Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Skradziony klejnot
W dniu swoich osiemnastych urodzin hrabianka Julia Zasławska dowiaduje się, że musi opuścić ukochany Paryż i udać się do Polski, a tam dołączyć do grona dwórek królowej Marii Kazimiery zwanej przez poddanych Marysieńką. Kiedy dociera do „dzikiego kraju”, jak zwą jej nową ojczyznę Francuzi, szybko przekonuje się, że pod względem intryg, plotek i sekretów polski dwór królewski ani trochę nie ustępuje Wersalowi. Już pierwszego dnia pobytu Julii w pałacu w Wilanowie ktoś kradnie ulubioną kolię Marysieńki, a następnie w tajemniczych okolicznościach znikają kolejne damy dworu królowej. Wbrew własnej woli hrabianka zostaje wmieszania w sensacyjno-miłosną awanturę, w czasie której przekona się, że czasem i najbliżsi krewni nie są godni zaufania, król rządzi wszystkim poza własną małżonką, a młodzi polscy arystokraci mają o wiele lepsze maniery i podejście do płci pięknej od swoich kolegów znad Loary. A zwłaszcza jeden z nich, który kradnie serce Julii. Pytanie tylko, czy okaże się wart jej uczucia...
„Skradziony klejnot” to pierwsza odsłona rozgrywającej się w XVII wieku na dworze Jana III Sobieskiego i Marii Kazimiery sagi obyczajowej Gorset i szpada pióra Alka Rogozińskiego, znanego dotychczas z bestsellerowych komedii kryminalnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Postacie
Julia Zasławska – wychowana w Paryżu polska hrabianka wysłana do ojczyzny, by ratować swoją rodzinę przed bankructwem.
Camille Darutte – służąca Julii i, zdecydowanie wbrew swojej woli, cicha wspólniczka jej szaleństw.
Pierre Carlet – zabójczo przystojny kuzyn i ulubiony kompan Julii, syn najbogatszego paryskiego bankiera, pragnący dokonać w Polsce rewolucji modowej, a przy okazji odrobinę potaplać się w grzechu.
Milena Baworowska – hrabina, ciotka Julii obstająca przy tym, że jej bratanica musi poślubić swego rodaka, a nie jakiegoś tam „zniewieściałego żabojada”.
Bartosz Małecki – zausznik hrabiny, którego Julia nijak nie potrafiła polubić.
Maciejko – królewski trefniś mający po dziurki w nosie swojego zajęcia.
Jan Gniewkowski – szlachcic tyleż bohaterski w czynach co nieroztropny.
Przemysław Gniewkowski – młodszy brat Jana, przekonany, że niewiasty są tylko po to, aby sprawiać mu przyjemność.
Rafał Domosławski – hetman mający wielkie serce i słabą głowę.
Izydor Affaita starszy – sekretarz królewski, mimo wieku szukający nowej, młodej żonki.
Jan Andrzej Morsztyn – nadworny poeta królewski.
Konrad Kobryński – książę prawie z bajki, przedmiot westchnień co drugiej szlachcianki w Rzeczypospolitej.
Alojzy Korpacki – biskup uważający, że każdy zbożny cel uświęca wszelkie środki.
Maria Kazimiera zwana Marysieńką – królowa Polski, przez niektórych swoich poddanych uważana za czarownicę i niewiastę z piekła rodem.
Jakub Ludwik Sobieski – królewicz, syn Marysieńki i Jana, nieco chorowity piętnastolatek zakochany w swoich dolegliwościach.
Marzanna – wiedźma parająca się okultyzmem, chiromancją i kabałą oraz, dla niepoznaki, ziołolecznictwem.
Jagna Różyńska – dwórka królowej słynąca ze swojej prostolinijności i lekkiej naiwności.
Bernadette i Gustaw Zasławcy – rodzice Julii niewahający się ani sekundy przed posłaniem swojej córki do kraju, od którego sami stanowczo woleli się trzymać z daleka.
A także kilka postaci drugoplanowych, które warto zachować w zakamarkach pamięci, bo mogą wrócić w kolejnych tomach (o ile oczywiście los pozwoli je napisać!).
Prolog
Październik 2021 roku
– Halo! Halo! Liścik mam do szanownej!
Wesoły głos listonosza oderwał Różę Krull od rozmyślań, jak straszliwą karę wymierzy swojej asystentce za niesmaczny żart, jakim było umówienie jej na masaż kręgosłupa na siódmą rano, i czy w ogóle powinna korzystać z usług kliniki zatrudniającej, oceniając po godzinie otwarcia, jakichś psychopatów. Pisarka odwróciła się i skinęła głową znanemu jej od lat, dobrotliwemu, starszemu panu trzymającemu w rękach pękatą złotą kopertę.
– Dzień dobry – powiedziała, uśmiechając się. – Niech pan go wrzuci do skrzynki. Wyjmę, kiedy będę wracała. Jeśli go wezmę teraz, to na pewno gdzieś zgubię.
Na twarzy listonosza pojawiła się wyraźna konsternacja.
– Nie za bardzo mam jak go tam zmieścić – wyjaśnił z zakłopotaniem. – Ma pani w skrzynce mnóstwo innych przesyłek. Tyle się tego nagromadziło, że nawet pomyślałem, że jest pani na wakacjach albo w szpitalu.
Do szpitala to trafię, jeśli mnie jeszcze raz ktoś zmusi do wstania z kurami, pomyślała Róża z rozgoryczeniem. Psychiatrycznego!
– No trudno, niech pan go da – wyciągnęła rękę – może poczytam sobie w poczekalni.
– A, to jednak jest pani chora – zmartwił się listonosz, wręczając jej przesyłkę.
– Nie, nie! – zaprotestowała Róża, chowając kopertę do swojej torebki, którą wszyscy jej znajomi określali uprzejmym mianem kobylastej. – Po prostu pisałam książkę i prawie nie wstawałam od komputera. A gdy już to zrobiłam, to się okazało, że mój kręgosłup najwyraźniej jeszcze by tam sobie posiedział, bo kiedy spróbowałam go zmusić do innej aktywności, to się drań zbuntował i popsuł. Idę go naprawić.
– W takim razie życzę powodzenia – listonosz rzucił jej współczujące spojrzenie. – Gdy mnie ostatnio zaczęli składać gnaty, to przez tydzień nie wstawałem z łóżka, tak mnie wszystko bolało. Ale potem przez jakiś czas chodziłem jak nowo narodzony.
