Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja powieści historycznej „Siemowit. Burzliwy”.
Młody książę polański Siemowit boryka się z wieloma trudnościami: niepokojami w plemieniu, nieufnością grodów i osad wobec nowego władcy, wrogo nastawionymi przywódca sąsiednich plemion, brakiem poparcia kapłanów z Gniezna. Zdany na druhów z drużyny przybocznej jednak nie ustępuje. Przeznaczenie i wola bogów prowadzą go ścieżką wypełnioną licznymi bitwami, intrygami, przygodami. Podejmuje z drużyną wyprawę nad Gopło w poszukiwaniu legendarnych skarbów Popiela. Potem wojenne zawirowania rzucają go do kraju Lędzian, Krakowa, grodu Truso na Pomorzu i Łużyc. Bierze też udział w walkach ze Świętopełkiem morawskiemu i Olegiem kijowskim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
W cyklu powieściowym „Przodkowie” Roberta F. Barkowskiego ukazały się:
I. „Siemowit. Burzliwy”
II. „Siemowit. Zagubiony”
Askold i Dir – władcy Kijowa do 882 roku
Borzywoj I – książę Czech z dynastii Przemyślidów
Engelszalk II – frankijski graf w zachodniej Karyntii
Oleg Mądry – książę zwierzchni Rusi Kijowskiej i Kijowa od 882 roku
Wisław (imię fikcyjne) – książę Wiślan
Siemowit – pierwszy polański książę z dynastii Piasta, syn Bojomira-Piasta
Świętopełk I Wielki – król Wielkich Moraw
Tarkacsu – drugi w kolejności syn węgierskiego wodza Arpada
Bojomir – syn Siemowita i Świętany
Budzimir ‒ wojownik z Brenny
Budzisław – możny z Brenny, ojciec Budzimira
Bruzdo – wysłużony wojownik z Giecza
Chraboj – wojownik z Giecza
Ciech ‒ książę okręgu grodowego na zachodnim Mazowszu
Ciosuń – wojownik z Ciążenia
Czadróg – wojownik z Lubusza
Darzmir – głowa gieczańskiego rodu
Dobiechna – córka Wisława, druga żona Siemowita
Dobrowit – książę Kalisza, ojciec Gościrady
Dumiła – wdowa z Giecza, przyjaciółka Fulko
Dzibałt – pomorski wojownik, przyjaciel Mścibora
Dziemko – wojownik z Bnina
Fulkmar (Fulko) – zbiegły z klasztoru mnich z Ratyzbony
Gladomir – morawski uchodźca, pan na grodzie Żmijowisko
Głusz – głowa rodu z Bnina
Gnieszcz – pomorski książę plemienia Wierzyczan
Grabiwoj ‒ władca kraju lędziańskiego w górnym biegu Styru, panujący na grodzie Łopatyn nad Ostrzywką
Gradomir – morawski uchodźca, pan na grodzie Chodlik, ojciec Gladomira
Grenstrijl – duński jarl z Hoelse w południowej Skanii
Gryzol – syn garbnika z sioła nieopodal Grzybowa
Grzmibór – wkrzański wojownik, syn Nawojki, kuzyn Siemowita
Haldir – brat Grenstrijla
Horogniew – lędziański wojownik, syn Lubomira, kuzyn Siemowita
Jaszczyc – kapłan Giecza
Jastrzun – wojownik z Giecza
Kjetil – duński wojownik
Knydol – starszy wiślańskich uchodźców w Gieczu
Korzniec – wojownik z Międzyrzecza
Krotosław – wiślański naczelny starszyzny z Chodlika
Lestek – syn Siemowita i Dobiechny
Lubomir ‒ syn Chościska, wuj Siemowita, władca i wódz kilku lędziańskich grodów
Lubowit – lędziański wojownik, syn Lubomira, kuzyn Siemowita
Lut – brat króla Liuba, naczelny kapłan Swarożyca w Radogoszczy
Łezka – wkrzańska wojowniczka
Łozina – córka Stróżysza
Makruch – wielecki kapłan z Radogoszczy, syn Luta
Mąciol – głowa rodu z Grzybowa
Mestwek – syn Chościska, książę Kołobrzegu, wuj Siemowita
Mieszdroł – naczelny książę zachodniego Mazowsza
Miłoczaja – wojowniczka z Giecza, żona Przemiła
Miłogost – książę Bruszczewa
Mogiesław – książę Bonikowa
Mojrisław – wielmoża morawski na służbie Świętopełka
Mścibor – syn Mestweka
Mszczusław – syn Mestweka
Nasiedz – książę okręgu grodowego na zachodnim Mazowszu
Nawojka – córka Chościska, księżna Wkrzanów, ciotka Siemowita
Ostrzych – głowa gieczańskiego rodu, ojciec Chraboja
Otłucz – wojownik z Kalisza
Paszko – możny z Mietlicy, komes Kruszwicy, były dowódca drużyny Popiela
Prawimir – książę Międzyrzecza
Progast – wychowawca i opiekun Dobiechny, córki Wisława
Przemił – wojownik z Giecza
Radomir – przywódca jednej z grup morawskich uciekinierów
Radusza – córka Siemowita i Świętany
Radymir – kapłan z Kalisza
Radywoj – wojownik z Przemyśla
Radzimir – wiślański wielmoża z Krakowa
Sękło – kapłan Gniezna
Siemosław – syn Przemiła i Miłoczai
Sławibor – wielecki książę Stodoranii
Świętana – córka Liuba, pierwsza żona Siemowita
Słowiczka – córka Szempełka, nałożnica Chraboja
Szempełk – pomorski władca Ujścia
Ścisło – syn Chociesza, kuzyn Siemowita, władca Chociebuża na Łużycach
Strzałka – córka Nawojki, kuzynka Siemowita
Strzewit – wojownik z Giecza
Tęgosław – wojownik z Giecza
Varmgudinde – jarlowa Truso, córka duńskiego króla
Wietosza – córka Chociesza, kuzynka Siemowita
Wojmir – wojownik z Giecza
Wszesław – wysłużony wojownik z Giecza
Zmysław – syn Siemowita i Dobiechny
Źranica – córka Chociesza, kuzynka Siemowita
Mocno zasapany Fulko pocałował czule Dumiłę w czoło, po czym przetoczył się na plecy. Dyszał, wpatrzony w polepę sypialni. Serce mu łomotało. Prędzej to miłosne uniesienie mnie zabije niż eksperymenty z napitkami własnego wytworu – pomyślał. Czwarty krzyżyk żywota nieubłaganie minął, a on nadal pociągom do uciech w każdej postaci i smaku frywolnie ulega. Trzeba wziąć się w ryzy, zmarniały grzybie – karcił się w duchu, przysiadłszy na krawędzi łoża. Spojrzał na kobietę. Zapadała w błogi sen, coś pomrukując. Szukał wzrokiem obuwia. Medytował pokrótce nad małością własnych stóp, nawet sandały Dumiły na nie pasują. Przeciągnął się, trzeba poletek doglądnąć, na ogonkach liści kminku pojawiły się niepokojące brązowe plamki. Powstając, rzucił przelotnie wzrokiem na ukochaną. Zasnęła na dobre, mruczenie przeszło w lekkie pochrapywanie.
W kuchennej izbie rozglądnął się czujnie na wszystkie strony. Za oknem pusto, spod wału dolatywały jedynie przytępione odległością chrumkania Kopycia. Z wewnętrznej kieszeni kaftana wyjął rzemyk, zawiesił go na szyi, objął dłońmi niewielki, zwisający zeń drewniany krzyżyk. Zatopił się w krótkiej, bezgłośnej modlitwie. Anioły skrzydlate w niebiosach, jakże bał się tych słowiańskich barbarzyńców. Gdyby go nakryli, że do obcego boga modły wznosi… Dlaczego nie przyczepiają się do Kjetila? Też nosi na rzemyku wisiorek z symbolem obcej wiary, ale jemu wolno. Nie udawaj niewinnego przed samym sobą – zganił się w duchu – wiesz, dlaczego tak jest.
Na zewnątrz, nieopodal stajni, natknął się na Bruzda obserwującego z uwagą konstrukcję niemal ukończonej palisady na wale. Poranny skowronek jak ja – pomyślał.
– Chwała świtowi dnia – zagaił, podchodząc.
– Taki będzie – odparł wojak.
Wskazał ruchem głowy na toporek i ociosany prosty sękacz służący do odmierzania odległości.
– Krzepki jesteś, od rana za ciesielkę się chwytasz – powiedział.
– Tak… że jak? – Bruzdo spojrzał na trzymane narzędzia. – Nie, nie… tylko nad czymś się zastanawiam. – Obrócił się z wolna, kilkakrotnie lustrując teren grodu. Fulko czekał cierpliwie, nie ponaglając go. Po chwili weteran wskazał mnichowi ręką z toporkiem w przeciwległym, północnym kierunku. – Tam, pod wałem, Siemowit pochował w dzbanach prochy Bojomira Piasta, Chociesza i spalonej głowy Popiela, kamienie nad nimi stawiając.
– Czemu się dziwić? Młody książę chce rodowy żalnik1 mieć w pobliżu.
– Dlaczego na terenie grodu? – Bruzdo pokręcił głową z dezaprobatą. – Jeszcze parę polnych kamieni dojdzie, a dojdą w przyszłości bez wątpienia i dochodzić będą, zetkną niebawem z wybiegiem dla tej ulubionej bestii księżnej.
– Podzielam twoje rozterki. – Zaskoczeni, odwrócili się na widok stojącego za nimi Siemowita. Naszedł ich niespodziewanie w towarzystwie Budzimira. – Ale nie będę chował członków rodu w żalnikach pod lasami – kontynuował książę. – Ich bliskość przymgleniu pamięci ma zapobiegać. Ważne jest wieczne przypominanie żywym o chwalebnych i niecnych uczynkach przodków.
– Pomyślałeś o duchach? – zapytał Bruzdo z przekąsem. – Zmora Popiela unosząca się nad książęcą siedzibą…
– Przecież urządziliśmy tryznę2. – Siemowit wzruszył ramionami.
– Ale obiaty3 nie dopełniłeś. – Bruzdo nie ustępował.
– O czym ty prawisz? Mało żeśmy w ogień nawrzucali?
– Maczugę bojową Popiela zachowałeś.
– Szkoda mi jej, jedyna po nim pamiątka oprócz wystruganej w drewnie figurki.
– No właśnie. – Bruzdo pokiwał głową, wydymając usta.
– Odczep się!
– Jest jeszcze książęca obręcz bojowa na hełm – wtrącił spokojnie Fulko. – Też po Popielu.
– Na razie Ciosuń osadził ją na moim hełmie. Do czasu – uzupełnił Siemowit tajemniczo.
– No i korona goplańskiej dynastii, też po Popielu – ciągnął z niezmąconym spokojem Fulko. – Co z nią?
– Za duża w obwodzie na moją głowę. Na koronacji sam Jaszczyc nie mógł powstrzymać się od głupawych uśmieszków. Głowę naokoło włosów musiałem skórzanymi pasami obwinąć.
Bruzdo i Fulko spojrzeli po sobie, wzruszając bezradnie ramionami. Powoli przyzwyczajali się skrytych zamysłów kołaczących w głowie księcia. Jak zechce, to je ujawni.
– U nas, na Połabiu, na obiatę mówi się „trzeba” – odezwał się Budzimir.
Nikt z obecnych nie zareagował. Stodoranin podjął temat na nowo – dynastia królewska inaczej upamiętniała prochy przodków.
– Jak? – Siemowit okazał zainteresowanie.
– W Brennie za wzgórzem, gdzie lud jakiś czas temu postawił posąg Trzygława, znajduje się święty gaj. Jeden z kilku wokół grodu. Od wielu pokoleń dynastia panująca chowa tam prochy swoich zmarłych w pojemnych komorach w ziemi wygrzebanych pod świętymi dębami. Pod każdym drzewem jedna. U spodu pnia stawia się polny kamień z wykutym imieniem, natomiast na gałęzi drzewa wiesza się któryś z ważnych przedmiotów należących do zmarłego, na przykład miecz, tarczę, strojną kobiecą szatę czy zdobny naszyjnik. Wtedy każdy wie, kto leży pod danym drzewem.
– W grodzie nie ma na to miejsca – oświadczył kategorycznie Bruzdo. – Mamy tu drzewa sadzić? Może od razu wszyscy się wyprowadzimy na zewnątrz?
Z kolei Siemowit okazał zainteresowanie.
– Podoba mi się wasza tradycja – rzekł.
– Tyle że król Liub po przyjęciu wiary w Chrystusa chciał to zmienić. – Zachęcony Budzimir podjął ponownie wątek. – Wyznaczył za kapliczką teren na żalnik, ale bunt Luta plany króla wniwecz obrócił.
– Porozmawiam z Jaszczycem. – Siemowit zapalał się do projektu. – Mamy w okolicach Giecza kilka świętych gajów… maczugę Popiela i łuk Chociesza powiesiłbym na dębach… obręcz wodzowską Chościska, jeżeli ją odnajdziemy…
– Złodzieje wykradną – wpadł mu w słowo Bruzdo.
– W Brennie pieczę nad gajem przodków wyznaczony kapłan sprawował – zaoponował Budzisław. – Kilku przydanych mu wojowników nieustannie straż pełniło.
– Pomysł udany! – Siemowit klasnął w dłonie.
– Wymysły – sprzeciwił się Bruzdo. – Najazdowi większej zgrai ani kapłan, ani kilku wojowników się nie oprze. Niechybnie tylko będą napadać, gdy wieści po sąsiadach się rozejdą o skarbach na gałęziach wiszących.
– Nie sarkaj, doradco – uspokajał go książę. – Zamiar przedni, ruszymy dzisiaj z Jaszczycem na obchód gajów.
– Z napisami na kamieniach nie za bardzo pojmuję – zagadnął Fulko Budzimira. – Jakim pismem imiona pochowanych utrwalone? Przecież wam ta wiedza obca.
– Czy ja wiem? – obruszył się zapytany. – Jakieś tam znaki kapłani ryli w kamieniu.
– Na co nam obce znaki i umiejętności, których nie znamy? – Siemowit pomachał dłonią, jakby natrętnego trzmiela odganiał. – Przedmioty na gałęziach wystarczą za poświadczenie. Bruzdo, pamiętasz, gdzie pod lasami kamień, pod którym prochy mojej babki Bieżuni, żony Chościska? Ją też trzeba do gaju sprowadzić.
– Rozochociłeś się do działania. – Marudząc jakby sam do siebie, Bruzdo zatknął toporek za pas. – A tu wiele ważniejszych spraw do rozpatrzenia.
– Na to przyjdzie czas wieczorem na zebraniu w siedzibie. – Siemowit pociągnął za sobą Budzimira. – Poszukajmy kapłana, dopóki jeszcze w Gieczu. Za kilka dni na dobre przeprowadza się do Gniezna.
* * *
Przestronna świetlica huczała od wrzawy zebranej drużyny i przyjaciół Siemowita. Książę siedział z ponurą miną, nie zwracając uwagi na otoczenie. Pokłócił się dzisiaj siarczyście z Świętaną. Zaraz po porannej rozmowie o planowanym żalniku w świętym gaju poszedł do wybiegu dla Kopycia, uchwycił warchlaka na ramiona i wyniósł do lasu. Dla odpędzenia kopnął go zachęcająco w zad, nie przejmując się piskliwym chrumkaniem. Dzik na półwyspie, do tego odyniec! Czas brać się za porządki! Kilka razy musiał odganiać pędzące za nim zwierzę groźnymi krzykami i smaganiami giętkiej gałęzi, zanim na dobre je wystraszył. Dziecinne wybryki żony, zacznie mi gród zwierzyńcem zapełniać – pomyślał. – Co następne? Cielę tura, małe miśki? Tak sobie w duchu groźnie postanawiając, wrócił pod siedzibę. Trafił na biegającą wokół pustego wybiegu żonę, rozpaczliwie nawołującą Kopycia. Jak jej powiedział, wybuchnęła gniewem. Najpierw zamierzała rwać włosy na głowie, niestety, szybko rzuciła się na niego, drapiąc po twarzy i wyzywając. Nie pozostał dłużny, chwytając jej dłonie w mocnym uścisku. Ależ sobie niemile naubliżali! Była i bezrozumna locha, ogłupiała baba, był i zawistny okrutnik, naiwny chłoptyś i tak dalej. Gdy na drugim końcu grodu zaczęli pojawiać się wystraszeni hałasem przyjaciele, Świętana raptem rzuciła się na ziemię w spazmach. W przerwach szlochania zarzucała mu głośno brak miłości i opiekuńczości. Spanikowany Siemowit przyklęknął, obejmując ją czule, i przyobiecał natychmiast odnaleźć „dziczka”. Niemal pół dnia strawił z Tęgosławem i Przemiłem na poszukiwaniach. Znaleźli Kopycia pod jakimś jaworem, do połowy zagrzebanego w stercie opadłych liści. Warchlak trząsł się ze strachu, podniesiony przez Siemowita kwiczał z wyrzutem.
– Byłby przysmak – stwierdził fachowo Tęgosław. – Przyprawiony specjałami Fulka… – zamilkł, zmrożony wzrokiem księcia.
Wracając do grodu, druhowie milczeli, nie chcąc jeszcze bardziej rozdrażniać zaciętego w sobie Siemowita.
Teraz siedział zachmurzony w świetlicy.
– Książę, przyprowadzili Paszka. Nadal w więzach – zagadnął go Fulko.
Siemowit westchnął głęboko. Sięgnął między zastawami pełnymi potraw po misę z wodą, wylał całą zawartość na głowę, potrząsając na strony strąkami włosów. Kjetil podsunął mu usłużnie dzban z piwem. Rzucony na klęczki były dowódca drużyny Popiela wpatrywał się w księcia zhardziałym wzrokiem. Siedzący po lewej stronie Przemił przechylił się do Siemowita, szepcząc:
– Zważ jedno. Czynił jedynie swoją powinność przysięgi wierności złożonej goplańskiej dynastii. Wojownik odważny i doświadczony, ale też roztropny i rozważny. Gdy wtargnęliśmy już do Mietlicy, pokrzykując o śmierci Popiela, przysiadł na brzegu studni. Złożył miecz u stóp, wyrzekłszy jedno: „Nie walczę dla trupa”.
– Tak rzekł?
Dla upewnienia się Siemowit zwrócił twarz w stronę przyjaciela.
Przemił zamrugał potwierdzająco powiekami, dodając:
– Oznajmiłem mu prowokująco, że są jeszcze synowie Popiela, miałby dla kogo walczyć. Odpowiedział wtedy: „Oni też już prawie jak trupy”.
Siemowit wstrząsnął się. Ożyło wspomnienie rozkazu, z jakim pod koniec sierpnia wysłał Kjetila za uchodzącą na Mazowsze z synami żoną Popiela. Wspomnienie niepokojące wewnętrzne rozterki niczym nieokreślona zmora.
– Czy on się czegoś domyśla? – spytał Przemiła.
– Nie zaprzątaj sobie tym myśli. – Przemił starał się uspokoić księcia, przybierając nonszalancki ton. – Każdy we wszystkim czegoś się doszukuje.
Siemowit nie odrywał skupionego wzroku od twarzy przyjaciela, jakby usiłując wniknąć w jego myśli. Po dłuższej chwili Przemił dla wyrażenia zaprzeczenia pokręcił nieznacznie głową. Książę odsapnął.
– Paszko, co ja mam z tobą począć? – zwrócił się do goplańskiego wojownika. – Jaki nam przydatek z dowódcy Popielowej drużyny?
– Daj mi pieczę nad mieszkańcami Mietlicy i zniszczonych osad, co nadal w namiotach na pobojowisku przed zgliszczami grodu koczują – zapytany odpowiedział odważnie. – Albo od razu wbij mnie na pal.
– Mniemam, że złożysz mi przysięgę, jeżeli ostawimy pal w spokoju.
– Nie mniemaj za długo. Wygłodniały jestem.
– Nie przesadzaj ze śmiałością. – Siemowit dał znak strażnikom stojącym za Goplaninem, by odprowadzili go do jam przykrytych kratami, gdzie trzymano więźniów. – Jutro przysięga.
– Dziękczynnie za łaskę dziękuję. – Uchwycony pod ramiona Paszko przybrał pokorny ton. – Szkoda, że dopiero jutro. Korci mnie o skarbach Popiela napomknąć.
Siemowit zmienił rozkaz. Odebrał natychmiast przysięgę od Paszka, po czym nakazał mu przysiąść do ławy. Odczekawszy ze skrywaną niecierpliwością, aż były drużynnik Popiela podje i popije sążniście, zagadnął go:
– Napomykaj. O skarbach.
– Popiel wielokrotnie wybierał się potajemnie na dużą wyspę na południu jeziora, przewożąc każdorazowo jakieś worki. Ostatnio wybrał się tam ze skrzynią z bogactwami otrzymaną od posłów króla Liuba.
Kilku przyjaciół z drużyny Siemowita przechyliło się z zaciekawieniem w kierunku opowiadającego.
– Byłeś przy tym? – dopytywał Siemowit.
– Nie. Ani ja, ani żaden inny z otoczenia. Za każdym razem Popielowi towarzyszył jedynie nasz mietlicki kapłan, dopóki żył, a ostatnimi czasy synowie, gdy podrośli.
