Skradziony klejnot - Alek Rogoziński - ebook

Skradziony klejnot ebook

Alek Rogoziński

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Skradziony klejnot

W dniu swoich osiemnastych urodzin hrabianka Julia Zasławska dowiaduje się, że musi opuścić ukochany Paryż i udać się do Polski, a tam dołączyć do grona dwórek królowej Marii Kazimiery zwanej przez poddanych Marysieńką. Kiedy dociera do „dzikiego kraju”, jak zwą jej nową ojczyznę Francuzi, szybko przekonuje się, że pod względem intryg, plotek i sekretów polski dwór królewski ani trochę nie ustępuje Wersalowi. Już pierwszego dnia pobytu Julii w pałacu w Wilanowie ktoś kradnie ulubioną kolię Marysieńki, a następnie w tajemniczych okolicznościach znikają kolejne damy dworu królowej. Wbrew własnej woli hrabianka zostaje wmieszania w sensacyjno-miłosną awanturę, w czasie której przekona się, że czasem i najbliżsi krewni nie są godni zaufania, król rządzi wszystkim poza własną małżonką, a młodzi polscy arystokraci mają o wiele lepsze maniery i podejście do płci pięknej od swoich kolegów znad Loary. A zwłaszcza jeden z nich, który kradnie serce Julii. Pytanie tylko, czy okaże się wart jej uczucia...

„Skradziony klejnot” to pierwsza odsłona rozgrywającej się w XVII wieku na dworze Jana III Sobieskiego i Marii Kazimiery sagi obyczajowej Gorset i szpada pióra Alka Rogozińskiego, znanego dotychczas z bestsellerowych komedii kryminalnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 264

Oceny
4,3 (293 oceny)
156
80
39
17
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewkaj

Dobrze spędzony czas

Powieść z cyklu "serce i szpada"---tu " gorset i szpada".Akcja dość wartka,dużo ciekawostek historycznych,słaba część kryminalna.Polecam miłośniczkom lekkich ,romantycznych powieśći historycznych! Mimo wszystko z przyjemnością sięgnę po następne tomy tej sagi.
20
MKWielgosz

Dobrze spędzony czas

Długo się rozkręcała, ale ostatecznie będę czytać dalej
00
alakad

Z braku laku…

Autor zdecydowanie lepszy w we współczesnych kryminałkach
00
AnnaSierka07

Nie oderwiesz się od lektury

Ja chcę jeszcze raz! :)))
00
gard_leg

Dobrze spędzony czas

podobało mi się - lekko się czyta, dobra zabawa
00

Popularność




Posta­cie

Posta­cie

Julia Zasław­ska – wycho­wana w Paryżu pol­ska hra­bianka wysłana do ojczy­zny, by rato­wać swoją rodzinę przed ban­kruc­twem.

Camille Darutte – słu­żąca Julii i, zde­cy­do­wa­nie wbrew swo­jej woli, cicha wspól­niczka jej sza­leństw.

Pierre Car­let – zabój­czo przy­stojny kuzyn i ulu­biony kom­pan Julii, syn naj­bo­gat­szego pary­skiego ban­kiera, pra­gnący doko­nać w Pol­sce rewo­lu­cji modo­wej, a przy oka­zji odro­binę pota­plać się w grze­chu.

Milena Bawo­row­ska – hra­bina, ciotka Julii obsta­jąca przy tym, że jej bra­ta­nica musi poślu­bić swego rodaka, a nie jakie­goś tam „znie­wie­ścia­łego żabo­jada”.

Bar­tosz Małecki – zausz­nik hra­biny, któ­rego Julia nijak nie potra­fiła polu­bić.

Maciejko – kró­lew­ski tref­niś mający po dziurki w nosie swo­jego zaję­cia.

Jan Gniew­kow­ski – szlach­cic tyleż boha­ter­ski w czy­nach co nie­roz­tropny.

Prze­my­sław Gniew­kow­ski – młod­szy brat Jana, prze­ko­nany, że nie­wia­sty są tylko po to, aby spra­wiać mu przy­jem­ność.

Rafał Domo­sław­ski – het­man mający wiel­kie serce i słabą głowę.

Izy­dor Affa­ita star­szy – sekre­tarz kró­lew­ski, mimo wieku szu­ka­jący nowej, mło­dej żonki.

Jan Andrzej Morsz­tyn – nadworny poeta kró­lew­ski.

Kon­rad Kobryń­ski – książę pra­wie z bajki, przed­miot wes­tchnień co dru­giej szlach­cianki w Rze­czy­po­spo­li­tej.

Alojzy Kor­packi – biskup uwa­ża­jący, że każdy zbożny cel uświęca wszel­kie środki.

Maria Kazi­miera zwana Mary­sieńką – kró­lowa Pol­ski, przez nie­któ­rych swo­ich pod­da­nych uwa­żana za cza­row­nicę i nie­wia­stę z pie­kła rodem.

Jakub Ludwik Sobie­ski – kró­le­wicz, syn Mary­sieńki i Jana, nieco cho­ro­wity pięt­na­sto­la­tek zako­chany w swo­ich dole­gli­wo­ściach.

Marzanna – wiedźma para­jąca się okul­ty­zmem, chi­ro­man­cją i kabałą oraz, dla nie­po­znaki, zio­ło­lecz­nic­twem.

Jagna Różyń­ska – dwórka kró­lo­wej sły­nąca ze swo­jej pro­sto­li­nij­no­ści i lek­kiej naiw­no­ści.

Ber­na­dette i Gustaw Zasławcy – rodzice Julii nie­wa­ha­jący się ani sekundy przed posła­niem swo­jej córki do kraju, od któ­rego sami sta­now­czo woleli się trzy­mać z daleka.

A także kilka postaci dru­go­pla­no­wych, które warto zacho­wać w zaka­mar­kach pamięci, bo mogą wró­cić w kolej­nych tomach (o ile oczy­wi­ście los pozwoli je napi­sać!).

Pro­log

Pro­log

Paź­dzier­nik 2021 roku

– Halo! Halo! Liścik mam do sza­now­nej!

Wesoły głos listo­no­sza ode­rwał Różę Krull od roz­my­ślań, jak strasz­liwą karę wymie­rzy swo­jej asy­stentce za nie­smaczny żart, jakim było umó­wie­nie jej na masaż krę­go­słupa na siódmą rano, i czy w ogóle powinna korzy­stać z usług kli­niki zatrud­nia­ją­cej, oce­nia­jąc po godzi­nie otwar­cia, jakichś psy­cho­pa­tów. Pisarka odwró­ciła się i ski­nęła głową zna­nemu jej od lat, dobro­tli­wemu, star­szemu panu trzy­ma­ją­cemu w rękach pękatą złotą kopertę.

– Dzień dobry – powie­działa, uśmie­cha­jąc się. – Niech pan go wrzuci do skrzynki. Wyjmę, kiedy będę wra­cała. Jeśli go wezmę teraz, to na pewno gdzieś zgu­bię.

Na twa­rzy listo­no­sza poja­wiła się wyraźna kon­ster­na­cja.

– Nie za bar­dzo mam jak go tam zmie­ścić – wyja­śnił z zakło­po­ta­niem. – Ma pani w skrzynce mnó­stwo innych prze­sy­łek. Tyle się tego nagro­ma­dziło, że nawet pomy­śla­łem, że jest pani na waka­cjach albo w szpi­talu.

Do szpi­tala to tra­fię, jeśli mnie jesz­cze raz ktoś zmusi do wsta­nia z kurami, pomy­ślała Róża z roz­go­ry­cze­niem. Psy­chia­trycz­nego!

– No trudno, niech pan go da – wycią­gnęła rękę – może poczy­tam sobie w pocze­kalni.

– A, to jed­nak jest pani chora – zmar­twił się listo­nosz, wrę­cza­jąc jej prze­syłkę.

