Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ocean i miłość. Apartheid i nauka. Wiedza i brudne interesy.
„Skaza w krysztale” to fascynująca opowieść o dwójce samotnych egocentryków, którzy poświęcili życie naukowej karierze, nie zostawiając w nim miejsca na nic innego.
Oboje są inteligentni, oboje dobrze wykształceni, w pewien sposób do siebie podobni, choć wywodzą się z zupełnie różnych światów. Kiedy się spotykają, wzajemna fascynacja zarówno fizyczna, jak i intelektualna wybucha z siłą wulkanu. Przeszkodą w zacieśnianiu relacji staje się pozorna sprzeczność interesów i konieczność zachowania w tajemnicy powodów, dla których oboje znaleźli się na statku, w rejsie na niezwykle egzotyczną i najbardziej odizolowaną od reszty świata wyspę Tristan da Cunha. On wplątał się w układ ze śmiertelnie niebezpiecznymi ludźmi z RPA, ona stoi u progu odkrycia na miarę Nobla. W razie niepowodzenia jej grozi kompromitacja – „śmierć” naukowa, jemu… po prostu śmierć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przestronne i wysokie wnętrze kojarzyło się trochę z halą fabryczną. Srebrne rury kanałów wentylacyjnych przecinały sufit, a skryte w obudowach ze szkła ołowiowego sprzęty, poza naukowymi danymi, generowały mnóstwo ciepła. Mimo to w pomieszczeniu panował przyjemny chłód. Klimatyzacja działała pełną mocą.
Jeden element nie pasował jednak ani do tego miejsca, ani do wyrafinowanych urządzeń obracających swe stalowe ramiona w regularnych odstępach czasu, ani do białych fartuchów pary pochylonej nad stołem.
Lekko podniszczona, papierowa mapa świata zajmowała większość powierzchni stołu, a widniejąca w jej rogu róża wiatrów miała w sobie coś z pirackich legend. Jednak zamiast ścieżki prowadzącej do skarbu na arkuszu nadrukowano sieć jaskrawych stref, we wszystkich kolorach tęczy.
– Pani Urszulo?
– Przepraszam, zaskoczył mnie pan, profesorze.
Doktor Urszula Kętrzyńska potrząsnęła głową, próbując odgonić nurtujące ją pytanie. Dlaczego profesor Kowalski przyniósł do laboratorium mapę? Nie pamiętała, by kiedykolwiek wcześniej to zrobił.
– Tutaj! – rzekł, stukając palcem w sam środek granatowej plamy.
Spojrzała, usiłując zorientować się, co to za miejsce. Po dłuższej chwili, wśród kolorowych stref, dostrzegła ledwie zarysowane kontury kontynentów.
– Przecież to jest na końcu świata!
– To źle? – zapytał, wieńcząc pytanie jednym ze swoich tajemniczych uśmiechów. – Od kilku lat wspomina pani o indukcji magnetycznej, że to klucz, że musi być niska. A tam jest najniższa na Ziemi. Pani doktor, czas przejść od słów do czynów. Pieniądze z grantu same się nie wydadzą.
Filigranowa rudowłosa kobieta zamarła na chwilę i odruchowo dotknęła pierścionka na serdecznym palcu. Właśnie otrzymała życiową szansę. Sprawdzenie w praktyce teorii, o której nie ośmieliła się wspomnieć nikomu, poza profesorem. Jeśli miała rację… świat już nigdy nie będzie taki sam.
– A gdyby się nie udało – dorzucił Kowalski mimochodem – to proszę się nie martwić. Każdy z nas się kiedyś pomylił. Przywiezie mi pani kilka próbek z miejscowego wulkanu i zapomnimy o sprawie.