– Czyli oprócz Popiela i jego synów nikt nie wie, o jaką wyspę się rozchodzi? – zapytał Chraboj.
– Synowie zostali niedawno wraz z matką zaduszeni przez łowców niewolników. Chyba słyszeliście już o tym? – Paszko rozglądał się po zebranych wokół.
– Słuchy doszły, niecny postępek. – Siedzący obok Siemowita Wojmir odpowiedział za księcia. – Nie lawiruj, trzymaj się wątku.
– Coś zamącasz, Paszko. – Siemowit upił trunku, spozierając znad brzegu glinianki z ulgą na Wojmira. – Mówisz o wyspie na południu Gopła zaraz po tym, że nikt nie wie, dokąd Popiel skrycie się udawał. Jedno z drugim nie pasuje.
– Podsłuchałem raz niebacznie, jak za ostatnim razem po powrocie starszy z synów oznajmił matce, że wrócili właśnie z kryjówki. Byli tam sami, bez ojca – tłumaczył gładko Paszko. – Matka zrugała go za kaftan pokryty ptasimi odchodami. Wtedy odparł: „przecież wiesz, matko, że na wyspie gęgawy4 krociami zalegają”. Stąd wiem o wyspie. Jest tylko jedna, na której gęgawy setkami wysiadują, Potrzymionek na południu jeziora, w jego zachodniej odnodze. Duża wyspa, chyba największa na Gople.
Siemowit odesłał go do ław w drugim końcu pomieszczenia, zapowiadając mu omówienie dalszych spraw w następnych dniach.
– Idziemy po skarby Popiela. – Ledwo Paszko się oddalił, Strzewit nie krył rozochocenia. – Na wyprawę bez staczania bitew i zabijania wrogów.
– Przejdźmy teraz do omówienia problemów ważkich – odezwał się milczący dotąd Bruzdo. – Radę książęcą należy powołać, a nie przy ucztach snuć roztrząsania zamglone.
– Otóż to – poparł go Jaszczyc.
– Palisadę na wale trzeba jak najszybciej dokończyć. – Bruzdo rzucił zalegającym przed ławą psom kość z resztkami mięsiwa. – Posłów do sąsiednich władców powysyłać, na rozmowy zaprosić. Słuchy doszły, że wielu z nich, zaniepokojonych zmianami w naszej wspólnocie, zbroi się na gwałt. Grożą nam najazdy ze wszystkich stron. W naszych opolach i osadach nie opada wrzenie po twojej koronacji. – Poklepał Siemowita po ramieniu. – Lud jest zaniepokojony zapowiedziami zmian. Nie wiem, trzeba chyba garnizony po większych skupiskach osadzić. Szpiedzy z Gniezna donieśli, że tamtejsi kapłani po części bardzo zmianom nieprzychylni, zarówno tobie, Siemowicie, niechęć okazują, jak i nam wszystkim wokół ciebie. Nie podoba im się twój obiór Jaszczyca na naczelnego kapłana świętej góry. W samym Gieczu ludzie sarkają po wielu domostwach. Mężczyzn do wojaczek podochociłeś, a tu poczyna brakować rąk do zwykłych, codziennych robót. Mam dalej wyliczać? – zapytał.
– Poczekaj. – Siemowit zawołał do rozsiadłych przy innej ławie Budzimira, Czadroga i Otłucza, by się do nich przysiedli. – Trzeba ich wprowadzać w nasze powikłania.
– Ufasz nowym? – zauważył z przekąsem Kjetil.
– Odezwał się „stary” – zganił go Przemił. – Kiedy ci kajdany zdjęto? Przed rokiem, dwoma?
– Chcą czy nie, są skazani na dozgonną mi wierność. – Siemowit wskazał podchodzącym wolne miejsca wokół siebie. – Radzimy nad ważnymi sprawami. – Po czym zrelacjonował im pokrótce dotychczasowe uwagi Bruzda.
– Dodam od siebie narastające koszty – wtrącił Przemił. – Drużyna się powiększa, jak to wszystko opłacać? Osiemnastu Stodoran z Budzimirem, dziewięciu Lubuszan z Czadrogiem, dziesięciu Kaliszan z Otłuczem. Nas z Giecza piętnastu, wliczając Kjetila i Ciosunia. Razem pięćdziesięciu jeden. Prawie mała armia. Trzeba wszystkich wyżywić i napoić. Każdy potrzebuje broni, wyposażenia, płacideł na zbytki i utrzymanie. Nawet domostw nowych jeszcze na dobre nie zapewniliśmy.
– Rozmyślałem już nad tym ostatnimi dniami. – Siemowit odczekał, aż wszyscy skupią na nim uwagę. – Stała drużyna w liczbie trzydziestu pozostaje pod moim bokiem. Wszyscy druhowie z Giecza i po pięciu od Kaliszan, Lubuszan i Stodoran z Brenny. Dla tych, co jeszcze nie mają domów, zbudujemy po zachodniej stronie podgrodzie z wałami dotykającymi do grobli. Resztę rozmieścimy po większych opolach plemienia, zasilą tamtejsze garnizony strzegące porządku w moim imieniu.
– Pozostaje nadal trzydziestu – zauważył Bruzdo.
– Na rozboje będziemy chadzać – Siemowit kuksnął łokciem w bok milczącego dotąd Fulka. – Jak najczęściej. Na wszystkich naokoło. Za Obrę, Wartę, Noteć, pod Wisłę i dalej na Mazowszan, na Prusów, na Pomorze, Śląsk, na Wieletów pod władzą Radogoszczy, na Wiślan, obojętnie, czy się oprą Morawianom, czy nie, na ziemie między Wiślanami a Lędzianami. Mało?
– A na Lędzian? – zapytał ktoś.
– Na Lędzian nie. – Siemowit zaprzeczył zdecydowanie. – Lędzianie nie tylko nam braćmi. Łączy nas wieczny sojusz i braterstwo. I więzi rodzinne, wiecie przecież, kim była moja babka.
– Chociaż nadal nic o Lubomirze – wtrącił Przemił.
– Umyślnych zamierzam niebawem wysłać. Wywiedzą się, co trzeba. – Siemowit zadumał się na krótko, po chwili podjął ponownie: – Pytam jeszcze raz, mało nam zajęcia? Dobra grabić, ludność w niewolę uprowadzać, handlarzom niewolników sprzedawać, a resztę do robót po wioskach i osadach każdego zaganiać, trybuty i daniny wyznaczać. Obaczycie, opływać będziemy w dostatki. Nie mówiąc już o wojnach, tych dużych. Kto z was przed dwoma laty podejrzewał, że w tak krótkim czasie dwie straszliwe bitwy stoczymy? Kto przewidział najazd Wiślan i wojnę domową u Wieletów?
– O ciągnięciu zysków ze szlaków handlowych nie zapomnij – upominał księcia Fulko. – Tak jak ci objaśniałem.
– Wprzódy musimy je opanować. – Siemowit powstał, by przysunąć sobie misę z jadłem.
Chraboj pociągnął go połę koszuli.
– Księżna się pojawiła – oznajmił mu zniżonym głosem, wskazując ruchem głowy na wejście. – Twarz jakaś naburmuszona. Bez Kopycia – dodał.
Rozległo się kilka stłumionych chichotów, ktoś udał stłumione chrumkanie.
– To tyle na dzisiaj – oznajmił pospiesznie Siemowit. – Teraz hulajcie wszyscy, póki ławy się uginają.
Następnego dnia wyruszyli całą drużyną, zabierając również Bruzda i kaliskiego kapłana, na przegląd większych polańskich opoli. Objazd wiódł przez Ląd, Grzybowo, Śrem, Bnin, Tum i Lednicę na jeziornej wyspie. Na koniec zawitali do Gniezna, pozostawiając tam Jaszczyca. Do Giecza powrócili po kilkunastu dniach.
* * *
Nie starczyło czasu ani na obchód gajów zdatnych na żalnik, ani na wyprawę nad Gopło po skarby Popiela. Przynajmniej na ten czas.
Rozbudzony w środku nocy przez wartownika na palisadzie, Siemowit podążał spiesznie w kierunku bramy wjazdowej. Na podwórcu siedziby wdepnął po kostki w nasiąknięte wodą trawy, musiało przedtem obficie napadać. Rozespanym wzrokiem wyszukiwał w świetle łuczywa kolejne zdradliwe kałuże.
W przejściu bramy pod wieżyczką oczekiwali już Przemił i Tęgosław, najwidoczniej jak on ze snu wyrwani. Jeden z wartowników pochylał się w przyklęku nad jakąś postacią, odwijając jej z głowy przesiąknięte krwią szmaty. Wojownik, sądząc po zbrojnym odzieniu siedział z zamkniętymi oczyma, oparty plecami o ciosane pale ściany, ciężko dysząc.
– Hełm z trudem z głowy zdjąłem, okrutne wklęśnięcie na lewym spojeniu blach, musi od uderzenia toporem albo maczugą. – Wartownik, pomiarkowawszy księcia, objaśniał, co najważniejsze. Rozchylił poły kaftana rannego. – Na lewym boku rana kłuta, kolczuga rozdarta, krwią mocno zakrzepłą pokryta, chyba przed paroma dniami jej doznał…
– Kim on jest? – zapytał Przemił.
– Pieszo tu dotarł? – Siemowit wpadł w słowo przyjacielowi.
– Patrol znalazł go na południowych obrzeżach nieopodal drogi z Lądu, leżał przy martwym koniu. – Wartownik wzruszył ramionami. – Na woja z Kalisza nie wygląda. Przedtem coś bredził, słowa niby nieco swojskie, ale jakby obce…
Siemowit przyklęknął obok niego, przyglądając się uważnie rannemu.
– Przemił, Tęgosław – zagadnął druhów. – Przyjrzyjcie się pochwie od miecza. Pamiętacie bitwę pod Ciążeniem? Wielu Wiślan takie miało, spójrzcie na ozdoby.
– Wiślanin tutaj? Zbrojny? Znowu wojna? – Tęgosław nie krył obaw.
– Jaka wojna? – obruszył się Siemowit. – Zapomniałeś, że oni w Krakowie od miesięcy przez Morawian otoczeni? Zanieśmy go na izby Bruzda, tam najbliżej! – rozkazał.
Siedziba Bruzda i kilku innych druhów księcia znajdowała się w długim ciągu domostw przylegających do wewnętrznej ściany wału na prawo od bramy. Wzniesiono je tam na żądanie Świętany, oburzonej, że przyjaciele i doradcy Siemowita pomieszkują z nim w książęcej siedzibie.
Tajemniczy przybysz, ułożony na łożu, doszedł w końcu do siebie. Odzyskawszy przytomność, toczył pełnym bólu wzrokiem po zebranych wokół łoża postaciach. Powolnym głosem wyjaśniał, z czym przybył.