– Nie, nie! – zapro­te­sto­wała Róża, cho­wa­jąc kopertę do swo­jej torebki, którą wszy­scy jej zna­jomi okre­ślali uprzej­mym mia­nem koby­la­stej. – Po pro­stu pisa­łam książkę i pra­wie nie wsta­wa­łam od kom­pu­tera. A gdy już to zro­bi­łam, to się oka­zało, że mój krę­go­słup naj­wy­raź­niej jesz­cze by tam sobie posie­dział, bo kiedy spró­bo­wa­łam go zmu­sić do innej aktyw­no­ści, to się drań zbun­to­wał i popsuł. Idę go napra­wić.

– W takim razie życzę powo­dze­nia – listo­nosz rzu­cił jej współ­czu­jące spoj­rze­nie. – Gdy mnie ostat­nio zaczęli skła­dać gnaty, to przez tydzień nie wsta­wa­łem z łóżka, tak mnie wszystko bolało. Ale potem przez jakiś czas cho­dzi­łem jak nowo naro­dzony.

– Jak mi by się przy­dał tydzień w łóżku – wes­tchnęła pisarka i poma­chała swo­jemu roz­mówcy na poże­gna­nie. Następ­nie sto­czyła w duchu szybki bój z pokusą wezwa­nia Ubera, w czym pomo­gła jej naj­pierw trzeźwa myśl, że od kli­niki dzieli ją nie­cały kwa­drans spa­ceru, a następ­nie wspo­mnie­nie, jak to kilka dni temu rado­sny kie­rowca Azjata, zamiast dowieźć ją w ciągu kil­ku­na­stu minut na Bie­lany, nagle zwa­rio­wał i zro­bił jej pra­wie pół­go­dzinną wycieczkę tury­styczną po całym mie­ście, a na każdy pro­test Róży uśmie­chał się, wzru­szał ramio­nami i mówił: „Ja nie pani­maju polisz i inglisz”. Nie chcąc ryzy­ko­wać kolej­nej wpadki, Krull ruszyła pie­chotą. Dokład­nie za dwie siódma nieco zdy­szana wkro­czyła do kli­niki, gdzie od rów­nie jak ona zaspa­nej recep­cjo­nistki dowie­działa się, że jej masa­ży­sta utknął w pie­kle na moście Ślą­sko-Dąbrow­skim, w związku z tym nieco się spóźni, oczy­wi­ście jeśli tylko nie zamkną go, gdy zacznie zaraz strze­lać do innych kie­row­ców. Róża z rezy­gna­cją mach­nęła ręką, po czym klap­nęła na krze­śle w pocze­kalni i się­gnęła do torebki po tele­fon. Po chwili gme­ra­nia uświa­do­miła sobie, że jej smart­fon został na szafce pod lustrem w przed­po­koju. Już miała zamknąć torebkę, kiedy wzrok jej padł na znaj­du­jącą się w środku kopertę. Wyjęła ją i ze zdzi­wie­niem odczy­tała imię i nazwi­sko nadawcy. Karol Zasław­ski. Ha! Karo­lek… Jej uko­chany kum­pel z ogól­niaka. Ile to już lat się nie widzieli? Dzie­sięć? Pięt­na­ście? Róża zmru­żyła oczy.

Pocze­kal­nia kli­niki na moment magicz­nie zamie­niła się w kory­tarz sto­łecz­nego XVIII Liceum imie­nia Jana Zamoy­skiego. Stała tam przed pra­cow­nią fizyki, nieco wystra­szona gigan­to­ma­nią tego przy­bytku. W porów­na­niu z jej pod­sta­wówką wszystko tam było ogromne. I kory­tarze, i okna, i drzwi do sal lek­cyj­nych. W dodatku zamiast „pro­szę pani” trzeba było zwra­cać się do nauczy­cieli per „pani pro­fe­sor”. Kosz­mar! Róża miała szczerą ochotę nawiać stam­tąd, i to w pod­sko­kach. Już wła­ści­wie gotowa była zre­ali­zo­wać ów plan ewa­ku­acji, a potem w domu oświad­czyć rodzi­com, że wzo­rem wielu zna­nych arty­stów posta­no­wiła zakoń­czyć swoją edu­ka­cję na ośmiu kla­sach szkoły pod­sta­wo­wej, kiedy usły­szała za sobą cichy głos mówiący:

– Damy radę…

Nie­pewna, czy aby ze stresu nie zamie­niła się w Joannę d’Arc i nie zaczęła sły­szeć szep­tów nie z tego świata, ostroż­nie obej­rzała się za sie­bie. Sto­jący za nią szczu­pły, wysoki blon­dy­nek ze sta­ran­nie uli­zaną grzywką, dużymi i, jak to póź­niej opi­sy­wała Róża, „doro­słymi” oczami nie­pa­su­ją­cymi tro­chę do jego nie­win­nej, gład­kiej, bez mała jesz­cze dzie­cię­cej twa­rzy, patrzył na nią z poważną miną.

– Słu­cham? – zapy­tała.

– Mówię, że damy radę – powtó­rzył chło­pak, wycią­ga­jąc do niej rękę. – Jestem Karol. Nie wiem, skąd to wiem, ale jestem pewny, że zosta­niemy przy­ja­ciółmi. I że wytrzy­mamy w tym… wię­zie­niu.

Róża poki­wała głową, nieco zasko­czona, że jej nowy zna­jomy użył słowa, które i jej samej koła­tało się po gło­wie od chwili, kiedy prze­kro­czyła próg liceum. Miej­sce to ide­al­nie nada­wa­łoby się na wię­zie­nie. Dokład­nie tak!

Jak poka­zała przy­szłość, prze­czu­cie nie zawio­dło Karola. Przez cztery lata oboje sie­dzieli w jed­nej ławce, poma­gali sobie wza­jem­nie w nauce, ona jemu w przed­mio­tach huma­ni­stycz­nych, on jej w ści­słych. Razem cho­dzili na wagary, pocie­szali się, kiedy ich pierw­sze miło­ści zamie­niały się, jak to z reguły bywa w cza­sach mło­do­ści, w ser­cowe kata­strofy. Uwiel­biali się, świata poza sobą nie widzieli, choć para­dok­sal­nie ni­gdy nie było mię­dzy nimi żad­nej fascy­na­cji natury ero­tycz­nej. Byli dla sie­bie jak rodzeń­stwo, któ­rego tak bar­dzo im wcze­śniej bra­ko­wało. Róża przy­po­mniała sobie jesz­cze ich ostat­nie spo­tka­nie. Pocze­kal­nia kli­niki znów ule­gła meta­mor­fo­zie, tym razem prze­obra­ża­jąc się w halę odlo­tów na lot­ni­sku Okę­cie. Ileż to mieli wtedy lat? Dwa­dzie­ścia pięć? A może dwa­dzie­ścia sześć?

– Kiedy tylko dolecę do Paryża, natych­miast dam ci znać – Karol patrzył na Różę z wyraź­nym żalem – i mam nadzieję, że gdy tylko skoń­czysz pro­mo­cję książki, od razu wsią­dziesz w samo­lot i przy­le­cisz do mnie.

– Tro­chę to potrwa, bo mam trzy­mie­sięczną trasę autor­ską – przy­po­mniała Róża.

– Nie wiem, jak wytrzy­mam bez cie­bie tyle czasu…

W tym momen­cie to Krull doznała jasno­wi­dze­nia.

– A może – rze­kła powoli – poznasz kogoś w tym Paryżu. Zako­chasz się i nie będziesz już chciał, żebym cię odwie­dziła.

– Co ty mówisz?! – obu­rzył się Karol. – Zawsze będę chciał!

– Ty ow­szem – Róża poki­wała głową – ale twoja uko­chana może mieć coś prze­ciwko. Nie znam kobiety, która tole­ro­wa­łaby ser­deczne przy­ja­ciółki swo­ich part­ne­rów…

– Ja się zako­cham?! – Karol popa­trzył na nią z wyraź­nym poli­to­wa­niem. – Daj spo­kój. Jadę tam pra­co­wać, a nie szu­kać miło­ści.

– Ale to prze­cież Paryż! – zauwa­żyła Róża. – Miłość sama cię tam znaj­dzie!