Kapsztad pachniał blendą Shiraza i Caberneta, lekko zarumienionym krwistym stekiem oraz gotowanymi warzywami. Kremowy szpinak oraz słodka dynia uzupełniały formę doskonałą. Doktor Kętrzyńska upiła kolejny łyk, zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Nie tak wyobrażała sobie to miasto. W drodze z lotniska do centrum nikt jej nie nagabywał, hotel okazał się przyjemnie nowoczesny, czysty, rzeczywistość niewiele odbiegała od zamieszczonych w Internecie zdjęć, a befsztyk w restauracji wzbudziłby zazdrość najlepszych europejskich mistrzów kuchni. Jeszcze przed odlotem, gdy profesor Kowalski ostrzegał ją przed dziką Afryką, a raczej przed wrodzoną zdolnością Uli do pakowania się w kłopoty, postanowiła, że tym razem go posłucha. Nie będzie przez te dwa dni wychodzić na zewnątrz, by nie narażać się na niewybredne zaczepki. Już parę razy hardość i brak pokory wobec silniejszych wpędziły ją w kłopoty. Bycie silniejszym od filigranowej, rudowłosej chemiczki nie stanowiło dużego wyzwania. Logiczne argumenty sugerowały, że zwiedzanie lepiej tym razem odpuścić. No, może poza krótką wycieczką do portu, żeby sprawdzić, skąd odpływa statek. Port znajdował się dziesięć minut spacerkiem od hotelu. Bliziutko.
Wyjęła laptopa, hasło do sieci działało jak w każdym europejskim hotelu, mimo iż była na końcu Afryki.
Trochę cywilizacji tu dotarło, pomyślała, otwierając skrzynkę pocztową. Napisała kilka słów do profesora. Ostrzegał ją, że Afryka dla samotnej, białej kobiety nie jest przyjaznym miejscem. I że musi sama zdecydować, czy chce podjąć ryzyko.
Ryzyko, aby zdobyć krystaliczną próbkę najbardziej pospolitego minerału na tej planecie.
Oczywiście, że chciała.
Wraz z upływem czasu twarde postanowienie niewystawiania nosa poza hotel słabło. Potężna góra sprawiająca wrażenie, że ktoś przeciął ją wpół i wyrzucił gdzieś wierzchołek, kusiła zza okna. Bogato ilustrowany folder zapewniał w kilku językach, że to największa atrakcja turystyczna kontynentu, widoki ze szczytu są niezapomniane, a wiele par wybiera to miejsce na ślub.
Przy tym ostatnim nieco się skrzywiła, ale fakt organizowania tam ceremonii ostatecznie przekonał ją, że Góra Stołowa musi być miejscem stosunkowo bezpiecznym.
Wyszła z klimatyzowanego hotelu i narzuciła na ramiona chustę różową jak chlorek manganu. Powietrze było chłodniejsze, niż się spodziewała. Afryka budziła skojarzenia z upałami, tymczasem kapsztadzki wrzesień niespecjalnie odbiegał od polskiego.
Zamówiona taksówka już czekała. Kierowca zawiózł ją bezpośrednio pod stację kolejki. Na widok chybotliwej gondoli prawie się rozmyśliła. Jednak tłumy ludzi kupowały wcale nie tak tanie bilety, a o wypadkach zerwania się lin i runięcia kolejki w przepaść nie słyszała.
Po godzinie stania w długim ogonku przekonała się, jak mocno pali południowe słońce. Chustę mogła wyżymać, a kremowa sukienka nieprzyjemnie kleiła się do pleców. Na szczęście dostała bilet. Przy okazji obejrzała sobie przeszkloną gondolę, do której miała wkrótce wsiąść. Kolejka posuwała się znacznie szybciej, a Ula z każdym krokiem zastanawiała się, czy aby na pewno tego chce.
Rozejrzała się wokół, wsłuchała w gwar rozmów. Przeważała czysta angielszczyzna, gdzieniegdzie wyłapywała jednak inny akcent lub całkiem obce słowa.
Wagonik pełen ludzi pomknął do góry. Wyraźnie widziała, że nie tylko ściany były ze szkła, ale i podłoga. Ze zdenerwowania zaczęła w myślach szacować masę pasażerów i obliczać wartości naprężeń. Nim skończyła, nadjechał kolejny, wypluł z siebie pasażerów, a kolorowa fala turystów porwała ją za sobą, niosąc do szklanej bańki.
– Proszę wsiadać – ponaglił młody człowiek z obsługi.
W gondoli było jeszcze dużo miejsca, lecz starszy facet tuż przed Ulą nagle stanął, blokując drogę pozostałym.