Wysłany został przez księcia Wiślan Wisława do księcia Polan Siemowita z misją zawierającą jedno jedyne przesłanie: Wisław prosił o jak najszybsze przybycie Siemowita do Krakowa.
– To są słowa twego władcy? – upewniał się Siemowit. – Nie żąda, nie rozkazuje, tylko p r o s i?
– Sławetny Siemowicie, mój władca b ł a g a o to.
– To jakiś podstęp – orzekł Chraboj. – Nie wierzę w przemianę dumnego i pysznego Wisława.
– Skąd wiesz, że to ja jestem Siemowitem? Stoi tu nas parunastu wokół, niczym zbytnio się nie wyróżniamy.
– W bitwie pod Ciążeniem strzaskaliśmy nawzajem tarcze, zanim nas rozdzielono. Pamiętam, jak jeden z twoich druhów przeszył mieczem szyję jednego z naszych, wołając do ciebie po imieniu. Przez kilka chwil… patrzyliśmy na siebie w bezruchu. To mi się wryło w pamięć. Dopiero później doszła do nas sława twego imienia.
– Oszust jakowyś? Przysłany na przeszpiegi? Skrytobójca? – Wojmir poparł wątpliwości Chraboja.
– Nie kłamię. – Posłaniec z trudem dobierał słowa, zmagając się z boleściami. – Nie mogę się wypowiadać za mojego pana i księcia, ale rzeknę, na co mi zezwolił. Nasze księstwo stoi na krawędzi unicestwienia. Mnogie rzesze morawskich i czeskich zastępów od miesięcy nas oblegają. Gdy niebawem nastąpią przymrozki, przejdą po skutej lodem Wiśle i jej rozległych rozlewiskach, zamykając nas w całkowitym okrążeniu. Na to tylko czekają. Skończyły nam się wszelkie zapasy, z ziem Krakowa nie nadchodzą żadne wsparcia, większa część wojska poległa w poprzedniej bitwie na przedpolach grodu. Potrzebujemy rozpaczliwie pomocy. Wisław wysłał również gońców do Lędzian.
– Ty jakoś się przedarłeś – zauważył Bruzdo.
– Powtarzam, za rzeką i rozlewiskami koło Krakowa przejścia jeszcze wolne, chociaż już niektóre morawskie podjazdy tam grasują. Przejście tajne… Trzech nas było, ja się jedynie ostałem. Natknęliśmy się na nich, moi towarzysze zginęli. Później starłem się z jakimiś jeźdźcami pod Kaliszem, nie reagowali na moje okrzyki, jeden zdołał przebić mi oszczepem bok, zanim się wyrwałem.
– Na co wam przyszło? – wtrącił się Fulko. – Nas chcieliście zniszczyć, Lędzian najeżdżaliście. A teraz?
– A teraz Wisław w desperacji, przemądrzalcze. – Siemowit spojrzał na Fulka z wyrzutem. – My sami po wielkich bitwach rany liżemy, wielu naszych poległo – zwrócił się ponownie do posła. – Wielkiej pomocy użyczyć nie możemy. Jeżeli już i w ogóle.
– Władca mój na wszelkie ustępstwa zdecydowany. Gotów wiele zaoferować, byle nie ucałować buta Świętopełka i nie wyrzec się wiary ojców. Wiele. Byle nasz lud przed morawskim i czeskim jarzmem uchronić.
Do izby weszła przywołana uprzednio znachornica z koszem pełnym ziół, maści i opatrunków.
– Jeszcze jedno, książę. – Posłaniec próbował się nieco wznieść na podpartym łokciu. – Wisław pyta, co z jego wojownikami wziętymi do niewoli w bitwie pod Ciążeniem. Przysłał przecież Popielowi żądany okup na ich uwolnienie, dwa wory srebra. Od tego czasu żadnej wieści. A przydaliby się teraz, ponad dwustu wojowników…
Opadł ponownie na łoże, krzywiąc twarz z bólu.
Siemowit zdębiał na chwilę. Spojrzał na Fulka i Bruzda, ci jednak rozkładali dłonie w niemych gestach niewiedzy.
– Narada, natychmiast! – Siemowit wypowiedział rozkaz krótko i beznamiętnie, odwracając się do wyjścia. – U mnie w świetlicy, cała drużyna, Bruzdo, Fulko i Wszesław. Sprowadzić Paszka i kuzyna z kowadłem.
* * *
Paszko toczył zrezygnowanym wzrokiem po zebranych w gościnnej świetlicy księcia. Ktoś nakazał mu przysiąść na zydlu przy bocznym stole nieopodal ławy z księciem i jego kompanią. Od kilkunastu dni trawił czas pokątnie u jakiejś kmiecej rodziny we wschodniej osadzie gieczańskiego opola. Bez zajęcia, broni i rynsztunku. Niby wszyscy go unikali, ale jednocześnie zważali na każdy jego krok. Ani Siemowit, ani żaden z jego ludzi nie wzywali go na rozmowy. Z czasem powracać poczęły pochmurne myśli trawiące umysł, jak za dni spędzonych uprzednio w niewolniczej jamie. Z przewodnim wizerunkiem zaostrzonego pala.
– Jak to jest z wiślańskimi jeńcami? – Siemowit przeszedł bez ogródek do rzeczy. – Wyjaśnij nam, dzielny dowódco drużyny Popiela.
– Wisław przysłał srebro. Popiel przyrzekł posłańcowi uwolnić niebawem jeńców. W nocy poseł zmarł zaduszony w sypialni. Następnego dnia Popiel wysłał gońca do Truso z propozycją sprzedania w niewolę dwustu pięciu wiślańskich wojowników. Goniec powrócił z workiem srebra jako zaliczką i zapowiedzią, że niebawem do Mietlicy zawita oddział skandynawskich wojów mający przetransportować Wiślan do Truso. Tymczasem Popiel nawiązał kontakt z karawaną żydowskich kupców ciągnących regularnie szlakiem z Kijowa na Pomorze i dalej na ziemie Połabian, do osławionego z targów niewolników Mechlina. Sprzedał im brańców od ręki za trzy worki srebra. Po dziewięciu dniach nadeszli z Truso północni topornicy. Trzydziestu. Popiel przywitał ich wystawną ucztą, podając w trunkach truciznę. Ich ciała zatopiono w Gople.
Świetlica zamarła.
Przyciężką ciszę przerwał Siemowit:
– Kiedy to nastąpiło?
– Na cztery dni przed wyruszeniem pod Lubusz.
Siemowit powstał. Lawirując między ławami, zbliżył się do Paszka. Niektórzy z druhów spozierali nawzajem z niepokojem. Przemił podążył ostrożnie za księciem. Wokół Goplanina zrobiło się pusto, wszyscy poodsuwali się jak najdalej. Siemowit przysiadł obok na ławie, rozkraczając nogi, zwrócony ku niemu przodem ciała. Nalał do dwóch kubełków miodu, podając mu jeden. Skosztował z wolna trunku, nie spuszczając z Paszka wzroku. Ten upił niepewnie.
– Jaki w tym miałeś udział? – spytał spokojnie Siemowit. – Nie trzęś ręką, miód przedniej jakości, receptura Fulka.
– Jaki udział?
Paszko wypił do dna jednym haustem. Odstawiając kubełek, nie trafił na stół, opuszczając go na ziemię.
– Wąsiska otrzyj! – nakazał Siemowit. – Udział w poczynaniach Popiela. Stałeś za mordami?
– Oddziały na lubuską wyprawę po osadach zbierałem, wróciłem do Mietlicy po wszystkim.
Stojący za Siemowitem Przemił położył dłoń na rękojeści miecza.
– Skąd zatem masz wieści, którymi Popiel zapewne się nie chwalił? – spytał Siemowit na pozór łagodnym tonem.
Paszko zbladł.
– Zastanów się bardzo głęboko, zanim odpowiesz – ciągnął Siemowit. Raptem zawołał głośno, nie odwracając od niego wzroku: – Fulko! Powiedz naszemu tajemniczemu Goplaninowi, czym groziło ci oszukanie mnie!
– Wygłodzenie w jamie, odcięcie stóp i dłoni, zmuszenie mnie do ich spożycia! Na surowo! – odkrzyknął ochoczo były mnich.
Paszko spuścił głowę. Długo się zastanawiał, kilkakrotnie w międzyczasie rozglądając się po zebranych wzrokiem pełnym rozpaczy.
– Powiem jedynie tobie – wyrzekł wolno.
Siemowit przychylił się do niego bokiem twarzy, wysłuchując w napięciu kilku zaledwie słów szeptanych mu na ucho. Raptem zaskoczył wszystkich. Zerwał się niespodziewanie, zostawiając osłupiałego Paszka przy stole.
– Przemił, za mną! – rozkazał, zmierzając do wyjścia z świetlicy.
Na zewnątrz Siemowit rozglądnął się na wszystkie strony dla upewnienia się, czy faktycznie są sami. Oparł obie ręce na ramionach przyjaciela, zbliżając własną twarz do jego.
– Nie uwierzysz, jak ci powiem.
Słowa dobierał z wolna, z namysłem.
Przemił czekał w napięciu.
– Żona Popiela była kochanką Paszki. Od wielu, wielu lat.
Znaczenie słów powoli docierało do świadomości Przemiła.
– Od jak wielu? Znaczy, synowie Popiela… być może…
– Zamilcz. Nawet nie chcę wiedzieć.
Siemowit, puściwszy przyjaciela, wpatrywał się w dal grodowego majdanu.
– Gdyby Kjetil kiedyś się wygadał albo inaczej na jaw wyszło…
– Porozmawiam z Kjetilem, trzeba go wtajemniczyć.
Przemił odczekał, aż Siemowit zamilknie, nadal niby zajęty lustrowaniem otoczenia siedziby.
– Paszko to chodzące niebezpieczeństwo, to miałem na uwadze – podjął po chwili.
– Nie przyjacielu. – Siemowit pokręcił przecząco głową. – Czytam w twych myślach. Nieee… Paszko odstawiony zostanie bez uszczerbku do Mietlicy, gdzie teraz zgliszcza po grodzie. Przesiedli koczujących mieszkańców na północny kraniec jeziora, gdzie przez Gopło przepływa Noteć. Pożyteczna rzeka, łączy Wisłę z Odrą, stąd komunikacja wodą od dawien wykorzystywana dla szlaku z Mazowsza na Pomorze. Miejsce, do którego ich przesiedlisz, nazywa się Kruszwica. Pomieszkuje tam kilka rodzin żyjących z pobierania opłat za usługi przewozu, nawet nie wioska, zaledwie kilka źrebów5. Cały ocalały lud z Mietlicy ma się tam osiedlić, zakładając nowe opole. Paszka wyznaczam na zarządcę nad nimi w moim imieniu. Dla ochrony osad opola i przeprawy wybudują gród obronny. Osadzimy tam garnizon wojów. Kruszwica będzie graniczną warownią chroniącą nasze ziemie od najazdów z północy i wschodu. Jutro wyruszysz w drogę z Paszkiem, zabierz ze sobą Chraboja i Tęgosława oraz trzech starszych wojów wyznaczonych przez Wszesława.
– Jak zmusisz Paszka, by przed nikim się nie wygadał z tajemnicy?
– Mam swoje sposoby.
– Nad prośbą Wisława o wsparcie radzić mieliśmy. – Przemił przeskoczył na inny temat.
– Nawet gdyby, mamy czas. Słyszałeś, do prawdziwych przymrozków jeszcze ze dwa miesiące, do tego czasu Morawianie nie otoczą Krakowa.
– Oj Siemowit, mieszasz wszystko… na wyspę też mieliśmy się wybrać po skarby…
– I wybierzemy się. Dzisiaj zebranie w izbie narad, niedługo zwołam wiec plemienia do Gniezna, trzeba głowom rodów z opoli i osad zamiar pomocy Wiślanom przedstawić…
– Czyli wyruszymy pod Kraków?
– Takiej okazji nie przepuszczę. Po wiecu podążę z drużyną do Kruszwicy na przegląd postępu robót, zgarniemy was i podążymy na wyspę.
Siemowit, wróciwszy do świetlicy, przysiadł obok Mścibora.
– Zamyślam nad uwolnieniem cię od kowadła – zagaił kuzyna.
– Teraz?
– Za kilka, kilkanaście dni. Zabieram cię do Krakowa na spotkanie z Wisławem.
– Skąd ta zmiana, Siemowicie? Od ojca jeszcze żadnych wieści w sprawie zakładników. A może czmychnę przy nadarzającej się okazji?
– Pewnie napotkam w Krakowie Lubomira, naszego wspólnego wuja. Chyba ojciec opowiadał ci o jego najstarszym bracie? Nie chcę, by wuj, może nawet jego synowie, jeżeli takowych ma i przyprowadzi, zapoznali członka rodu przykutego do żelaznej bryły.
W lewym rogu książęcego stołu wybuchło zamieszanie. Podniesione okrzyki, żartobliwe nawoływania. Kjetil, uchwyciwszy Fulka pod szyją za koszulę, uniósł go do góry jedną ręką z niebywałą lekkością.
– Zgolę ci włosy na niewolnika! – wykrzykiwał Duńczyk, pomachując trzymanym w drugiej ręce nożem, okapującym tłuszczem wieprzowiny.
– Dzikusie! – Fulko bronił się rozpaczliwie, pomachując w powietrzu nogami.
Siemowit dopadł do nich. Ścisnął z całej mocy nadgarstek dłoni Kjetila, przymuszając go do uwolnienia Fulka z uścisku. Mnich opadł na ławę, Duńczyk wpatrywał się w niego z niesmakiem. Wbił wyrwany uprzednio nóż na powrót w pieczeń.
– Thora znieważył – oznajmił krótko Siemowitowi.
– Sam zaczął. – Fulko masował zaczerwienione podgardle. – Krzyżyk chciał mi spod koszuli wyrwać.
– Fulko najpierw drażnił Kjetila – relacjonował usłużnie Otłucz. – Prawiąc, że w jego rodzinnych stronach krąży powiedzenie „głupi jak młotek”. Kjetil wyszarpał swój naszyjnik z młotem Thora, krzycząc, że gniew boga roztrzaska trupa na krzyżu. No i zaczęło się…
– Słońce na nieboskłonie panujące! – Siemowit spoglądał groźnie na zwaśnionych. – Po cóż zezwoliłeś demonom bożków w przedmiotach udawać?! Żerca powrzuca w ogień te wasze paskudztwa! Durnie! Obaj! – karcił ich, pokrzykując. – Wiary naszej nie uszanujecie, pokaram srodze!
Opanowawszy sytuację, powrócił do Mścibora, do którego w międzyczasie przysiadł się Budzimir.
– A wam co tak wesoło? – Siemowit przyglądał im się z wyrzutem.
– U Wieletów wielu naszyjniki z figurkami bogów poczyna nosić.
– Na Pomorzu też – uzupełnił Mścibor. – W Kołobrzegu wielgachny posąg w kamieniu wykuli.
– Masz już własną ozdobę na łańcuchu – odciął się Siemowit kuzynowi. – Z kowadłem. Nadal rozbawiony?
Mścibor spoważniał.
– Zdejmij mi to.
– Zdejmę przed wyruszeniem do Krakowa.
– Szkoda. Wiem, że na nic moje zapewnienia.
– Dlaczego mam ci wierzyć na słowo?
– Zaczyna mi się… co tam…
Siemowit przyglądał się z namysłem kuzynowi.
* * *
Niespodziewanie Siemowit zdecydował inaczej. Przed wyjazdem do Gniezna na wiec nakazał odkuć Mściborowi łańcuch z kowadłem.
– Trzymaj się w moim pobliżu – nakazał kuzynowi. – Moi druhowie będą na ciebie nieustannie zważać. Poważysz się na ucieczkę, padniesz z konia naszpikowany strzałami.
Na początku wiec nie przebiegał po myśli księcia. Głowy niektórych rodów z Bnina i Śremu prześcigały się w rozmaitych zarzutach. Ograniczanie roli wieców w opolach i pojedynczych osadach. Nałożenie nowych, dotąd niespotykanych danin na rzecz księcia. Obarczanie nowymi obowiązkami wojennymi, przymus budowy grodów i umocnień obronnych. Odsunięcie kapłanów Gniezna od rozstrzygania spraw wojny i pokoju.
Przy ostatnim zarzucie Siemowit obserwował z natężeniem twarz siedzącego pomiędzy gronem kapłanów Jaszczyca. Ten jednak wzruszył bezradnie ramionami.
Siemowit wyjaśnił, że rola wieców pozostaje nadal w pełni i nienaruszenie na straży praw i tradycji. Kapłani z Gniezna mają się koncentrować na kontaktach z bogami w ważnych dla plemienia kwestiach urodzajów, plonów, przepowiedni, wróżb i świąt. Ale ani kapłani, ani wiece nie mają wpływu na rozstrzygnięcia wojen i sojuszów. O tym decyduje on, książę, i jego doradcy.
To po co ich wzywał? – odezwały się buńczuczne zawołania.
Bo potrzebuje opinii wszystkich mądrych głów plemienia, zanim podejmie decyzje. Na przykład, ilu zbrojnych mogą wspólnie wystawić na wyprawę.
A kapłani?
Mają zadbać ofiarami o zdobycie przychylności bogów.
– Jak rada książęca? Gdzie ona? – wyskoczył przywódca starszyzny z Lądu.
Siemowit miał dość. Ale co robić? Przecież nie przymusi poddanych siłą do posłuszeństwa. Trzeba to wszystko sobie przemyśleć – zastanawiał się w duchu, obserwując zebrane kręgi. Karami i przemocą nic nie zdziała. Nawet nie zamierza. Lud musi mieć poczucie bezpieczeństwa i dobrobytu.
Na koniec okazało się, że plemię może wystawić do boju zaledwie czterystu dwudziestu wojowników. Tyle krwi kosztowały dotychczasowe wojny.
Po wiecu spotkał się na krótką rozmowę z Jaszczycem.
– Jak ci się wiedzie w roli głównego kapłana? – zapytał bez ogródek.
– Bardzo źle. Pozostali kapłani nie akceptują mnie, narady pokątne organizują. Rej między nimi wiedzie niejaki Sękło.
– Mam się nim zająć?
– Ani się waż. Dość mordów twojemu wstąpieniu na tron towarzyszyło! – Jaszczyc podniósł głos. – Po części mają rację, nie wolno gronu kapłańskiemu narzucać naczelnika, nie może tego nawet książę! Oni sami muszą dokonać wyboru. Pewnie przyjdzie mi do Giecza powrócić – dodał ugodowo, widząc zatroskaną minę Siemowita. – Przecież przydam ci się na miejscu.
– Za dużo rozmaitych problemów naraz mnie nachodzi. – Siemowit spoczął na jakiejś kłodzie u podnóża świętej góry.
– Zaprawdę zamierzasz wspomóc Wisława? – Jaszczyc przysiadł obok niego.
– Po prawdzie to nie. Nie mam czym. Ale korci mnie się wywiedzieć, co oferuje w zamian. Przy okazji liczę na spotkanie z wujem.
– Pytałeś już Dobrowita o wsparcie?
– Nie, jeszcze nie… – Siemowit zatopił się w jakichś myślach.
– A w stadle rodzinnym? – Jaszczyc zmienił temat. – Świętana ci lubą?
– Szczerze? – Siemowit powstał. – Sam nie wiem. Miłuję ją, ale… jest w niej coś mi obcego.
* * *
Drugiego dnia po zakończeniu wiecu, w ostatnich dniach września, dotarli do Kruszwicy: Siemowit z trzydziestoosobową drużyną i dwudziestu młodocianych wojowników zebranych po wiecu z kilku większych opoli. Zgłosili się na ochotnika, ckniło im się na służbę u księcia, choć starsi z ich rodów mocno im tego odradzali. Ale na nic doświadczone głosy mądrzejszych. Młodzież polańska garnęła się do Siemowita, oczarowana opowieściami i nadzieją na sławę i łupy.
Okolica tętniła odgłosami wzmożonych robót i ludzkich nawoływań. Z gęstych lasów wokół ciągnęły zaprzężone w tury wozy, transportując zrąbane i obrobione pnie drzew. Na niektórych zalegała upolowana dziczyzna. Od strony podmokłych wrzosowisk na południu kolejne wozy zwoziły zwały wybranej ziemi, piaszczystego żwiru i torfu. Przybrzeżne wody jeziora zalegały dziesiątki kołyszących się na falach łodzi. Najgłośniejszy zgiełk panował w miejscu wznoszenia nowej osady i grodu. Mrowie ludzi, kobiet i mężczyzn, każdy zajęty jakąś czynnością.
Minąwszy skupisko licznych namiotów, zatrzymali konie przed placem budowy.
– Wielu ludzi zasiedlało Mietlicę – zauważył ktoś z drużyny, usłyszawszy w odpowiedzi:
– Gród książęcy był pośród naszych opoli jednym z najludniejszych.
– Przemił, Tęgosław i nasi starsi wojowie od Wszesława uwijają się chyżo pomiędzy innymi. – Drużynnik wskazał Siemowitowi na jedno z świeżo wzniesionych domostw, którego dach pokrywano właśnie plecionkami wikliny.
– Tam jest Paszko – wskazał księciu ręką Chraboj w kierunku wypływu rzeki z jeziora. – Ostrokoły w linii stawiają.
– Zwołajcie naszych, Paszka również! – rozkazał Siemowit.
Spocony od wysiłku Przemił relacjonował przebieg ostatnich dni. Ludność Mietlicy i przyległych wsi tamtejszego opola sprowadził tutaj na łodziach. Tułaczka lądem odpadała ze względu na czas. Musieliby najpierw dotrzeć w okolice Gniezna, dopiero stamtąd w kierunku Kruszwicy. Również pochód brzegiem jeziora jest niemożliwy, nie ma żadnych dróżek, najmniejszych ścieżek zdatnych dla transportu tylu ludzi i bagaży. Mnóstwo zatoczek, półwyspów, całość pokryta nieprzebytą puszczą na zdradliwych moczarach. Drzewa dochodzą do samej wody, stykając z bujnymi i gęstymi szuwarami na zabagnionej topieli. Gopło jest niezbyt szerokie, za to bardzo długie, na ponad dwadzieścia mil. Natomiast oba miejsca leżą na jego przeciwległych końcach – zniszczona Mietlica na samym południu, Kruszwica na północy jeziora. Dlatego popłynęli łodziami. Trzy razy musieli obracać tam i z powrotem. Teraz spieszą się z budową gospodarstw, zanim nadejdą jesienne słoty i przymrozki. Co najmniej sto dymów trzeba postawić. Na zakolu wyznaczyli już teren na gród, ale przed zimą nie zdążą z wałem i palisadą. Dlatego Paszko otacza dwie osady opola mające przylegać do grodu prowizorycznym ostrokołem. Mają wszystkiego pod dostatkiem, ziemia, lasy i wody wokół płodne. Miejscowi, którzy dotąd tutaj pomieszkiwali, wskazali trzy święte gaje. W jednym rozgaszczają się już kapłani i guślarze z byłej Mietlicy. Robota wre, ale dopiero z wiosną przyszłego roku zakończą całość.
– Po co wykopaliście rów naokół osady z domami, stykający do obrysu planowanego grodu? – Strzewit wskazał ręką.
– Paszko zamierza osadę na wzór podgrodzia własnym wałem otoczyć – wyjaśniał Przemił. – Na przeprawie chce obronne strażnice postawić. Ma zmysł do planowania.
– Tyle zajęcia dla mnie. – Ciosuń rozmarzonym wzrokiem rozglądał się po rozgardiaszu budowy.
– Znajdą się dla ciebie roboty w Gieczu, aż ci tchu zabraknie – pocieszył go Siemowit nieco uszczypliwie. – Zabieraj, Przemił, Tęgosława i Chraboja, ruszamy na tajemniczą wyspę.
– To wszystko bez dozoru ostawić? – zdziwił się przyjaciel.
– W Kruszwicy zostaje Paszko. Do pomocy ma trzech wojowników Wszesława. Wiedzą, co czynić, na wyprawę są za starzy. Znajdź między mietliczanami zdatnego przewodnika.
Postanowili popłynąć na kilku łodziach wybranych spośród największych, w tym czterech na zapas i dla transportu tego, co znajdą w skrytce Popiela. Starczy dla trzydziestu dwóch ludzi z wojennym bagażem, prowiantem i uzbrojeniem. Przed wyruszeniem zatrzymani zostali przez kapłanów. Wprzódy ofiary złożyć należy, wróżbę przeprowadzić. Bez tego skazani są na przekleństwo – tłumaczył Paszko Siemowitowi. Wróżba jak najbardziej, ale po cóż ofiary? Dla słońca? Jeziora, lasów? – zdziwił się książę. Nad jeziorem ciąży klątwa bogiń. Od wielu, wielu pokoleń. Wie, bo przecież urodził się nad Gopłem, całe dotychczasowe życie nad nim spędził.
– Był dawno temu czas – tłumaczył Paszko – na długo przed praojcami naszych ojców, kiedy tutejszy lud zacięte wojny nawzajem prowadził, podzielony na dwie śmiertelnie zwaśnione strony – osiadłych wokół dwóch jezior, Gopło i Lednica. Nad Lednicą opiekę dzierżyli bogowie, nad Gopłem boginki, co też do dzisiaj się nie zmieniło. Pewnego razu podczas dorocznego składania ofiar słońcu w Gnieźnie, bogu nad bogami, na które osady oraz wszystkie pozostałe święte miejsca własną dolę łożyły, doszło do zażartej sprzeczki. Ledniczanie znieśli mniejsze dary, niż tego od nich wymagano. Kapłani Gniezna zażądali od nich wyjaśnień. Ci, tłumacząc się, oskarżyli Goplan, a dokładnie tamtejszych kapłanów, o złodziejstwo. Pewien niezwykle bogaty i liczny ród zamieszkały w osadzie nad południowym brzegiem Lednicy wybrał się do osady nad Gopłem. Prowadzili córkę głowy rodu na zaślubiny z młodzieńcem rodu zamieszkałego po wschodniej stronie Gopła. Wieźli ze sobą hojne dary. Nad Gopłem zatrzymali się przed przeprawą łodziami dla złożenia w świętym gaju sutych ofiar dla boginek. Jak zwyczaj i tradycja nakazywały, dla uchronienia podróży wodą przed nieszczęściem. Wszystkie trzy łodzie zatonęły wraz z ludźmi. Zaginęły bez śladu, świadków zdarzenia i objawów ze strony boginek. W samo południe, na nieruchomej toni jeziora, przy bezchmurnym niebie i bezwietrznej pogodzie. Na brzeg fale wyrzuciły jedno jedyne wiosło, nadgryzione w połowie uzębieniem jakiegoś nieznanego stwora.
– Nie może być, demon jakowyś? – Siemowit rozdziawił z wrażenia usta.
– Topielnik? – Przemił z przejęcia przysiadł na kopcu turzego łajna, nie pomiarkowawszy tego. – Topielnica?
– Wampir błotny. – Strzewit zniżył głos.
– Od kiedy złe moce wodne z zębami? – Rozdrażniony Pakosz pokręcił głową. – Nie uczyli was guślarze w Gieczu?
– Uczyli. – Wojmir potakiwał potwierdzająco głową. – Wargi mają jak u sumów, wszystko nimi wysysają.
– Takoż. – Pakosz uspokoił się. – Na wiośle zaś był potrójny rząd nadgryzienia. Nie w tym zamęt, lecz w zarzutach Ledniczan. Oskarżyli goplańskich kapłanów o zagarnięcie darów złożonych w gaju przez ich ziomków, czym rozsierdzili jeziorne boginie, a te w zemście zesłały na podróżnych stwora dotąd w najgłębszej otchłani skrzętnie trzymanego.
– Jak już, to czemu nie na kapłanów kara spadła, lecz na niewinny weselny orszak? – wtrącił Kjetil. – U nas bogowie sprawiedliwie osądzają.
– Wasi bogowie w amuletach strugani prawdziwym bogom nie dorównują. – Paszko, prychnąwszy, zajął buńczuczną pozycję naprzeciwko Duńczyka.
Kjetil najpierw poczerwieniał na twarzy, następnie zbladł, wargi zatonęły całkowicie pod nastroszonymi wąsiskami i brodą. Siemowit wkroczył energicznie pomiędzy nich, ściskając obu silnie dłońmi za karki.
– Jeszcze jedno słowo zadry, obu przykładnie ukarzę! – wykrzyknął. – Ty opowiadaj dalej, tam idź, druha mego nie rozdrażniaj – wskazał ręką Pakoszowi – siadaj obok Przemiła na łajnie. Kjetil na drugą stronę! Młotek z naszyjnika zerwę i w odmęty rzucę, skrywaj w zanadrzu twą wiarę tak jak Fulko!
Rozległo się kilka chichotów. Przemił zerwał się na nogi, z obrzydzeniem wywąchując powietrze wokół siebie. Paszko przystanął obok, podjąwszy przerwany wątek.
– Gniezno zażądało wyjaśnień od kapłanów Gopła, ci zaprzysięgli uroczyście niewinność. Wtedy krewcy Ledniczanie obrazili boginie Goplan. Że niby kobiecej natury, zatem przewrotne i podstępne, ofiary zgarnęły, a ofiarników uśmierciły. Że niby ich męscy bogowie nad Lednicą są lepsi siłą męskiej natury. Goplanie nie pozostali dłużni. Sprośne dziady wasi bogowie – zakrzykiwali Ledniczan – chucią i mordem się żywiące. Naczelny kapłan Gniezna wpadł w niepohamowany gniew. Zrugał srodze Ledniczan. Boskość bogów i boginek nie zna różnic, tylko ludzie nawzajem sobie niesłuszne przywary uczepiają. Za późno. Wybuchł tumult, szybko przemieniony w krwawą bijatykę. Polała się krew, święta góra została splamiona niecnością ludu. Rozgorzała krwawa wojna dwóch jezior.
– Nie mógł książę wkroczyć z drużyną? Zgłupiałe strony do porządku przywrócić? – wtrącił Otłucz.
– Wtedy nie było żadnych książąt i dynastii. – Paszko westchnął. – Lud potrafił się bez nich obejść.
– Co dalej? – Przemił ponaglił go.
– Padło wiele ofiar, osady ucierpiały od zniszczeń. Po roku obie zwaśnione strony udały się do Gniezna, prosząc pokornie kapłana o rozjemstwo kończące bratobójczą walkę. Kapłan wszedł w kontakt z najwyższym bogiem na niebie światłością mieniącym. Wydał bardzo ciężki wyrok dla złagodzenia gniewu boginek Gopła. Od tego czasu Ledniczanie składają Gnieznu podwójną ofiarę. Natomiast każdy, kto się poważy wypłynąć łodzią na jezioro Gopło, musi podarować w którymś z przyległych gajów podwójne dary. Zwolnieni od tego zostali jedynie rybacy z osad wokół jeziora.
– I nie będziemy naruszać ustalonego porządku. – Siemowit powstał z pieńka. – Do kapłanów w gaju oprócz zwyczajowych podarków każdy zostawia coś cennego. Każdy! – zaznaczył.
Kroczący obok niego Przemił dosłyszał mruczenie księcia:
– Potrójny rząd zębów, bogowie, boginki… durni kmiecie znad Lednicy, kobiety znieważać, bogów obrażać…
– Coś takiego… nie było książąt – zaczepił go zawadiacko Przemił.
– Wyczyściłeś spodnie na tyłku trawami? – odparował Siemowit.
* * *
Bezchmurne niebo, leniwie uderzające o burty łodzi fale, jazgot ptactwa różnorodnego. Mijane wzdłuż oddalonych brzegów korony drzew, pstrzące połyskującymi w słońcu wszelakimi odmianami żółci i czerwieni liścianych gęstwin. Przepiękna jesienna pogoda odbijała się wyśmienitymi nastrojami na obliczach wojowników wiosłujących naprzeciw przygodzie. Nieznanej, tajemniczej, wypełnionej snuciem domysłów o skarbach po nikczemniku, który tyle lat nad nimi książęcą godnością panował.