I choć zda­rzało się, że intu­icja cza­sem zawo­dziła pisarkę, tym razem stało się dokład­nie tak, jak jej pod­po­wie­działa. Po trzech tygo­dniach Krull ode­brała od swo­jego przy­ja­ciela SMS-a o tre­ści: „Mia­łaś rację. Paryż to jed­nak magiczne miej­sce! I bar­dzo łatwo się tu zako­chać!”. Potem wia­do­mo­ści od Karola przy­cho­dziły coraz rza­dziej i rza­dziej. Kiedy po kolej­nych sze­ściu mie­sią­cach Róża zna­la­zła w skrzynce pocz­to­wej zapro­sze­nie na ślub, nie poczuła nawet odro­biny zdzi­wie­nia. Poża­ło­wała jedy­nie, że data cere­mo­nii jej przy­ja­ciela zbiega się z uro­czy­stą pre­mierą jej kolej­nej książki Zbrod­nia o smaku kawioru. Zadzwo­niła nawet do swo­jego wydawcy z pyta­niem, czy nie dałoby się prze­ło­żyć tej uro­czy­sto­ści, ale kiedy w odpo­wie­dzi usły­szała, że i ow­szem, ale tylko pod warun­kiem, że „sama zeżre tonę kawioru i wychleje sto litrów szam­pana, które zostały już zaku­pione na jej cho­lerną imprezę”, szybko spa­so­wała. O ile jesz­cze bowiem wypi­cie dowol­nej ilo­ści bąbel­ko­wego trunku znaj­do­wało się w zasięgu jej moż­li­wo­ści, o tyle kawioru nie cier­piała. Zadzwo­niła wtedy do Karola, pró­bu­jąc ze skru­chą uspra­wie­dli­wić swoją nie­obec­ność na jego ślu­bie, ale jej przy­ja­ciel nie zda­wał się spe­cjal­nie prze­jęty fak­tem, że nie będzie mu towa­rzy­szyła w cza­sie zmiany stanu cywil­nego. „Mam wra­że­nie, że moja narze­czona ode­tchnie z ulgą, bo chyba nie za bar­dzo podoba jej się nasza przy­jaźń” – wyja­śnił jej z roz­bra­ja­jącą szcze­ro­ścią. Róża nie poczuła się zdzi­wiona. Od razu też w duchu pogo­dziła się z fak­tem, że oto wła­śnie nastą­pił finał tej zna­jo­mo­ści. Cóż… Dosko­nale wie­działa, że nic nie jest na całe życie i nawet naj­bar­dziej zażyłe przy­jaź­nie mają cza­sem swój ter­min waż­no­ści. Tym bar­dziej jed­nak zasko­czyło ją, że po tylu latach mil­cze­nia Karol przy­po­mniał sobie o niej i posta­no­wił się ode­zwać. Wła­ści­wie nie tyle ode­zwać, co wysłać jej… No wła­śnie, co to wła­ści­wie jest? Róża wyjęła z torebki kopertę i nie­cier­pli­wym gestem roze­rwała ją w miej­scu skle­je­nia. W środku znaj­do­wał się spory plik zwi­nię­tych na pół kar­tek for­matu A4 oraz napi­sany na innym, szla­chet­niej­szym papie­rze list. Krull się­gnęła naj­pierw po niego i z lek­kim wzru­sze­niem poto­czyła wzro­kiem po zda­niach, które nie­wąt­pli­wie napi­sał jej szkolny kolega. Tak czę­sto pod­ra­biała jego pismo, na przy­kład na kla­sów­kach z języka pol­skiego, że znała je na pamięć. Tyle lat minęło, a on na­dal robił taką zabawną pętelkę przy literce „y” i zamiast kropki sta­wiał zna­czek „v” nad „z”, aby w ten spo­sób zro­bić „ż”. Nic się nie zmie­niło! Róża przez chwilę znów poczuła się tak jak wtedy, gdy na prób­nej matu­rze na moment zamie­nili się kart­kami, aby uzu­peł­niła za Karola kilka zdań inter­pre­ta­cji wier­sza Wisławy Szym­bor­skiej. Ech, to były czasy…! Dopiero po chwili dotarła do niej treść listu. „Droga Różo” – pisał Karol. „Prze­pra­szam, że przez tak długi czas nie dawa­łem znaku życia. Jest mi strasz­nie głu­pio, ale wiesz… Zako­chany czło­wiek zapo­mina o całym świe­cie. W końcu wia­domo, że miłość ośle­pia, ogłu­sza i odbiera rozum. Gorzej, kiedy odcho­dzi, ale to już sprawa nie na list, a roz­mowę, którą, mam nadzieję, kie­dyś odbę­dziemy. O ile zdo­łasz mi wyba­czyć. Mam dla Cie­bie coś na prze­pro­siny. Wiem, że na­dal piszesz, bo śle­dzę bacz­nie Twoją karierę. Pomy­śla­łem, że może Cię zain­spi­ruję. Otóż udało mi się nie­dawno odwie­dzić pała­cyk, w któ­rym, jak się oka­zało, swoją mło­dość spę­dziła moja pra­pra­pra­babka. W 1682 roku, kiedy miała osiem­na­ście lat, wysłano ją do Pol­ski na dwór kró­lew­ski. Nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek wró­ciła do Paryża, ale chyba tak, bo jakimś cudem w pała­co­wej biblio­tece zacho­wała się histo­ria jej życia. Nie wia­domo, kto ją spi­sał i w jakim celu, ale czyta się ją jak powieść. Ponie­waż czę­ściowo pisana była sta­ro­polsz­czy­zną, czę­ściowo jakimś archa­icz­nym fran­cu­skim, a gdzie­nie­gdzie nawet łaciną, ostat­nich kilka tygo­dni spę­dzi­łem na tłu­ma­cze­niu i prze­kła­da­niu jej na współ­cze­sny język pol­ski. Nie wyszło mi to jed­nak ide­al­nie, bo po tylu latach w Paryżu też już nie wła­dam naszą mową per­fek­cyj­nie. O ile kie­dy­kol­wiek wła­da­łem. Nasz język jest taki skom­pli­ko­wany! Wydru­ko­wa­łem Ci kil­ka­na­ście pierw­szych stron. Z róż­nych przy­czyn, które na razie zacho­wam dla sie­bie, nie chcę wysy­łać nic drogą inter­ne­tową. Jeśli ta histo­ria Cię zain­te­re­suje, to wydru­kuję i wyślę Ci całość, a jeśli wyra­zisz takie życze­nie, to i zdję­cia ory­gi­nału. Ten ostatni pozwo­lono mi tylko sfo­to­gra­fo­wać, bo jest tak stary, że nawet prze­gląda się go pod okiem spe­cja­li­sty. Jak­byś miała pyta­nia, służę wszel­kimi wyja­śnie­niami. A na razie życzę Ci dobrej lek­tury. Może uda Ci się zro­bić z tego książkę? Myślę, że ani moja pra­pra­pra­babka, ani też ktoś, kto to wtedy napi­sał, nie mie­liby żad­nych pre­ten­sji. A ode mnie, jako od jedy­nego i ostat­niego przed­sta­wi­ciela naszego rodu, masz zie­lone świa­tło i pozwo­le­nie. Daj znać, co o tym sądzisz. Pozdra­wiam Cię ser­decz­nie. Karol Zasław­ski”. Na końcu listu znaj­do­wał się jesz­cze numer tele­fonu do jej przy­ja­ciela.

Róża poczuła się zain­try­go­wana. Jesz­cze raz prze­bie­gła wzro­kiem po liście, po czym się­gnęła po pierw­szą kartkę z pliku. Drobno zadru­ko­wana z obu stron, nie zachę­cała do czy­ta­nia, jed­nak Krull posta­no­wiła się nie znie­chę­cać. Kiedy pięt­na­ście minut póź­niej do kli­niki wpadł mocno zdy­szany i jesz­cze bar­dziej wku­rzony masa­ży­sta, pisarka miała już za sobą pra­wie całość nade­sła­nej jej lek­tury.

