Skorumpowani - Don Winslow - ebook + książka

Skorumpowani ebook

Don Winslow

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zawsze wiemy, jak coś się zaczęło, ale nigdy nie możemy przewidzieć, jak się skończy. Denny Malone nie ma wielkich marzeń, chce po prostu być dobrym gliną. Nazywany królem północnego Manhattanu, wielokrotnie nagradzany nowojorski sierżant policji, jest rzeczywistym dowódcą grupy Da Force. To najlepsi z najlepszych, najbystrzejsi i najbardziej bezwzględni funkcjonariusze, elitarny zespół o nieograniczonych uprawnieniach, powołany do zwalczania gangów, handlu narkotykami i bronią. Przez osiemnaście lat służby, dniem i nocą, Malone, zawsze na pierwszej linii, widział zbyt wiele. Bestialsko okaleczeni ludzie, zmasakrowane zwłoki, przerażeni świadkowie to jego codzienność. Służył i chronił, jak najlepiej potrafił, w mieście zbudowanym na wybujałych ambicjach i korupcji. Tylko nieliczni wiedzą, że Denny Malone ma brudne ręce. Wraz z kolegami ukradł kilka milionów dolarów – w narkotykach i gotówce – zdobytych podczas największego policyjnego nalotu w historii Nowego Jorku. Teraz Malone znalazł się w sytuacji bez wyjścia, coraz mocniej naciskany przez agentów federalnych, rozdarty między poczuciem zawodowej odpowiedzialności i lojalnością wobec kolegów, rodziny i ukochanej kobiety. Chce wyjść z tej historii cało, ocalić ciało i duszę, ale w mieście wstrząsanym kolejnymi gwałtownymi zamieszkami na tle rasowym nikt nie jest bezpieczny. Porywająca opowieść o chciwości i przemocy, nierówności społecznej i rasowych uprzedzeniach, zbrodni i niesprawiedliwości. O karze i odkupieniu, o pozornie niewidocznym, lecz nieustannie narastającym napięciu między policją i różnymi grupami społecznymi, które powinny być jednakowo traktowane i ochraniane. Przenikliwy opis miasta i portret uwikłanych w nieczyste interesy ludzi stojących nad otchłanią. Mistrzowskie dzieło miejskiego realizmu, pełne niespodziewanych zwrotów akcji i dylematów moralnych. Pasjonująca analiza amerykańskiego społeczeństwa i najgroźniejszych wyzwań naszych czasów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 638

Oceny
4,7 (39 ocen)
27
11
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

czekam na serial. czytałam jednym tchem, nie można się od niej oderwać. King ma rację w recenzji.
10
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Pinokio100

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, trzyma w napięciu do ostatniej strony. Przerażający obraz władzy, Policji i przestępczości w Nowym Jorku. Polecam.
00
Buba58

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra,mocna książka o gliniarzach.
00
hipolitkosta

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonałą, po prostu w tym gatunku arcydzieło.
00

Popularność




Don Winslow

Skorumpowani

Tłumaczenie:

DEDYKACJA

Dedykuję tę książkę pracownikom organów bezpieczeństwa i porządku publicznego, którzy zginęli na posterunku, w czasie gdy ją pisałem:

Sierżant Cory Blake Wride, zastępca szeryfa Percy Lee House III, zastępca szeryfa Jonathan Scott Pine, funkcjonariusz służby więziennej Amanda Beth Baker, detektyw John Thomas Hobbs, agent Joaquin Correa-Ortega, funkcjonariusz Jason Marc Crisp, główny zastępca szeryfa Allen Ray „Pete” Richardson, funkcjonariusz Robert Gordon German, starszy mat Mark Aaron Mayo, funkcjonariusz Mark Hayden Larson, funkcjonariusz Alexander Edward Thalmann, funkcjonariusz David Wayne Smith Jr., funkcjonariusz Christopher Alan Cortijo, zastępca szeryfa Michael J. Seversen, funkcjonariusz Gabriel Lenox Rich, sierżant Patrick Scott Johnson, funkcjonariusz Roberto Carlos Sanchez, funkcjonariusz Chelsea Renee Richard, starszy sierżant John Thomas Collum, funkcjonariusz Michael Alexander Petrina, detektyw Charles David Dinwiddie, funkcjonariusz Stephen J. Arkell, funkcjonariusz Jair Abelardo Cabrera, funkcjonariusz Christopher G. Skinner, marshal do zadań specjalnych Frank Edward McKnight, funkcjonariusz Brian Wayne Jones, funkcjonariusz Kevin Dorian Jordan, funkcjonariusz Igor Soldo, funkcjonariusz Alyn Ronnie Beck, komendant Lee Dixon, zastępca szeryfa Allen Morris Bares Jr., funkcjonariusz Perry Wayne Renn, patrolowy Jeffrey Brady Westerfield, detektyw Melvin Vincent Santiago, funkcjonariusz Scott Thomas Patrick, komendant Michael Anthony Pimentel, agent Geniel Amaro-Fantauzzi, funkcjonariusz Daryl Pierson, patrolowy Nickolaus Edward Schultz, kapral Jason Eugene Harwood, zastępca szeryfa Joseph John Matuskovic, kapral Bryon Keith Dickson II, zastępca szeryfa Michael Andrew Norris, sierżant Michael Joe Naylor, zastępca szeryfa Danny Paul Oliver, detektyw Michael David Davis Jr., zastępca szeryfa Yevhen „Eugene” Kostiuchenko, zastępca szeryfa Jesse Valdez III, funkcjonariusz Shaun Richard Diamond, funkcjonariusz David Smith Payne, posterunkowy Robert Parker White, zastępca szeryfa Matthew Scott Chism, funkcjonariusz Justin Robert Winebrenner, zastępca szeryfa Christopher Lynd Smith, Agent Edwin O. Roman-Acevedo, funkcjonariusz Wenjian Liu, funkcjonariusz Rafael Ramos, funkcjonariusz Charles Kondek, funkcjonariusz Tyler Jacob Stewart, detektyw Terence Avery Green, funkcjonariusz Robert Wilson III, U.S. marshal Josie Wells, patrolowy George S. Nissen, funkcjonariusz Alex K. Yazzie, funkcjonariusz Michael Johnson, funkcjonariusz Trevor Casper, funkcjonariusz Brian Raymond Moore, sierżant Greg Moore, funkcjonariusz Liquori Tate, funkcjonariusz Benjamin Deen, funkcjonariusz Sonny Smith, detektyw Kerrie Orozco, funkcjonariusz Taylor Thyfault, patrolowy James Arthur Bennett Jr., funkcjonariusz Gregg „Nigel” Benner, funkcjonariusz Rick Silva, funkcjonariusz Sonny Kim, funkcjonariusz Daryle Holloway, sierżant Christopher Kelley, funkcjonariusz służby więziennej Timothy Davison, sierżant Scott Lunger, funkcjonariusz Sean Michael Bolton, funkcjonariusz Thomas Joseph LaValley, zastępca szeryfa Carl G. Howell, funkcjonariusz Steven Vincent, funkcjonariusz Henry Nelson, zastępca szeryfa Darren Goforth, sierżant Miguel Perez-Rios, funkcjonariusz Joseph Cameron Ponder, zastępca szeryfa Dwight Darwin Maness, zastępca szeryfa Bill Myers, funkcjonariusz Gregory Thomas Alia, detektyw Randolph A. Holder, funkcjonariusz Daniel Scott Webster, funkcjonariusz Bryce Edward Hanes, funkcjonariusz Daniel Neil Ellis, komendant Darrell Lemond Allen, funkcjonariusz Jaimie Lynn Jursevics, funkcjonariusz Ricardo Galvez, kapral William Matthew Solomon, funkcjonariusz Garrett Preston Russell Swasey, funkcjonariusz Lloyd E. Reed Jr., funkcjonariusz Noah Leotta, inspektor Frank Roman Rodriguez, porucznik Luz M. Soto Segara, agent Rosario Hernandez de Hoyos, funkcjonariusz Thomas W. Cottrell Jr., agent specjalny Scott McGuire, funkcjonariusz Douglas Scott Barney II, sierżant Jason Goodding, funkcjonariusz Derek Geer, funkcjonariusz Mark F. Logsdon, funkcjonariusz Patrick B. Dailey, major Gregory E. „Lem” Barney, funkcjonariusz Jason Moszer, agent specjalny Lee Tartt, kapral Nate Carrigan, funkcjonariusz Ashley Marie Guindon, funkcjonariusz David Stefan Hofer, zastępca szeryfa John Robert Kotfila Jr., funkcjonariusz Allen Lee Jacobs, funkcjonariusz Carl A. Koontz, funkcjonariusz Carlos Puente-Morales, funkcjonariusz Susan Louise Farrell, funkcjonariusz Chad Phillip Dermyer, funkcjonariusz Steven M. Smith, detektyw Brad D. Lancaster, funkcjonariusz David Glasser, funkcjonariusz Ronald Tarentino Jr., funkcjonariusz Verdell Smith Sr., funkcjonariusz Natascha Maria Hunter, funkcjonariusz Endy Nddiobong Ekpanya, zastępca szeryfa David Francis Michel Jr., funkcjonariusz Brent Alan Thompson, sierżant Michael Joseph Smith, funkcjonariusz Patrick E. Zamarripa, funkcjonariusz Lorne Bradley Ahrens, funkcjonariusz Michael Leslie Krol, szef ochrony Joseph Zangaro, kurator sądowy Ronald Eugene Kienzle, zastępca szeryfa Bradford Allen Garafola, funkcjonariusz Matthew Lane Gerald, kapral Montrell Lyle Jackson, funkcjonariusz Marco Antonio Zarate, funkcjonariusz służby więziennej Mari Johnson, funkcjonariusz służby więziennej Kristopher D. Moules, kapitan Robert D. Melton, funkcjonariusz Clint Corvinus, funkcjonariusz Jonathan De Guzman, funkcjonariusz José Ismael Chavez, agent specjalny De’Greaun Frazier, kapral Bill Cooper, funkcjonariusz John Scott Martin, funkcjonariusz Kenneth Ray Moats, funkcjonariusz Kevin „Tim” Smith, sierżant Steve Owen, starszy zastępca szeryfa Brandon Collins, funkcjonariusz Timothy James Brackeen, funkcjonariusz Lesley Zerebny, funkcjonariusz Jose Gilbert Vega, funkcjonariusz Scott Leslie Bashioum, sierżant Luis A. Meléndez-Maldonado, zastępca szeryfa Jack Hopkins, funkcjonariusz służby więziennej Kenneth Bettis, zastępca szeryfa Dan Glaze, funkcjonariusz Myron Jarrett, sierżant Allen Brandt, funkcjonariusz Blake Curtis Snyder, sierżant Kenneth Steil, funkcjonariusz Justin Martin, sierżant Anthony Beminio, sierżant Paul Tuozzolo, zastępca szeryfa Dennis Wallace, detektyw Benjamin Edward Marconi, wiceinspektor Patrick Thomas Carothers, funkcjonariusz Collin James Rose, funkcjonariusz Cody James Donahue.

– Gliny to tylko ludzie – zauważyła bez związku.

– Podobno zaczynają jako ludzie[1].

OSTATNI

Denny Malone był ostatnim człowiekiem na świecie, o którym ktokolwiek mógłby sądzić, że skończy w Metropolitan Correctional Center, federalnym więzieniu przy Park Row.

Nowojorczycy prędzej spodziewaliby się zobaczyć za kratkami burmistrza, prezydenta Stanów Zjednoczonych i papieża, niż detektywa pierwszego stopnia Dennisa Johna Malone’a.

Gliniarz bohater, syn gliniarza bohatera.

Sierżant, weteran najbardziej elitarnej jednostki nowojorskiej policji – NYPD:

The Manhattan North Special Task Force,

czyli

Jednostki Specjalnej Manhattan Północ.

A przede wszystkim facet, który wie, gdzie są ukryte wszystkie szkielety, bo połowę z nich sam tam pochował.

Malone, Russo, Billy O, Big Monty i pozostali podporządkowali sobie ulice i rządzili nimi jak królowie. Zaprowadzili na nich bezpieczeństwo, żeby mogli tam żyć przyzwoici ludzie. To była ich praca, pasja i miłość, a jeśli czasem trzeba było manewrować na granicy boiska i nieco posmarować piłkę, to właśnie robili.

Ludzie nie mają pojęcia, czego wymaga zapewnienie im bezpieczeństwa, i lepiej, że nie wiedzą.

Może wydaje im się, że chcieliby wiedzieć, może mówią, że chcieliby wiedzieć, ale wcale nie chcą.

Malone i Task Force to nie byli pierwsi z brzegu gliniarze. Facetów w niebieskich mundurkach jest trzydzieści osiem tysięcy. Denny Malone i jego ludzie należeli do jednego procenta z jednego procenta z jednego procenta. Byli najbystrzejsi, najtwardsi, najszybsi, najdzielniejsi, najlepsi i najgorsi.

Special Task Force. Jednostka Specjalna Manhattan Północ. Da Force.

Da Force przenikała miasto jak zimny, ostry wicher, omiatała ulice i zaułki, boiska, parki i osiedla, zgarniając z nich śmieci i brud, drapieżna burza przepędzająca drapieżniki.

Silny wiatr wpada w każdą szczelinę, przelatuje przez każdą klatkę schodową na osiedlach, przez fabryki heroiny w kamienicach, zaplecza klubów, apartamentowce nowobogackich i penthouse’y, gdzie mieszkają stare pieniądze. Od Columbus Circle do Henry Hudson Bridge, od Riverside Parku do Harlem River, na całej długości Broadwayu i Amsterdam Avenue, na Lenox i w St. Nicholas, na numerowanych ulicach Upper West Side, Harlemu, Washington Heights i Inwood, jeśli gdziekolwiek tam istniała tajemnica, o której ludzie z Da Force jeszcze nie wiedzieli, to tylko dlatego, że nikt jeszcze o niej nie szeptał ani nawet nie myślał.

Handel bronią i narkotykami, żywym i kradzionym towarem, gwałty, napady i rozboje, przestępstwa omawiane po angielsku, hiszpańsku, francusku, rosyjsku nad sałatką z kapusty, duszonym kurczakiem, wieprzowiną z grilla, spaghetti marinara czy wykwintnymi daniami w pięciogwiazdkowych restauracjach w mieście stworzonym z grzechu i dla zysku.

Da Force uderzała w to wszystko, ale szczególnie w broń i narkotyki, bo broń zabija, a narkotyki skłaniają do zabijania.

A teraz Malone siedzi pod kluczem i wiatr ucichł, ale wszyscy wiedzą, że to oko cyklonu, martwa cisza, która nadchodzi przed najgorszym uderzeniem. Denny Malone w rękach federalnych? Nie Biura Spraw Wewnętrznych, nie prokuratorów stanowych, ale federalnych, gdzie nie może go dosięgnąć nikt z miasta?

Wszyscy przywarowali, zesrali się w portki i czekają na to uderzenie, na to tsunami, bo to, co wie Malone, może zdmuchnąć ze stołków komendantów, szefów, a nawet komisarza. Może wsypać prokuratorów, sędziów – cholera, może nawet podać federalnym na przysłowiowej srebrnej tacy burmistrza z przystawką w postaci co najmniej jednego kongresmena i paru miliarderów, którzy dorobili się na nieruchomościach.

Gdy się więc rozniosło, że Malone siedzi w MCC, ludzie w oku cyklonu wystraszyli się, bardzo się wystraszyli i zaczęli szukać schronienia, choć nic się jeszcze nie działo i choć wiedzieli, że nie ma murów tak wysokich ani piwnic tak głębokich – ani w głównym sztabie policji, ani w budynku Sądów Kryminalnych, ani nawet w Gracie Mansion czy w pałacach na szczytach wieżowców przy Piątej Alei i po południowej stronie Central Parku – żeby zapewnić im bezpieczeństwo przed tym, co Denny Malone ma w głowie.

Jeśli Malone zechce pociągnąć za sobą całe miasto, jest w stanie to zrobić.

Ale z drugiej strony nikt nigdy nie był bezpieczny przed Malone’em i jego ekipą.

Ludzie Malone’a trafiali na nagłówki – pisano o nich w Daily News, Post, mówiono na kanałach siódmym, czwartym i drugim, poświęcano im filmy o jedenastej. Byli rozpoznawani na ulicach, burmistrz znał ich nazwiska, dostawali darmowe wejściówki do Madison Square Garden, Meadowlands, na stadiony Yankee i Shea, w każdej restauracji, barze i klubie traktowano ich jak rodzinę królewską.

A Denny Malone był bezdyskusyjnym przywódcą tego stada samców alfa.

Gdy wchodził do jakiegokolwiek komisariatu w mieście, mundurowi i nowicjusze zatrzymywali się i gapili na niego, porucznicy kiwali mu głowami, nawet kapitanowie wiedzieli, że nie należy mu nadeptywać na odcisk.

Zasłużył sobie na ich szacunek.

Oprócz wszystkich innych spraw (może chcecie pogadać o rozbojach, którym zapobiegł? O tym, jak został postrzelony? O chłopaku zakładniku, którego ocalił? O nalotach, aresztowaniach, wyrokach?) Malone i jego oddział przejęli jednorazowo największą ilość narkotyków w historii Nowego Jorku.

Pięćdziesiąt kilo heroiny.

Dominikańczyk, który nią handlował, zginął.

A także policjant bohater.

Oddział Malone’a złożył swojego towarzysza do ziemi – przy dźwięku dud, ze zwiniętą flagą i z czarnymi przepaskami na odznakach – i szybko wrócił do pracy, bo dilerzy, gangi, rabusie, gwałciciele i mafia nie biorą sobie wolnego, żeby przeżyć żałobę. Trzeba zapewnić bezpieczeństwo na ulicach, trzeba być na tych ulicach dniem i nocą, w weekendy, wakacje i święta, nieważne jak długo, a żony przecież wiedziały, na co się piszą, dzieci też w końcu zrozumieją, że tatuś zajmuje się zamykaniem złych facetów za kratki.

Ale teraz to on znalazł się w klatce. Malone siedzi na stalowej ławce w celi aresztu tak samo jak śmieci, które zwykle tu zamykał, schylony, z głową ukrytą w rękach, i martwi się o swoich partnerów, swoich braci z Da Force, i o to, co się z nimi stanie, gdy on wpakował ich po szyję w gówno.

Martwi się o swoją rodzinę – o żonę, która się na to nie pisała, o dwoje dzieci, syna i córkę, którzy są jeszcze za mali, żeby zrozumieć, ale kiedy podrosną, nigdy mu nie wybaczą, że musiały dorastać bez ojca.

I jest jeszcze Claudette.

Popieprzona na swój własny sposób.

Zależna od niego, potrzebuje go, a jego przy niej nie będzie.

Nie będzie go przy niej ani przy nikim innym. Malone nie ma pojęcia, co się stanie z ludźmi, których kocha.

Ściana, na którą się gapi, nie potrafi mu wyjaśnić, jak się tu znalazł.

Nie, pieprzyć to, myśli Malone. Przynajmniej bądź ze sobą szczery, myśli, gdy tak siedzi, nie mając przed sobą niczego oprócz czasu.

W końcu powiedz sobie prawdę.

Doskonale wiesz, jak się tu znalazłeś.

Krok po pierdolonym kroku.

W naszym końcu jest nasz początek, ale nie na odwrót.

Gdy Malone był dzieckiem, zakonnice uczyły go, że jeszcze przed naszym urodzeniem Bóg i tylko Bóg znał dni naszego życia i dzień naszej śmierci i wiedział, kim i czym się staniemy.

Szkoda, kurwa, że nie podzielił się tą wiedzą ze mną, kołatało mu w głowie. Kurwa, szkoda, że nie powiedział ani słowa, nie dał mi żadnej wskazówki, nie sypnął się, nie doniósł na mnie do mnie samego. Że nie powiedział mi nic, ani słowa, na przykład coś takiego:

– Hej, gnojku, skręciłeś w lewo, a przecież trzeba było skręcić w prawo.

Ale nie. Nic z tych rzeczy.

Po tym wszystkim, co widział, Malone nie jest wielkim fanem Boga i domyśla się, że to uczucie jest odwzajemnione. Ma mnóstwo pytań, które chciałby mu zadać, ale gdyby znaleźli się w jednym pomieszczeniu, Bóg pewnie zamknąłby gębę, wezwał prawnika i pozwolił, żeby jego własne dziecko zebrało za swoje.

Przez te wszystkie lata w robocie Malone stracił wiarę, więc gdy przyszła chwila, kiedy musiał spojrzeć diabłu w oczy, między nim a morderstwem nie stało nic oprócz pięciu kilogramów nacisku na spust.

Pięć kilogramów grawitacji.

To palec Malone’a nacisnął na spust, ale może to grawitacja ściągnęła go w dół – bezlitosna, nieustająca siła ciążenia osiemnastu lat spędzonych w robocie.

Ściągnęła go w dół, w miejsce, gdzie jest teraz.

Malone nie zamierzał tu wylądować. W dniu, kiedy skończył akademię i złożył przysięgę, w najszczęśliwszym dniu życia, najjaśniejszym, najbardziej błękitnym, najlepszym dniu, kiedy wiwatował i podrzucał czapkę, nawet nie przyszło mu do głowy, że tak skończy.

Nie, zaczął ze wzrokiem utkwionym w gwieździe przewodniej, stojąc pewnie na właściwej ścieżce. Ale tak to już jest z kompasem życia – na początku strzałka wskazuje północ dokładnie co do stopnia, ale potem odchyla się o stopień i przez rok, może przez pięć lat nie ma to żadnego znaczenia, ale gdy mijają kolejne lata, oddalamy się coraz bardziej i bardziej od kierunku, w którym wyruszyliśmy, a my nawet nie uświadamiamy sobie, że się zgubiliśmy, aż w końcu tak bardzo oddalamy się od pierwotnego celu, że zupełnie tracimy go z oczu.

Nie można nawet wrócić tą samą drogą i zacząć od początku.

Nie pozwalają na to czas i siła ciążenia.

Denny Malone dałby wiele, żeby móc zacząć od początku.

Do diabła, dałby wszystko.

Bo nigdy nie sądził, że skończy w federalnym areszcie przy Park Row. Nikt tak nie sądził, może oprócz Boga, ale Bóg nic nie mówił.

A jednak Malone tu właśnie jest.

Bez broni, bez odznaki, bez niczego, co świadczyłoby o tym, kim i czym jest, kim i czym był.

Brudny gliniarz.

PROLOG

ŁUP

Harlem, Nowy Jork

Lipiec 2016

Czwarta rano.

Miasto, które nigdy nie zasypia, o tej porze przynajmniej kładzie się i przymyka oczy.

Tak myśli Denny Malone, gdy jego crown victoria sunie wzdłuż kręgosłupa Harlemu.

Za ścianami i oknami mieszkań i hoteli, kamienic i wieżowców ludzie śpią albo nie mogą spać, śnią albo przestali już śnić. Ludzie kłócą się, pieprzą albo jedno i drugie, kochają się albo robią dzieci, wrzeszczą, przeklinają lub wypowiadają cicho intymne słowa przeznaczone dla tej drugiej osoby, nie dla ulicy. Niektórzy próbują ukołysać dzieci do snu albo wstają przed kolejnym dniem pracy, a inni przesypują kilogramy heroiny do pelurowych torebek, by sprzedać ćpunom poranną działkę.

Malone wie, że między zejściem prostytutek z ulic a przybyciem śmieciarzy tworzy się okienko, najlepszy czas do przeprowadzenia nalotu.

– Nic dobrego nie zdarza się po północy – mawiał jego ojciec.

I wiedział, co mówi. Był policjantem, pracował na tych ulicach. Wracał do domu po nocnej zmianie z morderstwem w oczach, zapachem śmierci w nosie i soplem lodu w sercu, który nigdy się nie roztapiał i w końcu go zabił. Któregoś ranka, gdy wyszedł z samochodu, serce mu pękło. Lekarze powiedzieli, że kiedy upadł na ziemię, już nie żył.

To Malone go znalazł.

Miał osiem lat. Gdy wychodził rano do szkoły, zauważył niebieską kurtkę w stercie brudnego śniegu, który razem z ojcem odgarnął z podjazdu.

A teraz zbliża się świt i już jest gorąco. Jedno z tych lat, kiedy Bóg-właściciel lokalu nie chce wyłączyć ogrzewania ani włączyć klimatyzacji. Całe miasto jest spięte i zirytowane, na krawędzi wybuchu, walki, zamieszek, śmierdzi starymi śmieciami i skiśniętym moczem – zapach jednocześnie słodki, kwaśny, mdlący i dekadencki, jak perfumy starej dziwki.

Denny Malone uwielbia ten zapach.

Nawet w dzień, kiedy jest gorąco jak w piekarniku i wszędzie słychać zgiełk, gdy gangsterzy stoją na rogach ulic, po uszach walą hiphopowe basy, a z okien bloków lecą butelki, puszki, brudne podpaski, plastikowe woreczki z siuśkami i w śmierdzącym upale czuć zapach psiego gówna, nie chciałby być w żadnym innym miejscu na świecie.

To jego miasto, jego rewir, jego serce.

Jedzie teraz przez Lenox, mijając pełne wdzięku budynki z piaskowca w starej dzielnicy Mount Morris Park, i oddaje cześć bożkom tego miejsca – bliźniaczym wieżom Ebenezer Gospel Tabernacle, skąd w niedzielę płyną hymny śpiewane anielskimi głosami, i charakterystycznej wieży kościoła Adwentystów Dnia Siódmego z Efezu. Nieco dalej mieści się Harlem Shake – nie sala tańca, tylko najlepsze hamburgery w mieście.

Dalej są martwi bogowie – stary Lenox Lounge z kultowym neonem, czerwonym frontem i całą swoją historią. Kiedyś śpiewała tu Billie Holiday, Miles Davis i John Coltrane grali na trąbkach, przesiadywali tu James Baldwin, Langston Hughes, Malcolm X. Teraz klub jest zamknięty, okna zasłonięte brązowym papierem, neon zgaszony, ale mówi się, że znów ma zostać otwarty.

Malone w to wątpi.

Martwi bogowie zmartwychwstają tylko w baśniach.

Przecina Sto Dwudziestą Piątą, czyli bulwar doktora Martina Luthera Kinga Juniora.

Miejscy pionierzy i czarna klasa średnia zgentryfikowały tę okolicę i pośrednicy nieruchomości nazywają ją teraz SoHa. Malone jest przekonany, że tego rodzaju akronimy zawsze zwiastują koniec dzielnicy. Gdyby deweloperzy mogli kupić nieruchomości na najniższych poziomach piekła Dantego, nazwaliby je LoHel i upstrzyli butikami oraz apartamentowcami.

Piętnaście lat temu ten odcinek Lenox składał się z pustych witryn sklepowych. Teraz znów jest na fali. Widać nowe restauracje, bary i kawiarniane ogródki, gdzie jadają lepiej sytuowani miejscowi. Biali przychodzą tu, żeby się poczuć trendy, a niektóre apartamenty w nowych wieżowcach sprzedają się po dwa i pół miliona.

Wszystko, co teraz trzeba wiedzieć o tej części Harlemu, myśli Malone, to że obok kina Apollo jest sklep firmowy Banana Republic. Istnieją bogowie miejsca i bogowie handlu, i gdybyś chciał się założyć, którzy wygrają, to pieniądze zawsze postaw na pieniądze.

Blokowiska nieco dalej od centrum to wciąż getto.

Malone przekracza Sto Dwudziestą Piątą i mija Red Rooster. Na dole w piwnicy mieści się Ginny’s Supper Club.

To już mniej znane świątynie, ale dla Malone’a to wciąż święte miejsca.

Chodził na pogrzeby do Bailey’s, kupował półlitrowe butelki w Lenox Liquors, zszywali go na izbie przyjęć w szpitalu Harlem, rzucał piłką do kosza przy muralu Big L na boisku Freda Samuela, zamawiał jedzenie przez okienko w pancernej szybie w Kennedy Fried Chicken. Parkował przy ulicy i patrzył na tańczące dzieciaki, palił trawę na dachu, oglądał wschód słońca z Fort Tryon Park.

Kolejni martwi bogowie, dawni bogowie – miejsca, gdzie znajdowały się Savoy Ballroom i Cotton Club. Jedno i drugie zniknęło na długo przed czasami Malone’a, a okolicę nawiedzają duchy renesansu Harlemu, przywołując obraz tego, czym była kiedyś ta dzielnica i czym już nigdy się nie stanie.

Ale Lenox Avenue wciąż żyje.

Jej puls bije wraz z linią metra IRT, która biegnie bezpośrednio pod nią na całej długości. Malone jeździł kiedyś linią 2 nazywaną Bestią.

Teraz mijają Black Star Music, kościół Mormonów, Najlepsze Jedzenie Afroamerykańskie. Docierają do końca Lenox i Malone mówi:

– Objedź kwartał.

Phil Russo skręca w lewo w Sto Czterdziestą Siódmą, objeżdża kwartał, jedzie Siódmą Aleją i znów skręca w lewo w Sto Czterdziestą Szóstą. Przejeżdża obok opuszczonej kamienicy, z której właściciel wypędził lokatorów i zaprosił szczury wraz z karaluchami, mając przy tym nadzieję, że jakiś narkoman, gotując sobie jedzenie, wywoła pożar, a wtedy on zgarnie odszkodowanie i sprzeda działkę.

Wszyscy by na tym wygrali.

Malone wypatruje patroli ulicznych albo policjantów drzemiących w radiowozie na nocnej zmianie. Przy drzwiach stoi czujka. Zielona bandana, zielone buty firmy Nike z zielonymi sznurówkami świadczą o tym, że to Dominikańczyk z gangu Trinitario.

Oddział Malone’a przez całe lato obserwował fabrykę heroiny ulokowaną na pierwszym piętrze. Meksykanie przywożą tu proszek i przekazują go Diego Penie, Dominikańczykowi odpowiedzialnemu za Nowy Jork. Pena rozsypuje go z kilogramowych opakowań do torebek na działki po dziesięć dolarów i przekazuje dominikańskim gangom, Trinitario i DDP (Dominicans Don’t Play), a ci z kolei czarnym i portorykańskim gangom z osiedli.

Dzisiaj fabryka jest pełna po brzegi.

Pełna pieniędzy.

Pełna proszku.

– Szykujcie się – mówi Malone i sprawdza sig sauera P226 umieszczonego w kaburze na biodrze. W drugiej kaburze, na plecach tuż poniżej nowej ceramicznej kamizelki kuloodpornej, ma berettę 8000D mini cougar.

W jego oddziale wszyscy muszą nosić kamizelki. Big Monty narzeka, że kamizelka jest za ciasna, na co Malone powtarza, że jest luźniejsza od trumny. Bill Montague, czyli Big Monty, należy do starej szkoły. Zawsze, nawet w lecie, nosi kapelusz trilby z wąskim rondem i czerwonym piórkiem po lewej stronie. Jedynym jego ustępstwem na rzecz upałów jest luźna koszula w rozmiarze XXXL wyrzucona na luźne spodnie khaki. Z kącika ust zwisa niezapalone cygaro marki Montecristo.

U stóp Phila Russa, tuż obok wyglansowanych butów z czerwonej skóry, leży mossberg 590, dwunastka z ruchomym łożem i dwudziestocalową lufą załadowaną ceramicznymi kulami. Buty pasują kolorem do włosów. Russo jest rzadkim przypadkiem rudego Włocha i Malone żartuje, że któraś z jego babek musiała mieć na boku przyjaciela Irlandczyka. Russo odpowiada, że to niemożliwe, bo nie jest alkoholikiem i nie potrzebuje szkła powiększającego, żeby zobaczyć własnego fiuta.

Billy O’Neill ma ze sobą pistolet maszynowy HK MP5, dwa granaty hukowo-błyskowe i rolkę wzmacnianej srebrnej taśmy. Billy O jest najmłodszy z całej załogi, ale ma talent, uliczną mądrość i umie się poruszać.

Ma też jaja.

Malone wie, że Billy nie ucieknie, nie sparaliżuje go i nie zawaha się, by w razie potrzeby nacisnąć spust. Przeciwnie, Billy może wystrzelić za szybko. Jest przystojny jak Kennedy i ma irlandzki temperament, a także kilka innych cech Kennedy’ego. Na przykład lubi kobiety, a kobiety lubią jego.

Dzisiaj wszyscy są uzbrojeni po zęby.

I nagrzani.

Jeśli trzeba się zmierzyć z narkomanami naćpanymi koką albo na spidach, dobrze jest wejść na ten sam poziom farmakologii, więc Malone połyka dwie tabletki dekstroamfetaminy. Potem narzuca na siebie niebieską kurtkę z białym napisem NYPD, a na szyję zakłada smycz z odznaką.

Russo jeszcze raz objeżdża kwartał. Na Sto Czterdziestej Szóstej przyciska mocniej gaz, a gdy zbliżają się do fabryki, gwałtownie hamuje. Czujka słyszy pisk opon, ale obraca się za późno. Jeszcze zanim samochód się zatrzyma, Malone wyskakuje na zewnątrz, przyciska twarz czujki do ściany i przykłada mu do głowy lufę siga.

– Cállate, pendejo – mówi. – Jeden dźwięk, a zrobię z ciebie miazgę.

Kopniakiem podcina mu nogi i powala na ziemię. Billy już jest na miejscu. Owija chłopakowi ręce za plecami taśmą i zakleja usta.

Cała załoga przyciska się do ściany budynku.

– Miejcie oczy wokół głowy, to wszyscy wrócimy dziś do domu – mówi Malone.

Dex zaczyna działać. Malone czuje, że serce przyśpiesza, a krew w żyłach rozgrzewa się.

To przyjemne uczucie.

Wysyła Billy’ego O na dach, by zszedł stamtąd po schodach przeciwpożarowych i pilnował okna. Pozostali wchodzą do budynku i idą na górę, Malone pierwszy, trzymając przed sobą siga w gotowości, za nim Russo ze strzelbą, no i Monty.

Malone ma dobrze zabezpieczone tyły.

Na szczycie schodów widzą drewniane drzwi.

Malone kiwa głową do Monty’ego, który wsuwa krawędź wyważarki między drzwi a futrynę. Pot zbiera się na jego czole i spływa po ciemnej skórze, gdy Monty ściska uchwyty narzędzia i wyłamuje drzwi.

Malone wchodzi do środka, zataczając łuk pistoletem, ale w korytarzu nie ma nikogo. Spogląda w prawo i na końcu korytarza widzi drugie, stalowe drzwi. Za nimi słychać radio z muzyką bachata, rozmowy po hiszpańsku, szum młynków do kawy, szczęk liczarki do banknotów.

I szczekanie psa.

Kurwa, myśli Malone. Teraz każdy ćpun ma psa. Każda laska na East Side nosi w torebce ujadającego yorka, a dilerzy mają pitbulle. To dobry pomysł – czarni srają w portki na widok psa, a chicas, które pracują w fabryce, nie zaryzykują kradzieży z obawy, że pitbull wygryzie im twarz.

Malone martwi się o Billy’ego O, bo młodziak kocha psy, nawet pitbulle. Malone dowiedział się o tym w kwietniu, gdy robili nalot na magazyn nad rzeką. Trzy pitbulle próbowały przeskoczyć przez siatkę, żeby złapać ich za gardła, ale Billy O nie mógł się zdobyć na to, żeby do nich strzelić, ani nie pozwolił na to nikomu innemu, i przez to musieli obejść budynek od tyłu, wspiąć się na dach schodami przeciwpożarowymi i znów zejść po schodach na dół.

Zawracanie dupy.

Pitbull już ich wyczuł, ale Domos nie. Jeden z nich krzyczy:

– Callate! – Potem rozlega się ostry pisk i pies milknie.

Ale stalowe drzwi antywłamaniowe stanowią problem.

Wyważarka hydrauliczna nie da im rady.

Malone sięga po radio.

– Billy, jesteś na miejscu?

– Stoję jak wmurowany.

– Musimy rozwalić drzwi – mówi Malone. – Jak puszczą, wrzuć do środka granat.

– Jasne, D.

Malone kiwa głową do Russa, który strzela dwa razy, mierząc w zawiasy. Ceramiczny proszek eksploduje z ponaddźwiękową szybkością i drzwi wylatują z futryny.

Kobiety, zupełnie nagie, jeśli nie liczyć foliowych rękawiczek i osłon na włosy, biegną w stronę okna, inni kryją się pod stołami. Liczarki do banknotów wypluwają na podłogę pieniądze jak automaty do gry wysypujące wygraną w postaci papieru.

– NYPD! – wrzeszczy Malone.

W oknie po lewej widzi Billy’ego.

Billy nie rusza się, tylko gapi się przez okno. Jezu Chryste, wrzuć ten granat!

Ale Billy nie robi nic.

Na co on, kurwa, czeka?

I wtedy Malone to dostrzega.

Pitbull ma szczeniaki – cztery, zwinięte w kłębek. Osłania je własnym ciałem, warcząc i szarpiąc za metalowy łańcuch.

Billy nie chce zranić szczeniaków.

– Wrzuć ten granat, do cholery! – wrzeszczy Malone przez radio.

Billy patrzy na niego przez okno, wybija szybę kopniakiem i wrzuca do środka granat.

Ale rzuca blisko, żeby nie zranić tych cholernych psów.

Wybuch roztrzaskuje resztę szkła, odłamki wbijają się w twarz i szyję Billy’ego.

Ostre, oślepiające białe światło, wrzaski i krzyki.

Malone liczy do trzech i wchodzi.

Chaos.

Jeden z Trinitarian chwieje się na nogach i osłania ręką oślepione oczy, drugi strzela z glocka, przesuwając się w stronę okna i schodów przeciwpożarowych. Malone wbija mu w pierś dwie kule i Trini uderza w okno. Następny mierzy w Malone’a zza stolika z liczarką, ale Monty powala go strzałem z trzydziestkiósemki i dla pewności dokłada jeszcze jedną kulę.

Pozwalają kobietom uciec przez okno.

– Billy, jesteś cały? – pyta Malone.

Twarz Billy’ego O wygląda jak maska na Halloween. Na nogach i rękach ma otwarte rany.

– Gorzej wyglądałem po meczach hokejowych – mówi ze śmiechem. – Dam się pozszywać, jak już tu skończymy.

Pieniądze są wszędzie – całe pliki w liczarkach i rozsypane na podłodze. Heroina jest nadal w młynkach do kawy, gdzie była rozdrabniana.

Ale to jest małe piwo.

La caja – schowek – wielka dziura wycięta w ścianie jest otwarta.

Od podłogi do sufitu załadowana paczkami heroiny.

Diego Pena siedzi spokojnie przy stole. Jeśli nawet przejął się śmiercią dwóch swoich ludzi, nie widać tego po nim.

– Masz nakaz rewizji, Malone?

– Słyszałem, jak jakaś kobieta wzywała pomocy – odpowiada Malone.

Pena uśmiecha się szyderczo.

Dobrze ubrany skurwysyn. Szary garnitur od Armaniego wart dwa kawałki, złoty zegarek marki Piguet pięć razy tyle.

Pena zauważa jego spojrzenie.

– Weź go sobie. Mam jeszcze trzy.

Pitbull szczeka jak szaleniec, szarpiąc się na łańcuchu.

Malone patrzy na heroinę.

Wielka sterta paczek zapakowanych próżniowo w czarną folię.

Tyle tego, że całe miasto mogłoby chodzić naćpane przez kilka tygodni.

– Oszczędzę wam trudu liczenia – mówi Pena. – Równe sto kilo. Dark Horse, meksykańska heroina cynamonowa. Sześćdziesiąt procent czystości. Można za nią wziąć sto tysięcy dolców za kilo, czyli za całość dziesięć milionów. Pieniędzy, które tu widzicie, jest jakieś pięć milionów. Bierzcie ten proszek i pieniądze, a ja wsiadam do samolotu na Dominikanę i nigdy więcej mnie nie zobaczycie. Zastanówcie się, kiedy znowu przydarzy się wam okazja, żeby zarobić piętnaście milionów za odwrócenie się plecami.

I wszyscy wrócimy dzisiaj do domu, myśli Malone.

– Oddaj pistolet. Powoli.

Pena powoli sięga do kieszeni marynarki po pistolet.

Malone dwa razy strzela mu w serce.

Billy O przykuca i bierze do ręki kilogramowe opakowanie. Rozcina je ostrzem noża, zanurza w heroinie niewielką fiolkę, nabiera do niej szczyptę proszku i wrzuca ją do woreczka testowego wyjętego z kieszeni. Zgniata fiolkę i czeka na zmianę koloru.

Zawartość przybiera purpurowy odcień.

Billy uśmiecha się szeroko.

– Jesteśmy bogaci!

– Pośpiesz się, kurwa – mówi Malone.

Rozlega się trzask. Pitbull zrywa się z łańcucha i rzuca w jego stronę. Billy przewraca się na plecy. Kilo heroiny wzbija się w powietrze, a potem opada jak zamieć śnieżna prosto na jego otwarte rany.

Jeszcze jeden strzał. Monty zabija psa.

Ale Billy leży rozciągnięty na podłodze. Malone widzi, jak jego ciało sztywnieje, a potem heroina przenika do krwi i nogi zaczynają drgać konwulsyjnie.

Nogi Billy’ego dudnią o podłogę. Malone przyklęka i bierze go w ramiona.

– Billy, nie. Nie umieraj.

Billy patrzy na niego pustym wzrokiem.

Twarz ma zupełnie białą.

Kręgosłup drga jak puszczona sprężyna.

A potem nieruchomieje.

Cholerny Billy, młody i piękny Billy O. Już nigdy nie będzie starszy.

Malone słyszy, jak serce mu pęka, a potem rozlegają się przytłumione wybuchy. W pierwszej chwili wydaje mu się, że został postrzelony, ale nie widzi żadnych ran, myśli więc, że rozsadziło mu głowę.

A potem sobie przypomina.

Jest czwarty lipca.

CZĘŚĆ 1

BIAŁE BOŻE NARODZENIE

ROZDZIAŁ 1

Harlem, NYC

Wigilia Bożego Narodzenia

Południe.

Denny Malone wrzuca do ust dwie pigułki na energię i wchodzi pod prysznic. Właśnie wstał po zmianie od północy do ósmej i potrzebuje wspomożenia, żeby się rozkręcić. Podnosi twarz w stronę główki prysznica, ostre igiełki kłują go w skórę aż do bólu.

Tego też potrzebuje.

Zmęczona skóra, zmęczone oczy.

Zmęczona dusza.

Obraca się i rozkoszuje gorącą wodą, która strumieniami spływa na jego kark i barki, po czym ścieka po wytatuowanych ramionach. Mógłby tak stać przez cały dzień, ale ma sporo do zrobienia.

– Czas się ruszyć, asie – mówi do siebie. – Masz obowiązki.

Wychodzi spod prysznica, wyciera się i zawiązuje ręcznik dokoła bioder.

Malone ma metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i jest mocno zbudowany. Skończył trzydzieści osiem lat i wie, że wygląda na twardziela. To przez tatuaże na potężnych przedramionach, wyraźny ślad zarostu nawet tuż po goleniu, krótko przycięte czarne włosy i przenikliwe niebieskie oczy.

Przyczynia się do tego również złamany nos, a także niewielka blizna tuż nad ustami, po lewej stronie. Ma też większe, niewidoczne pod ubraniem blizny na prawej nodze. Był na tyle głupi, że dał się postrzelić, i dostał za to medal zasługi. To właśnie NYPD, myśli. Dają ci medal za głupotę, zabierają odznakę za spryt.

Może ten sugerujący ciężki łomot wygląd niejeden raz uratował go przed fizycznymi konfrontacjami, których woli unikać. Po pierwsze, bardziej profesjonalnie jest załatwić sprawę gadaniem. Po drugie, w każdej walce doznaje się jakichś obrażeń, nawet gdy są to tylko kostki palców, a Malone nie lubi brudzić sobie ubrania, tarzając się w Bóg wie jakich paskudztwach na betonie.

Nie przepada za ciężarkami, ale boksuje w worek i biega, zwykle wcześnie rano albo późnym popołudniem, zależy, na którą zmianę pracuje. Biega po Riverside Parku, bo lubi otwarty widok na rzekę Hudson, Jersey na drugim brzegu i most Waszyngtona.

Teraz wchodzi do niedużej kuchni. Claudette zostawiła mu trochę kawy. Nalewa sobie kubek i wstawia do mikrofalówki. Claudette wzięła podwójną zmianę w szpitalu Harlem, o cztery przecznice stąd, przy Lenox i Sto Trzydziestej Piątej, żeby inna pielęgniarka mogła spędzić trochę czasu z rodziną. Przy odrobinie szczęścia zobaczy się z nią później tego dnia albo wcześnie rano.

Nie przeszkadza mu to, że kawa jest gorzka i zwietrzała. Nie szuka doznań smakowych, tylko kofeinowego kopa, żeby przyśpieszyć moment, gdy deksedryna zacznie działać. Zresztą nie cierpi całego tego bzdurnego szumu wokół kawy i stania w kolejce za jakimś milenijnym dupkiem, który przez dziesięć minut zamawia idealne latte, żeby zrobić sobie z nim selfie. Jak większość policjantów, Malone pije kawę z cukrem i śmietanką, bo piją jej za dużo. Mleko uspokaja żołądek, a cukier podnosi poziom energii.

Lekarz z Upper West Side wypisuje Malone’owi recepty na wszystko, czego tylko sobie zażyczy – na deksedrynę, vicodin, xanax, antybiotyki, na wszystko. Parę lat temu ten lekarz – porządny facet z żoną i trójką dzieci – miał na boku mały romansik, a gdy postanowił go skończyć, porzucona kochanka postanowiła go szantażować.

Malone pogadał z nią i wszystko wyjaśnił. Dał jej zaklejoną kopertę, w której było dziesięć tysięcy dolarów, po czym oznajmił, że na tym koniec. Ma nigdy więcej nie kontaktować się z tym lekarzem albo Malone postara się, żeby trafiła do aresztu, gdzie będzie oferować swoją przecenianą cipę za dodatkową łyżkę masła orzechowego.

Teraz lekarz z wdzięczności wypisuje mu recepty, ale przeważnie daje darmowe próbki. Każda odrobina się przyda, myśli Malone. I tak nie mógłby pozwolić, żeby stymulanty albo środki przeciwbólowe znalazły się w jego dokumentacji medycznej, nawet gdyby kupował je z ubezpieczenia.

Nie chce dzwonić do Claudette, żeby nie przeszkadzać jej w pracy, ale wysyła wiadomość, żeby wiedziała, że nie przespał budzika, i żeby zapytać, jak jej mija dzień. Odpowiada:

Świąteczne szaleństwo, ale okej.

No tak, świąteczne szaleństwo.

W Nowym Jorku zawsze panuje jakieś szaleństwo, myśli Malone.

Jeśli nie szaleństwo Bożego Narodzenia, to noworoczne (pijani) albo szaleństwo walentynek (apogeum domowych kłótni i bójki gejów w barach), Dzień Świętego Patryka (pijani gliniarze), szaleństwo Czwartego Lipca, szaleństwo Święta Pracy. Tak naprawdę przydałby się dzień wolny od świąt. Jeden rok wolnego od wszystkich świąt, żeby sprawdzić, jak to by wyglądało.

Pewnie nic by z tego nie wyszło.

Bo jest jeszcze szaleństwo dnia codziennego – szaleni pijacy, szaleni od heroiny, szaleni od cracka, szaleni od metamfetaminy, szaleni z miłości, szaleni z nienawiści, no i ulubieńcy Malone’a, zwyczajni szaleni z szaleństwa. Ogół społeczeństwa nie rozumie, że miejskie więzienia stały się w gruncie rzeczy szpitalami psychiatrycznymi i ośrodkami odwykowymi. Trzy czwarte więźniów wykazuje pozytywny wynik w badaniu na obecność narkotyków albo ma zaburzenia osobowości. Albo jedno i drugie.

Powinni się znaleźć w szpitalu, ale nie mają ubezpieczenia.

Malone idzie do sypialni, żeby się ubrać.

Czarna dżinsowa koszula, lewisy, martensy wzmacniane stalą na palcach (żeby łatwiej było wywalać drzwi kopniakiem), czarna skórzana kurtka. Półoficjalny mundur uliczny nowojorczyków irlandzkiego pochodzenia, oddział ze Staten Island.

Malone tam się wychował, jego żona i dzieci wciąż tam mieszkają. Gdy się jest Irlandczykiem albo Włochem ze Staten Island, zasadniczo można zostać gliniarzem, strażakiem albo oszustem. Malone wybrał bramkę numer jeden, ale jego brat i dwóch kuzynów zostali strażakami.

Cóż, jego brat Liam był strażakiem aż do jedenastego września.

A teraz jest powodem, by dwa razy w roku jeździć na cmentarz Silver Lake, zostawić tam kwiaty, pół litra jamesona i zdać raport z tego, jak radzą sobie Rangersi.

Przeważnie parszywie.

Zawsze żartowali, że Liam jest czarną owcą w rodzinie, bo zamiast gliniarzem został „małpą ze szlauchem”, czyli strażakiem. Malone mierzył ramiona brata, żeby sprawdzić, czy wydłużyły się od ciągnięcia węży, a Liam odpowiadał na to, że jedyną rzeczą, jaką gliniarz byłby w stanie wciągnąć na podest schodów, jest torba z pączkami. A potem licytowali się, kto mógłby ukraść więcej – strażak w płonącym domu czy policjant wezwany do włamania.

Malone kochał młodszego brata, opiekował się nim w te wszystkie wieczory, gdy ojca nie było w domu. Oglądali razem mecze Rangersów na kanale jedenastym. Ten wieczór 1994 roku, gdy Rangersi zdobyli Puchar Stanleya, był jednym z najszczęśliwszych wieczorów w życiu Malone’a. Obydwaj z Liamem padli na kolana przed telewizorem w ostatniej minucie meczu, gdy Rangersi resztkami sił utrzymywali jednopunktowe prowadzenie, a Craig MacTavish – niech go Bóg błogosławi – przez cały czas wybijał krążek głęboko na połowę Kanadyjczyków, a kiedy czas wreszcie się skończył i Rangersi wygrali finał w play-off cztery do trzech, Denny i Liam padli sobie w ramiona, podskakując z radości.

A potem Liam zginął, tak po prostu, i to Malone musiał powiedzieć o tym matce. Nigdy już nie doszła do siebie i zmarła zaledwie rok później. Lekarze stwierdzili, że to był rak, ale Malone wiedział, że matka była kolejną ofiarą jedenastego września.

Przypina do pasa kaburę z regulaminowym sig sauerem.

Wielu policjantów nosi kaburę na ramieniu, ale Malone uważa, że to niepotrzebny dodatkowy ruch, żeby podnieść rękę, i woli mieć broń tam, gdzie ręka już jest. Z tyłu przypina do paska niesłużbową berettę, nóż komandoski trafia do prawego buta. To wbrew regulaminowi, nielegalne jak cholera, ale Malone o to nie dba. Może się zdarzyć, że jakieś ćpuny odbiorą mu broń, i co ma wtedy wyciągnąć? Fiuta? Nie położy się jak dziwka, tylko podziurawi ich nożem.

A zresztą kto mógłby go zaatakować?

Mnóstwo ludzi, ty głupi ośle, mówi sobie. Przyszły takie czasy, że każdy gliniarz ma na plecach tarczę strzelniczą.

Ciężkie czasy dla NYPD.

Przede wszystkim sprawa Michaela Bennetta.

Michael Bennett był czternastoletnim czarnym chłopakiem, którego śmiertelnie postrzelił policjant z prewencji w Brownsville. Klasyczna sprawa: była noc, chłopak wyglądał podejrzanie, policjant żółtodziób o nazwisku Hayes kazał mu się zatrzymać, a Bennett się nie zatrzymał, tylko odwrócił się, sięgnął za pasek spodni i wyciągnął coś, co Hayes uznał za pistolet.

Żółtodziób wpakował w niego cały magazynek.

Okazało się, że to nie był pistolet, tylko komórka.

Miejscowa społeczność była oczywiście „zbulwersowana”. Protesty balansowały na krawędzi rozruchów, zwykły zestaw kaznodziejów, prawników i aktywistów społecznych popisywał się przed kamerami, miasto obiecywało dogłębne dochodzenie. Hayesa wysłano na przymusowy urlop do czasu wyjaśnienia sprawy, a wrogość między czarnymi a policją stała się większa niż kiedykolwiek wcześniej.

Dochodzenie nadal „jest w toku”.

A potem zaczęły się zamieszki w Ferguson, Cleveland i Chicago, śmierć Freddiego Graya w Baltimore, Altona Sterlinga w Baton Rouge, Philanda Castile’a w Minnesocie i tak dalej.

Policjantom z NYPD też zdarzało się zabijać nieuzbrojonych czarnych mężczyzn – Sean Bell, Ousmane Zongo, George Tillman, Akai Gurley, David Felix, Eric Garner, Delrawn Small… A teraz ten żółtodziób musiał zastrzelić Michaela Bennetta.

Przez to wszystko ruch Black Lives Matter zaczął im się dobierać do tyłka, każdy obywatel zmieniał się w dziennikarza z komórką gotową do nagrywania i każdego dnia, kiedy szedłeś do pracy, cały świat uznawał cię za rasistowskiego mordercę.

No dobrze, może nie cały świat, przyznaje Malone, ale atmosfera bardzo się zmieniła.

Ludzie inaczej na ciebie patrzą.

Albo do ciebie strzelają.

Snajper w Dallas zastrzelił pięciu policjantów. W Las Vegas dwóch policjantów zginęło w restauracji, gdzie siedzieli przy lunchu. W ciągu ostatniego roku w Stanach Zjednoczonych zamordowano czterdziestu dziewięciu policjantów. Jeden z nich, Paul Tuozzolo, był z NYPD. Rok wcześniej stracili Randy’ego Holdera i Briana Moore’a. Zbyt wielu ich było przez te wszystkie lata. Malone zna statystyki: trzystu dwudziestu pięciu zastrzelonych, dwudziestu jeden zadźganych nożem, trzydziestu dwóch pobitych na śmierć, dwudziestu jeden celowo przejechanych samochodem, ośmiu zginęło wskutek wybuchów, a do tego jeszcze ci, którzy zmarli, bo nawdychali się tego gówna jedenastego września.

Więc tak, Malone nosi ze sobą nóż, i tak, wie, że wielu ludzi gotowych byłoby powiesić go na miejscu, gdyby znaleziono przy nim nielegalną broń, a wśród nich na poczesnym miejscu znajduje się nienawidzące policji CCRB. Phil Russo twierdzi, że ten skrót rozwija się jako „Cipy, Cwele, Rury i Buce”, a tak naprawdę jest to Civilian Complaint Review Board, czyli Komisja do spraw Skarg Obywatelskich – ulubiony kij burmistrza, którym okłada policję, gdy chce odwrócić uwagę publiczną od własnych skandali.

A zatem CCRB chętnie by cię powiesiło, myśli Malone. A także Biuro Spraw Wewnętrznych. Cholerne Biuro Spraw Wewnętrznych powiesiłoby cię z pieśnią na ustach, i nawet własny szef z wielką radością założyłby ci pętlę na szyję.

Teraz Malone zmusza się, żeby zadzwonić do Sheili. Nie chce kłótni i nie chce słyszeć pytania „skąd dzwonisz?”, ale to właśnie słyszy, kiedy jego nominalna żona odbiera telefon.

– Skąd dzwonisz?

– Z miasta – mówi Malone.

Dla każdego mieszkańca Staten Island Manhattan jest i zawsze będzie miastem. Malone nie precyzuje, a ona na szczęście nie naciska, tylko mówi:

– Mam nadzieję, że nie zamierzasz odwołać jutrzejszego przyjazdu. Dzieci będą…

– Przyjadę.

– Zdążysz na prezenty?

– Będę wcześnie – obiecuje Malone. – O której mam się zjawić?

– Wpół do ósmej, ósma.

– Okej.

– Pracujesz od północy? – pyta Sheila nieco podejrzliwie.

– Tak – mówi Malone. Formalnie rzecz biorąc, jego oddział ma dzisiaj cmentarną zmianę, ale tak naprawdę pracują wtedy, kiedy uznają za stosowne, czyli wtedy, gdy wymaga tego jakaś sprawa. Dilerzy narkotykowi pracują w stałych godzinach, żeby klienci wiedzieli, gdzie i kiedy mogą ich znaleźć, ale hurtownicy pracują, kiedy chcą. – I to nie taka zmiana, jak myślisz.

– A co ja myślę? – Sheila wie, że każdy policjant, który ma iloraz inteligencji wyższy niż dziesięć i nie jest nowy na komisariacie, jeśli tylko chce, bez trudu dostaje wolne w Wigilię Bożego Narodzenia, a nocny patrol najczęściej jest tylko pretekstem, żeby się upić z kolegami albo przelecieć jakąś kurewkę, albo jedno i drugie naraz.

– Nic sobie nie wyobrażaj. Pracujemy nad czymś – mówi Malone. – Może dzisiaj zakończymy tę sprawę.

– Jasne.

Sarkazm. A jak jej się, do diabła, wydaje, kto płaci za prezenty, za aparaty ortodontyczne dzieci, za jej wizyty w spa i babskie wieczory? Każdy facet w robocie musi brać nadgodziny, żeby zapłacić rachunki i może jeszcze coś odłożyć. Żony, nawet takie, z którymi jest się w separacji, muszą zrozumieć, że ich mężowie na okrągło harują w mieście.

– Spędzasz z nią Wigilię? – pyta Sheila.

A już prawie się udało uniknąć tego tematu, myśli Malone. Sheila wymawia to jak „nio”: „Spędzasz z nio Wigilię?”.

– Ona pracuje. – Malone robi unik jak zatrzymany w pokoju przesłuchań. – Ja też.

– Ty przez cały czas pracujesz, Denny.

Żebyś wiedziała, myśli Malone. Traktuje te słowa jak pożegnanie i rozłącza się. Cholera, napiszą mi to na nagrobku:

DENNY MALONE

CZŁOWIEK, KTÓRY PRZEZ CAŁY CZAS PRACOWAŁ

Pieprzyć to. Pracujesz, umierasz i próbujesz jeszcze znaleźć w tym wszystkim odrobinę miejsca na życie.

Ale przeważnie pracujesz.

Wielu gliniarzy przychodzi do pracy tylko po to, żeby odsiedzieć swoje dwadzieścia lat, odwiesić odznakę i przejść na emeryturę. Ale Malone kocha tę robotę.

Powiedz to sobie szczerze, myśli, wychodząc z mieszkania. Gdybyś mógł jeszcze raz zacząć wszystko od początku, i tak zostałbyś detektywem policji Nowego Jorku.

To najlepsza robota na całym pieprzonym świecie.

Naciąga na głowę czarną wełnianą czapeczkę, bo jest zimno, zamyka drzwi i schodzi po schodach na Sto Trzydziestą Szóstą Ulicę. Claudette wybrała to mieszkanie, bo ma blisko do pracy, a poza tym niedaleko stąd jest Centrum Rekreacyjne Hansborough z krytym basenem, gdzie lubi pływać.

– Jak możesz pływać w publicznym basenie? – zapytał ją Malone. – Mam na myśli te wszystkie zarazki w wodzie. Przecież jesteś pielęgniarką.

Roześmiała się.

– A masz jakiś prywatny basen, o którym nic nie wiem?

Idzie Sto Trzydziestą Szóstą na zachód, do Siódmej Alei, inaczej nazywanej bulwarem Adama Claytona Powella Juniora, mija kościół scjentystów, United Fried Chicken i Café 22, gdzie Claudette nie lubi jadać, bo boi się, że utyje, a on, bo się boi, że naplują mu do jedzenia. Po drugiej stronie ulicy znajduje się Judi’s, mały bar, gdzie wstępują czasem na drinka przy tych rzadkich okazjach, gdy żadne z nich nie jest akurat w pracy. Przy Sto Trzydziestej Piątej przechodzi na drugą stronę Siódmej Alei, mija Thurgood Marshall Academy i sieciówkę z pączkami mieszczącą się w budynku, gdzie w piwnicy był kiedyś Small’s Paradise.

Claudette, która dużo wie o tych rzeczach, mówiła, że Billie Holiday miała tu swoje pierwsze przesłuchanie, a podczas drugiej wojny światowej Malcolm X był tu kelnerem. Malone’a bardziej zainteresowała informacja, że właścicielem budynku był przez jakiś czas Wilt Chamberlain.

Kwartały miasta to wspomnienia.

Mają swoje życie i swoją śmierć.

Malone nosił jeszcze mundur i jeździł radiowozem, kiedy jakiś gnojek zgwałcił w tym kwartale haitańską dziewczynkę. To była czwarta dziewczynka, którą to zwierzę zgwałciło. Szukali go wszyscy policjanci z Trzydziestego Drugiego Komisariatu.

Haitańczycy dotarli na miejsce wcześniej niż policja. Znaleźli gwałciciela na dachu i zrzucili go do zaułka na tyłach.

Malone i jego ówczesny partner odebrali wezwanie i weszli w uliczkę, gdzie Rocky Nielot leżał w powiększającej się kałuży krwi. Większość kości miał połamanych, bo dziewięć pięter to spora wysokość.

– To ten – powiedziała jedna z miejscowych kobiet stojąca u wylotu uliczki. – Ten, który zgwałcił te dziewczynki.

Ratownicy medyczni wiedzieli, o co chodzi.

– Umarł już? – zapytał jeden z nich.

Malone potrząsnął głową. Ratownicy zapalili papierosy i palili je przez dobre dziesięć minut oparci o karetkę. Dopiero potem sięgnęli po nosze, weszli w uliczkę, wrócili i kazali wezwać lekarza.

Lekarz uznał, że przyczyną śmierci były „rozległe obrażenia i znaczna utrata krwi powstałe w wyniku upadku z dużej wysokości”, a policjanci z wydziału zabójstw, którzy wkrótce przybyli na miejsce, przyjęli oświadczenie Malone’a, że facet rzucił się z dachu wiedziony poczuciem winy z powodu tego, co zrobił.

Detektywi uznali, że to było samobójstwo, Malone został ulubieńcem Haitańczyków, a najważniejsze było to, że żadna z dziewczynek mieszkających w okolicy nie musiała zeznawać w sądzie w obecności wpatrzonego w nią gwałciciela i sukinsyna obrońcy, który próbowałby wykazać, że kłamie.

To było dobre wyjście z sytuacji, ale cholera, myśli Malone, gdybyśmy zrobili to dzisiaj, sami trafilibyśmy do pudła.

Idzie dalej na południe i mija osiedle St. Nick’s, inaczej zwane Nickel.

Osiedle St. Nicholas Houses, składające się z trzynastu trzynastopiętrowych budynków położonych między bulwarami Adama Claytona Powella i Fredericka Douglassa od Sto Dwudziestej Siódmej do Sto Trzydziestej Pierwszej Ulicy, było świadkiem dużej części zawodowego życia Malone’a.

Tak, Harlem się zmienił, zgentryfikował się, ale bloki to wciąż bloki. Przypominają pustynne wyspy na tle nowobogackiego morza i mieści się w nich to, co zawsze można było znaleźć w osiedlach z niskim czynszem i rządowym dofinansowaniem – bieda, bezrobocie, handel narkotykami i gangi. Malone jest przekonany, że St. Nick’s w większości jest zamieszkane przez przyzwoitych ludzi, którzy mimo trudnych warunków próbują godnie przeżyć życie, wychować dzieci i wypełniać codzienne obowiązki, ale są tam też gangi i najgorsze zbiry.

W St. Nick’s ton nadają dwa gangi: Get Money Boys i Black Spades. GMB rządzi północną częścią osiedla, a Spades południową. Niepewny pokój między nimi wymuszony jest przez DeVona Cartera, który kontroluje większą część handlu narkotykami w zachodnim Harlemie.

Granica ich terytoriów biegnie wzdłuż Sto Dwudziestej Dziewiątej Ulicy. Malone idzie jej południową stroną, obok boisk do koszykówki.

Gangów dzisiaj tu nie ma. Jest za zimno.

Wychodzi na bulwar Fredericka Douglassa obok Harlem Bar-B-Q i kościoła Baptystów Wielkiego Syjonu. Właśnie na tej ulicy zdobył sobie reputację „bohaterskiego policjanta” i „rasistowskiego gliniarza”, uważa jednak, że żadna z tych dwóch etykietek nie jest prawdziwa.

To było… jakieś sześć lat temu. Pracował wtedy jako detektyw w Trzydziestym Trzecim Komisariacie i siedział przy lunchu w Manna’s, gdy usłyszał na zewnątrz krzyk. Wyszedł na ulicę i zobaczył, że ludzie wskazują sklep spożywczy po drugiej stronie.

Wywołał kod 10-61, wyciągnął broń i wszedł do sklepu.

Rabuś pochwycił dziewczynkę i przyłożył jej pistolet do głowy.

Matka dziewczynki krzyczała.

– Rzuć broń! – wrzasnął złodziej do Malone’a. – Bo ją zabiję! Zrobię to!

Był czarny i na głodzie, kompletnie mu odbiło.

Malone nie opuścił broni.

– Gówno mnie obchodzi, czy ją zabijesz. Dla mnie to tylko kolejny murzyński bachor.

Gdy ćpun zamrugał, Malone wpakował mu kulkę w głowę.

Matka pochwyciła córkę w ramiona i przycisnęła mocno do piersi.

Malone po raz pierwszy zabił człowieka.

To była czysta sytuacja i nie miał z tego powodu kłopotów, choć musiał siedzieć za biurkiem, dopóki nie zakończono procedury sprawdzającej, i pójść do wydziałowego psychiatry, który zbadał Malone’a, czy nie cierpi na syndrom stresu pourazowego. Okazało się, że nie.

Jedyny problem polegał na tym, że sprzedawca w sklepie nagrał wszystko na komórkę i Daily News zamieścił nagłówek:

DLA MNIE TO TYLKO KOLEJNY MURZYŃSKI BACHOR

Pod nim umieszczono zdjęcie Malone’a z podpisem:

Bohaterski policjant rasistą

Malone’a wezwano na spotkanie z jego ówczesnym kapitanem, człowiekiem z Biura Spraw Wewnętrznych i PR-owcem z Komendy Głównej.

– Murzyński bachor? – zapytali.

– Musiałem mieć pewność, że mi uwierzy.

– Nie mogłeś inaczej dobrać słów? – zapytał rzecznik.

– Nie miałem ze sobą rzecznika prasowego – odrzekł Malone.

– Chcieliśmy wystąpić o przyznanie ci Medalu Zasługi – powiedział kapitan – ale…

– Ja nie zamierzałem występować o medal.

Trzeba przyznać facetowi z Biura Spraw Wewnętrznych, że wtrącił:

– Chciałbym zauważyć, że sierżant Malone ocalił życie afroamerykańskiego dziecka.

– A gdyby chybił? – rzekł na to rzecznik.

– Ale nie chybiłem – odpowiedział Malone.

Choć prawdę mówiąc, jemu też przychodziło to do głowy. Nie przyznał się do tego psychiatrze, ale śniły mu się koszmary o tym, że nie trafił w przestępcę, tylko w dziewczynkę.

Wciąż mu się śnią.

Cholera, miewa nawet koszmary, w których strzela w tego bandytę.

Filmik trafił na YouTube’a, a miejscowy zespól raperski nagrał piosenkę pod tytułem „Jeszcze jeden murzyński bachor”, która miała kilka tysięcy wyświetleń. A co po stronie plusów? Matka dziewczynki przyszła na komisariat z blachą chleba kukurydzianego swego wypieku z jalapeño oraz ręcznie napisaną kartką z podziękowaniami i odnalazła Malone’a.

Zachował tę kartkę.

Teraz przechodzi przez St. Nicholas i Convent i idzie Sto Dwudziestą Siódmą aż do miejsca, gdzie łączy się ze Sto Dwudziestą Szóstą, która dalej skręca na północny zachód. Przekracza Amsterdam Avenue, mija Amsterdam Liquor Mart, gdzie znają go dobrze, kościół baptystów z Antiochii, gdzie nie znają go w ogóle, Centrum Marii Panny, Dwudziesty Szósty Komisariat i wchodzi do starego budynku, który obecnie jest siedzibą Jednostki Specjalnej Manhattan Północ.

Czy też, jak się mówi na ulicy, Da Force.

ROZDZIAŁ 2

Jednostka Specjalna Manhattan Północ w połowie była pomysłem Malone’a.

Jej misja opisana jest potokiem biurokratycznego wielosłowia, ale Malone i każdy inny policjant w Da Force wiedzą dokładnie, na czym polega ich „specjalne zadanie”:

Trwać na posterunku.

Big Monty ujął to inaczej:

– Jesteśmy architektami krajobrazu. Naszą pracą jest pilnować, żeby dżungla znów wszystkiego nie zarosła.

– O czym ty, kurwa, mówisz? – zdziwił się Russo.

– Ta stara miejska dżungla, czym była północ Manhattanu, została w większości wykarczowana – wyjaśnił Monty. – Żeby zrobić miejsce dla wypielęgnowanego, skomercjalizowanego rajskiego ogrodu. Ale wciąż pozostały skrawki dżungli, a ściśle mówiąc, osiedla komunalne. Mamy pilnować, żeby dżungla znowu nie zarosła raju. Na tym polega nasza praca.

Gdy spada przestępczość, rosną ceny nieruchomości. Malone zna to równanie, ale gówno go to obchodzi.

Jego interesuje przemoc.

Przemoc w dżungli, bo dżungla zawsze pozostaje, choćbyś nie wiedzieć jak próbował ją wykarczować.

Gdy Malone zaczynał pracę w policji, miasto odmieniał „cud Giulianiego”. Komisarze Ray Kelly i Bill Bratton skorzystali z „teorii rozbitej szyby” i technologii CompStat, by zniwelować przestępczość uliczną do niemal pomijalnego poziomu.

Po jedenastym września główny punkt zainteresowania departamentu przeniósł się z zapobiegania przestępczości na zapobieganie terroryzmowi, ale przestępczość uliczna nadal spadała. Statystyki morderstw pikowały w dół, a getta na górnym Manhattanie – Harlem, Washington Heights i Inwood – zaczęły odżywać.

Epidemia cracka w zasadzie dobiegała swego tragicznego darwinowskiego końca, ale problemy związane z biedą i bezrobociem – uzależnienie od narkotyków, alkoholu, przemoc domowa i gangi – nie zniknęły.

W oczach Malone’a wyglądało to tak, że były to dwie dzielnice, dwie kultury zgromadzone wokół swoich zamków, czyli nowych błyszczących apartamentowców i starych wieżowców. Różnica polegała na tym, że obecnie ludzie mający władzę naprawdę się zaangażowali.

Kiedyś Harlem to był Harlem i bogaci biali po prostu się tam nie zapuszczali, chyba że chcieli zobaczyć slumsy albo szukali tanich podniet. Statystyki zabójstw były wysokie. Napady, wymuszenia, rozboje i wszelkie inne akty przemocy, które towarzyszą narkotykom, zdarzały się na każdym kroku, ale dopóki to czarni gwałcili, okradali i mordowali innych czarnych, nikogo to nie obchodziło.

Cóż, nikogo oprócz Malone’a.

I innych policjantów.

Oto gorzka, brutalna ironia pracy gliniarza.

To właśnie jest źródło miłości i nienawiści, które współistnieją w relacjach między policją a miejscową społecznością.

Policjanci widzą to każdego dnia i każdej nocy.

Cierpienie, śmierć.

Ludzie zapominają, że policja widzi najpierw ofiary, a dopiero potem sprawców. Od niemowlęcia, które jakaś naćpana dziwka upuściła do wanny, po dziecko ciężko pobite przez osiemnastego z rzędu konkubenta matki, staruszkę, która złamała sobie miednicę, gdy przewrócił ją na chodnik wyrostek, który ukradł jej torebkę, czy piętnastoletniego gówniarza, którego zastrzelono na rogu ulicy, bo chciał zostać dilerem narkotyków.

Policjanci współczują ofiarom i nienawidzą sprawców, ale nie powinni czuć za wiele, bo wtedy by nie mogli wykonywać swojej pracy, i nie powinni zbyt mocno nienawidzić, bo wtedy sami by się stali sprawcami. Obrastają zatem skorupą, otaczają się tarczą siłową, na której napisane jest „nienawidzimy wszystkich” i którą wyczuwa się już z odległości trzech metrów.

Malone wie, że to konieczne, bo bez tego ta praca może cię zabić fizycznie albo psychicznie. Albo tak i tak.

Współczujesz zatem staruszce, ale nienawidzisz kundla, który jej to zrobił; współczujesz sklepikarzowi, którego właśnie okradziono, ale gardzisz bandziorem, który go okradł; współczujesz czarnemu chłopakowi, którego postrzelono, i nienawidzisz czarnucha, który go postrzelił.

Prawdziwy problem, myśli Malone, pojawia się wtedy, gdy zaczynasz nienawidzić również ofiary. A tak się dzieje, bo to wszystko cię wyczerpuje. Ich cierpienie staje się twoim cierpieniem, na twoich barkach spoczywa odpowiedzialność za ich ból: nie zrobiłeś dość, by ich chronić, byłeś w niewłaściwym miejscu, nie złapałeś bandyty wcześniej.

Zaczynasz winić siebie i zaczynasz winić ofiary. Dlaczego były takie bezbronne, takie słabe, dlaczego mieszkają w takich warunkach, dlaczego przyłączają się do gangów i handlują narkotykami, dlaczego muszą strzelać do siebie z byle powodu… dlaczego to są takie pieprzone zwierzęta?

Ale Malone’a wciąż to, kurwa, obchodzi.

Nie chce tego.

Ale go obchodzi.

Tenelli nie jest zadowolona.

– Dlaczego ten kutas musi nas ściągać w Wigilię? – pyta Malone’a w drzwiach.

– Chyba sama sobie odpowiedziałaś – mówi Malone.

Kapitan Sykes to kutas.

A skoro już mowa o kutasach, panuje powszechna opinia, że w całej Da Force największego ma Janice Tenelli. Malone widział, jak raz za razem kopała ciężki worek dokładnie w miejscu, gdzie człowiek miałby jaja, i od tego widoku skurczyły mu się własne.

A może nabrzmiały. Tenelli ma gęstą grzywę czarnych włosów, wydatny biust i twarz jakby wyjętą prosto z włoskiego filmu. Każdy facet w Da Force chciałby się z nią przespać, ona jednak bardzo jasno daje im do zrozumienia, że nie sra tam, gdzie je.

Wbrew wszelkim przesłankom, Russo uparł się powiedzieć prosto w twarz tej zamężnej matce dwójki dzieci, że jest lesbijką.

– Bo nie chcę się z tobą pieprzyć? – pyta Tenelli.

– Bo to moja najczulej hołubiona fantazja – wyjaśnia Russo. – Ty i Flynn.

– Ale Flynn naprawdę jest lesbijką.

– Wiem.

– Zrób sobie dobrze – odpowiada Tenelli, poruszając nadgarstkiem, po czym zwraca się do Malone’a: – Nie zapakowałam jeszcze żadnego prezentu, a jutro przyjeżdżają teściowie. Naprawdę muszę tu siedzieć i słuchać jakichś oszczerstw? Zrób coś z tym facetem, Denny.

Tenelli wie to, co wiedzą wszyscy: Malone był tu przed Sykesem i będzie nadal, gdy tamten odejdzie. Dowcip polega na tym, że Malone bez trudu mógłby zdać egzamin na porucznika, ale nie może sobie pozwolić na obniżkę pensji.

– Siedź i wysłuchaj jego przemowy – odpowiada Malone – a potem wróć do domu i zrób… Co przygotowujesz?

– Nie wiem, w naszym domu od gotowania jest Jack. Chyba będą żeberka. A ty znowu robisz coroczną rundkę z indykiem?

– Dlatego nazywa się „coroczna”.

– Masz rację.

Wchodzą do pokoju odpraw. Kątem oka Malone zauważa Kevina Callahana. Wysoki chudy tajniak z długimi rudymi włosami i takąż brodą wydaje się naćpany po same uszy.

Policjanci, tajniacy czy nie, nie powinni używać narkotyków, ale jak inaczej mają kupować, żeby się nie ujawnić? Więc czasem przechodzi to w nałóg. Bardzo wielu trafia prosto z pracy na odwyk i spieprza sobie karierę.

Ryzyko zawodowe.

Malone podchodzi, łapie Callahana za łokieć i wyprowadza za drzwi.

– Jak Sykes cię zobaczy, to od razu skieruje cię na badanie moczu.

– Muszę się zalogować.

– Powiem, że prowadzisz obserwację. Gdyby ktoś pytał, to wysłałem cię do Ville.

Siedziba Jednostki Specjalnej Manhattan Północ jest wygodnie zlokalizowana między dwoma osiedlami. Manhattanville leży po drugiej stronie ulicy, a Grant po drugiej stronie Sto Dwudziestej Piątej, bliżej centrum.

W razie rewolucji, myśli Malone, jesteśmy otoczeni.

– Dzięki, Denny.

– Dlaczego jeszcze tu stoisz? – mówi Malone. – Rusz tyłek i zmiataj do Ville. I jeszcze jedno, Callahan. Jak znowu zawalisz, to sam cię wyślę na testy.

Wraca do sali i siada na składanym metalowym krześle obok Russa.

Big Monty obraca się do nich. W ręku trzyma kubek z parującą herbatą, którą udaje mu się popijać, choć w kąciku ust wciąż tkwi niezapalone cygaro.

– Chciałbym tylko zgłosić oficjalny protest dotyczący działań dziś po południu.

– Odnotowano – mówi Malone.

Monty znów odwraca się do nich plecami.

– Nie jest zadowolony – komentuje Russo z szerokim uśmiechem.

Jest bardzo niezadowolony, myśli Malone z satysfakcją. Od czasu do czasu dobrze jest potrząsnąć niewzruszonym Big Manem.

To go odświeża.

Raf Torres wprowadza swój oddział: Gallina, Ortiz i Tenelli. Malone’owi nie podoba się to, że Tenelli jest z Torresem, bo Tenelli mu się podoba, a Torresa uważa za gnojka. Torres to kawał drania, ale zdaniem Malone’a wygląda jak duża, brązowa, parchata portorykańska ropucha.

Torres kiwa mu głową. Jakimś sposobem udaje mu się zawrzeć w tym geście jednocześnie pozdrowienie, szacunek i wyzwanie.

Sykes wchodzi do sali i staje za pulpitem jak profesor. Jest młody jak na kapitana, ale ma protektorów w Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, grube ryby, które dbają o jego interesy.

I jest czarny.

Malone wie, że Sykes jest przygotowywany na stanowisko szefa, a Jednostka Specjalna Manhattan Północ to dla niego ważna rubryczka do odfajkowania we wspinaczce na samą górę drabiny.

Zdaniem Malone’a wygląda jak bardzo młody kandydat na republikańskiego senatora: bardzo czysty, bardzo schludny, z krótko przyciętymi włosami. Z całą pewnością nie ma żadnych tatuaży, chyba że skierowaną do góry strzałkę z napisem: „Tędy do mózgu”.

Jesteś niesprawiedliwy, myśli Malone. Ten facet ma solidną historię, odwalił kawał porządnej policyjnej roboty w Wydziale Zbrodni w Queens, a potem dostał za zadanie uporządkować sprawy w okręgu. Wyczyścił Dziesiąty i Siedemdziesiąty Piąty, prawdziwe stajnie Augiasza, a teraz przenieśli go tutaj.

Czy po to, żeby mógł zaznaczyć następny kwadracik w swoim kwestionariuszu? – zastanawia się Malone.

A może po to, żeby i tutaj posprzątał?

Tak czy owak, Sykes przyniósł tu ze sobą obyczaje z Queens.

Wszystko według regulaminu.

Jak w piechocie morskiej.

Pierwszego dnia po objęciu stanowiska ściągnął do tej sali całą jednostkę – pięćdziesięciu czterech detektywów, tajniaków, facetów z prewencji i mundurowych – posadził ich przed sobą i wygłosił mowę.

– Wiem, że patrzę na elitę – oznajmił. – Na najlepszych z najlepszych. Wiem też, że mam przed sobą kilku skorumpowanych policjantów. Sami wiecie, o kim mówię. Wkrótce ja również będę wiedział. I słuchajcie mnie uważnie: jeśli przyłapię któregokolwiek z was na tym, że przyjął od kogoś za darmo choćby kawę czy kanapkę, to natychmiast odbiorę odznakę, broń i emeryturę. A teraz wynoście się. Do roboty.

Nie zyskał sobie żadnych przyjaciół, ale od początku jasno okazywał, że nie przyszedł tu po to, by ich znaleźć. Zraził do siebie ludzi również tym, że wypowiadał się przeciwko brutalności policji i ostrzegał, że nie będzie tolerował zastraszania, bicia, stereotypowych uprzedzeń ani zatrzymywania przypadkowych osób.

W takim razie jak my, kurwa, mamy choćby udawać, że sprawujemy kontrolę nad czymkolwiek? – myśli Malone, patrząc na niego.

Kapitan podnosi New York Timesa.

– Białe Boże Narodzenie – czyta. – Heroina w święta zasypuje miasto. To słowa Marka Rubensteina z New York Timesa. I nie jest to tylko jeden artykuł, on pisze całą serię. Panowie, to jest New York Times.

Robi pauzę, żeby to, co mówi, dobrze do nich dotarło.

Ale nie dociera.

Większość policjantów nie czyta Timesa. Czytają Daily News i Post, głównie dla wiadomości sportowych i rozebranych zdjęć na szóstej stronie. Kilku czyta Wall Street Journal, żeby orientować się w wartości swoich portfeli. Times jest wyłącznie dla garniturowców z Komendy Głównej i pomagierów burmistrza.

Ale Times napisał, że jest „epidemia heroiny”, myśli Malone.

Oczywiście uznali to za epidemię tylko dlatego, że teraz umierają biali.

Biali zaczęli od tabletek opartych na opium, które dostawali od swoich lekarzy – oksykodon, vicodin, tego rodzaju gówno. Ale to było drogie i lekarze nie chcieli przepisywać za dużo ze względu na możliwość uzależnienia. Dlatego biali weszli na otwarty rynek i tabletki stały się narkotykiem ulicznym. Wszystko przebiegało w bardzo miły i cywilizowany sposób do czasu, gdy kartel Sinaloa z Meksyku podjął korporacyjną decyzję, że będzie w stanie rywalizować z wielkimi amerykańskimi firmami farmaceutycznymi, jeśli zwiększy produkcję heroiny, a tym samym obniży cenę.

Na zachętę zwiększyli również moc.

Uzależnieni biali Amerykanie przekonali się, że meksykańska cynamonowa heroina jest silniejsza niż tabletki, więc zaczęli dawać sobie w żyłę i przedawkowywać.

Działo się to dosłownie na oczach Malone’a.

On sam i cały jego oddział nie potrafiliby zliczyć wszystkich ćpunów spod mostów i z tuneli, żon z przedmieść i panienek z Upper East Side, których wygarnęli. Coraz więcej martwych ciał znajdowanych w zaułkach było białych.

Według mediów to właśnie jest tragedią.

Nawet kongresmeni i senatorzy wyciągnęli nosy z tyłków sponsorów na wystarczająco długi czas, by zauważyć nową epidemię i domagać się, by koniecznie coś z tym zrobiono.

– Macie wyjść na ulice i aresztować za heroinę – mówi Sykes. – Mamy dobre statystyki, gdy chodzi o cracka, ale za niskie przy heroinie.

Ci w garniturach uwielbiają cyferki, myśli Malone. Ten nowy rzut „policjantów-menedżerów” przypomina maniaków od bejsbolowych statystyk. Po prostu wierzą, że liczby mówią wszystko. A gdy liczby nie mówią tego, co chcieliby usłyszeć, masują je jak Koreanki przy Ósmej Alei, aż dojdą do szczęśliwego końca.

Chcesz wyglądać dobrze? Statystyki ciężkich przestępstw spadają.

Potrzebujesz więcej pieniędzy? Rosną.

Potrzebne ci aresztowania? Wyślij ludzi na ulice, żeby bez sensu zgarnęli parę osób, które nigdy nie zostaną skazane. Ciebie to nie obchodzi, bo wyroki to problem prokuratury. Ty potrzebujesz tylko liczby aresztowań.

Chcesz udowodnić, że w twoim sektorze jest coraz mniej narkotyków? Wyślij chłopaków na misję pod hasłem „szukaj i unikaj”, tak żeby nie znaleźli żadnych narkotyków.

To jest połowa ściemy. Inny sposób na manipulację liczbami to dać policjantom do zrozumienia, że powinni zmieniać kwalifikacje oskarżeń z przestępstw na wykroczenia. Oczywisty rabunek staje się przywłaszczeniem, włamanie klasyfikuje się jako „stratę materialną”, gwałt jako „napaść o charakterze seksualnym”.

Ta dam! Przestępczość spada.

Niewiarygodne!

– Jest epidemia heroiny – mówi Sykes. – A my jesteśmy na pierwszej linii.

Widocznie na ostatnim zebraniu poświęconym statystykom porządnie przytrzasnęli jaja inspektorowi McGivernowi, a ten przekazał swój ból Sykesowi, myśli Malone.

Zatem Sykes przekazuje go nam.

A my poślemy go dalej, w stronę drobnych dilerów, ćpunów, którzy sprzedają, żeby zarobić na swoją działkę, i wypełnimy areszt po brzegi, aż po korytarzach spłynie rzeka rzygowin narkomanów na głodzie, i zasypiemy wokandy sądów trzęsącymi się śmieciami, które przyznają się do wszystkiego i wrócą do więzienia, gdzie dostaną jeszcze więcej heroiny. Wyjdą nadal uzależnieni i cały cykl zacznie się od nowa.

Ale osiągniemy niezły wynik.

Ci w garniturach z Komendy Głównej mogą mówić, ile tylko chcą, że nie ma żadnych wymaganych poziomów statystyk, ale każdy gliniarz wie, że są. Kiedyś, w czasach „rozbitej szyby”, pisali wezwania za wszystko – włóczęgostwo, śmiecenie, przeskakiwanie przez kołowrót w metrze, nieprzepisowe parkowanie – zgodnie z teorią, że jeśli drobne wykroczenia nie będą ścigane, ludzie uznają, że można się dopuszczać poważniejszych występków.