Siemowit zakazał wspominania zasłyszanej od Paszki historii o gniewie jeziornych boginek. Sam jednak przyłapał się kilkakrotnie na uważnym wpatrywaniu w toń wody, karcąc się w myślach: stwora z potrójnym uzębieniem oczekuje? Zwrócił głowę na bok, wyczuwszy spojrzenie Strzewita. Przyjaciel, tłumiąc wesołość, bezgłośnie zagryzł trzykrotnie wargami.
– Ludzie z Kruszwicy wspomnieli, jakoby wczoraj po zapadnięciu zmroku jakoweś maleńkie światełka na drugim brzegu migotały. Głuche tąpnięcia też dolatywały, niechybnie łodzie na wodę spuszczano – przerwał ciszę przewodnik.
Nikt nie kwapił się z podjęciem tematu.
– Pewnikiem rybacy na połów ruszyli – stwierdził w końcu obojętnie Wojmir.
– Tam nie ma żadnej wioski. – Przewodnika dręczył nieokreślony niepokój.
– Nocą na połów? – zainteresował się jednak Tęgosław.
– Tedy i dziwota ludzi ogarnęła.
– Nocą na polowanie to strzygi jeziorne na brzeg wychodzą – wtrącił Przemił.
Przewodnik spojrzał na Siemowita, a widząc brak reakcji, wzruszył ramionami.
Wiosłowali dalej, w trzeciej łodzi za nimi ktoś zanucił piosnkę, niebawem śpiew podjęli inni.
Płynęli długo, cały czas na południe, jezioro jakby nie miało końca. Po niecałych dziesięciu milach dotarli w pobliże rozwidlenia.
– Jezioro rozszczepia się tutaj na dwie odnogi długim półwyspem przedzielone – objaśniał przewodnik. – Wpłyniemy we wschodnią, dotrzemy pod zgliszcza Mietlicy. My musimy w zachodnią odnogę, na jej końcu jest wyspa, której szukamy.
Po następnych kilku milach w oddali pojawiła się linia brzegowa wyspy. Jednocześnie z półwyspu na lewo od wyspy dobiegły odgłosy oddalonej wrzawy. W dwóch miejscach wznosiły się w górę słupy dymów, smętnie przechylone na boki. Zdumienie i niepewność malowały się na twarzach wojowników. Siemowit dał ręką znak, by się zatrzymali.
– Co tam się wyprawia? – wymamrotał Chraboj.
– Nie wiem… – zdołał jedynie wymamrotać przewodnik.
– Może ceremonie jakoweś? – wtrącił Wojmir.
– Na półwyspie? – Zmieszany przewodnik rozglądał się nerwowo. – Tam nikt nie pomieszkuje. I ten zgiełk…
– Wpłyńmy ostrożnie w przesmyk między wyspą a półwyspem – zdecydował Siemowit. – Broń w pogotowiu, Przemił podaj do tyłu! Strzały na cięciwy!
– Odradzam. – Kjetil złapał go ramię. – To nie napad na jakąś wioskę czy nawet gród. Po polach i lasach hasać, w trawach się skrywać, takie wasze wojowanie. Doświadczenia wam w prawdziwych wyprawach brakuje.
– Prawdziwych? – Siemowit usiłował uwolnić się z uchwytu Duńczyka.
– Wyprawy wodami, na łodziach, pomiędzy wyspami, zakolami, zatoczkami… w tym przoduje mój lud od pokoleń, woda i brzegi to nasz żywioł.
– Ale…
– Nie ma ale. – Kjetil puścił ramię Siemowita. – Przybijamy do brzegu. – Wskazał ręką na północny kraniec wyspy. – Z dala od przesmyku na półwysep. Na łodziach część wojowników z rękoma na wiosłach zanurzonych w wodzie, druga połowa ze strzałami na cięciwach łuków. Trzech idzie na rozeznanie między drzewami wskroś wyspy na wschód, w kierunku przesmyku. Czekamy na ich powrót.
Poszedł na zwiad, zabierając Wojmira i Strzewita.
Powrócili stosunkowo szybko, relacjonując rzeczy niesłychane. Na przesmyku w niewielkiej zatoczce półwyspu cumuje jedenaście łodzi. Bardzo dużych, o wiele dłuższych od naszych. Przy nich zaledwie sześciu wojowników na straży. Rozglądają się wokół czujnie.
– Przeoczyliśmy jakiś oddział Popiela? – Siemowit nie krył zdumienia zmieszanego z obawami.
Ktoś prychnął.
– To moi rodacy. – Kjetil machnął ręką, powstrzymując otwierającego usta Strzewita. – Duńczycy z wysp.
– Że jak? – wyrwało się paru przysłuchującym. – Na łowy niewolnika się zapuścili?
– Na pewno nie na łowy – zaprzeczył Kjetil, ucinając dalsze szemrania. – Poznaję po uzbrojeniu, zachowaniu wojowników przy łodziach… co mam wam tłumaczyć i tak nie pojmiecie. To wyprawa łupieżcza, przybyli na wiking. – Pomiarkowawszy zdziwione spojrzenia słuchaczy, objaśniał podniesionym głosem: – Na wiking, kmiotki z gołymi brodami! Na wyprawę zamorską wyruszyli, fara í víking!
– Nie krzycz! – naskoczył na niego Siemowit. – A jak już, to w ludzkim języku. Fariwiki jakieś, tfu. – Splunął za burtę. Po chwili podjął ugodowo: – Mów dalej.
– Na brzegu zatknięty sztandar znacznego jarla. Czarny kruk z rozdziawionym dziobem i pokryte runami wstęgi pod nim.
– Ilu ich? – dopytywał Siemowit.
– Spytaj lepiej, po co? – wtrącił Przemił. – Skąd oni tutaj, tak daleko od morza i Truso? Tu nie ma nic cennego, godnego łupieskiej wyprawy.
– Nad Gopłem w jednym miejscu prastary dąb żołędzie zaklęte rozrzuca – podjął przewodnik. – Mawiają, że gdy dziewica o rumianych policzkach trzy dni na nich wysiedzi, zamieniają się w srebro. Ludzie po wioskach tak mawiają – dodał zmieszany pod wpływem spojrzeń zebranych. – Może po te żołędzie przybyli… no ci Farawiki na wyprawie łupieżczej…
– Nie wytrzymam. – Kjetilowi ponownie napłynęła krew do twarzy. Sięgając po topór, ruszył w stronę wystraszonego przewodnika. – Dopiero odcięty łeb przestaje plugawić.
Ten uskoczył chyżo, kryjąc się za plecami Siemowita. Książę groźnym spojrzeniem zatrzymał Duńczyka, przewodnika zaś upomniał:
– Słyszałeś, co rzekł mój druh? Nie przekręcaj wyrazów.
– Jak mam ich nazywać? – bronił się przewodnik.
– Nie Farawiki, tylko wikingi – odparł krótko Siemowit.
– Coraz lepiej. – Strzewit nie krył sarkazmu. – Do łowców niewolników doszły teraz wikingi. Jedno i drugie zbóje zamorskie.
– A może po skarby waszego Popiela przybyli? – stwierdził beznamiętnie Budzimir. – Skoro my o nich wiemy?
– Gdyby Popiel wszystkim rozpowiadał o skarbach, musiałby być głupszy od swej bojowej maczugi – sprzeciwił się Przemił. – Nieprawdaż, Siemowicie? – Po czym zwrócił się do Duńczyka: – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Ilu, skąd?
– Nie są z Truso. – Kjetil ponownie tracił cierpliwość, tym razem jednak usiłował zapanować nad sobą. – Ech, wy, Polanie, świata nie znacie… Około osiemdziesięciu, sądząc po liczbie łodzi. Łodzie są wasze, słowiańskie, z rodzaju tych największych, ładowne dla kilkunastu wojowników, pewnie je zagrabili gdzieś na północnym krańcu jeziora… Nie wiem, za czym przybyli, coś ich tutaj znęcić musiało. Duńczycy, ale nie z moich wysp, lecz z południa Skanii. Przypomnę, że gdzieś w głębi półwyspu rozbrzmiewają odgłosy bitwy.
Siemowit powstał z obrzeża burty łodzi, nakazując ruchem ręki, by zapadła cisza.
– Tęgosław, zabierz dwunastu najlepszych łuczników, podejdźcie z zaczajenia i wystrzelajcie wartowników na brzegu. Reszta na łodzie, podpływamy półkolem od północy wokół wyspy w przesmyk. Tam zabieramy Tęgosława z pozostałymi i wychodzimy wszyscy na brzeg półwyspu. Szykujcie się na bitwę.
– Nas trzydziestu przeciwko niemal setce Duńczyków? – Przemił spojrzał na niego z niedowierzaniem. – Naszych dwudziestu nowicjuszy nie biorę pod uwagę.
– Nauczą się prawdziwej walki, najlepsza ku temu okazja. – Siemowit nie tracił pewności siebie. – Poza tym jeżeli tam bitwa, to kto stawia opór Duńczykom? Przecież nie zjawy jeziorne. Muszą być nasi pobratymcy.
– Może Mazowszan tutaj przypędziło? – wtrącił Wojmir.
Dopływali do półwyspu. Grupa Tęgosława wywiązała się z powierzonego zadania. Żółta łacha piaszczystego brzegu straszyła trupami sześciu duńskich wojowników z wystającymi z ciał strzałami. Po wylądowaniu Siemowit wyrwał z napęczniałych wodą traw drzewce sztandaru domniemanego jarla, przekazując go Mściborowi:
– Trzymaj, z kuzynowskim nakazem. Dla rozdrażnienia pomachasz płachtą wodzowską ich jarla, gdy podejdziemy, w boju nie opuszczaj mnie na krok.
Sformowali dwa bloki. W pierwszym, złożonym z dwóch rzędów, kroczył Siemowit z drużyną, trzydzieści kroków za nimi podążała bez zachowania formacji grupa wylęknionych młodzików. Przedtem książę wyznaczył nad nimi dowodzącego, osiemnastoletniego Dziemka z Bnina.
– Bo najbardziej rosły? – dopytywał po drodze Przemił.
– Nie, bo jako jedyny nie trząsł się z przejęcia, gdyśmy relacji Kjetila słuchali – oznajmił zwięźle Siemowit.
Poruszając się podmokłymi łąkami rozłożonymi między zbitymi masami drzew, kierowali się w stronę pobrzmiewających gdzieś w przodzie odgłosów walki. Nad oczkiem niewielkiego stawu natknęli się na ciała zabitych. Dwunastu poległych w gwałtownym starciu wojowników, nawzajem wymieszanych w ostatnich chwilach konania. Brak strzał w ciałach wykluczał zasadzkę którejś ze stron. Tak jakby natknęli się nawzajem niespodziewanie, z obopólnym zaskoczeniem.
Zanim Kjetil zdążył zawołać, że pośród poległych rozpoznaje siedmiu Duńczyków, uprzedził go Mścibor okrzykiem pełnym niedowierzania:
– Przecież to nasi woje z Pomorza! Po hełmach i krótkich kaftanach poznać! O, na tarczach nasze symbole!
Siemowit wstrzymał dalszy pochód. Przyjaciele zbierali się wokół niego, nie kryjąc niepewności.
– Pewien jesteś? – spytał książę kuzyna, by w następnej chwili, nie czekając na odpowiedź, potwierdzić: – Zgadza się. Co tu się dzieje?! Duńczycy, Pomorzanie?! Nad jeziorem Gopło?! Czy my coś ważnego w naszym Gieczu przespaliśmy?! Radźcie teraz – ponaglił przyjaciół.
Kątem oka dojrzał, jak młodziki z tyłu zbiły się sprawnie w ciasny okrąg oblepiony tarczami, z wystawionymi do przodu oszczepami.
– Chlamy te trunki od Fulka, żremy ponad miarę, za warchlakiem księżnej po lasach się uganiamy, a wokół ważne sprawy się toczą. – Strzewił nie szczędził ironii.
– Aleś doradził – przytknął mu Budzimir.
– Ty czego? – Strzewit podjął zaczepkę. – Może do Wieletów chcesz wrócić?
Mścibor, przyklęknąwszy przy jednym z poległych, grzebał w skórzanej torbie Pomorzanina przytroczonej do pasa. Siemowit przyklęknął obok niego. Po chwili Mścibor, pokazując im jakiś niewielki grzebyk, oznajmił:
– Z Kołobrzegu, grzbiet z bursztynowymi zakończeniami, nasi rzemieślnicy takowe wyrabiają. O – rozchyliwszy poła kaftana u szyi zabitego, wydobył na zewnątrz niewielką, podłużną drewnianą figurkę na rzemyku – bóg morza wystrugany na podobieństwo kamiennego posągu, co go w Kołobrzegu ustawiono.
– Nie ma przypadków, wszystko nastaje z woli bogów i działania człowieka – oznajmił Przemił. – To nie ja. – Na nieme spojrzenia rozczapierzył dłonie w niewinnym geście. – Tak mawia Jaszczyc.
– Ma rację. – poparł go Chraboj. – Duńczycy i Pomorzanie razem nad Gopłem, jednocześnie i w tym samym miejscu. Nie ma przypadków.
– Jeszcze my – uzupełnił Tęgosław. – Polanie.
– Chyba, że są potrójne przypadki – zauważył Strzewit, ciągnąc specjalnie przyciszonym głosem – bo w Gople potwór z potrójnym uzębieniem, sami słyszeliście…
– Coś mi w głowie szepcze, że jednak te skarby Popiela wszystkich tu ściągnęły… nie czas na domysły, jak i dlaczego. – Siemowit powstał energicznie z przyklęku. – Ruszamy dalej. Drużyna dwa rzędy jak przedtem, przedni tarcze pod brodę i oręż w ręku, tylni strzały przygotowane na cięciwach łuków. Nakaż ochotnikom z tyłu – zwrócił się do Przemiła – by sunęli dwadzieścia kroków na prawo od nas, ale nieco w tyle, wszyscy z przygotowanymi łukami. – Uśmiechając się do przyjaciela, dokończył: – Widziałeś, jak przedtem sprawnie okrąg sformowali?
Po niecałych siedemdziesięciu krokach skończyły się łąki, musieli zagłębić się w szeroką przecinkę lasu. Niebawem natknęli się na kolejne trupy: trzech Duńczyków, każdy naszpikowany kilkoma strzałami.
– Pomorzanie sypnęli strzałami z zasadzki – ocenił fachowo Tęgosław.
Dwadzieścia kroków dalej, za pniem upadłego ze starości wiązu, leżał rozciągnięty w gęstych paprociach pomorski wojownik z oszczepem na wylot ciała.
– Tu się pewnie zaczaili – stwierdził ktoś.
Wyszli z przesieki na łączki. Minąwszy po prawej stronie gęsty leszczynowy zagajnik, doszli niespodziewanie do rozwidlenia lasu. Przed nimi majaczyła otwarta przestrzeń, rozległa polana otoczona wokół lasami, z niewielkim, wznoszącym się pośrodku trawiastym kopcem o płaskim stożku.
Trafili w środek bitwy.
Pomorzanie, około dwudziestu wojów, bronili się na kopcu, zbici w ciasny, podwójny owal szczepionych nawzajem tarcz. W środku, na długim drzewcu sztandar, przymocowany dwiema poprzecznymi listwami, chwiał się na wietrze, w dwóch miejscach poszarpany od strzał. Na płachcie ten dziwny zwierz, ni to orzeł, ni to jaszczur, na tylnych łapach stojący, uskrzydlony, z wysuniętymi przednimi łapami zakończonymi zakrzywionymi pazurami. Pochyłość wzniesienia przed obrońcami usiana była trupami poległych.
Duńczycy atakowali, podchodząc z każdej strony pojedynczymi liniami. Akurat jeden z rzędów ustępował spod pomorskiej ściany tarcz, wycofując się na przedpole. Po drodze mijali kolejny oddział prący na wzniesienie. Atakujący mieli wyraźną przewagę liczebną, prawie osiemdziesięciu wojowników, stać ich było na nieustanne luzowanie którejś z nacierających grup pomimo poniesionych dotychczas strat. Zgniecenie broniących się Pomorzan pozostawało kwestią czasu.
Pośród wojowników duńskiego odwodu przechadzał się pewnym krokiem mąż słusznego wzrostu, odziany w przepyszną kolczugę sięgającą kolan, z płachtą narzuty z lisich futer zwisającą poza ramiona i mieniącym w słońcu szaroniebieskim połyskiem żelaza hełmie na głowie. Spod hełmu powiewały na boki strąki gęstych, ciemnorudawych włosów, z wplecionymi warkoczykami barwionymi na czerwono. Bez tarczy, w prawym ręku dzierżył jedynie wielki topór okrutnego wyglądu, z podwójnym obuchem, podobny jak u Kjetila. Pokrzykiwał, poganiał swoich, wydawał wszędy komendy. Siemowit, domyślając się w nim od razu owego jarla, pomyślał z lekką zazdrością: Jakież on wspaniałe wrażenie sprawia! Gdzież mi do niego…
– Siemowit! – Mścibor targał go za ramię. – Kuzynie, posłuchaj…
– Co robimy, wodzu? – Przemił stanął przed księciem ze skupionym wyrazem twarzy. – Nas ledwo trzydziestu, tych dwudziestu młodziaków nie wliczam, oni jeszcze prawdziwej bitwy nie zaznali. Czekamy, aż Pomorzanie i Duńczycy wykrwawią się nawzajem?
– Siemowit! – Mścibor zastawił drogę Przemiłowi, nie zwalniając uścisku na ramieniu kuzyna. – Tam mój ojciec!
Siemowit zamarł. Teraz rozpoznał. W środku pomorskiej obrony szalał wuj. Krzyczał jeszcze głośniej od jarla, zagrzewając swoich do walki. Co rusz rozpychał szeregi, rzucając się do przodu ze swym potężnym toporem. Trzaskał po nacierających, po czym ponownie wycofywał się do wnętrza. Na głowie miał hełm o brązowych klamrach wzdłużnych i połyskującą srebrem na obrębie koroną. Na ramionach narzutkę z bujnej sierści jakiegoś zwierza brązowawego koloru, okrywającą nabijany żelaznymi płytkami skórzany kaftan.
– Święta góro, bogowie Gniezna! – Siemowit otrząsnął się. – Mestwek!
– Ostaw wuja! – Otłucz, przydzielony mu na drużynnika przez kaliskiego księcia, niemal się zaperzył. – Zapomnieliście wszyscy, co Mestwek w Gieczu przed rokiem zostawił? Ilu waszych rodaków poległo? Ile trupów, wdów szlochających, ile zniszczeń?
– Nie wtrącaj się! – sprzeciwił się ostro Przemił. – Co ci do naszych spraw?
– Własne życie zaprzysięgłem Siemowitowi! – Otłucz się miotał. – Książę Dobrowit obarczył mnie obowiązkiem! Nie zezwolę na niebezpieczeństwo…
– Uspokójcie się wszyscy! – Siemowit odetchnął głęboko.
Zamilkli wszyscy, wpatrując się w niego z natężeniem. Wpatrywał się w pole walki, po twarzy przelatywały mu widoczne emocje.
Mścibor nie wytrzymał. Wystąpił przed skryty za pniami drzew szereg. Poprawił hełm na głowie, odrzucił sztandar jarla i oszczep, wysupłał miecz z pochwy.
– Sam idę. Rozmyślaj dalej, kuzynie. – W głosie pobrzmiewała mu jakaś ołowiana nuta. – Nie tylko cię polubiłem, ale wręcz miłować począłem… nieważne… nie ostawię ojca.
Siemowit doskoczył do niego, wciągając ponownie pod osłonę drzew. Uchwycił silnie dłońmi za kark, zbliżając jego twarz do swojej.
– Głupcze, na jakie zatęchłe bagienne wampirzyce odkułem cię od kowadła?! Na jakie?! – Teraz już niemal cedził słowa. – Tyś mi więcej niż rodziną… którą mi zagrabiono… – Odwrócił się do Przemiła, wydając rozkazy: – Nacieramy na Duńczyków. Drużyna w trzy szeregi, tarcze potrójną ścianą do przodu, rząd nad rzędem, oszczepy w rękach. Uda nam się odpowiednio podejść albo oni na nas się rzucą, wszyscy miotają oszczepami, po czym topory i miecze w dłonie. Bitwa jak bitwa, nie pierwsza nam. Młodzi ochotnicy dziesięć kroków za nami zasypią wroga deszczem strzał, salwa za salwą. Ruszamy. Ty – rozkazał któremuś z drużyny – dzierżysz wysoko mój sztandar książęcy. Orzeł rodu Piasta idzie rozdrapać ofiary! – wykrzyknął ostatnie zdanie. – Polanie pod jego skrzydłami za mną!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Żalnik – starosłowiańska nazwa miejsca pochówku zmarłych. [wróć]
2. Tryzna – starosłowiański obrzęd pogrzebowy. Uroczysta uczta zwieńczona sportowymi zmaganiami i zabawami w maskach, mająca zapobiec powrotowi i zgubnemu wpływowi dusz zmarłych z zaświatów. [wróć]
3. Obiata – starosłowiański rytuał składania ofiar bogom lub dla uczczenia zmarłych. [wróć]
4. Gatunek dużej gęsi dziko żyjącej. [wróć]
5. W starosłowiańskim – pojedyncze gospodarstwo. [wróć]