– Zapra­szam… panią… za dosłow­nie dwie… minuty… do mojego gabi­netu – wysa­pał reha­bi­li­tant. – I prze­pra­szam… ale nie było… miejsc… na par­kingu… pod kli­niką… Musia­łem… zapar­ko­wać aż pod urzę­dem… mia­sta… I stam­tąd… bie­gnę…

Róży prze­mknęło co prawda przez głowę, że jak na kogoś, kto w zało­że­niu ma try­skać zdro­wiem i pora­żać ide­alną kon­dy­cją, ów masa­ży­sta za bar­dzo wydaje odgłosy godne jej osiem­dzie­się­cio­let­niej babci, kiedy tej przy­cho­dzi poko­nać wię­cej niż trzy schodki, ale nie miała teraz głowy do roz­my­ślań nad formą fizyczną jakichś mło­dych osił­ków.

– Dwie minuty – powtó­rzyła z roz­tar­gnie­niem. – Ide­al­nie!

Doczy­tała do końca aku­rat w momen­cie, kiedy została wezwana do gabi­netu. Po bli­sko godzin­nym masażu, w cza­sie któ­rego czuła się niczym śre­dnio­wieczna cza­row­nica pod­da­wana tor­tu­rom, Róża ostat­kiem sił dowlo­kła się do swo­jego miesz­ka­nia. Zapa­rzyła sobie mocną her­batę, zasia­dła w swoim ulu­bio­nym fotelu i oddała się raz jesz­cze lek­tu­rze uwspół­cze­śnio­nej przez swo­jego przy­ja­ciela histo­rii sprzed pra­wie trzy­stu pięć­dzie­się­ciu lat. A kiedy skoń­czyła, się­gnęła po tele­fon i wysłała do Karola wia­do­mość o tre­ści: „Chęt­nie prze­czy­tam całość”. Dokład­nie trzy dni póź­niej wyra­żone przez nią życze­nie zostało speł­nione…

Roz­dział I

Roz­dział I

Adieu, Paris!

Fran­cja, Paryż, 20 lutego 1682 roku

– Panienko! Pora wsta­wać! Ojciec i matka cze­kają już na panienkę z posił­kiem!

Julia Zasław­ska, młod­sza z dwóch córek hra­biego Gustawa Zasław­skiego i jego trze­ciej, młod­szej o dzie­sięć lat żony, Fran­cuzki, Ber­na­dette z domu Rigaud, nie­chęt­nie otwo­rzyła lewe oko, a ponie­waż wypo­wia­da­jąca te słowa słu­żąca dokład­nie w tej samej chwili gwał­tow­nym ruchem odchy­liła zasłonę, wpusz­cza­jąc do sypialni ostre sło­neczne świa­tło, czym prę­dzej je zamknęła.

– No już! Nie­chaj panienka wsta­nie, zanim się pan hra­bia pogniewa!

– Papa? Nie żar­tuj! – rze­kła lek­ce­wa­żąco Julia, na wszelki wpa­dek odwra­ca­jąc się tyłem do okien, żeby nie oślep­nąć przy kolej­nym otwar­ciu oczu. Dosko­nale pamię­tała prze­ra­ża­jącą opo­wieść matki o tym, jak to córka jej przy­ja­ciółki Zazie pew­nego dnia w cza­sie spa­ceru po ogro­dach Wer­salu przez przy­pa­dek spoj­rzała pro­sto w słońce, a potem stra­ciła wzrok, zaczęła się zata­czać niczym nie­spełna rozumu i na koniec wpa­dła mię­dzy bawią­cych się nie­opo­dal mło­dych ary­sto­kra­tów. Co prawda póź­niej usły­szała, jak słu­żąca Zazie mówi lek­ce­wa­żąco do innej: „Niby taka była ślepa, a wyma­cała tych bied­nych chłop­ców, jakby była nadwor­nym medy­kiem”, no ale oczy­wi­ście służba zawsze przy­pi­sy­wała swoim pra­co­daw­com jak naj­bar­dziej nie­cne inten­cje i nie nale­żało tego brać pod uwagę. – W takim dniu?! Spró­bo­wałby…

– Aaa, no tak – słu­żąca popu­kała się pal­cem po skroni. – Głu­pia ja! Była­bym zapo­mniała! Wszyst­kiego naj­lep­szego dla panienki! Zdro­wia, szczę­ścia, życz­li­wej For­tuny…

– Dzię­kuję, Camille…

– No i, oczy­wi­ście, wielu, wielu przy­stoj­nych ado­ra­to­rów!

– Obej­dzie się – mruk­nęła Julia, otwie­ra­jąc wresz­cie oczy, co pozwo­liło jej zoba­czyć swoje obli­cze w lustrze zawie­szo­nym na ścia­nie dokład­nie na wyso­ko­ści jej łóżka. Wyglą­dała tak, że lekko ją zatch­nęło. Posza­rzała twarz, pod­krą­żone oczy, włosy nie dość, że nie pod cze­pecz­kiem, to jesz­cze pre­zen­tu­jące się tak, jakby nocą w jej sypialni sza­lał taj­fun. Dra­mat! W dodatku nie miała na sobie kafta­nika, a jedy­nie swoją ulu­bioną nocną koszulkę zwaną domieszką, uszytą ze spro­wa­dzo­nego z Nider­lan­dów muślinu, ozdo­bioną kwie­ci­stym haftem i wykoń­czoną koronką. Ow­szem, od czasu do czasu zda­rzało jej się kłaść spać bez kafta­nika, zwłasz­cza latem, kiedy i tak w jej sypialni pano­wał nie­zno­śny gorąc, ale zawsze w takiej sytu­acji nakła­dała go o bla­dym świ­cie, zanim słu­żąca prze­kro­czyła próg jej pokoju. Poka­zy­wa­nie się komu­kol­wiek z rana w stroju uzna­wa­nym przez jej ojca za nie­mo­ralny nie wcho­dziło prze­cież w rachubę! Co prawda, zda­niem Julii nie miało to więk­szego sensu, bo prze­cież Camille poma­gała jej przy poran­nej toa­le­cie i w związku z tym widy­wała ją w stroju Ewy pra­wie codzien­nie, ale ojciec upie­rał się przy swoim: nie­wia­sta zawsze powinna wyglą­dać sto­sow­nie do pory dnia, oka­zji i naka­zów ety­kiety. Zaś według tej ostat­niej w nocy nale­żało spać w kafta­niku, choćby nawet miało się dostać od tego tych dzi­wacz­nych, pie­kiel­nie swę­dzą­cych kro­stek, które w ojczyź­nie jej papy nazy­wano potów­kami.

– Widzę, że panienka nie jest w naj­lep­szej kon­dy­cji… – zauwa­żyła Camille z nie­winną miną, porząd­ku­jąc rze­czy na toa­letce. Gdyby tylko Julia znała swoją słu­żącą tro­chę gorzej, mogłaby się dać nabrać na pozor­nie współ­czu­jący ton, jakim zostało wypo­wie­dziane to zda­nie. Camille słu­żyła jed­nak u niej od sied­miu lat, w cza­sie któ­rych hra­bianka zdo­łała poznać mocno sar­ka­styczne poczu­cie humoru swo­jej pod­wład­nej.

– Mia­łam złą noc – wyja­śniła, sta­ra­jąc się, aby zabrzmiało to prze­ko­nu­jąco. – Głowa mnie bolała tak, że nie mogłam zasnąć. Potem zaś mia­łam kosz­mary senne.

– A co? – Camille popa­trzyła na nią iro­nicz­nie. – Znów śnił się panience jej narze­czony?

Julia spró­bo­wała przy­wo­łać na swoje lico obu­rzoną minę, ale nie wyszło jej to zbyt wia­ry­god­nie. Głów­nie dla­tego, że w cicho­ści ducha też uwa­żała, że sta­ra­jący się o jej względy baron Mau­rice de Fon­tena nie jest zbyt pięk­nym męż­czy­zną. Może nie miała o jego uro­dzie aż tak złego zda­nia jak jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka, Bar­bara, która pew­nego dnia stwier­dziła, że mama barona, będąc w ciąży, musiała o jeden raz za dużo zapa­trzyć się w gar­gulce stra­szące z murów kate­dry Notre Dame. Ale i tak, nawet przy naj­więk­szej dawce dobrej woli, trudno było Julii uznać swego ado­ra­tora za atrak­cyj­nego kawa­lera.

– Prze­pra­szam – popra­wiła się szybko Camille. – Kan­dy­dat na narze­czo­nego…

– Nie. Tym razem nie – Julia pomy­ślała, że powinna zru­gać słu­żącą, ale czuła, że nie ma to siły. – Śniły mi się cza­row­nice, bar­ba­rzyńcy na uli­cach Paryża, pożary, krzyki, awan­tury, bija­tyki…

– Brzmi jak opis każ­dej sobot­niej nocy w tym mie­ście – mruk­nęła Camille, po czym rzu­ciła Julii kolejne iro­niczne spoj­rze­nie. – Aż cud, że nie śniła się panience karczma.

– Cze­muż to? – zdzi­wiła się Julia.

– Bo w opa­rach tego, co panienka z sie­bie wydy­cha, byłoby to w pełni zro­zu­miałe – Camille otwo­rzyła okno. – Nie wni­kam w to, co się działo tutaj poprzed­niego wie­czoru, ale mowy nie ma, żeby panienka zaczęła roz­mowę z rodzi­cami, zanim nie prze­płu­cze gar­dła wodą mię­tową. Zaraz ją przy­niosę z kuchni…

– Aż tak to czuć?

– Ujmę to tak… – Camille szyb­kim, bez mała tanecz­nym kro­kiem prze­mie­rzyła dystans mię­dzy oknem a drzwiami sypialni. – Jeśli chuch­nie panienka teraz swo­jemu ojcu w twarz, to w ramach pre­zentu uro­dzi­no­wego, zamiast do teatru na przed­sta­wie­nie, zosta­nie ode­słana do posia­dło­ści w Lille. A tam zamknięta dokład­nie w tej samej kom­na­cie, w któ­rej żywot skoń­czyła jej ciotka, hra­bina Klo­tylda, która przed­tem też nie roz­sta­wała się z butelką. Za chwilę wra­cam…

Julia przez chwilę wpa­try­wała się w drzwi, za któ­rymi znik­nęła jej słu­żąca, a potem zaczęła sobie przy­po­mi­nać szcze­góły poprzed­niego wie­czora. Nie świad­czyły one naj­le­piej o jej moral­no­ści. Naj­pierw wraz z Bar­barą wykra­dły z pała­co­wej piw­nicy dwie butelki naj­lep­szego, leci­wego trunku, który jej papa trzy­mał na spe­cjalne oka­zje. Ponie­waż naj­bliż­sza z nich, jego uro­dziny, wypa­dała dopiero we wrze­śniu, doszły do wnio­sku, że zdo­łają do tego czasu zdo­być coś, czym napeł­nią butelki. Bazo­wały przy tym na pod­słu­cha­nej nie­gdyś opi­nii hra­biow­skiego kucha­rza, że ojcu Julii można zamiast wina podać nawet siki, bo ma prze­łyk tak prze­pa­lony pie­przem, że cud, iż jesz­cze w ogóle umie odróż­nić poma­rań­czę od cebuli. Kiedy już zdo­były zaka­zane trunki, szybko prze­mknęły do sypialni Julii, aby ich skosz­to­wać i prze­czy­tać dwie książki uwa­żane przez całe ich star­sze oto­cze­nie za skan­da­liczne i abso­lut­nie nie­do­zwo­lone. Jedną z nich była Histo­ire amo­ureuse des Gau­les pióra uzna­wa­nego w ary­sto­kra­tycz­nych sfe­rach za per­sona non grata Rogera de Rabu­tin, hra­biego de Bussy, a drugą – Les Désordres de l’amour – dzieło Madame de Vil­le­dieu, ulu­bie­nicy miło­ści­wie rzą­dzą­cego Fran­cją Ludwika, Króla Słońce. Pod­czas lek­tury tej dru­giej książki mama Julii dostała w swoim budu­arze takiego ataku dusz­no­ści z eks­cy­ta­cji, że aż musiano ją prze­nieść do ogrodu i to na szez­longu, od czego jeden ze słu­żą­cych doznał kon­tu­zji krę­go­słupa. Nie było w tym nic dziw­nego, zwa­żyw­szy na fakt, że po dru­gim poro­dzie pani Ber­na­dette nie wró­ciła do daw­nej figury, a spo­ży­wa­nie obia­dów, któ­rymi spo­koj­nie naja­dłoby się trzech musz­kie­te­rów, spra­wiło, że ważyła o wiele wię­cej od szez­longu, który swoją drogą już dwa razy trzeba było odda­wać do reno­wa­cji po tym, jak się pod nią zawa­lił. Tak oto z butel­kami w jed­nej dłoni, książ­kami w dru­giej, tudzież wypie­kami na twa­rzy Julia i Bar­bara cele­bro­wały ostatni dzień mło­do­ści tej pierw­szej. Równo bowiem o pół­nocy, którą, nota­bene, powi­tały wypi­ciem ostat­nich łyków trunku, hra­bianka Zasław­ska koń­czyła osiem­na­ście lat, od któ­rego to wieku jej zda­niem zaczy­nała się sta­rość. Nie było co się łudzić! Zwa­żyw­szy na fakt, że Król Słońce został uznany za peł­no­let­niego, gdy tylko prze­kro­czył trzy­na­sty rok życia, a jej star­szą sio­strę wydano za mąż, gdy liczyła sobie szes­na­ście wio­sen, Julia nie dość, że czuła się już bez mała jak sta­ruszka, to jesz­cze była pewna, że czeka ją sta­ro­pa­nień­stwo albo spę­dze­nie reszty życia przy baro­nie de Fon­tena. Z dwojga złego to pierw­sze wyj­ście wyda­wało jej się o wiele atrak­cyj­niej­sze. Oczy­wi­ście, mogłaby mieć innych ado­ra­to­rów, bo prze­cież nie była brzydka. Tyle że, nie­stety, już cały Paryż wie­dział, że jej papa jest biedny jak mysz kościelna, a swój jedyny spa­dek, nie­wielki dwo­rek w oko­li­cach Angers, oddał w posagu mężowi swo­jej star­szej lato­ro­śli, obec­nie mar­kizy de Chasse. W tej sytu­acji jego młod­sza córka mogła liczyć na zaloty jedy­nie kom­plet­nych despe­ra­tów, takich wła­śnie jak ów nie­szczę­sny baron.

Julia wes­tchnęła i spró­bo­wała pozy­cję leżącą zmie­nić na sie­dzącą, co pozwo­liło jej odkryć, że jej głowa przez noc naj­wy­raź­niej wypeł­niła się mar­mu­rem albo czymś rów­nie cięż­kim. W dodatku nie dość, że nie dało jej się uży­wać ze zwy­kłą lek­ko­ścią, to jesz­cze przy każ­dej pró­bie ruchu zaczy­nała kosz­mar­nie boleć. Hra­bianka spró­bo­wała kilka razy nią pokrę­cić i bez mała ją zemdliło. Czyżby jed­nak papa miał rację, kiedy twier­dził, że tako­wych trun­ków winno się kosz­to­wać, dopiero kiedy jest się doj­rza­łym w latach? A tu pro­szę, pospie­szyła się i przyj­dzie jej zapewne teraz od tego opu­ścić ten świat. Jakby nie mogła pocze­kać tych kil­ku­na­stu godzin! Przez chwilę zasta­na­wiała się, co wła­ści­wie chcia­łaby zro­bić w ostat­nich minu­tach przed spo­tka­niem Świę­tego Pio­tra i doszła do wnio­sku, że naj­le­piej byłoby użyć bie­li­dła, żeby nie stra­szyć straż­nika raju swoim wyglą­dem, bo jesz­cze z prze­ra­że­nia ode­śle ją do cze­lu­ści pie­kiel­nych. Zanim jed­nak roz­strzy­gnęła kolejny dyle­mat, a mia­no­wi­cie jak dojść do sto­ją­cej w prze­ciw­le­głym do łóżka krańcu pokoju toa­letki i nie stra­cić przy tym przy­tom­no­ści, gwał­towne otwar­cie drzwi zaanon­so­wało powrót jej słu­żą­cej. Ponie­waż towa­rzy­szące temu skrzyp­nię­cie zawia­sów zabrzmiało w uszach hra­bianki mniej wię­cej jak dźwięk trąb jery­choń­skich, Julia już otwo­rzyła usta, aby udzie­lić Camille sto­sow­nej repry­mendy i pouczyć ją, aby na przy­szłość nie wcho­dziła do jej kom­naty w taki spo­sób, jakby była uczest­niczką wypraw krzy­żo­wych i sztur­mo­wała bramę Kon­stan­ty­no­pola, ale osta­tecz­nie nie wypo­wie­działa ani słowa, zasko­czona tym, że słu­żąca ma zajęte obie ręce. Zro­zu­miałe, że w takiej sytu­acji musiała wejść do pokoju przy pomocy kop­niaka, a tego ze względu na masyw­ność pała­co­wych drzwi nie dało się uczy­nić ina­czej niż z ogrom­nym impe­tem.

– Mam wodę mię­tową – oznaj­miła Camille, sta­wia­jąc na sto­liczku pod oknem trzy­maną w pra­wej dłoni ozdobną karafkę – ale naj­pierw musi panienka skosz­to­wać cze­goś innego…

– Czego? – zapy­tała nie­chęt­nie hra­bianka. – Nie mam ochoty. Nie czuję się naj­le­piej. Mam wra­że­nie, że moja głowa za moment pęk­nie…

– No wła­śnie! – wykrzyk­nęła słu­żąca, nie wie­dzieć czemu z rado­ścią, zda­niem Julii wyjąt­kowo nie­sto­sowną. – Tak sobie pomy­śla­łam, że będzie miała panienka kaca! Pro­szę natych­miast to wypić!

Podała jej dzier­żony w lewej ręce złoty kie­lich. Julia co prawda nie znała zna­cze­nia słowa „kac”, ale posłusz­nie przy­jęła naczy­nie, z nie­uf­no­ścią przy­bli­żyła je do twa­rzy, po czym pową­chała zawar­tość.

– Chyba zwa­rio­wa­łaś! – krzyk­nęła, odsu­wa­jąc kie­lich z obrzy­dze­niem. – To jest obrzy­dliwe!

– Ale sku­teczne – wyja­śniła Camille. – Oczy­wi­ście, może panienka tego nie pić, ale wtedy będzie miała przez cały dzień wra­że­nie, że umiera. Do tego jesz­cze może panienka zacząć zwra­cać to, co zja­dła albo dopiero zje. I to już nie­ba­wem…

Jak na zawo­ła­nie Julia poczuła, że zaczyna się jej robić nie­do­brze. Dokład­nie jak wtedy, kiedy naja­dły się z Bar­barą nie­doj­rza­łych wino­gron.

– Ale co to wła­ści­wie jest?! – zapy­tała z rezy­gna­cją.

– Wyna­la­zek, który nasz kucharz pod­pa­trzył na dwo­rze króla angiel­skiego. Jak panienka wie, Karol I Stu­art lubił nad­uży­wać trun­ków, ale nie naj­le­piej to zno­sił. Po tym, gdy na audien­cji zwró­cił poży­wie­nie na dele­ga­tów z Hisz­pa­nii, i to ponoć tak gwał­tow­nie, że jeden z nich zaczął wyglą­dać, jakby ktoś mu wylał na głowę nie­czy­sto­ści z całego tygo­dnia…

– Czy mogła­byś ogra­ni­czyć te barwne opisy? – popro­siła Julia sła­bym gło­sem, czu­jąc, że spo­ży­wane wczo­raj na kola­cję posiłki coraz szyb­ciej pod­cho­dzą jej do gar­dła.

– Oczy­wi­ście – zgo­dziła się łaska­wie Camille. – Więc Karol popro­sił wię­zien­nego medyka, dok­tora Joh­na­thana God­darda, o spo­rzą­dze­nie mik­stury, która zara­dzi­łaby takim wypad­kom. Nasz Char­les zdo­łał ją zdo­być od jego potom­ków. Ojciec panienki korzy­stał z niej już kilka razy, wia­domo więc, że działa.

– Na­dal nie odpo­wie­dzia­łaś mi na pyta­nie, co to jest…

– Naprawdę chce panienka wie­dzieć?!

Julia popa­trzyła na nią podejrz­li­wie.

– Po twoim pyta­niu wnio­skuję, że jakieś obrzy­dli­stwa – wes­tchnęła z rezy­gna­cją. – Tym bar­dziej chcę wie­dzieć.

– Według pier­wot­nej recep­tury powinna tam być woda źró­dlana, tro­chę suszo­nej żmii, kilka kro­pli soku z cytryny, odro­bina amo­niaku oraz… – Camilla pochy­liła się, żeby zebrać roz­rzu­cone wokół łoża czę­ści gar­de­roby, zni­żyła głos i wypo­wie­działa ostat­nie słowa pra­wie nie­sły­szal­nie, po czym, wra­ca­jąc do nor­mal­nej pozy­cji, zapy­tała gło­śno: – Czy mam dla panienki przy­go­to­wać kąpiel?

– Zaraz, zaraz! – widok kon­ster­na­cji na twa­rzy słu­żą­cej wzbu­dził w Julii naj­gor­sze podej­rze­nia. – Jaki był ten ostatni skład­nik? Ten, przy któ­rym znie­nacka sta­łaś się nie­mową?

– Nie powiem!

– Camille! A chcesz, żeby moja mama dowie­działa się wresz­cie, która ze słu­żą­cych pod­krada jej maść z miodu i śmie­tany? Tę, która tak pięk­nie wygła­dza jej twarz?

Przez chwilę mie­rzyły się spoj­rze­niami.

– No dobrze – pod­dała się wresz­cie Camille. – W Anglii do tej mik­stury dodaje się pro­szek uzy­skany ze skro­ba­nia czaszki nie­dawno powie­szo­nego ska­zańca.

Julia wyba­łu­szyła oczy.

– No teraz to już na pewno tego nie wypiję! – oświad­czyła sta­now­czo.

– Ale to prze­cież Fran­cja! – rze­kła szybko Camille. – Nie jeste­śmy takimi bar­ba­rzyń­cami jak Anglicy. U nas zamiast tego skład­nika dodaje się odro­binę mchu…

– To wszystko? – zdzi­wiła się Julia. – I to z tym mchem się tak cer­to­li­łaś?!

Camille przez chwilę roz­wa­żała w duchu, czy powinna poin­for­mo­wać swoją młodą pryn­cy­pałkę, że mech musi pocho­dzić z cmen­ta­rza, i to naj­le­piej z drzew rosną­cych jak naj­bli­żej gro­bów, ale posta­no­wiła, że zachowa tę wie­dzę dla sie­bie. Podob­nie jak tę, w jaki spo­sób ich kucharz pozy­skuje amo­niak.

Julia nie­uf­nie skosz­to­wała odro­biny płynu. Z obrzy­dze­nia aż się wykrzy­wiła, ale dziel­nie wypiła całość. Dia­bel­ska mik­stura oka­zała się zaska­ku­jąco sku­teczna, bo kiedy led­wie po kwa­dran­sie hra­bianka prze­kra­czała próg jadalni, czuła się jak nowo naro­dzona.

– No pro­szę, oto i jest nasz śpio­szek – na widok córki hra­bia Gustaw Zasław­ski pró­bo­wał podźwi­gnąć się z krze­sła. Ponie­waż od kilku dni męczył go ból kolana, Julia pod­bie­gła do niego i uca­ło­wała go w czoło, odgar­nąw­szy uprzed­nio rów­nie gęsty, co nie­sforny lok jego peruki.

– Nie­chaj się papa nie tru­dzi – rze­kła rado­śnie, po czym pode­szła do sie­dzą­cej z boku stołu mamy, która nawet nie pró­bo­wała wstać na powi­ta­nie. Hra­bina Zasław­ska sły­nęła z ogra­ni­cza­nia wszel­kiej aktyw­no­ści rucho­wej i mogłaby w tej kate­go­rii spo­koj­nie wyrów­nać rekord Świę­tego Syme­ona Słup­nika Star­szego, który wybu­do­wał sobie słup z małą plat­formą i jak na niego wlazł, tak nie zlazł przez czter­dzie­ści lat. Tyle że w przy­padku pani Ber­na­dette słup zastą­pił bal­kon jej pokoju, na któ­rym prze­sie­działa, jak dotąd, mniej wię­cej pół doro­słego życia. – Witaj, mamo!

– Sia­daj już! Zmów­myż modli­twę i zabie­rajmy się za jedze­nie – roz­ka­zała nie­cier­pli­wie hra­bina. – Za moment omdleję z głodu.

Nie z two­imi zapa­sami, pomy­ślała zło­śli­wie Julia, ale posłusz­nie zasia­dła za sto­łem. Choć z reguły jej mama miała zwy­czaj cele­bro­wa­nia każ­dego posiłku modłami dłuż­szymi niż cały Psał­terz Dawi­dów, to tego ranka ogra­ni­czyła się tylko do kil­ku­na­stu zdaw­ko­wych zdań, a potem dosłow­nie rzu­ciła się na jedze­nie. Kon­kret­nie zaś na per­liczkę z tru­flami, któ­rym to daniem poczę­sto­wano ją nie­dawno na dwo­rze kró­lew­skim. Julia, która towa­rzy­szyła wtedy rodzi­com i pierw­szy raz miała oka­zję spo­tkać się z Kró­lem Słońce, zmar­twiała już w cza­sie, kiedy władca ura­czył ją kom­ple­men­tem, że przy­po­mina mu jego metresę, mar­kizę de Mon­te­span, o tyle wąt­pli­wym, że ta była od niej pra­wie dwa razy star­sza. Nie to jed­nak ode­brało jej dech w pier­siach, ale fakt, że szcze­rzący się do niej w uśmie­chu władca nie miał więk­szo­ści zębów. Chwilę póź­niej hra­bianka Zasław­ska prze­żyła kolejny szok, kiedy to dwóch posa­pu­ją­cych z wysiłku słu­żą­cych wnio­sło do kró­lew­skiej jadalni potężne naczy­nie wyglą­da­jące niczym obcięta od góry gigan­tyczna amfora, skry­wa­jące w sobie, jak się nie­ba­wem oka­zało, dzie­siątki goto­wa­nych we wła­snym sosie kaczek, bażan­tów, zajęcy, kuro­patw i wła­śnie per­li­czek. Jedna z tych ostat­nich skoń­czyła, pod­lana sosem tru­flo­wym, na tale­rzu jej matki, która spa­ła­szo­wała ją w cało­ści i to szyb­ciej od króla, co zresztą wzbu­dziło jego ogromny podziw. Do tej pory bowiem w szyb­szym od niego tem­pie pochło­nął swoje jedze­nie tylko jeden raz mar­kiz de Pom­pa­dour, a i to jedy­nie dla­tego, że tuż przed ucztą otrzy­mał wia­do­mość, że jego żona wła­śnie go zdra­dza, w dodatku z wiej­skim parob­kiem. Pra­gnął więc czym prę­dzej wró­cić do domu, zała­pać ich in fla­granti, a potem obciąć jur­nemu mło­dzia­nowi jego narzę­dzie grze­chu, któ­rego to planu osta­tecz­nie nie wcie­lił w życie, bo chło­pak tak mu się spodo­bał, że uczy­nił go swoim oso­bi­stym sługą i w wol­nych chwi­lach zaba­wiał się z nim jesz­cze bar­dziej roz­pust­nie niż jego żona, acz zde­cy­do­wa­nie z więk­szą dys­kre­cją.

– Chcie­li­śmy ci coś wraz z twoją matką oznaj­mić – głos Gustawa ode­rwał hra­biankę od wspo­mi­na­nia kró­lew­skiej uczty, w cza­sie któ­rej Król Słońce naj­pierw zjadł tak na oko z pięć kilo roz­ma­itego mię­siwa i wypił z pół galonu wina, a potem dzie­sięć razy odwie­dził ubi­ka­cję. Nie mówiąc już o tym, że zde­cy­do­wa­nie zbyt wiele razy zda­rzyło mu się wyda­wać roz­ma­ite, a przy oka­zji dono­śnie brzmiące odgłosy będące natu­ral­nym efek­tem nad­mier­nej kon­sump­cji.

– Tak, ojcze – Julia popa­trzyła na hra­biego z nadzieją. Naj­wyż­sza pora, abyś wresz­cie zło­żył jej życze­nia uro­dzi­nowe, tudzież zdra­dził, jaki pre­zent, poza wie­czorną wizytą w teatrze, dla niej naszy­ko­wa­łeś.

– Otóż… – Gustaw wyda­wał się wyjąt­kowo zmie­szany, co nie zda­rzało mu się zbyt czę­sto. – Jak wiesz, nasza rodzina ostat­nimi czasy ma pewne kło­poty natury, nazwijmy to, eko­no­micz­nej…

Czyli jeste­śmy spłu­kani, prze­tłu­ma­czyła sobie w duchu Julia.

– Zdą­ży­łam to zauwa­żyć – potwier­dziła, kiwa­jąc głową. – Ostatni raz pozwo­li­li­ście kraw­co­wej odwie­dzić mnie przed Bożym Naro­dze­niem. Pół roku temu! Nie­ba­wem już nie wpusz­czą mnie na żaden salon, żebym nie gor­szyła goli­zną widoczną w dziu­rach, z jakich będą się skła­dały moje stroje.

– No wła­śnie, no wła­śnie, dosko­nale… – Gustaw zda­wał się w ogóle nie sły­szeć jej słów. – Więc musisz mi ufać, kiedy powiem, że długo zasta­na­wia­li­śmy się wraz z twoją matką, co powin­ni­śmy zro­bić. Bar­dzo długo… Bar­dzo… I wymy­śli­li­śmy… Tylko nie wiemy, jak na to zare­agu­jesz. No cóż… Począt­kowo możesz nie być spe­cjal­nie zachwy­cona, ale zapewne, kiedy sama to prze­my­ślisz, to zro­zu­miesz… Tak. Jestem pewny, że sama przy­znasz nam rację…

– Papo! – Julia poczuła nagły nie­po­kój. – Czy mógł­byś wyra­żać się nieco bar­dziej zro­zu­miale?

– Otóż… – Gustaw zaczął ner­wowo krę­cić lok swo­jej peruki, co zda­rzało mu się tylko w chwi­lach wyjąt­ko­wego zaże­no­wa­nia, takich jak choćby moment, kiedy w cza­sie pan­to­mimy wysta­wia­nej pod­czas orga­ni­zo­wa­nego przez niego przy­ję­cia główny aktor, gra­jący zmar­łego już wów­czas Juliu­sza Cezara, dostał ataku czkawki, a towa­rzy­sząca mu aktorka wcie­la­jąca się w jego żonę Kal­pur­nię dostała takiego przy­pływu weso­ło­ści, jakby śmierć uko­cha­nego była naj­za­baw­niej­szym wyda­rze­niem w jej życiu. Po tym wie­czo­rze peruka Zasław­skiego skoń­czyła w śmie­ciach, bo jej twórca, mon­sieur Jacques, zawy­ro­ko­wał, że łatwiej będzie mu zro­bić nową niż, jak to się wyra­ził, „rato­wać coś, co wygląda, jakby na gło­wie pana hra­biego ucztę urzą­dziło sobie stado szczu­rów”. – Jak się domy­ślasz, wia­do­mość o naszej sytu­acji nie jest dla nikogo tutaj tajem­nicą. Wszy­scy też wie­dzą, że nie stać nas na zapew­nie­nie ci nawet naj­mniej­szego posagu. Dla­tego nie masz żad­nych ado­ra­to­rów…

– Ow­szem, zdaję sobie z tego sprawę – przy­znała Julia – ale nie spę­dza mi to snu z powiek…

– A nam tak – wes­tchnął hra­bia. – Mamy jed­nak spo­sób, aby temu zara­dzić i spra­wić, abyś zna­la­zła męża, a nasza rodzina się wzbo­ga­ciła. Już w zeszłym roku latem wysła­łem list do mojej sio­stry Mileny. Pamię­tasz ją? Odwie­dziła nas bodajże pięć lat temu. Bar­dzo jej wtedy przy­pa­dłaś do gustu.

Julia poki­wała głową, choć w grun­cie rze­czy nie za bar­dzo pamię­tała samą ciotkę. O wiele lepiej zapa­dła jej w pamięć prze­piękna ala­moda, oliw­ko­wo­zie­lona, zdo­biona zło­tymi moty­wami roślin­nymi, fał­do­wana suk­nia ze sta­ni­kiem o kroju à la męski kaftan w typie pour­po­int, z abso­lut­nie zachwy­ca­ją­cym mięk­kim, koron­ko­wym, utrzy­ma­nym w tej samej kolo­ry­styce koł­nie­rzem. Do tego sio­stra hra­biego miała czarne skó­rzane ręka­wiczki z sze­ro­kimi man­kie­tami oraz zapie­ra­jący dech w pier­siach zie­lony kape­lusz z ogrom­nym ron­dem i w dodatku ozdo­biony lisią kitą. Wyglą­dała tak ślicz­nie, że aż Julia zło­żyła sobie w duchu przy­sięgę, że kiedy już sama zacznie decy­do­wać o dobo­rze swo­jej gar­de­roby, to będzie się ubie­rała dokład­nie w tym samym stylu.

– Opi­sa­łem jej naszą sytu­ację i popro­si­łem o radę – kon­ty­nu­ował hra­bia. – Milena, jak wiesz, ma spory mają­tek, który miał po niej odzie­dzi­czyć jej syn. Odpo­wie­działa mi, że jej Ludwi­czek nie­do­maga bar­dzo od dłu­giego czasu i szans na poprawę jego zdro­wia nie ma. Medycy uprze­dzili ją, że jeśli chło­piec dożyje do następ­nego lata, to tylko cudem. Napi­sała, że jeśli Pan zabie­rze go do sie­bie, to ona z chę­cią prze­każe swoją ogromną for­tunę odzie­dzi­czoną po mężu, hra­bim Bawo­row­skim, tobie, moje dziecko, a ze skrom­nych docho­dów z naszego rodzin­nego majątku, który jesz­cze oca­lał, będzie wypła­cała nam rentę.

– Och, to zna­ko­mite nowiny! – ucie­szyła się Julia, na­dal dzi­wiąc się w duchu smęt­nemu tonowi, jakim ojciec prze­ka­zał te wia­do­mo­ści, po czym uświa­do­miw­szy sobie nagle, czym może to być spo­wo­do­wane i jakim nie­tak­tem się wła­śnie wyka­zała, spu­ściła wzrok. – To zna­czy szkoda, oczy­wi­ście, mojego brata cio­tecz­nego, ale skoro wolą Pań­ską jest, aby dołą­czył do naszych przod­ków w raju, to musimy się z tym pogo­dzić.

– Tak, oczy­wi­ście – przy­tak­nął Gustaw. – A teraz… Nasi zna­jomi wró­cili wła­śnie z War­szawy i wie­ści przy­wieźli, że Ludwi­czek, na kura­cję wysłany przez medy­ków nad morze, naba­wił się tam cho­roby płuc i bez mała na łożu śmierci leży. Od tygo­dnia gor­li­wie się za niego wraz z matką twoją modlimy.

Rzut oka na twarz Ber­na­dette upew­nił Julię, że jej ojciec wygło­sił wła­śnie gigan­tyczne łgar­stwo.

– Nie­za­leż­nie jed­nak od tego, czy nasze modli­twy zostaną wysłu­chane, czy też nie – dodał szybko Gustaw – przed nami czas próby. Nie­ła­twej.

– Jakiej próby?! – zdzi­wiła się Julia.

– Otóż, moje dziecko – hra­bia popa­trzył na córkę ze współ­czu­ciem – aby oddać ci część swo­jego majątku, moja sio­stra już w zeszłym roku popro­siła, a wła­ści­wie to nawet żądała, abyś przy­je­chała do Pol­ski.

– Słu­cham?! – Julia wytrzesz­czyła oczy i z wra­że­nia prze­wró­ciła sto­jący przed nią kubek z wodą poma­rań­czową.

– To jesz­cze nie wszystko – pospie­szył z wyja­śnie­niami Gustaw. – Milena nie chce, aby jej dobra dostały się w ręce kogoś z zagra­nicy. Dla­tego posta­wiła waru­nek, że kawa­ler, który otrzyma twoją rękę, musi być Pola­kiem. Twier­dzi, że jest tam dużo atrak­cyj­nych męż­czyzn i na pewno nie będziesz mogła się opę­dzić od absz­ty­fi­kan­tów.

Camille, która wła­śnie poda­wała Julii jedwabną chu­s­teczkę, korzy­sta­jąc z tego, że nikt poza hra­bianką nie widzi jej twa­rzy, wykrzy­wiła się zło­śli­wie i mru­gnęła do niej okiem.

– Choćby dla­tego, że będzie panienka jedyną nie­wia­stą w swoim kraju, która nie ma wąsa – szep­nęła. – Trzeba korzy­stać, bo druga taka oka­zja może się nie tra­fić.

– I co ty na to, moje dzie­cię?

Julia nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć. Ma porzu­cić Paryż? Euro­pej­ską sto­licę sztuki, poezji, muzyki, mody?! Wyje­chać w ogóle z Fran­cji?! Kraju ele­ganc­kich nie­wiast i szar­manc­kich męż­czyzn? I w dodatku udać się do jakie­goś zaco­fa­nego pań­stwa, w któ­rym podobno nawet w naj­więk­szych mia­stach po uli­cach bie­gają dzi­kie bestie, ludzie zamiast uży­wać sztuć­ców jedzą rękami, a w dodatku zimą można zmar­z­nąć na śmierć?! Czy tego wła­śnie ocze­kują od niej rodzice? Swoją drogą, co za fan­ta­styczny pre­zent na uro­dziny! Zamiast dia­men­to­wej kolii – wygna­nie na jakąś nie­cy­wi­li­zo­waną pro­win­cję Europy. Dra­mat!

– Co się sta­nie, jeśli odmó­wię? – zapy­tała cicho.

– No cóż… – wes­tchnął hra­bia. – Oba­wiam się, że wtedy wszy­scy będziemy musieli opu­ścić Paryż i prze­nieść się do domu two­jej sio­stry oraz liczyć na szczo­drość jej męża…

Julia w ostat­nim momen­cie ugry­zła się w język, żeby wypo­wie­dzieć nie­zbyt kul­tu­ralną opi­nię o swoim szwa­grze. Jeśli było cokol­wiek bar­dziej prze­ra­ża­ją­cego od per­spek­tywy zamiesz­ka­nia w Pol­sce, to tylko bycie zda­nym na łaskę mar­kiza de Chasse, skąpca, który podobno nawet wła­snej matce wypła­cał tak małą pen­sję, że bie­daczce star­czało na zatrud­nie­nie led­wie czte­rech słu­żą­cych. Praw­dziwa tra­ge­dia!

– Nie prze­ży­ła­bym tego! – krzyk­nęła z egzal­ta­cją Ber­na­dette, wyplu­wa­jąc przy oka­zji nie­zbyt dokład­nie prze­żute kawałki per­liczki, co na wszyst­kich spra­wiło takie wra­że­nie, jakby nagle wyle­ciało jej naraz kilka zębów. – U mojego zię­cia podobno nawet kury dostają tak mało poży­wie­nia, że zno­szą tylko po jed­nym jajku dzien­nie! Na samą myśl o zamiesz­ka­niu z tym… z tym…

– Sma­ży­wiech­ciem – pod­po­wie­dział uczyn­nie hra­bia. Ponie­waż jed­nak uczy­nił to w swo­jej ojczy­stej mowie, jego żona, uwa­ża­jąca, że język pol­ski jest naj­trud­niej­szym, jakiego przy­szło jej się uczyć, popa­trzyła na niego ze zdu­mie­niem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki