po ramieniu. Tak mu longobardzkie imię na swojski język spolszczyli. – Wiesz, że wysoce sobie talent twój i trudy cenię i wiele nadziei w gotowym dziele pokładam.
– Wiem, książę. – Mnich odsapnął. – Księgi są już prawie napisane. Nanoszę teraz poprawki i uzupełnienia, zanim całość składać pocznę. Czekam jeszcze na parę dokumentów.
– A te sterty? – Bolesław wskazał ruchem głowy.
– Pierwszy tom niejako, dopiero pierwowzór, kartki jeszcze luzem poukładane na kupki rozdziałów, uzupełnień wymagają. – Mnich podał władcy pierwszą stronicę.
Bolesław rzucił okiem na tytuł.
– Przodkowie?
– Mhm.
– Niezbyt królewski tytuł. Skromny, suchawością trąca.
– Za skromnością największa potęga się skrywa, jedynie nicość w pyszałkowatość obleczona.
– O ile pamiętam, przedtem było Kronika Piastów, później zmieniłeś na Ród piastowski.
– Brzmienie tytułu długo w mym zamyśle dojrzewało.
Władca, nie skomentowawszy uwagi mnicha, sam sięgnął po dwie następne stronice z pierwszego stosu, zagłębił się w lekturę. Po dłuższej chwili wziął jeszcze trzy kolejne. Guidolfo obserwował go z napięciem. Niemal dwadzieścia ostatnich lat poświęcił na pisanie dzieła. Kilka opasłych tomów. Tak mu kiedyś zlecił Bolesław. Władca Polaków nieustannie środków, zachęty i wszelkiej pomocy nie szczędził, ponieważ wielce mu na spisaniu dziejów własnej dynastii zależało, zanim umrze. Guidolfo zawdzięczał mu życie.
Przed wielu laty, niemal od początku wojen Bolesława z niemieckim Henrykiem, polski władca paktował z Arduinem z Ivrei, ostatnim longobardzkim królem Włoch. Arduin z woli lokalnego możnowładztwa przyjął żelazną koronę Longobardów po śmierci cesarza Ottona III w 1002 roku. Krótko po tym Henryk, nowy niemiecki król, usiłował zagarnąć włoski tron dla siebie. Rozpętały się wojny, siłą rzeczy Bolesław i Arduin znaleźli się w sojuszniczym, antyhenrykowskim obozie. Arduin wszelkimi środkami zbroił i powiększał armię, między innymi wywłaszczał z majątków longobardzkich biskupów i opatów, którzy w zemście opowiedzieli się po stronie Henryka. Jedynie niektórzy włoscy duchowni wysokiej rangi, między innymi Guidolfo, wówczas zastępca opata klasztoru Fruttuaria w Piemoncie, poparli dążenia Arduina. Guidolfo wykradł przebogaty skarbiec biskupa z Vercelli, zamierzając przekazać go Arduinowi. Nieszczęsnym splotem wypadków podczas ucieczki w kościele wybuchł pożar, a następnie przeniósł się na sąsiednie zabudowania, pochłaniając w płomieniach biskupa. Za kradzież majątku i usmażenie zwierzchnika diecezji spadła na Guidolfo nie tylko kościelna klątwa, ale i wyrok śmierci nań wydano. Na tajnym spotkaniu Arduin wyprosił u Bolesława objęcie Guidolfo opieką. Tym sposobem mnich znalazł się w Polsce. A że otaczał go już wtedy nimb zawołanego pisarza i uczonego w księgach, Bolesław zlecił mu zadanie napisania historii własnego rodu.
Gdzież to kronikarz od tego czasu nie podróżował! Po wszystkich sąsiednich krajach w zbieraniu wieści, zapisków, opowieści i legend jeździł. Bolesław przydał mu na stałe trzech tłumaczy, sowicie ich opłacając. Jednego od mowy na Rusi i ichniego pisma pełnego obcych znaków, jednego od mowy ludów skandynawskich i jednego od rodzimej, polskiej mowy oraz jej narzeczy. Guidolfo bardzo szybko nauczył się polskiego, skutkiem czego jeden tłumacz odpadł. Jedynie dla nieco odmiennych języków Połabia i Pomorza, a także mowy Czechów dobierał sobie każdorazowo biegłego pomocnika. Najwięcej podstawowych wiadomości dostarczyły mu opowiadania i relacje ludzi najstarszych. Starzyków, którzy w pamięci zachowali opowieści ich przodków. A i sam Bolesław wiele przekazów w rodzie pielęgnowanych ustnie mu dostarczył.
– Nudne to jakoś na samym początku. – Bolesław odsunął stronice. – Pełno nazw, imion, plemion… Chciałem byś przelał na pergaminy więcej emocji, napięcia…
– Ale…
– Na przykład – Bolesław nie dawał mu dojść do głosu – jeżeli miecz zostanie wzniesiony do góry, to niech w brzeszczocie odbiją się krwawym lśnieniem słoneczne promienie, niech odgłos roztrzaskiwanych tarcz do wyobraźni przemówi…
– Na dalszych stronicach pełno tego, książę. – Guidolfo odważył się na zdecydowane przerwanie władcy. – Zajrzeliście dopiero w pierwsze strony, a tam musi być zawarte nakreślenie początków. Dla jednego nużące, dla innego ciekawe.
– Pierwsza księga. – Bolesław jeszcze raz podniósł drugą stronę. – O… o, tutaj, o Siemowicie?
– Oraz jego ojcu i wujach.
– A powiedz ty mi, Gudo, jakich przydomków mi przydałeś w części ostatniej, o moim ojcu traktującej, gdzie moje dzieciństwo wspomniane? – Bolesław uśmiechnął się lekko. – Bo aż trzy takowe już się ukuły: Chrobry, Wielki i Wspaniały.
– Żadnych. Za waszych chłopięcych czasów nie było takowych. Gdybym opisał wasze czyny wieku dorosłego, to najchętniej przydałbym Królewski. Ale niestety zleciliście komu innemu spisywanie najnowszych dziejów.
– Nie marudź, postaraj się o zakończenie twojej pracy, na innych się nie oglądając.
– Teraz, gdy Henryk przed tygodniem zmarł, wszyscy są pewni, książę, że papież rychło poświęci wam upragnioną koronę – zmienił gładko temat Guidolfo.
Bolesław powstał.
– Ukończ dzieło, Gudo. Ja swoje na pewno do końca doprowadzę. Nie zemrę, dopóki Polski królestwem nie ustanowię i synowi korony nie przekażę.
Spowita słonecznym blaskiem góra niecodziennie gościła tylu przybyszy. U jej podnóża mrowie tłumu zeszłego z wszystkich opolnych osad, nawet z najmniejszych siół zagubionych w leśnych kniejach, które bezpośrednio władzy księcia Popłada podlegały. W tym opola największe: Moraczewo, Giecz, Lednica, Tum, Bnin, Grzybowo, Ląd, Mogilno. Na przodzie głowy najważniejszych rodów, szlachetnością i zamożnością nad innymi górujących. Z samej Mietlicy – książęcej siedziby, co jako jedyna spośród wszystkich opoli grodem obronnym się szczyciła – aż dziewięć najznaczniejszych rodzin. Na lewo, po drugiej stronie wąskiego strumyka spływającego z pobocza góry, zebrały się delegacje niezależnych od Popłada obszarów. Udzielni władcy grodów za Wartą w kierunku Obry na zachodzie, między Prosną a Odrą na południu, między Wełną a Notecią na północy: z Kalisza, Międzyrzecza, Bonikowa, Pszczewa, Żnina, Łękna, Bruszczewa i pozostałych. Nawet z ziem odleglejszych przybyło kilku ciekawskich panujących, jak książę z Włocławka czy wojowniczy pomorski władyka nadnoteckich ziem z silnie obwarowanego Ujścia.
Święta góra w Gnieźnie prastarą moc bogów wokół roztacza. Moc potężną, promieniującą daleko, dochodzącą do granic innych boskich siedlisk, jak te w Bonikowie czy Kaliszu. A nawet sięgającą miejsc odległych, jedynie z opowiadań jeńców i kupców znanych, jak święta źródlana głębia w pomorskim Białogardzie, górzysta Sobótka na Śląsku, leśna ostoja w Radogoszczy na Połabiu, matka wszystkich lasów, czy oblewana morskimi falami Arkona na wielkiej wyspie. Nie dziwi zatem mnogość przybyłych na ceremonię.
Niezwyczajną ceremonię. To nie rytualne święto, jakich w roku kilka uroczyście obchodzono, na które jedynie polański lud ściągał. Tu się rozchodziło o rozstrzygnięcia doniosłe dla plemiennej przyszłości, co również uwagę sąsiadów przyciągnęło. Popład, władca Polan z goplańskiej dynastii, oprócz córki Połanii nie dorobił się męskiego następcy. Los odebrał mu nadzieję na dalsze potomstwo. Przed sześcioma laty na polowaniu rozwścieczony odyniec rozszarpał mu przyrodzenie. Przed dwoma laty starszy brat Popłada, Poprud, dzierżący godność naczelnego wodza wojsk plemienia i ostatnia nadzieja na utrzymanie tronu w goplańskiej linii, dostał się do niewoli podczas sromotnie przegranej wyprawy wojennej przeciwko pruskim plemionom. Do klęski Popruda przyczyniła się w dużej części zdrada władców plemion mazowieckich osiadłych za Wisłą, przez których ziemie przechodziła armia polańska. Kapłani Prusów odesłali Popładowi zbroję i oręż Popruda, ogłaszając, że zamęczyli go na śmierć w świętym gaju, gdzieś na dalekich ziemiach groźnej Północy. Z całego rodu ostał się sam Popład.
Bo u Polan jest tak, że władza nad plemieniem w trzech godnościach się objawia. Książę to majestat najwyższy, łączący w sobie boski i ziemski byt. Panuje nad wszystkimi, do niego należy cała zasiedziała przez plemię ziemia, cały lud i ich dobytek. Jest nienaruszalny ani on, ani żaden członek dynastii. Nikt i nigdy, żaden członek plemienia, nie podniesie ręki na władcę i jego ród. Co też nigdy się nie zdarzyło, niezależnie od mordów wewnątrz dynastycznego rodu. Z racji tej uświęconej nietykalności władca nie może ponosić odpowiedzialności za nieszczęścia spadające na plemię. Od tego ma dwóch przedstawicieli – najwyższego rangą kapłana Gniezna, pośredniczącego między wolą bogów a losem plemienia, oraz naczelnego wodza polańskich sił, odpowiedzialnego za wyprawy wojenne i obronę plemiennego terytorium. Z tej racji kapłani Gniezna ostrzegali Popłada przed karą bogów, gdy złamał uświęcony podział, obarczając Popruda dowodzeniem wyprawy na Prusów. Zarzucili mu, że z jego winy plemię straciło w jednej osobie następcę tronu i naczelnego wodza. Autorytet księcia został mocno naruszony.
Tego dnia nastąpił ten szczególny moment, dwa doniosłe wydarzenia.
Najpierw wybór wodza plemiennego.
Po tym narada Popłada z naczelnym kapłanem Morochem w kwestii zamążpójścia Połanii, poprzedzona wyrocznią. Dla zachowania ciągłości dynastii. Syn zrodzony z tego związku miałby odziedziczyć tron w Mietlicy. Zrozumiałym zatem staje się zainteresowanie władców sąsiadujących z plemieniem Polan. Dlatego ściągnęli do Gniezna pod świętą górę. Może na któregoś z nich padnie wybór Popłada i otrzyma jego córkę za żonę?
Chętnych, aby dowodzić plemiennym wojskiem, nie brakowało. W każdym większym opolu wybierano własnych wodzów. Nie na stałe, jedynie dla jednorazowego prowadzenia wypraw rozbójniczych lub przewodzenia obroną na wypadek najazdu. Gdy wódz naczelny plemienia zwoływał wszystkie siły zbrojne, dowodzili wtedy opolnymi kontyngentami. Okoliczności okazyjne. Stąd wodzowie zmieniali się często, wybierani decyzją kręgu starszyzny opola. Jedni wodzowali tylko raz w życiu, innym udawało się to kilkakrotnie. W zależności od poparcia rady starszych, która pieczołowicie czuwała nad tym, aby wojowniczy współmieszkaniec nie obrósł zbytnią popularnością i wpływami.
Po zaciekłych naradach i dyskusjach całego plemienia do objęcia godności wodzowskiej wystawiono na wiecu czterech kandydatów: z Mietlicy, Bnina, Grzybowa i Giecza. Wszyscy czterej wieloma wojennymi czynami dotąd wsławieni. O wyborze miała zadecydować wyrocznia boskiego Słońca przeprowadzona przez Morocha przy pomocy ceremonialnej wróżby.
I dlatego kapłan, obserwując ze szczytu góry zebrany lud, wił się w udrękach. Jak zapobiec wyborowi równego mu wiekiem Chościska z Giecza, którego dogłębnie nienawidził? Jak zapobiec temu, by ten zwykły kmieć tak ważnej godności dostąpił? Ten, ten… prostak bez powiązań i rodowej przeszłości, hodowca koni bez znacznego majątku, co jedynie czynami bojowymi serca ludu zdobywał, zaś kapłanom w Gnieźnie należne części z wypraw wojennych wstrzymywał. Zmanipulować wróżby nie sposób, zbyt blisko stoją obserwujący z uwagą Popład, żerca, trzech pomniejszych rangą kapłanów i dowódca zastępu Długich Szczytów1. Moroch zacisnął kurczowo palce na obrębie kamiennej ławy służącej za ofiarny stół, nie zważając na ból pobielałych kłykci. Jak oszukać lud, nie wpędzając tym samym w gniew boga najwyższego, w słonecznym wcieleniu zawisłego na bezchmurnym niebie? Na szczęście do najwyższego kapłana należy interpretacja wróżby, a ta nierzadko jest niewyraźna, dwuznaczna.
Moroch obszedł kamienną ławę i podążył w kierunku zejścia z góry. Zdecydował się na trzykrotną wróżbę kury. Ptak ów, wszakże słońcu poświęcony, niech zadecyduje o wyborze wodza przez okazanie boskiej woli.
Kandydatów posadzono na pieńkach ustawionych wachlarzowo na obrębie wiecowego placu u podnóża góry. Każdy w odległości trzydziestu kroków od następnego. Pośrodku placu przysiadł Moroch. Żerca przyniósł mu trzy kury w koszu i przystanął obok. Przebieg wróżby był bardzo prosty. Trzymanemu w uścisku ptakowi kapłan odcinał jednym cięciem noża łeb i puszczał natychmiast w kierunku kandydatów. Dokąd pobiegnie kura po odcięciu łba? Przed siebie, kilkanaście panicznych stąpnięć wiotczejącymi łapkami zanim tryskające posoką bezgłowe ptaszysko ugrzęźnie nieruchomo w ubitym piachu.
Pierwsza bezgłowa kura pobiegła zaledwie pięć stąpnięć, wyraźnie w kierunku Chościska. Zebranym wokół placu tłumem targnęły pomruki i szeptania. Druga kura wykazała więcej żywotności. Po trzech stąpnięciach do przodu, w kierunku kandydata z Grzybowa, zakręciła zygzakiem w prawo i ugrzęzła nieruchomo z wyprężonymi w górę nóżkami dokładnie pośrodku między nim a Chościskiem. Tym razem z tłumu, gdzie zebrali się gieczanie, doleciały okrzyki:
– Chościsko! Chościsko!
Kandydat z Giecza, klepnąwszy się po udzie, zakrzyknął głośno:
– Ha!
Podenerwowany Moroch wyjął trzecią kurę z kosza. Ścisnął ją lewą dłonią, aż nieszczęsnej ślepia z orbit wyszły, kierując tułów ptaszyska nieznacznie na lewo. Odciął łeb i puścił. Korpus kury przebiegł mu między nogami do tyłu, zawrócił i pobiegł prosto w kierunku Chościska. Niemal dwanaście stąpnięć, zanim ciało zamarło w bezruchu, wprawdzie między kandydatem z Mietlicy i Chościskiem, ale bardziej w pobliżu tego drugiego.
Tłum szalał i wiwatował na cześć gieczańskiego wojownika. Nawet przybysze z pozostałych polańskich grodów.
– Nic z tego – orzekł Moroch, wzniósłszy ręce do góry. Zwrócił się do stojącego nieopodal za jego plecami Popłada. – Nic z tego! – powtórzył donośnie.
Wrzawa opadła.
– Dlaczego? – spytał Popład, nie kryjąc poirytowania. – Wróżba przemówiła znacząco.
– Najwyższe bóstwo w słonecznej postaci nie dało wyraźnego znaku – sprzeciwił się kapłan. – Wyrocznia musi być jednoznaczna.
A zatem kolejna wróżba. Druga i ostatnia, takie jest prawo. Moroch trząsł się wewnętrznie z wściekłości.
– Tyś jeszcze młody, Moroch – naigrywał się Popład, gdy opuściwszy plac wiecowy, wspólnie podążali drewnianymi schodami na szczyt góry. – Dziwnym, żeś zdołał wszystkich w Gnieźnie w cień usunąć. Może doświadczenia ci brakuje w kontaktach z bogami?
Moroch przemilczał zaczepki władcy. Sam najlepiej wiedział, jakimi metodami wybił się ponad pozostałych kapłanów, wiekiem i wiedzą go przewyższających. Jak to się stało, że przed rokiem, w wieku zaledwie trzydziestu lat, obrano go najwyższym rangą kapłanem Gniezna.
Na szczycie zebrali się wokół kamiennej ławy – książę, kapłan z pomocnikami i żercą oraz kandydaci na wodza.
– Na jaką wróżbę zdamy się teraz? – zapytał żerca.
– Pęd do krwi. – Moroch, schyliwszy głowę owianą długimi włosami, przybrał uroczysty ton. – Niech wspólnota mrówczego ludu okaże wolę bogów, która krew najszlachetniejsza.
Wybrał z premedytacją. Setki mrówek wypuszczone z glinianego dzbana, zwabione zapachem miodu i krwi, pobiegną po kamiennej ławie w stronę czterech kulistych kołtunów rozstawionych na obrębie. Cztery kłęby włosów odciętych każdemu kandydatowi, umoczone w miodzie i krwi z nadciętych nadgarstków. On, Moroch, zadecyduje, do której kuli podążyła największa ilość mrówek. A przy takiej liczbie – kto je dokładnie zliczy?
Kapłan potrząsnął dzbanem, uderzył wylotem o kamienny stół niczym kubłem do gry kośćmi i podniósł naczynie, przybierając uroczystą minę. Stało się jednak niemożliwe. Niemal wszystkie mrówki pobiegły, jakby zmówione, w kierunku pukla włosów Chościska. Bogowie przemówili. Moroch wpatrywał się z nienawiścią w roześmianego gieczanina.
Tym sposobem Chościsko dostąpił godności naczelnego wodza wojsk polańskich.
Natomiast drugie rozstrzygnięcie, wybór potencjalnego kandydata na małżonka Połanii, okazało się całkowitym fiaskiem.
Wprzódy musiano spełnić wróżbę, czy aby chwila ku szukaniu męża dla Połanii boskim zezwoleniem zaakceptowana. Wróżba zawiodła pomyślne oczekiwanie na samym początku. Wbito w ziemię dwa oszczepy skrzyżowane grotami. Święty ogier, sprowadzony ze stajni u podnóża góry, miał przejść przez oszczepy. Wróżba wtedy jest pomyślna, kiedy koń nie trąci przednimi kopytami żadnego oszczepu. Ale nieszczęście zapowiedziało się na samym początku. Trzymający zwierzę za uzdę Moroch pobudził je do chodu. Wierzchowiec podniósł jako pierwsze przednie lewe kopyto. Już to samo oznaczało niełaskę bogów. Następnie ogier ruszył do przodu i rozkopał skrzyżowane oszczepy.
Pomysł na wybór małżonka dla Połanii, przynajmniej na ten czas, upadł bezdyskusyjnie. Obcy władcy opuścili Gniezno mocno rozeźleni.
* * *
Na początku Chościska rozpierała energia do działania. Zapał został niebawem ostudzony, jakiekolwiek marzenia i pomysły szybko wybito mu z głowy. Trzydziestoletniemu Chościskowi nie brakowało doświadczenia wojennego. Wiec opolny Giecza wybierał go już kilkakrotnie na dowodzenie czy to w wyprawach łupieżczych lub obronnych, czy to w pościgach za łowcami niewolników. Dowodzenie za każdym razem jednorazowe, taki był zwyczaj w każdym opolu plemienia. Uczestniczył też w kilku bojach z udziałem sił całego plemienia pod dowództwem swego poprzednika. Znał zatem realia.
Opola nie miały stałych sił zbrojnych. Na wypadek zagrożenia, na przykład podchodzenia obcych wojsk, zwoływano pod broń wszystkich zdolnych do walki mężczyzn, wybierając jednorazowo wodza. Podobnie działo się w przypadku wyprawy poza teren opolny, tyle że taką wyprawę musiał wprzódy zatwierdzić miejscowy wiec. Nie inaczej wyglądało to na szczeblu całego plemienia: nie było stałej siły zbrojnej, poza dwoma oddziałkami – drużyną księcia w Mietlicy i zastępem obrońców świętej góry w Gnieźnie. Ale w odróżnieniu od opoli, plemię jako całość posiadało stałego wodza, na którego właśnie teraz obrano Chościska. Co to oznaczało? Obejmował on dowództwo nad wojskiem plemienia, gdy zachodziła taka potrzeba. Gdy zezwolił na wyprawę wiec plemienny, a potwierdziła decyzję przychylna wyrocznia kapłanów w Gnieźnie.
Na początku wodzowania poprowadził z początkiem wiosny 830 roku wyprawę za Wisłę, bo tak chciał Popład, pałający żądzą zemsty na Mazowszanach za zdradę brata. Wiec plemienny poparł wolę władcy, zaś kapłani z Gniezna ogłosili pomyślną wyrocznię. Władca Włocławka, wynagrodzony odpowiednią zapłatą, zezwolił na przemarsz w kierunku Wisły, nawet tajemnych brodów na rzece użyczając, jakby skrytą radość w tym znajdował, że polańskie wojsko maszeruje na jego zawiślańskich sąsiadów. Po przejściu rzeki Polanie złupili jedną niewielką osadę niechronioną obronnym wałem ani nawet palisadą, po niej drugą. Zdobyczy niemałych nabrali, ludność w niewolę spętali. Chościsko nakazał kroczyć dalej, z biegiem rzeki na wschód.
Zapędzili się hen, aż pod jakąś osadę otoczoną wysokimi wałami. Sam Chościsko nie był pewien, czy gród już mazowiecki czy też jeszcze kujawski. Po mowie nie poznasz, wszędy przecież podobna. Na zdobywanie tak potężnie umocnionej warowni nie byli przygotowani, pomimo że mnogością tarcz przedpole zapełnili. Na cóż sześć setek wojowników, kiedy ani doświadczenia, ani środków na forsowanie wysokich wałów groźną palisadą okolonych? Samymi tarczami, łukami, toporkami i oszczepami nic nie zdziałają. Ledwie kilkunastu wojów mieczem dysponowało.
Rozbili obóz. Trzeba się naradzić, konie na popas wypuścić, ludziom dać wypocząć.
Późnym popołudniem drewniana klapa mostu opadła na fosę, rozwarła się brama i na przedpole wyszła grodowa piechota, trzystu wojowników. Sprawnie sformowali głęboki na pięć szeregów szyk, szczelnie oblepiony tarczami, z wystawionymi do przodu oszczepami. Podkomendni napierali na Chościska, by niezwłocznie uderzyć, mają przecież liczebną przewagę. Zasypią nieprzyjaciela strzałami, zarzucą oszczepami, naprą na tarcze. Z trudem powstrzymał ich przed szaleństwem. Zamiast tego wyszedł do przodu, na znak rokowań z wiązkami leszczyny nad głową. Wynegocjował z dowódcą grodu odstępne od walki i opuszczenie mazowieckiej – jak się okazało – ziemi, otrzymując w zamian dwa wozy wypełnione beczkami soli i siedem koni. W przekonaniu Chościska zawsze to lepsze niż gdyby natracił wielu wojowników w beznadziejnym ataku na nieprzyjacielską formację, na dodatek pod wrogim ostrzałem z korony palisady.
Na tym zakończyła się jego pierwsza wyprawa wojenna w roli wodza plemiennego. Powrócili co prawda ze zdobyczami, ale wewnętrznie dusiła go złość. Gdyby miał lepiej wyszkolone i uzbrojone oddziały, zaprawione w wielu bojach, a nie jednym czy góra kilku, to inaczej poradziłby sobie z mazowieckimi szykami. Jakże on zazdrościł sąsiadom. Nawet z Pomorza, gdzie przecież żadnej organizacji plemiennej oprócz pojedynczych osad i grodów, sunęły na Polan lepiej uzbrojone oddziały. Hełmy żelazne, miecze, tarcze z okutymi obrzeżami. Wojownicy wyłącznie bitwami żyjący. Mazowsze, nie tak ludne jak nasze ziemie, ale lepiej w wojnach zorganizowane. Ba, nawet grody za Wartą, po Obrę, kpią sobie z nas, choć oni przecież nam właściwie braćmi najbliższymi. A co nastąpi, jeżeli Wiślanie nas na dobre zaatakują? Nie zdzierżymy.
Nękany troskami przedstawił swoje pomysły i zapatrywania przed władcą, przed plemienną radą wiecową. Wyśmiano go, wykpiono, zlekceważono.
Jedynie młody kapłan z Gniezna imieniem Rozmysz, w opozycji do najwyższego rangą Morocha, przyznał mu rację. Odciągnąwszy Chościska pewnego razu na ubocze, poza krąg debatujących na wiecu, perorował przyciszonym głosem:
– Jest w plemieniu kilku, co podobnie jak ty myślą, ale wszystko pozostanie po staremu. Bo nam za dobrze, za wygodnie. Jesteśmy jak jeziorna kropla pośrodku nieprzebytej leśnej kniei. Nic z otaczającego świata do nas nie dociera, stąd w pozornej szczęśliwości trwamy. Ale do czasu. Przyjdą kiedyś obce moce, przedrą się przez lasy i zniszczą nas, zniewolą.
– Skąd ty to wiesz? – Chościsko aż przysiadł z wrażenia. – Przecie żeś młodszy ode mnie.
– W dzieciństwie zagony pomorskie, wziąwszy mnie wprzódy z całą wsią do niewoli, sprzedały w nadmorskim porcie frankijskim kupcom…
– Frankijskim?
– Nie przerywaj. To taki potężny lud daleko na zachodzie. Po dwóch latach niewoli w przeogromnym Hamburgu nad Łabą w trakcie wielkiego najazdu Obodrytów trafiłem do następnej niewoli, na słowiańskim wybrzeżu…
– Obodryci? – nie wytrzymał Chościsko.
– Nie wpadaj mi nieustannie w słowo – obruszył się kapłan. – Później obznajomię cię z innymi ludami… Wracając do Obodrytów, potężne słowiańskie królestwo, na morzu i lądzie przodujące, no… u nich spędziłem trzy lata, po tym dostałem się do następnej niewoli. Wylądowałem w Brennie, stolicy rozległego królestwa Stodoranii na zachód od Odry się rozciągającego, jeszcze mocarniejszego od Obodrytów. Następnie los zagnał mnie do Czechów na południu. Stamtąd czmychnąłem do Wiślan, a następnie, przed dwoma laty, trawiony tęsknotą wróciłem szczęśliwie do rodzinnego grodu w Tumiu nad Wartą.
Chościsko milczał, przygnieciony zasłyszanymi wieściami.
– Teraz wiesz – ciągnął Rozmysz – dlaczego znam inne ziemie i ludy, o których mało kto z naszego plemienia kiedykolwiek słyszał. Są rzeczy i dziwy, jakich sobie nawet wyobrazić nie potrafimy. Ludy na dalekim zachodzie, całkowicie obce nam w mowie i obyczajach, utrwalają wiedzę i pamięć znakami farby na cienkich płachtach. Nie tak jak nasi opiekunowie, co całą pamięć słownie przechowują. Są armie tak potężne i tak uzbrojone, że stu ich rozsiekłoby w krwistą miazgę naszych najlepszych tysiąc wojowników. Wojowie żelazem na całym ciele obleczeni, w miecze uzbrojeni, nawet konie do boju są ćwiczone, okryte pancernymi pledami. Są królestwa, gdzie władca całą moc w swych rękach posiada, sam decyduje o wszystkim, a wojsko do boju osobiście prowadzi. Są osady grodami o tak wysokich wałach i palisadach bronione, że ptakom z trudem nad nimi przelecieć. Są obrzędy i bogowie zupełnie nam obcy. Chcesz więcej usłyszeć?
– W głowie mi kołacze – odparł Chościsko. – Żebym choć po części zrozumiał, o czym prawisz, ale…
Kapłan objął go ramieniem.
– Nie zamartwiaj się – rzekłszy, po chwili milczenia powstał. – Wyczuwam w tobie żar i pęd do działania. Ale zważaj, dzielny wodzu, sparzysz się, zanim na dobre do płomienia ognia się zbliżysz. Nic nas nie zmieni w naszym ułudnym ukryciu, tak jak nic nas nagle nie wyrwie z odrętwienia. Na to trzeba działań przemyślnych i pieczołowicie planowanych. Samemu staniesz przeciwko całemu plemieniu i zginiesz. Jak myślisz, dlaczego Moroch i większość jego popleczników nienawidzą mnie, a jednocześnie odczuwają przede mną strach? Boją się mojej wiedzy, a jeszcze bardziej, że ją w głowach pobratymców zasieję. Najbardziej jednak boją się Popłada. Władca roztoczył nade mną protekcję. Spotka mnie nieszczęście, a książę zaora szczyt góry i rozszarpie wszystkich kapłanów. Tak zapowiedział. Bo widzisz, nasz władca też o tym wie, com ci wyjawił. Ale jest bezmocny na zmienienie czegokolwiek. – Rozmysz, skończywszy, zamierzał odejść w kierunku obradujących przy ognisku.
Chościsko powstrzymał go, ściskając za rękaw długiej szaty.
– Ale jaka jest rada? – zapytał. – Co trzeba by naprzód zmienić?
Kapłan przyglądał mu się długo, w poważnym zastanowieniu.
– Władza nad plemieniem musi być w jednym ręku, w ręku władcy decydującego samodzielnie o naszym losie, bez wtrącania się wieców i kapłanów. W rządzeniu powinno go wspierać poradami wąskie grono zaufanych, kierujących się dobrem całego plemienia. Wtedy należy stworzyć silne, dobrze uzbrojone, zaprawione w bojach oddziały, wyłącznie wojennym rzemiosłem zajęte. Należy osady i grody innych plemion zdobywać, ichniejszych władców wytępiać. Nie dokonasz tego ani ty, ani twoi potomkowie, których o ile wiem, jeszcze nie masz. Na to trzeba kogoś, kto w każdym plemieniu rodzi się raz na wiele, wiele pokoleń.
* * *
Jeszcze tego samego roku Chościsko niespodziewanie poprowadził kolejną plemienną wyprawę.
W połowie lata do Mietlicy zjechali posłowie od dalekich Lędzian, od samego księcia Wszemira z Przemyśla. Chyba po raz pierwszy w dziejach Polanie zagościli u siebie niespodziewanych lędziańskich gości najwyższej rangi. Wraz z kupieckimi karawanami dochodziły nieraz wieści o Lędzianach, o potężnym plemieniu wieloma grodami władającym, gdzieś daleko na południowym wschodzie. Ale ani za życia Popłada, ani jego ojca żadna oficjalna delegacja z Przemyśla, lędziańskiej stolicy, nie zawitała przed oblicze polańskiego władcy.
Lędzianie znaleźli się w śmiertelnym potrzasku. Od zachodu natarli na nich przeogromną i bitną armią Wiślanie, księstwo ludne, zbrojne i bogate, tych czasów chyba największa potęga między górami a morzem na północy. Padały grody, opola, wsie, źreby. Grody lędziańskie leżały na jednym z najważniejszych szlaków handlowych, łączącym zachód ze wschodem. Tędy sunęły liczne karawany – żydowskie, frankijskie, arabskie, Rusów i przeróżnych Słowian – handlujące intratnymi towarami, końmi i niewolnikami między Europą a Kijowem, z którego dalsze trakty prowadziły do Skandynawii, Bizancjum oraz krajów arabskich, aż do samego Bagdadu. Grody lędziańskie były kluczowe dla sąsiednich władców usiłujących zapanować nad ziemią przynoszącą zysk, a książę Wiślan był wśród nich najdrapieżniejszy. Jednocześnie ze stepów naparły na wschodnio-południowe rubieże Lędzian konne hordy okrutnych plemion dzikością obyczajów przerażenie, mord i zniszczenie siejących. Wrogowie jakby się zmówili.
Popład nakazał zwołanie wiecu plemiennego z udziałem gnieźnieńskich kapłanów.
Lędziański poseł rozpoczął przemówienie od przedłożenia prośby swego władcy, aby Polanie udzielili militarnego wsparcia. Przemówienie nasiąknięte dramatyzmem.
Rozpętała się burzliwa dyskusja. Na pomoc dalekim Lędzianom? Że niby oni nam braćmi w mowie i obyczajach? Plemiona za Wartą lub na Mazowszu jeszcze bardziej nam bratnie, na południu pod Odrę czy pod kraj Wiślan również, nawet Pomorzanie niewiele się od nas różnią. A i tak nieustannie wojny z nimi prowadzimy. To po cóż nam jeszcze w sprawy Lędzian się mieszać?
– Więcej nas łączy niż tylko mowa i obyczaje – bronił się poseł. – Ze wspólnego pnia zrodzeni jesteśmy… zanim nasi przodkowie się rozeszli…
– Ale czym mamy was wspomóc? Nasze wojska do tak dalekich i wielkich wypraw niezdatne…
– Za to dużo was – upierał się Lędzianin – macie serce do walki i nowego wodza…
Gdy już nieco opadły emocje, przystąpiono do omawiania propozycji z chłodniejszym i rzeczowym nastawieniem. Niewątpliwie na pomyślny dla Lędzian przebieg obrad wpłynęła bogata darowizna na ofiarę bogom złożona przez posła na ręce Morocha. Popład, przy akceptacji wiecu i po spełnieniu pomyślnej wróżby przez najwyższego kapłana, zdecydował się pomóc zbrojnie Lędzianom. Warunkiem było osobiste omówienie układu przez Popłada i Wszemira.
Po miesiącu od opuszczenia przez posłów Gniezna doszło do spotkania obu władców pod niewielkim gródkiem w Czersku nad Wisłą, leżącym niejako w połowie drogi między granicami obu plemion. Ale że Czersk na mazowieckiej ziemi, w zorganizowaniu spotkania pośredniczył książę Włocławka, w dobrej komitywie z tamtejszymi mazowieckimi wodzami żyjący. Popład i Wszemir zawarli uroczyście przymierze. Oba plemiona zobowiązały się do wzajemnej pomocy zbrojnej na wypadek zewnętrznego zagrożenia. Za udzielenie przez Polan wsparcia w aktualnej, nagłej potrzebie Wszemir przyobiecał dozbrojenie ich, gdy tylko Chościsko doprowadzi oddziały na lędziańską ziemię. Książę Lędzian zamyślał nawet nad wydaniem córki imieniem Bieżunia za Popłada, dla umocnienia zawartego paktu. Pomysł upadł szybciej niż się zrodził w głowie Wszemira, gdy go doradcy Popłada delikatnie powiadomili o niedyspozycji władcy.
Pod koniec lata 830 roku Chościsko poprowadził polańską armię na odsiecz Lędzianom. Niemal tysiąc wojowników. Po przejściu pod Czerskiem na prawy brzeg Wisły posuwali się z biegiem Wieprza, coraz bardziej na wschód, a później na południe. Na styku jakiejś niewielkiej rzeczki z Wieprzem oczekiwał na nich Wszemir na czele ponad dwóch tysięcy lędziańskich wojowników. Bo u Lędzian, w odróżnieniu od Polan, książę jest równocześnie naczelnym wodzem. To on prowadzi poddanych do boju, nierzadko w pierwszym szeregu krocząc, służąc męstwem i odwagą. Pod oblężonym przez najeźdźców Przemyślem doszło do wielkiej bitwy. W straszliwym boju połączone polańsko-lędziańskie siły zwyciężyły, zaś Chościsko wyrósł na bohatera, odznaczywszy się dzielnością i przemyślnym dowództwem. Wiślanie stracili mnóstwo wojowników, zginęło dwóch braci ichniego księcia.
Wszemir wydał wielką biesiadę. I stało się to, na co wpływu nie mają żadne boskie wyrocznie, a ludzkie plany tym bardziej. Chościsko i Bieżunia zakochali się w sobie i z przyzwoleniem Wszemira pobrali. Lędziański książę uhonorował gieczanina dodatkowo, wręczając mu w podarunku własny miecz. Nie byle jaki miecz to był, nie mówiąc już o tym, że broń takowa pośród polańskiego plemienia niemal całkowicie nieznana.
– Ofiaruję ci na własność miecz rodowy. – Wszemir dobierał słowa uroczyście. – To szlachetna broń, wykuta w dalekim Konstantynopolu przez nadwornego rzemieślnika samego cesarza, wszechmistrza sztuki kowalskiej. U nasady brzeszczotu, pod jelcem, wtopione jest godło mojej dynastii. Niech ci ten znak przypomina o naszym przymierzu, a miecz służy w zwycięskich bojach. Przekaż go w przyszłości potomkowi zrodzonemu ze związku z moją córką.
Pakt między Lędzianami a Polanami został utrwalony.
Polanie ruszyli w drogę powrotną w rodzinne strony otoczeni nimbem wojennej sławy, obładowani zdobycznym uzbrojeniem i bronią, transportując liczne wozy upchane darami od Wszemira. Chościsko powrócił z żoną.
Rok w rok rodziły im się kolejne dzieci: Lubomir, Mestwek, Nawojka i Chociesz.
Sielanka nie potrwała długo, zaledwie cztery lata. Tyle czasu potrzebowali Wiślanie na podźwignięcie się z klęski poniesionej pod Przemyślem. Tyle czasu potrzebował wiślański książę na uzupełnienie strat i sformowanie armii jeszcze większej niż uprzednio. Wcielił do zastępów wojowników z podbitych śląskich plemion – Gołęszyców i Opolan – nawet jeńców wojennych nabranych podczas wypadów na Czechy i Morawy. Po czym niezwłocznie poprowadził wyprawę odwetową. Tyle że nie na Lędzian, ale na Polan, słusznie ich za słabszego z obu przeciwników uważając.
Ponownie ziemie słowiańskie zaroiły się mrowiem wojowników. Lędzianie, nie zwlekając, ruszyli Polanom na pomoc. Na przedpolach Kalisza, którego władca przyłączył swoje niewielkie siły do Polan, doszło do spotkania trzech armii.
Stoczono wtedy bitwę, jakiej najstarsi opiekunowie plemion, grzebiąc w zakamarkach pamięci, nie potrafili sobie przypomnieć. Bój okrutny, pełen krwi, bólu, bezlitosnego wyrzynania się i śmierci. Wypełniony bohaterskimi czynami i nieludzką odwagą. Toczony bez ustanku przez cały dzień, noc i połowę dnia następnego. Aż wreszcie Wiślanie ustąpili, oddając pole walki przeciwnikom. Unieśli ze sobą resztki ciała władcy, rozsiekane mieczem Chościska. Pozostawili na pobojowisku tysiąc stu poległych wojowników, a kolejnych czterystu dostało się do niewoli. Jeszcze na polu bitwy wybrali nowego księcia imieniem Wisław, syna poległego władcy.
Obrońcy triumfowali, ale co z tego, kiedy niewielu ich pozostało, by opiewać zwycięskie odparcie najazdu? Zginął Wszemir wraz z czterema setkami lędziańskich wojowników, zginął władca Kalisza z całą niemal drużyną. Polanie stracili trzystu dwudziestu wojowników. Chościsko doznał ciężkiej rany od wiślańskiego miecza, przez kilka następnych miesięcy cierpiał w mękach od bólu w nadrąbanym boku.
Po bitwie na jakiś czas zapadł spokój na słowiańskich ziemiach między Wartą, Bugiem i Wisłą. Spokój ułudny. Wiślanie pod nowym młodym księciem z niebywałą energią przystąpili do regeneracji sił. Lędzianie nie potrafili się całkowicie podnieść po stracie tylu wojowników. Ludy koczownicze z południa i plemiona słowiańskie ze wschodu coraz śmielej najeżdżały granice ich księstwa. Na dodatek wybuchły niesnaski wewnątrzdynastyczne, spotęgowane nielojalnością możnych rodów zarządzających niektórymi grodami.
Ciężkie straty poniesione pod Kaliszem odcisnęły piętno i na Polanach. Załamany, ogarnięty apatią Popład stracił uznanie i szacunek pośród ludu. Niezadowolenie i rozpacz po utracie tylu mężnych ojców i synów podsycili kapłani Gniezna skupieni wokół Morocha, miotającego dookoła groźnymi wyroczniami jakoby przez bogów przekazanymi. Zamierzał obarczyć całą winą za tragedię Popłada i Chościska. Ponieważ prawo zabraniało podniesienia ręki na władcę, Moroch zażądał jego wypędzenia, natomiast dla Chościska domagał się śmierci w rytualnych męczarniach. Lud zachował jednak na tyle własnej mądrości, że nie zgodził się jednomyślnie z wolą Morocha. Jeżeli przegnają Popłada, to kto zostanie księciem? Mimo to z inicjatywy kapłana zlikwidowano urząd naczelnego wodza. Od tej pory Polanie mieli zapomnieć o wojnach zaczepnych, zapomnieć o sojuszu z Lędzianami, każde opole powinno samo zadbać o obronność przed napadami.
Nie minęło wiele czasu, a Pomorzanie i Mazowszanie coraz śmielej zapuszczali się na polańskie ziemie. Książęta grodów za Wartą odmówili Popładowi płacenia zwyczajowych trybutów, nawet pomniejsi władcy gródków na Kujawach okazywali Polanom brak poszanowania, zwiększając w dwójnasób opłaty za dostarczaną sól.
A Chościsko powrócił do poprzedniego trybu życia. Rozbudował w Gieczu rodową posiadłość, wraz z Bieżunią zajęli się wychowaniem dzieci i codziennymi sprawami. W 841 roku urodził im się kolejny syn, Bojomir. Starsze rodzeństwo, w tym jedenastoletni już Lubomir, ucieszyło się niepomiernie z nowego brata. Rok później Chościsko z małżonką udali się do Mietlicy na zaproszenie Popłada. Książę wydał ucztę dla niewielkiego grona zaufanych mu osób. Podczas biesiady, gdy już wszystkim trunki do głów uderzać poczęły, Połania, córka Popłada, nie kryjąc względów wobec Chościska, coraz zalotniej się wokół niego kręciła. Czemu z narastającą złością przyglądała się Bieżunia, rozeźlona, że mąż nie odtrąca stanowczo zaczepek. Przysiadła niespodziewanie obok Chościska Połania położyła mu pod stołem rękę na kroczu, uwodzicielsko wzdychając. Bieżunia, siedząca z prawej strony męża, powstała zdecydowanie i zdzieliła Połanię po głowie glinianym dzbanem porwanym ze stołu. Na szczęście był już pusty i tylko rozpadł się na kawałki. Połania padła obok ławy, strumienie krwi spływały jej po twarzy, ale nie straciła przytomności. Część biesiadników buchnęła głośnym śmiechem, niektórzy nawoływali kobiety do stoczenia pojedynku. Popład wysłał córkę pod strażą wojownika z drużyny do sypialnych komnat. Następnego dnia, po godziwym śnie trwającym do południa, goście opuścili Mietlicę i skierowali się do domostw po różnych grodach.
Kilka dni po uczcie u Popłada Bieżunia poczęła się uskarżać na piekące bóle w piersiach. Na nic się zdały zabiegi znachornicy i mamrotania guślarza. Nie pomogła wiedza Zbylucha. Kobieta zmarła, ostawiwszy męża z piątką dzieci.
Po pochówku żony Chościsko załamał się kompletnie. Przez pierwsze dni przesiadywał niemal nieustannie na skraju lasu za półwyspem, nad kamieniem, pod którym pogrzebano gliniany dzban z prochami małżonki. Trwał tak niemal w bezruchu, to szlochając, to mamrocząc niezrozumiałe wyrzuty, w przerwach pociągając sążniście piwa z pojemnej glinianki. Strwożona dziatwa za nim, zbita w kupkę wokół najstarszego Lubomira, dogłębnie przerażona zachowaniem ojca i śmiercią matki. Dobrze, że na ten czas Luśniena z sąsiedniej zagrody biednych kmieciów zajęła się jednorocznym Bojomirem. Jej mąż zginął w nieszczęsnej bitwie pod Kaliszem, od tego czasu sama zajmowała się dwójką małych dzieci i skromnym gospodarstwem. Rok temu, po krótkiej miłostce urodziła ponownie dziecko – chłopca.
– A co tam. – Uspokajająco pogłaskała po włosach Lubomira i zawinęła niemowlę w pled. – Powiedz ojcu, że Bojomirek na tych kilka dni pod moją opieką. Mój Ścimirek też jednoroczny, mleka w piersiach starczy dla obu.
Za jakiś czas Popład wezwał Chościska do Mietlicy. Na rozmowę. Tak naprawdę chyba jeden szukał drugiego. Dwóch rozgoryczonych na zły los jakby odnalazło się nawzajem.
– Na co nam przyszło? – Popład dolewał Chościskowi piwa z dzbana. – Ja, władca, bez wpływu na los plemienia. Ty, sławetny wódz, na gieczańskie poletko zegnany. Cóż nam pozostało?
Pozostało im wspólne spędzanie wielu wieczorów na użalaniu się i pijatykach. Chościsko coraz częściej odwiedzał Popłada, zostawiając nadzór nad rodowym siedliskiem w rękach starego Zbylucha. Aż pewnego razu książę zaproponował mu rękę Połanii. Tak jakoś wyszło i chyba nikt dokładnie nie pamięta, kto komu co jako pierwszy zaproponował. Czy sama Połania namówiła wprzódy ojca, przymilając się usilnie do Chościska za każdymi odwiedzinami? Czy przygnieciony niełaskawym losem wódz uległ sile kobiecego powabu? Może zgorzkniały władca chciał na złość uczynić wszystkim, którzy w cień go odsunęli? Bo natychmiast podniosły się protesty. Moroch zwołał wiec plemienny, odczynił wróżby, wyrocznia potępiła zamiar zaślubin Połanii z Chościskiem, starszyzna plemienna złożona z przedstawicieli najznamienitszych rodów zagroziła buntem. Raptem wszystkich przejęła przyszłość goplańskiej dynastii.
– Bierz córkę na nałożnicę. – Uparty Popład musiał się ugiąć przed wolą ludu i kapłanów, ale nie odpuścił powziętego zamiaru, proponując Chościskowi inne rozwiązanie. – Ani kapłanom, ani rodom nic do tego, z kim Połania w łożu chędoży.
Chościsko sprowadził Połanię do Giecza. Po roku urodził im się syn, któremu na imię dali Popiel. Dziecko nieślubne, zatem praw dziedzicznych do goplańskiego tronu pozbawione. Na dodatek półsierota, gdyż Połania zmarła przy porodzie.
Chościsko zaciął się w sobie na całego. Począł się otaczać nałożnicami, bywało, że po kilka naraz pomieszkiwało w rozległej rodowej siedzibie. Miejsca było dosyć na wielu izbach i dobudówkach. Przylegające jedną stroną do niedokończonego na półwyspie wału siedlisko sprawiało wrażenie udzielnej siedziby jakowegoś władcy. Wielu sąsiadów z Giecza pomrukiwało z zazdrością na majątek rodu Chościska, nabyty przez niego za dobrych czasów na wojennych wyprawach, ale nikt nie ważył się na otwartą wrogość. Zbyt potężny był to ród, zbyt bogaty. Czterech synów i córka po Bieżuni, jeden syn po Połanii. Do tego dwóch stałych członków rodu nienależących do rodziny. Stary Zbyluch, mądrością i doświadczeniem wszystkich opiekunów świętego gaju i guślarzy razem wziętych przewyższający, przygarnięty przez ród w zamierzchłej przeszłości, jeszcze za młodości ojca Chościska. Przed dwoma laty ród użyczył gościnnego przytułku wygnanemu z Gniezna przez Morocha Rozmyszowi. Były kapłan, tryskający wiedzą stał się niejako rodowym doradcą.
Przyszedł czas, że wiec opolny ponownie począł wybierać Chościska na dowodzącego wyprawami. Na wszystkich i wszędzie naokoło. Nawet na pobratymcze osady za Wartą wyprawiano się teraz, czy też na liczne małe grody na południe od Śremu, co kiedyś, przed nieszczęsną bitwą pod Kaliszem, byłoby nie do pomyślenia. Regularnie wysyłano patrole na granice opolnego obszaru w poszukiwaniu łowców niewolników.
Najstarszy z synów Chościska, Lubomir, szybko zmężniał i wyrósł. W wieku piętnastu lat przerósł ojca. Po następnych dwóch latach trzej starsi synowie Chościska chadzali razem z ojcem na wyprawy. Najmłodszym synem po Bieżuni pod kątem wpajania nauk i ogólnego wychowania opiekowali się Zbyluch i Rozmysz. Najserdeczniejszym druhem dziecinnych i chłopięcych lat Bojomira stał się Ścimir. Jedyny Popiel nie znalazł sobie miejsca w rodzinie. Nikt z przyrodniego rodzeństwa go nie lubił, nikt mu nie okazywał najmniejszej sympatii, nie mówiąc już o braterskiej miłości. Wiele z tego zawdzięczał chłopiec sobie samemu, takiej już był nieprzyjaznej, odstręczającej natury. Jedynie Chościsko otaczał go pełnią ojcowskiej miłości.
Bojomir wyrósł na przedniego młodzieńca. Niebawem prześcignął starszych braci umiejętnościami w wielu dziedzinach. Przodował zarówno w wojennych arkanach, jak i zadziwiał niespotykaną wiedzą zaszczepianą mu przez opiekunów. Zyskał sobie sympatię i podziw reszty gieczańskiej młodzieży. Nawet dorośli wojownicy grodu nie skrywali wobec niego niekłamanej życzliwości.
Gdy Bojomir miał piętnaście lat, siedzibą księcia w Mietlicy wstrząsnęło niebywałe wydarzenie. Niespodziewanie powrócił Poprud, uznany za martwego brat Popłada. Wcale go nie zamęczono na śmierć, jak to rozpowiadali ongiś chełpliwie kapłani Prusów. Zdołał wtedy uciec z niewoli do Truso, wielkiego portu handlowo-obronnego na wybrzeżu Bałtyku. Stamtąd pożeglował w załodze kupieckiego statku na najodleglejszy kraniec morza, daleko na północnym wschodzie. Wysiadłszy na ląd, trafił do bogatej osady kupieckiej rozłożonej nad brzegiem wielkiego jeziora. Pełno w tej osadzie różnych ludów, jak opowiadał Poprud, najwięcej Rusów, co z mroźnej Skandynawii ściągają oraz plemion naszym, słowiańskim podobnych, ale obyczajami i mową nieco odmiennych. Po jakimś czasie Poprud zawędrował na południe, do Kijowa. Stamtąd do Przemyśla, by w końcu, po tylu latach powrócić do Mietlicy. Uszczęśliwiony Popład świętował przez trzy dni i noce odzyskanie brata, aż z przepicia i przejedzenia padł martwy pod biesiadną ławę, z głową napęczniałą od krwi niby rozpuchły burak.
Poprud został księciem, na co nie trzeba było ani zgody wiecu, ani kapłańskiej wyroczni. Jako brat dziedziczył tron automatycznie, tym bardziej z braku innych kandydatów. Ale co z tego? Dochodzący sześćdziesięciu pięciu lat nowy książę nie rokował nadziei na dłuższe panowanie. Sterany wiekiem, naznaczony wieloma ranami po przebytych przygodach i tułaczce sam doskonale sobie zdawał sprawę, że chyli się ku śmierci. Dręczyła go świadomość upadku dynastii, która wraz z nim wymierała na zawsze. W tym czasie, dowiedziawszy się o wnuku Popłada żyjącym jako nieślubne dziecko w jakimś gieczańskim rodzie, sprowadził siedemnastoletniego Popiela do Mietlicy i powierzył mu dowództwo nad książęcą drużyną.
W sam raz decyzja księcia uratowała ród Chościska, przynajmniej na ten czas, przed rodzinną zwadą mogącą przybrać tragiczny obrót. Powodem zatargu stała się piękna Gościrada, córka księcia Kalisza, o której względy skoczyli sobie do gardeł Bojomir i Popiel. Ale po kolei, cofnijmy się do zarodka sporu.
Na ziemie podległe władcy Kalisza najechały, podbuntowane przez Wiślan, zastępy śląskich wojowników. Napastnicy po wybiciu opornych splądrowali pobliskie osady, unosząc łupy i uprowadzając tłumy ludności w niewolę. Następnie skierowali się na Kalisz. Na przedpolach grodu stoczyli zwycięską bitwę z siłami księcia i przystąpili do oblężenia. Gród wysłał posłów do Mietlicy z prośbą o wsparcie i przysłanie odsieczy. Poprud odmówił, zasłaniając się prawem plemiennym ustalonym przez Morocha i zatwierdzonym przez wiec, że już nigdy Polanie nie zaangażują się zbrojnie w konflikty zewnętrzne.
– Ale – uzupełnił na koniec odmowę Poprud – prawo nie zabrania, by jakieś polańskie opole podjęło własnym sumptem wyprawę łupieżczą poza tereny plemienia. Niech się zwrócą do Chościska w Gieczu, on przecież przed laty całym wojskiem dowodził. Może się zgodzi, jeżeli go nakłonią i uzyskają akceptację starszyzny wiecu.
Tak też posłowie zrobili. Na zwołanym w Gieczu wiecu przedstawili usilną prośbę o zbrojne wsparcie, oferując w imieniu kaliskiego księcia przebogate wynagrodzenie, tak obfite, że wszyscy gieczańscy mieszkańcy będą się pławić w kosztownych szatach i biżuterii. Zachęta podziałała. Wiec wyznaczył Chościska na wodza.
– To ilu śląskich wojowników otoczyło wasz gród? – dopytywał posła o szczegóły Chościsko.
– Mrowie, prawie pięć setek.
– Uzbrojenie?
– Piechota i łucznicy. Jedną machinę podprowadzili i zarzucają gród płonącymi kulami zbitego siana.
– A wasz władca?
– W bitwie pod wałami stracił osiemdziesięciu trzech wojowników. Z pozostałymi, niecałymi dwoma setkami, schronił się w grodzie.
Chościsko zebrał stu dziewięćdziesięciu chętnych do wyprawy. Giecz stać było na więcej, ale nie wszystkim się uśmiechało ryzykować życie w starciu z wprawionymi w bojach śląskimi wojownikami. To nie łatwy łupieżczy wypad na jakieś osady, ale starcie w boju z walecznymi mężami. A że udział w wyprawie dobrowolny…
Podeszli pod Kalisz od północy. Na obrzeżu lasu stykającego się z otwartymi polami grodu Chościsko, zebrawszy wokół siebie dowódców oddziałów, wydał niespodziewane dyspozycje:
– Choroby się odnowiły, stara rana w boku przygina mi ciało ku stronie, oręża nie podźwignę. Na wodza wyznaczam w zastępstwie mego syna Bojomira. Jego rozkaz moją wolą. Są jakieś głosy przeciwne?
Nie było, oprócz kilku pomruków i gwałtownie poczerwieniałej ze wzburzenia twarzy Popiela. Mimo podeszłego wieku Chościska nikt nie ważył się na zadarcie z wodzem okrytym sławą tylu czynów. A że Bojomir zaledwie dziewiętnastoletni? Pod okiem ojca wiele się nauczył, poza tym niemal wszyscy wojownicy, od najmłodszych po najstarszych, darzyli go nieskrywanym uznaniem i sympatią.
– No, synu! – Chościsko poklepał Bojomira po ramieniu. – Twoja pierwsza bitwa w randze wodza. Co nakażesz czynić?
Bojomir długo przyglądał się równinie wokół grodu z rozsianymi po prawej stronie namiotami oblegających.
– To proste, ojcze – odparłszy krótko, zwołał dziesiętników na naradę do kręgu.
Chościsko z podwyższenia, na którym kończyła się linia lasu, obserwował przebieg bitwy. Wsparty o tarczę. Miecz w ostatniej chwili przekazał Bojomirowi.
– Teraz twoja kolej – rzekł, wręczając synowi broń. – Pamiętaj, to szczególny miecz, podarunek od Wszemira. Splamić go możesz wyłącznie krwią wrogów.
Wysłany przez Bojomira tajny goniec przedarł się niezauważenie przez bagna od południowej strony pod wały grodu. Niebawem wpuszczono go po zrzuconej linie do środka.
Przygotowujący się do szturmu na wał wojownicy śląscy ze zdumieniem i zaskoczeniem zauważyli pojawienie się dwóch wrogich oddziałów, zmierzających w ich kierunku z dwóch stron. Jeden z lewej, drugi z prawej strony. Polańska piechota, po czterdziestu wojowników w każdym oddziale. Kroczyli miarowo, ale nie spiesząc się. Ślązacy przerwali szturm i formowali oddziały do przeciwuderzenia, nawołując się radośnie i dodając nawzajem otuchy. Niecała setka Polan przeciwko nim? Na śmierć dobrowolnie przyszli. Kroczący Polanie doszli po obu stronach na odległość pięćdziesięciu kroków do śląskich bloków, zatrzymali się i oblepili szczelnie tarczami. Śląski wódz wydał okrzykiem komendę do natarcia, na obu odcinkach. Wtedy dojrzał jak niespodziewanie na ciągnącym się wzdłuż szeregów jego wojska trawiastym nasypie wyroiły się masy polańskich łuczników. Na zdumione śląskie zastępy posypały się chmary strzał, dziesiątki pocisków. Jednocześnie do ataku przeszły dwa uprzednie oddziały piechoty. Równocześnie rozwarła się brama grodu, wypuszczając do natarcia kaliską piechotę, z samym księciem na czele.
Ślązacy znaleźli się w śmiertelnym potrzasku.
Bitwa była krótka, ale zażarta. Poległo bardzo wielu napastników, łącznie z ich wodzem, przy niewielkich stratach polańskich i kaliskich. Bojomir walczył na przodzie wbijającej się w masę wrogów piechoty, osłaniany po bokach przez Lubomira, Mestweka i Chociesza. W którymś momencie w bitewnym zgiełku kaliski książę przykląkł dźgnięty oszczepem w ramię. Zamierzał się osłonić tarczą przed uderzeniem wrogiego topora. Nie zdążyłby, gdyby nie Popiel, który silnym ciosem bojowej pałki nabijanej żelaznymi kolcami roztrzaskał ukrytą pod skórzanym czepcem głowę przeciwnika.
Popiel uratował księcia.
Polanie z Giecza uratowali Kalisz.
Wojownicy otrzymali obiecane wynagrodzenie. Ranny książę wydał dla wszystkich biesiadę, by upamiętnić zwycięstwo. Na uczcie zasiadła obok niego jedyna córka, przepiękna osiemnastoletnia Gościrada.
Popiel i Bojomir od pierwszego wejrzenia zakochali się w dziewczynie.
Uszczęśliwiony książę powstał, a gdy na dany znak wszyscy zamilkli, przemówił:
– Gieczanie, długo będziemy wspominać w Kaliszu waszą bohaterską pomoc! – Wzniósł toast. – A ja szczególnie chciałbym wynagrodzić jednego mężnego wojownika spośród was, który nie tylko odwagą w bitwie się wykazał, ale i życie mi uratował. – W tym czasie podszedł do Popiela, siedzącego po lewej stronie Chościska, z dala od przyrodnich braci rozsiadłych na prawo od ojca. – Tenże oto młody wojownik… – Wskazał na Popiela. – …syn czcigodnego Chościska, zasłużył na moją osobistą dziękczynność. Jeżeli taka jego wola – zamilkł na chwilę dla podkreślenia doniosłości wypowiedzi – to oddaję mu moją córkę Gościradę za żonę!
Biesiadną świetlicą wstrząsnęły radosne okrzyki i gratulacje. Popiel zaniemówił z wrażenia, nie spuszczając namiętnego wzroku z Gościrady. Ta zaś, wpatrzona dotąd nieustannie w Bojomira, poderwała się z miejsca, wyrwała ze świńskiej pieczeni szeroki nóż i wbiła go z zacięciem w stół.
– Nigdy! – zakrzyknęła i uciekła z świetlicy.
Co tu dalej opowiadać, skróćmy szczegóły dramatu. Tejże jeszcze nocy Bojomir i Gościrada wylądowali w łożu, rozkoszując się gwałtowną miłością.
Następnego dnia Chościsko i książę Kalisza ugadali się co do zmiany planu. Bojomir zabrał ze sobą Gościradę do Giecza na huczne zaślubiny.
Popiel zaprzysiągł krwawą zemstę całemu rodowi Chościska.
I dlatego, na szczęście dla wszystkich, opatrznością losu zdała się decyzja Popruda, by sprowadzić Popiela do Mietlicy.
A krótko po tym umierający książę Polan postanowił uczynić Popiela oficjalnym następcą tronu. Tyle że do realizacji zamierzenia trzeba było spełnić kilka koniecznych warunków.
Giecz szykował się na wielką biesiadę uświetniającą dwie ceremonie, w których odchodząca do krainy przodków starość ustępowała miejsca wigorowi młodości. Po stronie starości: Chościsko, głowa wpływowego gieczańskiego rodu – opuszczał świat żywych, tracąc pamięć i kontrolę nad zachowaniem – oraz Poprud, książę Polan, który borykał się z boleściami mocno podeszłego wieku. Po stronie młodości: dwaj synowie Chościska, bracia przyrodni – Bojomir i Popiel.
Przed miesiącem Poprud ogłosił Popiela swym następcą. Niektóre z wpływowych rodów usiłowały sprzeciwić się tej decyzji, w ich mniemaniu niezgodnej z prawem, jako że Popiel po kądzielowej linii, na dodatek z nieślubnego łoża. Dla uniknięcia krwawych zamieszek i dochowania prawa jednocześnie kapłani z Gniezna nakłonili Chościska do przekazania formalnej władzy rodzicielskiej nad Popielem Poprudowi. Nie obyło się bez negocjacji. W ich wyniku Poprud zobowiązał się obdarzyć braci przyrodnich Popiela znacznymi godnościami na książęcym dworze. Przed dwoma dniami u podnóża góry w Gnieźnie Chościsko i Poprud dokonali pod nadzorem kapłanów uroczystego aktu. Góra siedzibą mocy bogów tak potężnej, że przez wiele plemion wszerz i wzdłuż czczona z najwyższą świętością. Chościsko zrzekł się ojcostwa, a Poprud Popiela usynowił, mianując go jednocześnie następcą tronu. Na zakończenie ceremonii uszczęśliwiony książę nakazał wydanie za dwa dni w Gieczu uroczystej biesiady, pokrywając koszty z własnego skarbca. Zaproszono wszystkich mieszkańców opola. Zjechać mieli, oprócz księcia z drużyną i orszakiem, kapłani i żercy z Gniezna z samym Morochem oraz przedstawiciele znaczniejszych rodów z pozostałych polańskich opoli.
Na dzień przed uroczystościami Chościsko ogłosił na zebraniu starszyzny grodowej, że zrzeka się dobrowolnie przewodzenia rodowi na rzecz syna Bojomira. Ceremonialnego aktu zamierzał dopełnić następnego dnia w obecności wszystkich zebranych na biesiadzie gości. Tym samym Giecz miał podwójną okazję do świętowania.
* * *
Podążał na południe wzdłuż koryta potoku, ciągnąc za sobą konia przewieszonymi przez ramię pasami wodzy. Kroczył łożyskiem leniwie szemrzącej wody, jeżeli płytkość na to zezwalała, a dno nie pokrywała mulista warstwa rozpadłego listowia i gałęzi, lub przedzierał się brzegiem. Wszędy wokół bezmiar gęstwiny stłoczonych drzew spowitych u ziemi mchami i chaszczami. Odwieczne półmrocze przebijały pojedyncze snopy słonecznych promieni z trudem przedzierających się przez masę splątanych u szczytu konarów. Znikomość światła utrudniała rozpoznanie znaków ciosanych od dawien przez przewodników na omszałych pniach. Nikt dobrowolnie nie zapędzi się w głąb prastarego lasu. Wejść weń pozornie możliwym, zawrócić lub zgoła przebrnąć niepodobnym. Leśna głębia wpuszcza, ale rzadko wypuszcza intruza, na wieczne błąkanie po ostępach go skazując. Stąd lud przydał jej miano „puszcza”. Jedynie odważny śmiałek obeznany z biegiem któregoś z licznych potoków i rzeczek przecinających puszczę mógł się poważyć na jej przejście.
Bojomir od młodości, pod bacznym okiem ojca i starszych braci, uczył się tajemnych dróżek prowadzących do rozsypanych między połaciami lasów źrebów, wiosek i osad. Nie tylko pobratymczych, ale również tych odleglejszych, obcym władcom podległych. Znajomość uczęszczanych szlaków otwartymi polami prowadzących ważna, jak mawiał ojciec. Po czym uzupełniał, że sekretne przejścia dziewiczymi lasami przydatne zarówno w czasie pokoju, jak i wojny. Dlatego Bojomir wybrał tę drogę. Musiał jeszcze tego dnia dotrzeć na powrót do Giecza, na naradę z braćmi przed jutrzejszą uroczystością. Gdyby wyruszył z ukrytego w puszczy sioła uczęszczanym otwartym szlakiem, nie zdążyłby, choćby konia na śmierć zajechał. Zaś droga przez puszczę skracała czas podróży o ponad połowę.
Koń za plecami, parskając parokrotnie, potargał łbem, naprężając mu wodze na ramieniu i zmuszając do zatrzymania się. Bojomir poklepał zwierzę uspokajająco po szyi, jednocześnie uważnie wokół się rozglądając. W przodzie po prawej stronie, w odległości niecałych trzydziestu kroków, dojrzał między drzewami zbocza niewielkiego wzniesienia, sięgającego szczytem koron najwyższych otaczających je dębczaków. Spomiędzy ciemnozielonych plam omszałości prześwitywały brązowoszare lica. Boskie moce utrwalone w kamiennej bryle. Koń wyczuł chyba świętą ziemię wokół kamienia, pomyślał Bojomir.
Spojrzał w skrawki nieba prześwitujące w górze między gęstą plątaniną konarów. No tak, maszerowali od poranka bez chwili postoju, może zwierzę zwyczajnie poczęło się niecierpliwić z głodu i pragnienia? Tak czy inaczej, nie rozłoży się zbyt blisko wzniesienia, lepiej nie drażnić czuwających tu odwiecznie demonów. Z zawieszonej przy siodle torby wysupłał owinięty w kapuściane liście placek, upieczony mu na drogę przez Gościradę. Odłamawszy garść ciasta, puścił konia wolno i skierował się w stronę wzniesienia. Przykucnął przy wąskim rowku wijącym się wokół kamiennej podstawy, wydrążonym w ściółce przez zamierzchłe pokolenia. W przeszłości przewodnicy wpoili mu wyraźny nakaz: aby nigdy, tędy przechodząc, nie zapomniał okazać poszanowania należnego bóstwom, które w kamieniu czuwają, rowek oczyścić, gdyby zaszła potrzeba, zniszczenia naprawić i – najważniejsze – ostawić resztki jadła. Wsypał w jedną z trzech stojących w rowku glinianych miseczek zgniecione okruchy placka. Przyłożywszy prawą dłoń do ciepłej powierzchni kamienia, wypowiedział zwyczajowe życzenia. Powróciwszy do pasącego się konia, przysiadł nad szemrającą delikatnym podźwiękiem wodą potoku. Powstał szukać miejsca za potrzebą. Przykucnięty obok bujnej krzewiny wpatrywał się we wzniesienie nieopodal. Widok przywołał zachowane w pamięci zdarzenie z przeszłości.
Miał wtedy dziesięć lat. Dla wojennej zabawy ganiali całą chmarą rówieśników po stykającym się z jeziorem lesie, na zachód od grodu, uzbrojeni w drewniane toporki i trzcinowe włócznie, podzieleni na dwie drużyny. Strona atakująca miała wytropić w zakamarkach lasu i zmusić do walki obrońców. Przydzielony do drugiej grupki Bojomir, klucząc między drzewami, szukał najlepszego miejsca na kryjówkę. Przebiegłszy szeroką groblę prowadzącą na niewielki półwysep, przystanął zziajany nieopodal wejścia do świętego gaju. Rzucił szybkie, zaciekawione spojrzenie do wnętrza. Pieńki na okrągłym placyku pośrodku dębów puste, chyba nikogo nie ma. Gdzieś z tyłu dobiegły go odgłosy nawoływań. Pościg coraz bliżej. Parę kroków przed wejściem obok dużego głazu, w gęstwinie rozgałęzień bujnego krzewu doskonały schowek. Leżąc już w ukryciu, Bojomir obserwował biegających wokół chłopaków z drużyny atakującej. Pobiegli dalej.
Odetchnąwszy, spojrzał w niebo. Słońce dochodziło pory kończącej niedługo wojenne podchody. Wróci na miejsce zbiórki z miną zwycięzcy, nie dał się złapać. Opadłe naprężenie podziałało na pęcherz. Podszedłszy do głazu, przymierzał się już do sikania, prosto na wygładzoną kamienną powierzchnię. Raptem potężny krzyk rzucił nim niemal o ziemię. Teraz dopiero, nerwowo wciągając spodnie, dojrzał, że jednak placyk w świętym gaju nie był pusty. Stojący między pieńkami opiekun miejsca wygrażał mu grubą dębową laską. Obok niego stał Zbyluch i potężnym głosem nakazał podejście do nich. Po śmierci Bieżuni Chościsko przydzielił synowi Zbylucha za wychowawcę. Jego starości, zasuszonej pod pokrytą pożółkłymi bruzdami zmarszczek twarzą, nie sposób było ocenić, mawiano, że już nad wychowaniem ojca czuwał. Karmił chłopięcy umysł Bojomira przypowieściami nasiąkniętymi przeróżnymi mądrościami, wskazówkami, wyjaśnieniami, przyobleczonymi w porównania z otaczającą ich ziemią, niebem, lasami, wodami i zwierzętami. Opowiadał o dziejach rodu, plemienia, o bogach i demonach, o prawach i zwyczajach. Na ogół serdeczny i życzliwy, tym razem nie skrywał gniewu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Długie Szczyty – (szczyt – w starosłowiańskim oznacza tarczę) nazwa zastępu trzydziestu elitarnych wojowników strzegących zbrojnie bezpieczeństwa świętej góry w Gnieźnie. Podlegali wyłącznie najwyższemu rangą kapłanowi Gniezna. [wróć]