– Dziękuję, poczekam na kolejną – powiedział. Mówił z tym dziwnym akcentem, ale nie to było istotne. Facet najwyraźniej zauważył coś niepokojącego. Rysy? Pęknięcia? Obluzowane liny? Cofnęła się o krok, a serce podeszło jej do gardła. Wagonik wyglądał identycznie jak ten, który odjechał parę chwil temu. Nie był zabrudzony, a jej nos chemika nie zarejestrował żadnego podejrzanego zapachu. W środku stało kilka osób; biali, mulaci i jedna czarnoskóra dziewczyna. Oni najwyraźniej się nie bali. Ale jeśli coś było nie tak…
– Dlaczego chce pan czekać? – zapytała Ula zduszonym głosem. Mężczyzna nie odpowiedział ani się nie przesunął, wprawiając ją w lekką konsternację. – Co jest nie tak z tą gondolą?
– Przejazd jest całkowicie bezpieczny, mamy aktualny przegląd techniczny – zapewnił pracownik obsługi.
– To dlaczego pan nie wsiada?
– Bo tak zostałem wychowany.
Ula nie bardzo wiedziała, o co chodzi ani co zrobić. Za to stojąca obok niej Murzynka wiedziała.
– Rusz tyłek, dziadku! – Przepchnęła się obok niego. – Apartheid już dawno się skończył, a jak będziesz czekał na biały wagonik, to zejdzie ci do wieczora.
Ula zmarszczyła brwi, a gdy dotarł do niej sens tych słów, prychnęła głośno i przepchnęła się w ślad za dziewczyną. O to robił aferę? Przez niego omal nie uciekła z tej gondoli. Furia szarpnęła nią w środku, a od wyrzucenia z siebie steku niewybrednych słów, cisnących się na usta, powstrzymało ją jedynie wspomnienie przestróg profesora.
– Jak pan chce udawać Brytyjczyka, to podpowiem, że właśnie stamtąd wywodzi się pojęcie „dżentelmen” – wycedziła, mijając go.
Przez tę sytuację na chwilę zapomniała o strachu. Zdążyła jeszcze zrugać w duchu samą siebie za niepotrzebny komentarz, nim drzwi wagonika zasyczały, a potem widziała już tylko uciekającą spod stóp ziemię. Przezroczyste dno gondoli i panoramiczny widok dawały wrażenie unoszenia się w mydlanej bańce. Bańce, która pędzi, by pęknąć w zetknięciu z ostrymi krawędziami góry.
– On nie udawał Brytyjczyka. – Usłyszała głos czarnoskórej kobiety, gdy już wjechali niemal na samą górę. – To Afrykaner. Tęskni za tym, co już nigdy nie wróci.
Tęskni? Za czym? Nie potrafiła tego zrozumieć. Wędrując już na własnych nogach wąską ścieżką wśród buszu i nagich skał, zdała sobie sprawę, jak niewiele wie o tym kraju. Potrząsnęła głową. Problemy lokalsów nie są jej problemami. Zwłaszcza gdy w samym środku trzymilionowego miasta doświadcza czystego piękna przyrody. Cichy, dziewiczy zakątek na krańcu świata. Teraz nie było już widać kremowych domków oblepiających zbocza góry, tylko żółto-szare odcienie suchych krzewów, a w oddali, gdy podniosła wzrok, błękit dwóch oceanów. Pogłaskała pieszczotliwie pierścionek. Wiktoria byłaby zachwycona.
Wizja wspólnej wyprawy z Wiktorią nagle zgasła, wdarł się w nią donośny, nie znoszący sprzeciwu rozkaz: „Klękaj! Nie odwracaj się!”. Chłodna strużka potu spłynęła Uli po plecach.
Słyszała już dziś ten akcent.
Oblizała wargi. Bezpieczne miejsce? Wbrew rozkazowi dyskretnie spojrzała za siebie. Parę metrów za nią stał elegancko ubrany, starszy mężczyzna. Podobny do tego z kolejki. A może to był on? Śledził ją, żeby odpłacić za tamtą uwagę? Gdzie ci wszyscy turyści, miało być tu ich tysiące!, pomyślała. Zacisnęła pięści, szacując swoje szanse. O ile nie miał broni, to powinna dać radę uciec, zawołać o pomoc. Miał na oko ponad sześćdziesiąt lat, pewnie da radę go odepchnąć, kopnąć i jeszcze wykrzyczeć, że bezbronne turystki z Europy nie są takim łatwym celem.
– Tam jest przepaść – powiedział, już znacznie łagodniejszym tonem. – Powinnaś zawrócić.
Nagle do niej dotarło. Wszystko przez ten akcent. Poczuła się niewymownie głupio.
Need to turn back1, a nie Kneel down, don’t turn back2. Odetchnęła głęboko. Jak mogła się tak przesłyszeć?
Odwróciła się i podziękowała z najpiękniejszym uśmiechem, na jaki było ją stać. W duchu obiecała sobie, nie ruszać się więcej z hotelu.
Tym razem przyrzeczenia dotrzymała.
Minęło sporo czasu, od kiedy Ula po raz ostatni odczuwała tę trudną do określenia ekscytację. Nowe, egzotyczne miejsce, czerwony grunt Czarnego Lądu, kolonialna zabudowa w kolorze przyrumienionej bezy Pavlova ze szkarłatnymi pelargoniami zamiast owoców i wielogłosowy gospel wylatujący z gardeł ulicznych śpiewaków przy Waterfront. To wszystko obiecywało o wiele więcej niż kolejny szary dzień w warszawskim laboratorium. Przygodę? Mimo incydentu z poprzedniego dnia, ciekawość znów dawała o sobie znać.
S. A. Agulhas II stał zacumowany przy wschodnim pirsie, tuż przy wejściu do portu. Ponad stumetrowy lodołamacz, zaprojektowany jako wielozadaniowa jednostka do badań i zaopatrzenia stacji antarktycznej, był perłą w koronie południowoafrykańskiej floty. Ula przypomniała sobie wczorajszy research: sześć laboratoriów pokładowych, stacja meteo, lądowisko i hangar dla dwóch śmigłowców, wreszcie potężne zaplecze magazynowe.
Taki statek widziała pierwszy raz w życiu i na myśl o tych wszystkich specjalistycznych pracowniach przez chwilę zrobiło jej się żal, że wchodzi na pokład jedynie jako pasażer. Ale tylko przez chwilę, miała wszak swoją własną misję, ważniejszą, i na tym zamierzała się skupić.
Jako szczur lądowy niechętnie przyjęła fakt, że podróż do miejsca docelowego musi odbyć się drogą morską, będzie ona trwać aż sześć dni, a do tego pochłonie pokaźną część grantu. Malutka wysepka niemal pośrodku Atlantyku nie dorobiła się jednak własnego lotniska.
Pod stopami Uli zaskrzypiał stalowy trap, a chropowate liny zadrapały nieprzyjemnie wnętrze dłoni.
– Dzień dobry. – Marynarz wachtowy miał schludny mundur i sympatyczny uśmiech. – Mogę prosić o paszport?
Odnalazł ją na swojej liście i uśmiechnął się raz jeszcze:
– Witamy na pokładzie. Steward zaprowadzi panią do kajuty. Paszport będzie czekał na mostku.
Seria głośnych turkotów, a zaraz po nich ledwie wyczuwalne ruchy statku były dla Uli znakiem, że wypłynęli. Wyszła więc z kajuty, oparła się o burtę i patrzyła, jak od wybrzeża Kapsztadu oddziela ją coraz więcej wody o głębokiej, pięknej barwie. Niebieskiej, jak kryształy siarczanu miedzi.
Mesa chwilowo pękała w szwach. W przytulnym pomieszczeniu na pokładzie czwartym ustawiono kilka cztero- lub sześcioosobowych stolików. Ściany, podobnie jak meble, miały barwę kremową, natomiast drobne akcenty – zieloną. Ktoś nawet zawiesił zasłony przy prostokątnych wodoszczelnych oknach.
Zgromadzone towarzystwo zdawało się należeć do trzech różnych światów. Oficerowie i marynarze nosili wyprasowane uniformy, naukowcy luźne niebieskie bluzy z logotypem bieżącej ekspedycji, reszta zaś – zapewne cywilni pasażerowie w drodze na Tristana lub Gough Island – przypominała eklektyczną, pstrokatą hałastrę.
Ula swoim zwyczajem prześwietliła całe towarzystwo, przeanalizowała, sklasyfikowała i powkładała do właściwych przegródek. Dumna z siebie i z tego, jak szybko zdołała połączyć ze sobą wszystkie fragmenty lokalnych puzzli, chwyciła łyżkę i niepewnie zanurzyła ją w miseczce z pomidorowym kremem. Chwilę później tak z nią zastygła. Nie była pewna, czy to przez delikatne przechylenie statku, które sprawiło, że horyzont lekko się skrzywił, czy też może przez pojawienie się nowego elementu w układance.
Był w średnim wieku, z brodą poprzetykaną pojedynczymi siwymi włosami i czerwoną skórą spaloną słońcem. Nie do końca pasował do reszty. Nosił się jak pasażer, ale jego postawa – nieco szerzej rozstawione nogi amortyzujące nawet najdrobniejsze przechyły statku, swoboda, z jaką odnalazł się w mesie, i do tego wręcz stereotypowa marynarska broda wskazywały, że nie był to jego pierwszy rejs.
Mężczyzna podszedł do szwedzkiego stołu, nalał sobie zupy, po czym odwrócił się i przez chwilę stał nieruchomo, szukając wzrokiem wolnego miejsca. Najbliższe, koło zapatrzonego w smartfon Koloreda zignorował. Parę biologów toczących zaciętą dyskusję o populacji kokolitoforów również. Pozostało mu trzecie, obok niej, nieco wystraszonej, rudowłosej kobiety gdzieś po trzydziestce. Ula nie zdążyła w porę umknąć spojrzeniem.
– Goeie middag – rzekł. – Kan ek sit?3
Uniosła brwi, znacznie ciemniejsze niż włosy.
– Przepraszam, nie rozumiem – odparła po angielsku.
– O, to ja przepraszam. Myślałem… – nieznajomy przez chwilę coś analizował, możliwe, że jej akcent – myślałem, że jesteś miejscowa.
Zaśmiała się krótko.
– Jestem tu pierwszy raz w życiu.
– W to akurat jestem skłonny uwierzyć.
– Tak? A w co jeszcze jesteś skłonny uwierzyć?
Zakasłał. Fragment wołowego ogona wyłowiony z zupy nie przeszedł mu łatwo przez gardło, ale nieznajomy opanował się w porę.
– Tristan czy Gough? – zapytał po chwili milczenia, ignorując podchwytliwe pytanie.
– Tristan – odparła szybko. – A ty?
– A ja mam na imię Ian.
Zaśmiała się.
– Urszula – odpowiedziała i zdała sobie sprawę, jak to zabrzmiało po angielsku. – Ula – poprawiła się szybko. Kątem oka spostrzegła, że docenił poczucie humoru. Zdradziły go zmarszczki w kącikach oczu, gdy silił się, by ukryć uśmiech.
Łyżka zaskrzypiała delikatnie o dno porcelanowej miski. Jeśli sądzić po pierwszym daniu, to najważniejszy człowiek na pokładzie spisał się całkiem nieźle.
– Widziałem tam chyba boerewors4, masz ochotę?
Ula dyskretnie otarła usta wydobytą skądś chusteczką, na jej palcu błysnął pierścionek. Brylantowe oczko przyciągnęło wzrok nieznajomego. Jak na jej gust odrobinę za długo.
– Dziękuję, ale strasznie kołysze i lepiej, żeby te przysmaki nie wylądowały za parę chwil w oceanie – odparła, udając, że niczego nie dostrzegła
– Kołysać to dopiero będzie. Możliwe, że właśnie ucieka ci ostatnia szansa na posiłek.
Facet uśmiechnął się, tym razem już bardziej otwarcie, a Ula drgnęła, przybierając mimowolnie wystraszony wyraz twarzy.
– Dopiero będzie? – powtórzyła i zreflektowała się po krótkiej chwili. – Widzę, że ciebie to nie rusza. Płyniesz nie pierwszy raz, prawda?
Skinął głową, nie wiadomo, czy potwierdzając, czy zaprzeczając. Wstał, ale nim skierował się po dokładkę, dodał jeszcze:
– Jeśli nie masz apetytu, to może coś do picia? Kawa, herbata…
– Chętniej coś mocniejszego – wyrwało jej się, choć wcale tego nie chciała. Pewnie to wszystko przez opowieści kolegi marynarza, który na wspomnienie o południowym Atlantyku radził jej się dobrze „znieczulić”.
Pokład delikatnie ugiął się pod jej nogami. Ula zbladła i zasłoniła usta chusteczką. – Choć niekoniecznie w tej chwili – dodała, panicznie poszukując wzrokiem drzwi
Nowy znajomy tylko uśmiechnął się porozumiewawczo.
– Znam człowieka, który z pewnością ma w swoim składziku kilka butelek wina. Spotkajmy się przy mesie, za godzinę. – Ukłonił się lekko, po czym dodał szeptem: – Jak będzie bardzo źle, to się nie wahaj. Wystarczą dwa place.
Każdy statek ma niepisane zasady i tajemnice. Na Agulhasie jedną z takich tajemnic był składzik bosmana. Facet, podobnie jak cała załoga, na morzu nie pił. Slogan safety first5 zadomowił się już na pokładzie na tyle mocno, że nikt przeciw prohibicji nie protestował. Nie przeszkadzało to jednak bosmanowi dorabiać sobie na boku, sprzedając pasażerom alkohol z potrójną przebitką. Wszak ich prohibicja nie obowiązywała. Mieli nawet swój bar, lecz tam ceny były jeszcze wyższe.
Ian, po starej znajomości, zapłacił tylko podwójnie.
Zaopatrzony należycie powrócił do mesy i usiadł w strefie wypoczynkowej, oczekując na filigranową Europejkę z egzotycznym akcentem. Jeszcze jej nie było, a pamiętając sinozieloną barwę jej twarzy, nie był pewny, czy w ogóle się zjawi.
Korzystając z okazji, Ian lustrował pasażerów kończących właśnie kolację. Był niemal pewien, że Siwy Anton wysłał tu swego człowieka, a nauczony doświadczeniem ostatnich dni, wolał wiedzieć, na kogo uważać. Prócz naukowców i marynarzy, których z zasady wykluczył, podróżowali tu jeszcze tylko lokalsi z Tristana mówiący w charakterystycznym angielsko-włoskim dialekcie, wszyscy podobni do siebie jakby byli co najmniej kuzynami, albo turyści zdradzający się nadmierną ekscytacją w stosunku do niemal każdego elementu statku.
I właśnie wtedy przyszła mu do głowy bardzo paskudna myśl.
Zjawiła się o czasie. Jakimś cudem zdołała opuścić łazienkę w jako takiej formie, choć była pewna, że jej twarz jest teraz dużo bledsza.
– Panie przodem. – Nowo poznany towarzysz wskazał korytarz prowadzący w kierunku rufy. Dalej były schody, kolejny korytarz i wodoszczelna gródź, której wajcha ustąpiła z trudem. Przy następnych schodach Ula nie wiedziała już, gdzie jest, ale wciąż za nim szła targana mieszaniną ciekawości i obaw. Za ostatnią grodzią rozpostarł się przed nimi nocny pejzaż – przyćmiona zieleń helidecku, czerń oceanu i smolisty granat nocnego, upstrzonego gwiazdami nieba.
– Nie udało mi się zdobyć szkła. – Afrykaner wyciągnął butelkę, korkociąg oraz dwa kubki. – Porcelana będzie musiała wystarczyć.
Korek ustąpił z głuchym kląśnięciem, a chlupot lejącego się wina połączył się z szumem fal. Stali przez chwilę w milczeniu, oparci o reling.
– To dokąd płyniesz, tajemniczy wielbicielu wołowych ogonów? – zagadnęła, patrząc w swój kubek i tonące w winie gwiazdy.
– Tam. – Wskazał palcem mrok, udzielając idealnie precyzyjnej i zupełnie nic niemówiącej odpowiedzi.
– I co tam jest?
– Biegun południowy. Czasem widać nad nim zorzę, ale nie tym razem. Ostatnio nawet ona szwankuje.
Ula przeniosła spojrzenie na rozgwieżdżone niebo. Fascynująco obce, jakby znalazła się na innej planecie.
Dłuższą chwilę trwało, zanim odnalazła znajome gwiazdozbiory. Wszystkie odwrócone, stąd nie poznała ich na pierwszy rzut oka. Lutnię i Orła dostrzegła tuż nad horyzontem. Nieco wyżej, Wolarza. Jego gwiazdy na polskim niebie wyglądały jak litera V. Wiktoria zawsze mówiła, że to V będzie Uli o niej przypominać. Ale odwrócony Wolarz po tej stronie globu nie przypominał niczego.
Zamiast dalej szukać znajomych konstelacji nad horyzontem, zadarła głowę do góry. Cztery bardzo jasne gwiazdy tworzyły Krzyż Południa opleciony kopytami Centaura. Niżej, na zachodzie rozciągał się Skorpion w pełnej okazałości. W Polsce widywała czasem tylko jego ogon.
Tutaj ogon Skorpiona płonął delikatnym żółtozielonym światłem. Zamrugała, będąc pewna, że to przywidzenie, jednak barwna poświata gwałtownie rozciągnęła się na resztę gwiazdozbioru i parę sąsiednich. Widok tak absurdalnie nierzeczywisty, że wydawał się snem na jawie.
Ian upił wina, po czym zerknął w tym samym kierunku.
– Szlag!
– Zorza? – Ula spytała cicho, nie wiedząc, czy wolała, by potwierdził, czy zaprzeczył. Zorza na zachodzie nie miała prawa…
– Tak – odpowiedział enigmatycznie, jakby nie dowierzał własnym oczom. – Jest nad Tristanem.
– Faktycznie szwankuje.
Skorpion, Strzelec i Wężownik tańczyły za falującą kurtyną. Jakby ktoś podświetlał fragment nieba ogromnymi reflektorami, ale promień żadnego z nich nie sięgnąłby tak wysoko. Spektakl dla dwóch widzów trwał. Po chwili zorza rozdzieliła się na kilka zielonych wstęg, wyraźnie zarysowanych od dołu i rozmytych ku górze. Przeplatały się, żyły, wyrastały i gasły w sobie tylko znanym rytmie.
– Słyszałem o dwóch powodach, kiedy zorze pojawiają się na średnich szerokościach. I żaden z nich mi się nie podoba.
– Zdradzisz choć jeden?
– Wolisz naturalny czy antropogeniczny?
Na moment oderwała wzrok od gry świateł i spojrzała na towarzysza. Jego twarz absolutnie nie zdradzała, czy żartuje, czy mówi śmiertelnie poważnie. Uśmiechnęła się lekko.
– Naturalny.
– Intensywne rozbłyski na Słońcu – odpowiedział również uśmiechem. – Gratuluję. To był dobry wybór.
– Nie zawsze dokonuję dobrych wyborów.
– Opowiedz o tym najgorszym.
Odwróciła wzrok. Świetlny spektakl zgasł tak nagle, jak się pojawił, tylko drobne, zielonkawe pasma podrygiwały jeszcze tuż nad horyzontem. Może to wino, może lata samotności, ale miała dziwną ochotę mu się zwierzyć. Choć był zupełnie nieznajomy, i trochę się popisywał, czuła, że sporo by zrozumiał.
Uniósł kubek, jakby chciał dodać jej odwagi. Na ustach zatańczyła mu karminowa kropla. Ula odruchowo, zupełnie nie wiedząc, co ją podkusiło, wyciągnęła dłoń i otarła tę odrobinę wina, zanim skapnęła na koszulę. Chciała mu powiedzieć, że najgorszym wyborem było słuchanie rozumu zamiast serca, ale zamiast tego szepnęła cicho:
– Przepraszam.
Zastygł na chwilę, jak zwierzę tuż przed pędzącym nocą autem. Nie patrzył jednak w reflektory, a w oczy kierowcy.
Jej oczy.
– Nie wybieram się na biegun. Też jadę na Tristana – powiedział, pierwszy raz zupełnie otwarcie. – Stary geolog ma randkę ze starym wulkanem. Nic szczególnego. Nic, o czym warto by mówić.
– To… – zaczęła zaskoczona, ale zdołała się ugryźć w język – niezwykły zbieg okoliczności.
Spiął się wyraźnie, słysząc te słowa. Uniósł brwi, zmarszczył nos, podświadomie chyba wstrzymał oddech.
– O jakim zbiegu mówisz?
Lekko się zmieszała. Geolog. Wulkan. Niemożliwe, żeby wpadł na ten sam pomysł co ona. Ale dziwny niepokój wpełznął pod skórę. A Ian wyraźnie oczekiwał na odpowiedź.
– Nie spodziewałam się spotkać na Tristanie naukowców – odparła ostrożnie. – A tu proszę. Płynę z takim na jednym statku i w dodatku piję z nim wino.
– Biorąc pod uwagę, że to statek badawczy, osobliwością byłoby nie spotkać tu naukowca. – Zmierzył ją podejrzliwym wzrokiem. – Nie to miałaś na myśli.
Westchnęła.
– Randka ze starym wulkanem? A lubisz we trójkę? Bo ja też… Potrzebuję krystalicznych próbek pochodzących z jego wnętrza. Ale naprawdę niewielkich.
Kąciki jego ust powędrowały w dół. Odwrócił spojrzenie, a ciemna toń oceanu jakby wyssała zeń wszystko, co dobre. Po zorzy nie zostało już nic.
– Czy wy macie mnie za idiotę? – rzekł z pozoru spokojnie, po czym szybkim ruchem chwycił ją za szyję. Nie zdołała nawet pisnąć. Czuła chropowatą skórę jego palców, ściskających ją mocno.
– Samotna kobieta w drodze na samotną wyspę, z którą absolutnie nic jej nie łączy? Do tego szuka czegoś, czego prócz mnie nikt tam nie szuka. Randka we trójkę, hę? – cedził, patrząc w coraz bardziej wystraszone oczy.
Tym razem to nie przesłyszenie, miała koszmarną świadomość, że są tu sami, bo się na to zgodziła. I co teraz? Zedrze majtki, każe klęczeć, przygwoździ do podłogi?
Gwałtowny wyrzut adrenaliny nakazał jej walczyć. Szarpnęła się z całych sił, odkrywając jedynie, że w tym starciu nie ma dużych szans.
Po chwili zwolnił uścisk, jakby jej skóra parzyła. Jakby raptowny wybuch zaskoczył nawet jego samego. Pochylił się blisko jej ucha, tak by na kamerach obserwujących lądowisko przypominało to uścisk kochanków.
– Nie wierzę w niezwykłe zbiegi okoliczności – szepnął. Pachniała jak fiołki na Kilimandżaro. – Przekaż szefowi, że bez odrobiny zaufania, nic z naszej umowy nie będzie.
Puścił ją.
W pierwszej chwili chciała mu wykrzyczeć w twarz, co o nim myśli, ale nie była w stanie. Złapała głęboki oddech. Zanim odzyskała władzę nad głosem, zdążył się już odwrócić.
– Zatrzymaj wino – rzucił za siebie. – I nie zostawaj tu sama. W nocy na zewnątrz można wychodzić tylko parami. Safety first!
– Szefowi? Ty… współpracujesz z profesorem Kowalskim??? – wykrztusiła, zanim zniknął, choć nie była pewna, czy usłyszał.
Wodoszczelne drzwi zatrzasnęły się głucho.
1. (ang.) Powinnaś zawrócić.
2. (ang.) Klęknij i nie odwracaj się.
3. (afr.) Dzień dobry, czy mogę usiąść?
4. Tradycyjna południowoafrykańska potrawa – kiełbasa z grubo mielonego mięsa.
5. (ang.) Bezpieczeństwo przede wszystkim.
Redakcja:
Barbara M. Mikulska
Korekta:
Joanna Czarkowska
Projekt okładki:
Joanna Halerz
Skład wersji elektronicznej:
Paweł Czarkowski
Wydanie I, Warszawa 2024
ISBN 978-83-66767-71-3
Copyright © by Paulina Klimentowska, 2024
Copyright © by Radek Puchała, 2024
Copyright © for all editions by Wydawnictwo Alegoria, Warszawa 2024
Wydawnictwo Alegoria Sp. z o.o.
Ul. Chmielna 73 B, lok 14
00-801 Warszawa
tel. 600 762 716
e-mail: [email protected]