– Jak mi by się przydał tydzień w łóżku – westchnęła pisarka i pomachała swojemu rozmówcy na pożegnanie. Następnie stoczyła w duchu szybki bój z pokusą wezwania Ubera, w czym pomogła jej najpierw trzeźwa myśl, że od kliniki dzieli ją niecały kwadrans spaceru, a następnie wspomnienie, jak to kilka dni temu radosny kierowca Azjata, zamiast dowieźć ją w ciągu kilkunastu minut na Bielany, nagle zwariował i zrobił jej prawie półgodzinną wycieczkę turystyczną po całym mieście, a na każdy protest Róży uśmiechał się, wzruszał ramionami i mówił: „Ja nie panimaju polisz i inglisz”. Nie chcąc ryzykować kolejnej wpadki, Krull ruszyła piechotą. Dokładnie za dwie siódma nieco zdyszana wkroczyła do kliniki, gdzie od równie jak ona zaspanej recepcjonistki dowiedziała się, że jej masażysta utknął w piekle na moście Śląsko-Dąbrowskim, w związku z tym nieco się spóźni, oczywiście jeśli tylko nie zamkną go, gdy zacznie zaraz strzelać do innych kierowców. Róża z rezygnacją machnęła ręką, po czym klapnęła na krześle w poczekalni i sięgnęła do torebki po telefon. Po chwili gmerania uświadomiła sobie, że jej smartfon został na szafce pod lustrem w przedpokoju. Już miała zamknąć torebkę, kiedy wzrok jej padł na znajdującą się w środku kopertę. Wyjęła ją i ze zdziwieniem odczytała imię i nazwisko nadawcy. Karol Zasławski. Ha! Karolek… Jej ukochany kumpel z ogólniaka. Ile to już lat się nie widzieli? Dziesięć? Piętnaście? Róża zmrużyła oczy.
Poczekalnia kliniki na moment magicznie zamieniła się w korytarz stołecznego XVIII Liceum imienia Jana Zamoyskiego. Stała tam przed pracownią fizyki, nieco wystraszona gigantomanią tego przybytku. W porównaniu z jej podstawówką wszystko tam było ogromne. I korytarze, i okna, i drzwi do sal lekcyjnych. W dodatku zamiast „proszę pani” trzeba było zwracać się do nauczycieli per „pani profesor”. Koszmar! Róża miała szczerą ochotę nawiać stamtąd, i to w podskokach. Już właściwie gotowa była zrealizować ów plan ewakuacji, a potem w domu oświadczyć rodzicom, że wzorem wielu znanych artystów postanowiła zakończyć swoją edukację na ośmiu klasach szkoły podstawowej, kiedy usłyszała za sobą cichy głos mówiący:
– Damy radę…
Niepewna, czy aby ze stresu nie zamieniła się w Joannę d’Arc i nie zaczęła słyszeć szeptów nie z tego świata, ostrożnie obejrzała się za siebie. Stojący za nią szczupły, wysoki blondynek ze starannie ulizaną grzywką, dużymi i, jak to później opisywała Róża, „dorosłymi” oczami niepasującymi trochę do jego niewinnej, gładkiej, bez mała jeszcze dziecięcej twarzy, patrzył na nią z poważną miną.
– Słucham? – zapytała.
– Mówię, że damy radę – powtórzył chłopak, wyciągając do niej rękę. – Jestem Karol. Nie wiem, skąd to wiem, ale jestem pewny, że zostaniemy przyjaciółmi. I że wytrzymamy w tym… więzieniu.
Róża pokiwała głową, nieco zaskoczona, że jej nowy znajomy użył słowa, które i jej samej kołatało się po głowie od chwili, kiedy przekroczyła próg liceum. Miejsce to idealnie nadawałoby się na więzienie. Dokładnie tak!
Jak pokazała przyszłość, przeczucie nie zawiodło Karola. Przez cztery lata oboje siedzieli w jednej ławce, pomagali sobie wzajemnie w nauce, ona jemu w przedmiotach humanistycznych, on jej w ścisłych. Razem chodzili na wagary, pocieszali się, kiedy ich pierwsze miłości zamieniały się, jak to z reguły bywa w czasach młodości, w sercowe katastrofy. Uwielbiali się, świata poza sobą nie widzieli, choć paradoksalnie nigdy nie było między nimi żadnej fascynacji natury erotycznej. Byli dla siebie jak rodzeństwo, którego tak bardzo im wcześniej brakowało. Róża przypomniała sobie jeszcze ich ostatnie spotkanie. Poczekalnia kliniki znów uległa metamorfozie, tym razem przeobrażając się w halę odlotów na lotnisku Okęcie. Ileż to mieli wtedy lat? Dwadzieścia pięć? A może dwadzieścia sześć?
– Kiedy tylko dolecę do Paryża, natychmiast dam ci znać – Karol patrzył na Różę z wyraźnym żalem – i mam nadzieję, że gdy tylko skończysz promocję książki, od razu wsiądziesz w samolot i przylecisz do mnie.
– Trochę to potrwa, bo mam trzymiesięczną trasę autorską – przypomniała Róża.
– Nie wiem, jak wytrzymam bez ciebie tyle czasu…
W tym momencie to Krull doznała jasnowidzenia.
– A może – rzekła powoli – poznasz kogoś w tym Paryżu. Zakochasz się i nie będziesz już chciał, żebym cię odwiedziła.
– Co ty mówisz?! – oburzył się Karol. – Zawsze będę chciał!
– Ty owszem – Róża pokiwała głową – ale twoja ukochana może mieć coś przeciwko. Nie znam kobiety, która tolerowałaby serdeczne przyjaciółki swoich partnerów…
– Ja się zakocham?! – Karol popatrzył na nią z wyraźnym politowaniem. – Daj spokój. Jadę tam pracować, a nie szukać miłości.
– Ale to przecież Paryż! – zauważyła Róża. – Miłość sama cię tam znajdzie!
I choć zdarzało się, że intuicja czasem zawodziła pisarkę, tym razem stało się dokładnie tak, jak jej podpowiedziała. Po trzech tygodniach Krull odebrała od swojego przyjaciela SMS-a o treści: „Miałaś rację. Paryż to jednak magiczne miejsce! I bardzo łatwo się tu zakochać!”. Potem wiadomości od Karola przychodziły coraz rzadziej i rzadziej. Kiedy po kolejnych sześciu miesiącach Róża znalazła w skrzynce pocztowej zaproszenie na ślub, nie poczuła nawet odrobiny zdziwienia. Pożałowała jedynie, że data ceremonii jej przyjaciela zbiega się z uroczystą premierą jej kolejnej książki Zbrodnia o smaku kawioru. Zadzwoniła nawet do swojego wydawcy z pytaniem, czy nie dałoby się przełożyć tej uroczystości, ale kiedy w odpowiedzi usłyszała, że i owszem, ale tylko pod warunkiem, że „sama zeżre tonę kawioru i wychleje sto litrów szampana, które zostały już zakupione na jej cholerną imprezę”, szybko spasowała. O ile jeszcze bowiem wypicie dowolnej ilości bąbelkowego trunku znajdowało się w zasięgu jej możliwości, o tyle kawioru nie cierpiała. Zadzwoniła wtedy do Karola, próbując ze skruchą usprawiedliwić swoją nieobecność na jego ślubie, ale jej przyjaciel nie zdawał się specjalnie przejęty faktem, że nie będzie mu towarzyszyła w czasie zmiany stanu cywilnego. „Mam wrażenie, że moja narzeczona odetchnie z ulgą, bo chyba nie za bardzo podoba jej się nasza przyjaźń” – wyjaśnił jej z rozbrajającą szczerością. Róża nie poczuła się zdziwiona. Od razu też w duchu pogodziła się z faktem, że oto właśnie nastąpił finał tej znajomości. Cóż… Doskonale wiedziała, że nic nie jest na całe życie i nawet najbardziej zażyłe przyjaźnie mają czasem swój termin ważności. Tym bardziej jednak zaskoczyło ją, że po tylu latach milczenia Karol przypomniał sobie o niej i postanowił się odezwać. Właściwie nie tyle odezwać, co wysłać jej… No właśnie, co to właściwie jest? Róża wyjęła z torebki kopertę i niecierpliwym gestem rozerwała ją w miejscu sklejenia. W środku znajdował się spory plik zwiniętych na pół kartek formatu A4 oraz napisany na innym, szlachetniejszym papierze list. Krull sięgnęła najpierw po niego i z lekkim wzruszeniem potoczyła wzrokiem po zdaniach, które niewątpliwie napisał jej szkolny kolega. Tak często podrabiała jego pismo, na przykład na klasówkach z języka polskiego, że znała je na pamięć. Tyle lat minęło, a on nadal robił taką zabawną pętelkę przy literce „y” i zamiast kropki stawiał znaczek „v” nad „z”, aby w ten sposób zrobić „ż”. Nic się nie zmieniło! Róża przez chwilę znów poczuła się tak jak wtedy, gdy na próbnej maturze na moment zamienili się kartkami, aby uzupełniła za Karola kilka zdań interpretacji wiersza Wisławy Szymborskiej. Ech, to były czasy…! Dopiero po chwili dotarła do niej treść listu. „Droga Różo” – pisał Karol. „Przepraszam, że przez tak długi czas nie dawałem znaku życia. Jest mi strasznie głupio, ale wiesz… Zakochany człowiek zapomina o całym świecie. W końcu wiadomo, że miłość oślepia, ogłusza i odbiera rozum. Gorzej, kiedy odchodzi, ale to już sprawa nie na list, a rozmowę, którą, mam nadzieję, kiedyś odbędziemy. O ile zdołasz mi wybaczyć. Mam dla Ciebie coś na przeprosiny. Wiem, że nadal piszesz, bo śledzę bacznie Twoją karierę. Pomyślałem, że może Cię zainspiruję. Otóż udało mi się niedawno odwiedzić pałacyk, w którym, jak się okazało, swoją młodość spędziła moja prapraprababka. W 1682 roku, kiedy miała osiemnaście lat, wysłano ją do Polski na dwór królewski. Nie wiem, czy kiedykolwiek wróciła do Paryża, ale chyba tak, bo jakimś cudem w pałacowej bibliotece zachowała się historia jej życia. Nie wiadomo, kto ją spisał i w jakim celu, ale czyta się ją jak powieść. Ponieważ częściowo pisana była staropolszczyzną, częściowo jakimś archaicznym francuskim, a gdzieniegdzie nawet łaciną, ostatnich kilka tygodni spędziłem na tłumaczeniu i przekładaniu jej na współczesny język polski. Nie wyszło mi to jednak idealnie, bo po tylu latach w Paryżu też już nie władam naszą mową perfekcyjnie. O ile kiedykolwiek władałem. Nasz język jest taki skomplikowany! Wydrukowałem Ci kilkanaście pierwszych stron. Z różnych przyczyn, które na razie zachowam dla siebie, nie chcę wysyłać nic drogą internetową. Jeśli ta historia Cię zainteresuje, to wydrukuję i wyślę Ci całość, a jeśli wyrazisz takie życzenie, to i zdjęcia oryginału. Ten ostatni pozwolono mi tylko sfotografować, bo jest tak stary, że nawet przegląda się go pod okiem specjalisty. Jakbyś miała pytania, służę wszelkimi wyjaśnieniami. A na razie życzę Ci dobrej lektury. Może uda Ci się zrobić z tego książkę? Myślę, że ani moja prapraprababka, ani też ktoś, kto to wtedy napisał, nie mieliby żadnych pretensji. A ode mnie, jako od jedynego i ostatniego przedstawiciela naszego rodu, masz zielone światło i pozwolenie. Daj znać, co o tym sądzisz. Pozdrawiam Cię serdecznie. Karol Zasławski”. Na końcu listu znajdował się jeszcze numer telefonu do jej przyjaciela.
Róża poczuła się zaintrygowana. Jeszcze raz przebiegła wzrokiem po liście, po czym sięgnęła po pierwszą kartkę z pliku. Drobno zadrukowana z obu stron, nie zachęcała do czytania, jednak Krull postanowiła się nie zniechęcać. Kiedy piętnaście minut później do kliniki wpadł mocno zdyszany i jeszcze bardziej wkurzony masażysta, pisarka miała już za sobą prawie całość nadesłanej jej lektury.
– Zapraszam… panią… za dosłownie dwie… minuty… do mojego gabinetu – wysapał rehabilitant. – I przepraszam… ale nie było… miejsc… na parkingu… pod kliniką… Musiałem… zaparkować aż pod urzędem… miasta… I stamtąd… biegnę…
Róży przemknęło co prawda przez głowę, że jak na kogoś, kto w założeniu ma tryskać zdrowiem i porażać idealną kondycją, ów masażysta za bardzo wydaje odgłosy godne jej osiemdziesięcioletniej babci, kiedy tej przychodzi pokonać więcej niż trzy schodki, ale nie miała teraz głowy do rozmyślań nad formą fizyczną jakichś młodych osiłków.
– Dwie minuty – powtórzyła z roztargnieniem. – Idealnie!
Doczytała do końca akurat w momencie, kiedy została wezwana do gabinetu. Po blisko godzinnym masażu, w czasie którego czuła się niczym średniowieczna czarownica poddawana torturom, Róża ostatkiem sił dowlokła się do swojego mieszkania. Zaparzyła sobie mocną herbatę, zasiadła w swoim ulubionym fotelu i oddała się raz jeszcze lekturze uwspółcześnionej przez swojego przyjaciela historii sprzed prawie trzystu pięćdziesięciu lat. A kiedy skończyła, sięgnęła po telefon i wysłała do Karola wiadomość o treści: „Chętnie przeczytam całość”. Dokładnie trzy dni później wyrażone przez nią życzenie zostało spełnione…
Rozdział I
Adieu, Paris!
Francja, Paryż, 20 lutego 1682 roku
– Panienko! Pora wstawać! Ojciec i matka czekają już na panienkę z posiłkiem!
Julia Zasławska, młodsza z dwóch córek hrabiego Gustawa Zasławskiego i jego trzeciej, młodszej o dziesięć lat żony, Francuzki, Bernadette z domu Rigaud, niechętnie otworzyła lewe oko, a ponieważ wypowiadająca te słowa służąca dokładnie w tej samej chwili gwałtownym ruchem odchyliła zasłonę, wpuszczając do sypialni ostre słoneczne światło, czym prędzej je zamknęła.
– No już! Niechaj panienka wstanie, zanim się pan hrabia pogniewa!
– Papa? Nie żartuj! – rzekła lekceważąco Julia, na wszelki wpadek odwracając się tyłem do okien, żeby nie oślepnąć przy kolejnym otwarciu oczu. Doskonale pamiętała przerażającą opowieść matki o tym, jak to córka jej przyjaciółki Zazie pewnego dnia w czasie spaceru po ogrodach Wersalu przez przypadek spojrzała prosto w słońce, a potem straciła wzrok, zaczęła się zataczać niczym niespełna rozumu i na koniec wpadła między bawiących się nieopodal młodych arystokratów. Co prawda później usłyszała, jak służąca Zazie mówi lekceważąco do innej: „Niby taka była ślepa, a wymacała tych biednych chłopców, jakby była nadwornym medykiem”, no ale oczywiście służba zawsze przypisywała swoim pracodawcom jak najbardziej niecne intencje i nie należało tego brać pod uwagę. – W takim dniu?! Spróbowałby…
– Aaa, no tak – służąca popukała się palcem po skroni. – Głupia ja! Byłabym zapomniała! Wszystkiego najlepszego dla panienki! Zdrowia, szczęścia, życzliwej Fortuny…
– Dziękuję, Camille…
– No i, oczywiście, wielu, wielu przystojnych adoratorów!
– Obejdzie się – mruknęła Julia, otwierając wreszcie oczy, co pozwoliło jej zobaczyć swoje oblicze w lustrze zawieszonym na ścianie dokładnie na wysokości jej łóżka. Wyglądała tak, że lekko ją zatchnęło. Poszarzała twarz, podkrążone oczy, włosy nie dość, że nie pod czepeczkiem, to jeszcze prezentujące się tak, jakby nocą w jej sypialni szalał tajfun. Dramat! W dodatku nie miała na sobie kaftanika, a jedynie swoją ulubioną nocną koszulkę zwaną domieszką, uszytą ze sprowadzonego z Niderlandów muślinu, ozdobioną kwiecistym haftem i wykończoną koronką. Owszem, od czasu do czasu zdarzało jej się kłaść spać bez kaftanika, zwłaszcza latem, kiedy i tak w jej sypialni panował nieznośny gorąc, ale zawsze w takiej sytuacji nakładała go o bladym świcie, zanim służąca przekroczyła próg jej pokoju. Pokazywanie się komukolwiek z rana w stroju uznawanym przez jej ojca za niemoralny nie wchodziło przecież w rachubę! Co prawda, zdaniem Julii nie miało to większego sensu, bo przecież Camille pomagała jej przy porannej toalecie i w związku z tym widywała ją w stroju Ewy prawie codziennie, ale ojciec upierał się przy swoim: niewiasta zawsze powinna wyglądać stosownie do pory dnia, okazji i nakazów etykiety. Zaś według tej ostatniej w nocy należało spać w kaftaniku, choćby nawet miało się dostać od tego tych dziwacznych, piekielnie swędzących krostek, które w ojczyźnie jej papy nazywano potówkami.
– Widzę, że panienka nie jest w najlepszej kondycji… – zauważyła Camille z niewinną miną, porządkując rzeczy na toaletce. Gdyby tylko Julia znała swoją służącą trochę gorzej, mogłaby się dać nabrać na pozornie współczujący ton, jakim zostało wypowiedziane to zdanie. Camille służyła jednak u niej od siedmiu lat, w czasie których hrabianka zdołała poznać mocno sarkastyczne poczucie humoru swojej podwładnej.
– Miałam złą noc – wyjaśniła, starając się, aby zabrzmiało to przekonująco. – Głowa mnie bolała tak, że nie mogłam zasnąć. Potem zaś miałam koszmary senne.
– A co? – Camille popatrzyła na nią ironicznie. – Znów śnił się panience jej narzeczony?
Julia spróbowała przywołać na swoje lico oburzoną minę, ale nie wyszło jej to zbyt wiarygodnie. Głównie dlatego, że w cichości ducha też uważała, że starający się o jej względy baron Maurice de Fontena nie jest zbyt pięknym mężczyzną. Może nie miała o jego urodzie aż tak złego zdania jak jej najlepsza przyjaciółka, Barbara, która pewnego dnia stwierdziła, że mama barona, będąc w ciąży, musiała o jeden raz za dużo zapatrzyć się w gargulce straszące z murów katedry Notre Dame. Ale i tak, nawet przy największej dawce dobrej woli, trudno było Julii uznać swego adoratora za atrakcyjnego kawalera.
– Przepraszam – poprawiła się szybko Camille. – Kandydat na narzeczonego…
– Nie. Tym razem nie – Julia pomyślała, że powinna zrugać służącą, ale czuła, że nie ma to siły. – Śniły mi się czarownice, barbarzyńcy na ulicach Paryża, pożary, krzyki, awantury, bijatyki…
– Brzmi jak opis każdej sobotniej nocy w tym mieście – mruknęła Camille, po czym rzuciła Julii kolejne ironiczne spojrzenie. – Aż cud, że nie śniła się panience karczma.
– Czemuż to? – zdziwiła się Julia.
– Bo w oparach tego, co panienka z siebie wydycha, byłoby to w pełni zrozumiałe – Camille otworzyła okno. – Nie wnikam w to, co się działo tutaj poprzedniego wieczoru, ale mowy nie ma, żeby panienka zaczęła rozmowę z rodzicami, zanim nie przepłucze gardła wodą miętową. Zaraz ją przyniosę z kuchni…
– Aż tak to czuć?
– Ujmę to tak… – Camille szybkim, bez mała tanecznym krokiem przemierzyła dystans między oknem a drzwiami sypialni. – Jeśli chuchnie panienka teraz swojemu ojcu w twarz, to w ramach prezentu urodzinowego, zamiast do teatru na przedstawienie, zostanie odesłana do posiadłości w Lille. A tam zamknięta dokładnie w tej samej komnacie, w której żywot skończyła jej ciotka, hrabina Klotylda, która przedtem też nie rozstawała się z butelką. Za chwilę wracam…
Julia przez chwilę wpatrywała się w drzwi, za którymi zniknęła jej służąca, a potem zaczęła sobie przypominać szczegóły poprzedniego wieczora. Nie świadczyły one najlepiej o jej moralności. Najpierw wraz z Barbarą wykradły z pałacowej piwnicy dwie butelki najlepszego, leciwego trunku, który jej papa trzymał na specjalne okazje. Ponieważ najbliższa z nich, jego urodziny, wypadała dopiero we wrześniu, doszły do wniosku, że zdołają do tego czasu zdobyć coś, czym napełnią butelki. Bazowały przy tym na podsłuchanej niegdyś opinii hrabiowskiego kucharza, że ojcu Julii można zamiast wina podać nawet siki, bo ma przełyk tak przepalony pieprzem, że cud, iż jeszcze w ogóle umie odróżnić pomarańczę od cebuli. Kiedy już zdobyły zakazane trunki, szybko przemknęły do sypialni Julii, aby ich skosztować i przeczytać dwie książki uważane przez całe ich starsze otoczenie za skandaliczne i absolutnie niedozwolone. Jedną z nich była Histoire amoureuse des Gaules pióra uznawanego w arystokratycznych sferach za persona non grata Rogera de Rabutin, hrabiego de Bussy, a drugą – Les Désordres de l’amour – dzieło Madame de Villedieu, ulubienicy miłościwie rządzącego Francją Ludwika, Króla Słońce. Podczas lektury tej drugiej książki mama Julii dostała w swoim buduarze takiego ataku duszności z ekscytacji, że aż musiano ją przenieść do ogrodu i to na szezlongu, od czego jeden ze służących doznał kontuzji kręgosłupa. Nie było w tym nic dziwnego, zważywszy na fakt, że po drugim porodzie pani Bernadette nie wróciła do dawnej figury, a spożywanie obiadów, którymi spokojnie najadłoby się trzech muszkieterów, sprawiło, że ważyła o wiele więcej od szezlongu, który swoją drogą już dwa razy trzeba było oddawać do renowacji po tym, jak się pod nią zawalił. Tak oto z butelkami w jednej dłoni, książkami w drugiej, tudzież wypiekami na twarzy Julia i Barbara celebrowały ostatni dzień młodości tej pierwszej. Równo bowiem o północy, którą, notabene, powitały wypiciem ostatnich łyków trunku, hrabianka Zasławska kończyła osiemnaście lat, od którego to wieku jej zdaniem zaczynała się starość. Nie było co się łudzić! Zważywszy na fakt, że Król Słońce został uznany za pełnoletniego, gdy tylko przekroczył trzynasty rok życia, a jej starszą siostrę wydano za mąż, gdy liczyła sobie szesnaście wiosen, Julia nie dość, że czuła się już bez mała jak staruszka, to jeszcze była pewna, że czeka ją staropanieństwo albo spędzenie reszty życia przy baronie de Fontena. Z dwojga złego to pierwsze wyjście wydawało jej się o wiele atrakcyjniejsze. Oczywiście, mogłaby mieć innych adoratorów, bo przecież nie była brzydka. Tyle że, niestety, już cały Paryż wiedział, że jej papa jest biedny jak mysz kościelna, a swój jedyny spadek, niewielki dworek w okolicach Angers, oddał w posagu mężowi swojej starszej latorośli, obecnie markizy de Chasse. W tej sytuacji jego młodsza córka mogła liczyć na zaloty jedynie kompletnych desperatów, takich właśnie jak ów nieszczęsny baron.
Julia westchnęła i spróbowała pozycję leżącą zmienić na siedzącą, co pozwoliło jej odkryć, że jej głowa przez noc najwyraźniej wypełniła się marmurem albo czymś równie ciężkim. W dodatku nie dość, że nie dało jej się używać ze zwykłą lekkością, to jeszcze przy każdej próbie ruchu zaczynała koszmarnie boleć. Hrabianka spróbowała kilka razy nią pokręcić i bez mała ją zemdliło. Czyżby jednak papa miał rację, kiedy twierdził, że takowych trunków winno się kosztować, dopiero kiedy jest się dojrzałym w latach? A tu proszę, pospieszyła się i przyjdzie jej zapewne teraz od tego opuścić ten świat. Jakby nie mogła poczekać tych kilkunastu godzin! Przez chwilę zastanawiała się, co właściwie chciałaby zrobić w ostatnich minutach przed spotkaniem Świętego Piotra i doszła do wniosku, że najlepiej byłoby użyć bielidła, żeby nie straszyć strażnika raju swoim wyglądem, bo jeszcze z przerażenia odeśle ją do czeluści piekielnych. Zanim jednak rozstrzygnęła kolejny dylemat, a mianowicie jak dojść do stojącej w przeciwległym do łóżka krańcu pokoju toaletki i nie stracić przy tym przytomności, gwałtowne otwarcie drzwi zaanonsowało powrót jej służącej. Ponieważ towarzyszące temu skrzypnięcie zawiasów zabrzmiało w uszach hrabianki mniej więcej jak dźwięk trąb jerychońskich, Julia już otworzyła usta, aby udzielić Camille stosownej reprymendy i pouczyć ją, aby na przyszłość nie wchodziła do jej komnaty w taki sposób, jakby była uczestniczką wypraw krzyżowych i szturmowała bramę Konstantynopola, ale ostatecznie nie wypowiedziała ani słowa, zaskoczona tym, że służąca ma zajęte obie ręce. Zrozumiałe, że w takiej sytuacji musiała wejść do pokoju przy pomocy kopniaka, a tego ze względu na masywność pałacowych drzwi nie dało się uczynić inaczej niż z ogromnym impetem.
– Mam wodę miętową – oznajmiła Camille, stawiając na stoliczku pod oknem trzymaną w prawej dłoni ozdobną karafkę – ale najpierw musi panienka skosztować czegoś innego…
– Czego? – zapytała niechętnie hrabianka. – Nie mam ochoty. Nie czuję się najlepiej. Mam wrażenie, że moja głowa za moment pęknie…
– No właśnie! – wykrzyknęła służąca, nie wiedzieć czemu z radością, zdaniem Julii wyjątkowo niestosowną. – Tak sobie pomyślałam, że będzie miała panienka kaca! Proszę natychmiast to wypić!
Podała jej dzierżony w lewej ręce złoty kielich. Julia co prawda nie znała znaczenia słowa „kac”, ale posłusznie przyjęła naczynie, z nieufnością przybliżyła je do twarzy, po czym powąchała zawartość.
– Chyba zwariowałaś! – krzyknęła, odsuwając kielich z obrzydzeniem. – To jest obrzydliwe!
– Ale skuteczne – wyjaśniła Camille. – Oczywiście, może panienka tego nie pić, ale wtedy będzie miała przez cały dzień wrażenie, że umiera. Do tego jeszcze może panienka zacząć zwracać to, co zjadła albo dopiero zje. I to już niebawem…
Jak na zawołanie Julia poczuła, że zaczyna się jej robić niedobrze. Dokładnie jak wtedy, kiedy najadły się z Barbarą niedojrzałych winogron.
– Ale co to właściwie jest?! – zapytała z rezygnacją.
– Wynalazek, który nasz kucharz podpatrzył na dworze króla angielskiego. Jak panienka wie, Karol I Stuart lubił nadużywać trunków, ale nie najlepiej to znosił. Po tym, gdy na audiencji zwrócił pożywienie na delegatów z Hiszpanii, i to ponoć tak gwałtownie, że jeden z nich zaczął wyglądać, jakby ktoś mu wylał na głowę nieczystości z całego tygodnia…
– Czy mogłabyś ograniczyć te barwne opisy? – poprosiła Julia słabym głosem, czując, że spożywane wczoraj na kolację posiłki coraz szybciej podchodzą jej do gardła.
– Oczywiście – zgodziła się łaskawie Camille. – Więc Karol poprosił więziennego medyka, doktora Johnathana Goddarda, o sporządzenie mikstury, która zaradziłaby takim wypadkom. Nasz Charles zdołał ją zdobyć od jego potomków. Ojciec panienki korzystał z niej już kilka razy, wiadomo więc, że działa.
– Nadal nie odpowiedziałaś mi na pytanie, co to jest…
– Naprawdę chce panienka wiedzieć?!
Julia popatrzyła na nią podejrzliwie.
– Po twoim pytaniu wnioskuję, że jakieś obrzydlistwa – westchnęła z rezygnacją. – Tym bardziej chcę wiedzieć.
– Według pierwotnej receptury powinna tam być woda źródlana, trochę suszonej żmii, kilka kropli soku z cytryny, odrobina amoniaku oraz… – Camilla pochyliła się, żeby zebrać rozrzucone wokół łoża części garderoby, zniżyła głos i wypowiedziała ostatnie słowa prawie niesłyszalnie, po czym, wracając do normalnej pozycji, zapytała głośno: – Czy mam dla panienki przygotować kąpiel?
– Zaraz, zaraz! – widok konsternacji na twarzy służącej wzbudził w Julii najgorsze podejrzenia. – Jaki był ten ostatni składnik? Ten, przy którym znienacka stałaś się niemową?
– Nie powiem!
– Camille! A chcesz, żeby moja mama dowiedziała się wreszcie, która ze służących podkrada jej maść z miodu i śmietany? Tę, która tak pięknie wygładza jej twarz?
Przez chwilę mierzyły się spojrzeniami.
– No dobrze – poddała się wreszcie Camille. – W Anglii do tej mikstury dodaje się proszek uzyskany ze skrobania czaszki niedawno powieszonego skazańca.
Julia wybałuszyła oczy.
– No teraz to już na pewno tego nie wypiję! – oświadczyła stanowczo.
– Ale to przecież Francja! – rzekła szybko Camille. – Nie jesteśmy takimi barbarzyńcami jak Anglicy. U nas zamiast tego składnika dodaje się odrobinę mchu…
– To wszystko? – zdziwiła się Julia. – I to z tym mchem się tak certoliłaś?!
Camille przez chwilę rozważała w duchu, czy powinna poinformować swoją młodą pryncypałkę, że mech musi pochodzić z cmentarza, i to najlepiej z drzew rosnących jak najbliżej grobów, ale postanowiła, że zachowa tę wiedzę dla siebie. Podobnie jak tę, w jaki sposób ich kucharz pozyskuje amoniak.
Julia nieufnie skosztowała odrobiny płynu. Z obrzydzenia aż się wykrzywiła, ale dzielnie wypiła całość. Diabelska mikstura okazała się zaskakująco skuteczna, bo kiedy ledwie po kwadransie hrabianka przekraczała próg jadalni, czuła się jak nowo narodzona.
– No proszę, oto i jest nasz śpioszek – na widok córki hrabia Gustaw Zasławski próbował podźwignąć się z krzesła. Ponieważ od kilku dni męczył go ból kolana, Julia podbiegła do niego i ucałowała go w czoło, odgarnąwszy uprzednio równie gęsty, co niesforny lok jego peruki.
– Niechaj się papa nie trudzi – rzekła radośnie, po czym podeszła do siedzącej z boku stołu mamy, która nawet nie próbowała wstać na powitanie. Hrabina Zasławska słynęła z ograniczania wszelkiej aktywności ruchowej i mogłaby w tej kategorii spokojnie wyrównać rekord Świętego Symeona Słupnika Starszego, który wybudował sobie słup z małą platformą i jak na niego wlazł, tak nie zlazł przez czterdzieści lat. Tyle że w przypadku pani Bernadette słup zastąpił balkon jej pokoju, na którym przesiedziała, jak dotąd, mniej więcej pół dorosłego życia. – Witaj, mamo!
– Siadaj już! Zmówmyż modlitwę i zabierajmy się za jedzenie – rozkazała niecierpliwie hrabina. – Za moment omdleję z głodu.
Nie z twoimi zapasami, pomyślała złośliwie Julia, ale posłusznie zasiadła za stołem. Choć z reguły jej mama miała zwyczaj celebrowania każdego posiłku modłami dłuższymi niż cały Psałterz Dawidów, to tego ranka ograniczyła się tylko do kilkunastu zdawkowych zdań, a potem dosłownie rzuciła się na jedzenie. Konkretnie zaś na perliczkę z truflami, którym to daniem poczęstowano ją niedawno na dworze królewskim. Julia, która towarzyszyła wtedy rodzicom i pierwszy raz miała okazję spotkać się z Królem Słońce, zmartwiała już w czasie, kiedy władca uraczył ją komplementem, że przypomina mu jego metresę, markizę de Montespan, o tyle wątpliwym, że ta była od niej prawie dwa razy starsza. Nie to jednak odebrało jej dech w piersiach, ale fakt, że szczerzący się do niej w uśmiechu władca nie miał większości zębów. Chwilę później hrabianka Zasławska przeżyła kolejny szok, kiedy to dwóch posapujących z wysiłku służących wniosło do królewskiej jadalni potężne naczynie wyglądające niczym obcięta od góry gigantyczna amfora, skrywające w sobie, jak się niebawem okazało, dziesiątki gotowanych we własnym sosie kaczek, bażantów, zajęcy, kuropatw i właśnie perliczek. Jedna z tych ostatnich skończyła, podlana sosem truflowym, na talerzu jej matki, która spałaszowała ją w całości i to szybciej od króla, co zresztą wzbudziło jego ogromny podziw. Do tej pory bowiem w szybszym od niego tempie pochłonął swoje jedzenie tylko jeden raz markiz de Pompadour, a i to jedynie dlatego, że tuż przed ucztą otrzymał wiadomość, że jego żona właśnie go zdradza, w dodatku z wiejskim parobkiem. Pragnął więc czym prędzej wrócić do domu, załapać ich in flagranti, a potem obciąć jurnemu młodzianowi jego narzędzie grzechu, którego to planu ostatecznie nie wcielił w życie, bo chłopak tak mu się spodobał, że uczynił go swoim osobistym sługą i w wolnych chwilach zabawiał się z nim jeszcze bardziej rozpustnie niż jego żona, acz zdecydowanie z większą dyskrecją.
– Chcieliśmy ci coś wraz z twoją matką oznajmić – głos Gustawa oderwał hrabiankę od wspominania królewskiej uczty, w czasie której Król Słońce najpierw zjadł tak na oko z pięć kilo rozmaitego mięsiwa i wypił z pół galonu wina, a potem dziesięć razy odwiedził ubikację. Nie mówiąc już o tym, że zdecydowanie zbyt wiele razy zdarzyło mu się wydawać rozmaite, a przy okazji donośnie brzmiące odgłosy będące naturalnym efektem nadmiernej konsumpcji.
– Tak, ojcze – Julia popatrzyła na hrabiego z nadzieją. Najwyższa pora, abyś wreszcie złożył jej życzenia urodzinowe, tudzież zdradził, jaki prezent, poza wieczorną wizytą w teatrze, dla niej naszykowałeś.
– Otóż… – Gustaw wydawał się wyjątkowo zmieszany, co nie zdarzało mu się zbyt często. – Jak wiesz, nasza rodzina ostatnimi czasy ma pewne kłopoty natury, nazwijmy to, ekonomicznej…
Czyli jesteśmy spłukani, przetłumaczyła sobie w duchu Julia.
– Zdążyłam to zauważyć – potwierdziła, kiwając głową. – Ostatni raz pozwoliliście krawcowej odwiedzić mnie przed Bożym Narodzeniem. Pół roku temu! Niebawem już nie wpuszczą mnie na żaden salon, żebym nie gorszyła golizną widoczną w dziurach, z jakich będą się składały moje stroje.
– No właśnie, no właśnie, doskonale… – Gustaw zdawał się w ogóle nie słyszeć jej słów. – Więc musisz mi ufać, kiedy powiem, że długo zastanawialiśmy się wraz z twoją matką, co powinniśmy zrobić. Bardzo długo… Bardzo… I wymyśliliśmy… Tylko nie wiemy, jak na to zareagujesz. No cóż… Początkowo możesz nie być specjalnie zachwycona, ale zapewne, kiedy sama to przemyślisz, to zrozumiesz… Tak. Jestem pewny, że sama przyznasz nam rację…
– Papo! – Julia poczuła nagły niepokój. – Czy mógłbyś wyrażać się nieco bardziej zrozumiale?
– Otóż… – Gustaw zaczął nerwowo kręcić lok swojej peruki, co zdarzało mu się tylko w chwilach wyjątkowego zażenowania, takich jak choćby moment, kiedy w czasie pantomimy wystawianej podczas organizowanego przez niego przyjęcia główny aktor, grający zmarłego już wówczas Juliusza Cezara, dostał ataku czkawki, a towarzysząca mu aktorka wcielająca się w jego żonę Kalpurnię dostała takiego przypływu wesołości, jakby śmierć ukochanego była najzabawniejszym wydarzeniem w jej życiu. Po tym wieczorze peruka Zasławskiego skończyła w śmieciach, bo jej twórca, monsieur Jacques, zawyrokował, że łatwiej będzie mu zrobić nową niż, jak to się wyraził, „ratować coś, co wygląda, jakby na głowie pana hrabiego ucztę urządziło sobie stado szczurów”. – Jak się domyślasz, wiadomość o naszej sytuacji nie jest dla nikogo tutaj tajemnicą. Wszyscy też wiedzą, że nie stać nas na zapewnienie ci nawet najmniejszego posagu. Dlatego nie masz żadnych adoratorów…
– Owszem, zdaję sobie z tego sprawę – przyznała Julia – ale nie spędza mi to snu z powiek…
– A nam tak – westchnął hrabia. – Mamy jednak sposób, aby temu zaradzić i sprawić, abyś znalazła męża, a nasza rodzina się wzbogaciła. Już w zeszłym roku latem wysłałem list do mojej siostry Mileny. Pamiętasz ją? Odwiedziła nas bodajże pięć lat temu. Bardzo jej wtedy przypadłaś do gustu.
Julia pokiwała głową, choć w gruncie rzeczy nie za bardzo pamiętała samą ciotkę. O wiele lepiej zapadła jej w pamięć przepiękna alamoda, oliwkowozielona, zdobiona złotymi motywami roślinnymi, fałdowana suknia ze stanikiem o kroju à la męski kaftan w typie pourpoint, z absolutnie zachwycającym miękkim, koronkowym, utrzymanym w tej samej kolorystyce kołnierzem. Do tego siostra hrabiego miała czarne skórzane rękawiczki z szerokimi mankietami oraz zapierający dech w piersiach zielony kapelusz z ogromnym rondem i w dodatku ozdobiony lisią kitą. Wyglądała tak ślicznie, że aż Julia złożyła sobie w duchu przysięgę, że kiedy już sama zacznie decydować o doborze swojej garderoby, to będzie się ubierała dokładnie w tym samym stylu.
– Opisałem jej naszą sytuację i poprosiłem o radę – kontynuował hrabia. – Milena, jak wiesz, ma spory majątek, który miał po niej odziedziczyć jej syn. Odpowiedziała mi, że jej Ludwiczek niedomaga bardzo od długiego czasu i szans na poprawę jego zdrowia nie ma. Medycy uprzedzili ją, że jeśli chłopiec dożyje do następnego lata, to tylko cudem. Napisała, że jeśli Pan zabierze go do siebie, to ona z chęcią przekaże swoją ogromną fortunę odziedziczoną po mężu, hrabim Baworowskim, tobie, moje dziecko, a ze skromnych dochodów z naszego rodzinnego majątku, który jeszcze ocalał, będzie wypłacała nam rentę.
– Och, to znakomite nowiny! – ucieszyła się Julia, nadal dziwiąc się w duchu smętnemu tonowi, jakim ojciec przekazał te wiadomości, po czym uświadomiwszy sobie nagle, czym może to być spowodowane i jakim nietaktem się właśnie wykazała, spuściła wzrok. – To znaczy szkoda, oczywiście, mojego brata ciotecznego, ale skoro wolą Pańską jest, aby dołączył do naszych przodków w raju, to musimy się z tym pogodzić.
– Tak, oczywiście – przytaknął Gustaw. – A teraz… Nasi znajomi wrócili właśnie z Warszawy i wieści przywieźli, że Ludwiczek, na kurację wysłany przez medyków nad morze, nabawił się tam choroby płuc i bez mała na łożu śmierci leży. Od tygodnia gorliwie się za niego wraz z matką twoją modlimy.
Rzut oka na twarz Bernadette upewnił Julię, że jej ojciec wygłosił właśnie gigantyczne łgarstwo.
– Niezależnie jednak od tego, czy nasze modlitwy zostaną wysłuchane, czy też nie – dodał szybko Gustaw – przed nami czas próby. Niełatwej.
– Jakiej próby?! – zdziwiła się Julia.
– Otóż, moje dziecko – hrabia popatrzył na córkę ze współczuciem – aby oddać ci część swojego majątku, moja siostra już w zeszłym roku poprosiła, a właściwie to nawet żądała, abyś przyjechała do Polski.
– Słucham?! – Julia wytrzeszczyła oczy i z wrażenia przewróciła stojący przed nią kubek z wodą pomarańczową.
– To jeszcze nie wszystko – pospieszył z wyjaśnieniami Gustaw. – Milena nie chce, aby jej dobra dostały się w ręce kogoś z zagranicy. Dlatego postawiła warunek, że kawaler, który otrzyma twoją rękę, musi być Polakiem. Twierdzi, że jest tam dużo atrakcyjnych mężczyzn i na pewno nie będziesz mogła się opędzić od absztyfikantów.
Camille, która właśnie podawała Julii jedwabną chusteczkę, korzystając z tego, że nikt poza hrabianką nie widzi jej twarzy, wykrzywiła się złośliwie i mrugnęła do niej okiem.
– Choćby dlatego, że będzie panienka jedyną niewiastą w swoim kraju, która nie ma wąsa – szepnęła. – Trzeba korzystać, bo druga taka okazja może się nie trafić.
– I co ty na to, moje dziecię?
Julia nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ma porzucić Paryż? Europejską stolicę sztuki, poezji, muzyki, mody?! Wyjechać w ogóle z Francji?! Kraju eleganckich niewiast i szarmanckich mężczyzn? I w dodatku udać się do jakiegoś zacofanego państwa, w którym podobno nawet w największych miastach po ulicach biegają dzikie bestie, ludzie zamiast używać sztućców jedzą rękami, a w dodatku zimą można zmarznąć na śmierć?! Czy tego właśnie oczekują od niej rodzice? Swoją drogą, co za fantastyczny prezent na urodziny! Zamiast diamentowej kolii – wygnanie na jakąś niecywilizowaną prowincję Europy. Dramat!
– Co się stanie, jeśli odmówię? – zapytała cicho.
– No cóż… – westchnął hrabia. – Obawiam się, że wtedy wszyscy będziemy musieli opuścić Paryż i przenieść się do domu twojej siostry oraz liczyć na szczodrość jej męża…
Julia w ostatnim momencie ugryzła się w język, żeby wypowiedzieć niezbyt kulturalną opinię o swoim szwagrze. Jeśli było cokolwiek bardziej przerażającego od perspektywy zamieszkania w Polsce, to tylko bycie zdanym na łaskę markiza de Chasse, skąpca, który podobno nawet własnej matce wypłacał tak małą pensję, że biedaczce starczało na zatrudnienie ledwie czterech służących. Prawdziwa tragedia!
– Nie przeżyłabym tego! – krzyknęła z egzaltacją Bernadette, wypluwając przy okazji niezbyt dokładnie przeżute kawałki perliczki, co na wszystkich sprawiło takie wrażenie, jakby nagle wyleciało jej naraz kilka zębów. – U mojego zięcia podobno nawet kury dostają tak mało pożywienia, że znoszą tylko po jednym jajku dziennie! Na samą myśl o zamieszkaniu z tym… z tym…
– Smażywiechciem – podpowiedział uczynnie hrabia. Ponieważ jednak uczynił to w swojej ojczystej mowie, jego żona, uważająca, że język polski jest najtrudniejszym, jakiego przyszło jej się uczyć, popatrzyła na niego ze zdumieniem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki