Skrawki - Krzysztof Jóźwik - ebook + audiobook + książka

Skrawki ebook i audiobook

Jóźwik Krzysztof

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy ktoś mógł go jeszcze uratować? Czy nie lepiej byłoby skończyć te cierpienia i pozwolić swojemu okaleczonemu ciału odejść z tego świata?
W okolicach Warszawy policja znajduje resztki zwłok bestialsko okaleczonych mężczyzn. Zwyrodniały morderca niewiele pozostawia z ciał swoich ofiar. Prowadzący śledztwo, podkomisarz Krzysztof Kalinowski, musi odpowiedzieć na pytanie dlaczego zamordowanym brakuje większości mięśni i innych narządów wewnętrznych? I co ze zbrodniami ma wspólnego trójka mieszkających w Aninie sąsiadów?
W tym czasie giną kolejni mężczyźni.
CZY PROWADZĄCY ŚLEDZTWO WYGRAJĄ WYŚCIG Z CZASEM I ZAPOBIEGNĄ KOLEJNYM BRUTALNYM ZABÓJSTWOM?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 53 min

Lektor: Krzysztof Jozwik
Oceny
4,4 (297 ocen)
188
58
35
11
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mike781

Nie polecam

Mam wrażenie że to jest poradnik dla psychopatów. Przerażająca. Nie polecam.
10
gosiatubiszewska

Całkiem niezła

Po pierwszej części spodziewałam się czegoś lepszego. Sztuczne, infantylne dialogi, jakoś niedopracowana ta pozycja. Lektor BEZNADZIEJNY
10
Felunia1981

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam krwawe i szczegółowe opisy. Książka pczeczytana w jednym tchem. REWELACJA.
10
Piotr1966W

Całkiem niezła

Jak dla mnie ciutkę zbyt mało speeda ot takie sobie coś tak sobie opowiedziane
00
MirellaMirota

Nie oderwiesz się od lektury

Polecsm
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszystkie przedstawione w tej powieści postaci i zdarzenia są fikcyjne i są wymysłem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwa nazwisk i zdarzeń do sytuacji rzeczywistych są ­przypadkowe.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

Pogładził dłonią po jeszcze ciepłej skórze człowieka, który przed chwilą skończył swoje życie. Kilkanaście minut temu biło jego serce, w żyłach płynęła gorąca krew, a umysł, nie poddając się nadchodzącej śmierci, działał na wysokich obrotach. Teraz zostało tylko ciało złożone z mięśni, kości, narządów wewnętrznych i skóry. Całe do jego dyspozycji.

Sięgnął po ostry rzeźnicki nóż i przyłożył do brzucha ofiary. Potem bardzo powoli zatopił go w skórze w okolicach wątroby. Przebił tę cienką, nietrwałą osłonę i natychmiast spod ostrza wypłynęła strużka ciemnoczerwonej, jeszcze ciepłej krwi. Wszedł głębiej, perforując narządy wewnętrzne. Po chwili ostrze wolno poszło w bok, mocniej rozcinając brzuch ofiary. Powolny ruch, precyzja i zaplanowany sposób działania. Pełne skupienie, by wykonać zadanie jak najlepiej.

Po chwili nóż dotarł do miejsca docelowego, oznaczając wyciętą linię szkarłatem krwi. Rana rozchyliła się, odsłaniając różowe jelita. Ze środka wypłynęła czerwona i lepka maź.

Mężczyzna starł pot z czoła i odetchnął głębiej. Teraz musiał się dostać do środka, rozciągając przeciętą skórę, wywlec spod mięśni brzucha jelita i dotrzeć do wątroby.

Dłonie obleczone w zielone gumowe rękawiczki wślizgnęły się z lepkim pluśnięciem do środka jamy brzusznej.

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

Ocknął się i poczuł, że leży na wznak na czymś miękkim i wygodnym. W pierwszej chwili pomyślał, że jest w domu, ale zaraz podświadomie poczuł, że jednak jest w błędzie. To nie było jego łóżko. Jego było twardsze. W jego pokoju nigdy nie było tak przeraźliwie zimno.

Głowa pękała mu z bólu. Zdał sobie sprawę, że potwornie przesadził z alkoholem i że kac będzie go męczył wiele godzin. Gdy z trudem otworzył oczy, pierwsze, co go zdziwiło, to panujący mrok, który skutecznie uniemożliwiał odpowiedź na pytanie, gdzie właściwie się znajduje.

W pomieszczeniu panowała całkowita, nieprzenikniona ciemność. Przerażająca i niewytłumaczalna. Nie było widać okien ani drzwi.

Gdzie on się, do diabła, znalazł?

Nie wiedział, czy jest u któregoś z kolegów, czy u jakiejś przypadkowo poznanej dziewczyny. A może po imprezie wylądował w jakimś hotelu? Tylko która właściwie była godzina? Było mu bardzo zimno, a w powietrzu dało się wyczuć jakiś dziwny mdły zapach, raczej nieprzyjemny i budzący niedobre skojarzenia z wnętrzem dawno niemytej lodówki.

Chciał przetrzeć twarz, ale gdy tylko spróbował sięgnąć do niej dłonią, zamarł ze zdziwienia. Coś krępowało jego ręce. Pociągnął mocniej, lecz w odpowiedzi poczuł ból – coś ostrego wrzynało się mu w skórę. Od razu pomyślał, że to cienkie plastikowe zaciski.

– Co jest, do diabła? – zachrypiał zdziwiony. Chciał szarpnąć mocniej, ale nie miał na tyle siły. Na dodatek znowu poczuł mdłości z powodu wczorajszej popijawy. Ból głowy momentalnie się nasilił.

Próbował wstać, ale nic z tego nie wyszło. Czuł, jakby od pasa w dół ktoś zanurzył go w gęstej mazi uniemożliwiającej mu poruszanie kończynami. Czyżby został związany? W jego umyśle zaczęła wykwitać panika. Nie dosyć, że nie wiedział, gdzie jest i dlaczego został unieruchomiony, to dodatkowo nie potrafił przypomnieć sobie ostatnich wydarzeń. Nie pamiętał dokładnie, co się tak naprawdę wydarzyło ostatniej nocy. Szybko skonstatował, że urwał mu się film i stąd dziury w pamięci. Zdarzało mu się to od czasu do czasu. Jedyne, czego był pewien, to że poprzedniego dnia był zaproszony na dużą imprezę zorganizowaną u jednego z kumpli. Szczegółów jednak nie pamiętał.

– Paweł! Rafał! Jesteście tu?!

Nikt się nie odezwał. Panowała grobowa cisza.

– Hej! To nie jest śmieszne! Rozwiążcie mnie!

Nikt nie odpowiedział.

Zamknęli go dla żartu w jakiejś piwnicy? Kretyni!

Chłopak szarpnął się i wtedy dotarło do niego coś przerażającego. Fala gorąca przeszła przez jego ciało, a mózg zalała panika. Taki obezwładniający strach poczuł pierwszy raz w życiu.

Nie czuł w ogóle nóg.

Czuł za to, jakby ktoś przetrącił mu kręgosłup.

Dopiero teraz do jego mózgu dotarła przerażająca informacja: uczucie bólu dochodzące z dolnego odcinka pleców.

Niemal stracił przytomność z emocji i strachu. Jedyne, co przyszło mu do głowy, to paniczna myśl, niemal pewność, że od pasa w dół jest sparaliżowany.

 

***

 

Sobotni słoneczny dzień nie przyniósł ukojenia. Gdy dziewczyna otworzyła oczy i na dobre wybudziła się z koszmarów minionej nocy, pierwsza myśl, jaka dotarła do jej pokrzywdzonego umysłu, od razu brutalnie zepchnęła ją w odmęty zwątpienia. To był jeden z tych poranków, gdy uderzona negatywnymi emocjami, bezbronna i słaba, spadała w bezkresną otchłań beznadziei. Już nawet nie walczyła z tymi odczuciami, bo wiedziała, że przegra, że gorycz istnienia i wspomnienia traumatycznych wydarzeń ponownie zepchną ją w czeluści czarnej jak smoła rozpaczy.

Wiedziała, że walka nie ma sensu.

Z trudnością wstała z łóżka i gdy usiadła na jego brzegu, zaniosła się spazmatycznym płaczem. Palące jak ogień łzy żłobiły na jej policzkach głębokie niewidzialne bruzdy, ale nawet tego nie czuła. Wypłakała już tyle łez, wykrzyczała już tyle przeklinających rzeczywistość słów, że stało się to powszedniością. Przyzwyczaiła się.

Była jak zwykle zamknięta w swoim pokoju. Spojrzała na biurko i od razu spostrzegła, że miała w nocy gościa. Musiał jej zostawić zafoliowany papierowy talerzyk z kanapkami, gdy mocno spała odurzona środkami uspokajającymi. Obok dostrzegła plastikową butelkę z wodą.

Co noc podawał jej w ten sposób jedzenie, by podtrzymać ją przy życiu. Marnym i bezsensowym życiu.

I tak zjadała najwyżej kilka kęsów. Nie była w stanie pogryźć więcej, bo ściśnięty traumą żołądek nie przyjmował więcej pokarmu. Przez ostatnie długie miesiące musiała schudnąć kilka kilogramów, czuła to, dotykając swojego ciała i oglądając wychudłe ręce, brzuch i nogi. Na twarzy też pewnie wyglądała jak trup, ale nie miała jak się o tym przekonać, bo zabrał z jej pokoju wszystkie lustra i niebezpieczne przedmioty. Nie miała nawet telefonu.

Tylko widok chudych rąk i nóg przypominał jej o złym stanie ciała. Tego ciała, które kiedyś było ponętne i mimo jej szesnastu lat bardzo kobiece, wzbudzające zachwyt w mężczyznach. Powodujące, że facetom szybciej krążyła krew i szumiało w głowach. Pożądali jej. Pożądali jej ciała, z którego była dumna, którym chciała się chwalić, z którego chciała korzystać. Chciała żyć pełną piersią.

Dziś, wychudzona, bez śladu biustu, z zapadniętą twarzą, zapewne wyglądała nieatrakcyjnie i szaro. Czuła się jak szkielet, jak żywy trup.

Dźwignęła się w końcu z posłania.

Podeszła do okna i spojrzała zza krat na mocno zarośnięty ogródek. Z pokoju nie dało się dostrzec nic poza bujnymi tujami i sosnami gęsto zarastającymi tę część ogrodu. ­Często ­zastanawiała się, czy jej ojciec przypadkiem nie przewidział przed laty tej sytuacji i specjalnie nie zasadził tak wielu drzew, które teraz skutecznie odcinały ją od życia ­zewnętrznego.

Nawet nie mogła otworzyć szerzej specjalnie przerobionego okna. Mogła je tylko lekko uchylić.

Kilka razy, gdy nie było go w domu, próbowała rozpaczli­wie krzyczeć, wzywając pomocy, ale na tej małej uliczce, gdzie stało zaledwie kilka domów, nikt nie miał szansy jej usłyszeć. Nawet nie wiedziała dokładnie, kto teraz tutaj mieszka. Raz zdecydowała się rozbić szybę w oknie. Próbowała to zrobić, by się uwolnić, lecz grube plastikowe szyby były odporne na takie zabiegi. Zresztą za oknem widniała przeszkoda nie do przejścia: stalowa krata.

Nagle o czymś sobie przypomniała i z przejęcia aż otworzyła szerzej oczy. Przecież udało się jej poprzedniego wieczoru, gdy wyjątkowo wypuścił ją do łazienki, wygrzebać z jakiegoś pudełka po środkach czystości niewielki sztywny drucik. Szybko schowała go wtedy w intymnym miejscu, żeby go nie znalazł, gdy obmacywał ją po wyjściu z toalety. Było to bardzo bolesne, ale się udało. Teraz miała szansę ­jedną na milion, by spróbować wreszcie wyjść z tego ­więzienia.

Po chwili gmerała już przy zamku, poruszając zagiętym drutem przerobionym na wytrych. Nic z tego nie wychodziło, więc zacisnęła wyschnięte wargi i mocniej przekręciła w otworze to prowizoryczne narzędzie. W pewnej ­chwili aż wstrzymała oddech, bo zapadka zamka szczęknęła i drzwi puściły.

Była wolna!

Dziewczyna, nawet się nie ubierając, od razu wyszła z pokoju. Zeszła po skrzypiących ze starości drewnianych schodach. Wiedziała, że jest w domu sama, nawet nie musiała tego sprawdzać. Gdy znalazła się już w salonie na parterze, podeszła powoli do ceglastej obudowy kominka, zatrzymała się i drżącymi dłońmi sięgnęła po stojące na gzymsie zdjęcie oprawione w ciężką metalową ramkę. Utkwiła wzrok w ­fotografii.

Patrzyła załzawionymi oczami na roześmianą twarz ładnej kobiety pozującej gdzieś nad morzem na tle zachodzącego słońca. Zdjęcie emanowało szczęściem i chęcią życia. Krzyczało wręcz, wychwalając radość istnienia, jakby próbowało przekazać wszystkim oglądającym fotografię pozytywną energię i jakąś trudną do zdefiniowania moc.

Usta dziewczyny momentalnie wykrzywiły się w grymasie pełnym skargi i cierpienia. Wielkie łzy poleciały z jej niebieskich oczu.

– Mamusiu… – zakwiliła. – Pomóż mi, proszę… Ja już dłużej nie wytrzymam…

Dziewczyna poczłapała w stronę szarej wysłużonej kanapy, położyła się na niej i zwinęła w kłębek. Przycisnęła ramkę do wątłego zmarniałego ciała i leżała tak, płacząc ­bezsilnie.

Nagle zerwała się, odrzuciła zdjęcie i zataczając się z rozpaczy, szybko poszła w stronę kuchni. Wyglądało na to, że podjęła jakąś bardzo ważną decyzję.

Dopadła do szafek kuchennych i szarpnęła za szufladę, która wysunęła się ze zgrzytem. Trzęsące się ręce gorączkowo przerzucały wnętrze mebla, ale nie znalazły nic ­odpowiedniego, więc dziewczyna otworzyła kolejną szufladę, potem następną. Paniczne poszukiwania nie ominęły pozostałych szafek i schowków. Wszystkie ostre rzeczy: noże, widelce, szpikulce i otwieracze zniknęły z kuchni. Nie było szklanek ani butelek. Całe wyposażenie pomieszczenia stanowiły plastikowe lub papierowe przedmioty: talerze, kubki i sztućce.

Przestała płakać. Teraz wydawała się skoncentrowana i pewna siebie. Wiedziała, co dokładnie jest jej potrzebne, by ukoić ból, by raz na zawsze wyrwać się ze szponów depresji, by wreszcie zakończyć dramat istnienia. Po bezowocnych poszukiwaniach stanęła przed kuchnią i przygryzła dolną wargę. Intensywnie się zastanawiała, gdzie może znaleźć coś, co mogłoby pomóc jej zaspokoić nieodpartą potrzebę skrócenia cierpień.

Po chwili jej wzrok padł na jedną z szafek i dziewczynie zabłysły oczy. Doskoczyła do drzwiczek i szybko je otworzyła. Wyjęła spore plastikowe pudełko z czerwonym krzyżykiem na wieczku.

Lekarstwa.

Nie zastanawiając się dłużej, wysypała momentalnie całą zawartość na stół i zaczęła gorączkowo przerzucać listki z ­pigułkami.

– Witamina C, Rutinoscorbin, wapń, Nurofen Forte… – mruczała do siebie skoncentrowana na poszukiwaniu czegoś mocniejszego. Odkładała na bok mocniejsze leki, środki przeciwbólowe i uspokajające, a do pojemnika wrzucała z powrotem pozostałe. W końcu przebrała wszystko, co znajdowało się na stole. Wzięła z szafki papierowy kubek i zaczęła wyłuskiwać do naczynia wyselekcjonowane tabletki.

Spieszyła się. Wyglądało na to, że była podniecona pomysłem, na który wpadła. Oblizywała wargi, jakby szykowała się na coś niezwykłego, jakby nie mogła się tego doczekać. W końcu spojrzała błyszczącymi oczami na zawartość kubka wypełnionego białymi pigułkami o różnych rozmiarach. Tego było jej potrzeba.

Już uspokojona nalała z kranu do drugiego plastikowego kubka wodę i usiadła na krześle. Położyła na chłodnym blacie dłonie i wpatrzyła się w obydwa naczynia czekające na tę ostateczną decyzję. Dopiero teraz dostrzegła, że naczynia pochodziły z imprezowej dziecięcej kolekcji. Kolorowe postaci z filmu Angry Birds miały wywoływać uśmiech i wprowadzać w dobry humor gwarantujący udaną zabawę. Dziewczyna odruchowo uśmiechnęła się do wielkiego czerwonego ptaka. Zrobiła to po raz pierwszy od bardzo długiego czasu. Już teraz mogła się rozluźnić, odrzucić wszystkie złe myśli i przygotować się na ten ostateczny krok. Była gotowa.

Sięgnęła powoli po kubeczek. Chwyciła go i potrząsnęła. Pigułki zagrzechotały, przyjemnie pieszcząc uszy. Dziewczyna kiwnęła do siebie głową i mruknęła tylko:

– Czas to zakończyć.

 

***

 

– Wchodzimy za pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Poszło!

Wyciągnięty do góry kciuk reżysera programu oraz zapalone czerwone światełko kamery dały znać, że blok reklamowy właśnie się skończył, a bezpośrednia transmisja programu telewizji śniadaniowej ponownie wróciła na antenę. Mężczyzna będący w tym momencie w centrum uwagi uśmiechnął się od ucha do ucha, kierując twarz w stronę wycelowanej w niego kamery.

– A teraz wracamy do naszego sobotniego śniadania! – Pucołowata twarz ubranego w nieskazitelnie biały fartuch, dobrze zbudowanego prezentera pokazała pełne uzębienie. – Nasze grzanki z serem gorgonzola już są prawie gotowe, jeszcze tylko udekoruję je posiekanymi pomidorkami wymieszanymi z przepięknie pachnącą, świeżą kolendrą i w zasadzie można już podawać.

Kamera zrobiła zbliżenie, pokazując bogato zastawiony stół. Pulchne dłonie kucharza nakładały na talerz przygotowane przed chwilą przyrumienione apetycznie wyglądające grzanki. Prowadzący opowiadał dalej rubasznym, ciepłym głosem. Dekorował talerz, precyzyjnie rozmieszczając poszczególne elementy posiłku. I mówiłby dalej, gdyby nie nieubłagane ramy programu oraz wyświetlana na dużym prompterze informacja, że do końca tej części wejścia pozostało tylko pięć sekund. Kucharz zdążył jeszcze się pożegnać z widzami i po chwili kamera przełączyła się na inną część studia, ukazując głównych prowadzących program.

Całość tego bloku kulinarnego zajęła nie więcej niż dwie minuty.

Kucharz zdjął fartuch, poprawił sobie kołnierzyk koszuli i przeszedł na zaplecze studia.

– Panie Filipie! – zawołał go ktoś z wnętrza pomieszczenia pełniącego funkcję charakteryzatorni i poczekalni. Prowadzący spojrzał z zainteresowaniem na człowieka, który przed sekundą zawołał go po imieniu. Wysoki, łysy, dobrze ubrany mężczyzna szedł właśnie w jego stronę. Z bliska Filip dostrzegł, że jest młodszy od niego, wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat. Drzemały w nim jakaś siła i sprężystość, której Filip momentalnie pozazdrościł. – Panie Filipie, ma pan kilka minut?

– Tak, oczywiście. – Filip Molenda zamruczał swoim basowym głosem i obdarzył gościa standardowym szerokim telewizyjnym uśmiechem. Weszło mu to już w krew, uśmiechał się do każdego i przy każdej okazji. Dbał o swój wizerunek zarówno na wizji, jak i poza nią.

– Nazywam się Adam Golbing i jestem producentem. Długo mieszkałem w Wielkiej Brytanii, dopiero co wróciłem do Polski. Właśnie podpisałem z pana stacją umowę o współpracy i chciałbym panu coś zaproponować.

Spec od kulinariów uniósł brwi. Lekki, przyklejony na stałe uśmiech nie schodził z jego twarzy. Mężczyzna wskazał zapraszająco na stojącą pod ścianą skórzaną kanapę. Do kolejnego wejścia na antenę zostało jeszcze ponad piętnaście minut, więc nie było przeszkód, by porozmawiać i wysłuchać tej propozycji.

– Golbing? – Filip zmarszczył czoło. Rozsiadł się wygodnie jak panisko i wpatrzył się badawczo w twarz rozmówcy. – To niemieckie czy żydowskie nazwisko?

Na twarzy producenta w pierwszej chwili pojawił się grymas zaskoczenia, jakby nie dowierzał, że takie pytanie w ogóle padło, ale dość szybko opanował ten odruch. Z zawodowym opanowaniem odpowiedział na zaczepkę, choć w jego głosie dało się wyczuć chłód:

– Austriackie. Przed laty zostało ono przeinaczone z nazwiska Golding. W Polsce jest zaledwie kilka osób, które się tak nazywają. Ja, mój ojciec i kilku dalszych członków rodziny.

Molenda pokiwał głową, ale nie skomentował. Nie drążył więcej tematu nazwiska, tylko z zainteresowaniem wbił przenikliwe spojrzenie w twarz producenta.

– O jakiejż w takim razie propozycji chciałby pan po­rozmawiać?

Golbing tylko na to czekał. Poprawił na nosie modne i wyglądające na bardzo drogie okulary. Filipowi wydawało się, że dostrzegł na nich logo Burberry.

– Panie Filipie, stacja dała mi wolną rękę w kwestii wyboru osoby prowadzącej do nowego programu kulinarnego. Wiem, że ma pan stałe wejścia na antenie w porannym bloku śniadaniowym oraz że zasiada pan w jury sobotniego turnieju. Niemniej uważam, że zasługuje pan na więcej. Dysponuje pan ogromnym poczuciem humoru, którego oczekują widzowie.

Molenda nie przerywał, słuchał z uwagą, uśmiechając się co jakiś czas.

– Myślę o niedzielnym programie popołudniowym, który by pan poprowadził. Co do konwencji i zawartości, to jestem otwarty, by porozmawiać o szczegółach.

Golbing skończył mówić i zamilkł. Czekał na reakcję.

– Dlaczego ja? – padło niespodziewane pytanie, które mocno zdziwiło producenta. Oczekiwał raczej spontanicznej, pozytywnej reakcji, a nie konstruktywnego i trochę zachowawczego pytania. – Ja mam już swoje miejsce w telewizji. I dobrze mi tutaj.

– Dlaczego? – powtórzył bezwiednie wciąż zaskoczony producent. – Z kilku powodów. Pascal i Okrasa już dawno przestali się liczyć. Pozostali mają swoje programy w kanałach tematycznych i poboczne biznesy. Pan jest stosunkowo nieznany, ale za to drzemie w panu potencjał, który chcę wykorzystać. I to w stacji ogólnopolskiej, z własnym ­programem.

– Wie pan, co o mnie mówią?

Molenda po raz kolejny swoim pytaniem spowodował zaskoczenie u Golbinga. Oczywiście, wiedział, co się o nim mówi. Wszyscy wiedzieli.

– Tak, ale to nie ma nic do rzeczy. Co z tego, że nazywają pana kopią Makłowicza? Ludzie są do siebie podobni, to nic nowego. Przy odpowiednio skonstruowanej zawartości naszego programu nikomu nie przyjdzie na myśl porównywać pana z kimś innym z branży. Będzie pan miał inne pomysły. No i ma pan własny niepowtarzalny styl.

Molenda zrobił minę, jakby się nad czymś zastanawiał. Chciał wykorzystać swoją przewagę i maksymalnie podbić stawkę, teraz jego pozycja negocjacyjna rosła. To przecież oni go chcieli i pewnie byli w stanie zaoferować mu o wiele więcej, niżby sobie wyobrażał. Ostentacyjnie spojrzał na zegarek.

– Za kilka minut mam wejście na antenę, a muszę się jeszcze przygotować, więc sam pan rozumie, że…

– Ależ oczywiście, panie Filipie. – Golbing uśmiechnął się przepraszająco. – Niech mi będzie wolno zaprosić pana jutro na obiad. Porozmawiamy na spokojnie, przedstawię panu szczegółowo moją propozycję.

– Hmmm… Wie pan, że jestem wybredny, jeśli chodzi o kuchnię.

Golbing zaśmiał się i poprawił okulary, które lekko obsunęły się na nosie.

– Oczywiście. Proszę się o to nie martwić. Zapraszam do bardzo porządnego miejsca. Nie będzie pan rozczarowany.

Molenda uśmiechnął się tylko, ale nie zdążył skomentować, bo szef ekipy realizacyjnej dał mu znać, że nadszedł czas. Mężczyzna wstał, kiwnął na pożegnanie głową i szybko udał się w kierunku swojego rewiru.

Golbing siedział jeszcze chwilę, w końcu sięgnął po smartfon i szybko przejrzał ostatnie wiadomości. Jedna z nich wymagała natychmiastowej odpowiedzi. Producent sprawnie wstukał kilka zdań. Potem schował telefon do kieszeni, rzucił jeszcze okiem na wnętrze studia telewizyjnego, wstał i wyszedł na zewnątrz.

 

***

 

Głośny pomruk kilkusetkonnego silnika odbił się echem od metalowej bramy garażowej. Zaskoczony Molenda spojrzał za ogrodzenie domu, ponad zarys karoserii jego zaparkowanego na podjeździe audi. Wyciągał właśnie z bagażnika skrzynkę argentyńskiego wina sprowadzonego specjalnie na zamówienie, ale dźwięk silnika przejeżdżającego samochodu wyraźnie go zaintrygował. Znał wszystkie odgłosy aut należących do mieszkających na tej zacisznej uliczce ludzi, a ten był nowy, nieznany.

Filip zamknął klapę bagażnika i podszedł do płotu. Z zainteresowaniem spojrzał na sportowego mercedesa klasy S, który właśnie parkował na podjeździe luksusowej willi sąsiada z naprzeciwka. Szary matowy lakier wyglądał obłędnie, a samochód musiał kosztować dobre kilkaset tysięcy. Przyczepiony z tyłu emblemat „AMG” mówił sam za siebie.

Po chwili z auta wysiadł kierowca i od razu przyjaźnie pokiwał do Filipa dłonią. Zamknął drzwi i od razu skierował się w stronę sąsiada.

– Fajna furka, co, Filip? – zawołał, głośno chwaląc się nowym nabytkiem. Marcin Bąk nigdy nie słynął ze skromności. Miał rozmach we wszystkim, co robił, i najwidoczniej nie uznawał kompromisów. Napompowane koksem ciało ledwo mieściło się w sportowej koszulce z ogromnym firmowym nadrukiem sieci siłowni. Jego biznesu. Jego chluby i powodu do dumy.

– A co z bmw? Przecież to był nowy wózek. Ile nim jeździłeś? Rok?

– Aj tam. – Marcin lekceważąco machnął ręką. Podszedł do Molendy i uścisnął jego dłoń, mało jej nie zgniatając. – Za słaba była ta em piątka. Wymieniłem na lepszy i mocniejszy. Nie ma co się ograniczać.

– Jeśli masz na to kasę i biznes dobrze idzie, to fakt – zaśmiał się Filip, rozcierając zbyt mocno uściśniętą dłoń. – Trzeba korzystać, póki człowiek młody.

– Oj, idzie, idzie! Powiem ci, że te moje siłownie pękają w szwach! Ludzie walą drzwiami i oknami. Kult ciała jest coraz większy w tym naszym pięknym kraju nad Wisłą.

Marcin Bąk roześmiał się głośno, ale na widok zmieszanej miny Filipa szybko spoważniał. Jego sąsiad wyglądał tak, jakby nigdy w życiu nie zrobił ani jednej pompki. I pewnie tak właśnie było.

– Filip, te twoje wędlinki palce lizać! – Mężczyzna szybko zmienił temat. – Kiełbasa rozpływa się w ustach! W życiu lepszej nie jadłem. Co ty tam dodajesz?

– Miło mi to słyszeć. – Molenda uśmiechnął się szeroko. – Receptura to mój ściśle strzeżony sekret. Tajemnica.

– Stary! Musisz koniecznie zrobić na tym biznes! Te wszystkie kiełbachy z tych niby-sklepów firmowych w ogóle nawet nie leżały koło takich specjałów jak twoje! Jakbyś zaczął sprzedawać je pod swoją marką, to ludzie by oszaleli! Wyobrażasz sobie sieć sklepów Filip Molenda?

– Oj tam… Robię to tylko dla siebie i dla znajomych…

– Filip, serio! Zróbmy to! Mogę ci pomóc. Rozkręćmy to. To może być interes życia!

Mężczyźnie zabłysły oczy. Momentalnie tak się ­zapalił do swojego pomysłu, że aż na policzkach wykwitły mu ­rumieńce.

– Marcin… – Molenda spojrzał na rozmówcę z pobłażaniem. – Ja w ogóle nie mam takich planów. Jestem zajęty moimi programami i nie mam czasu na takie rzeczy. Poza tym, żeby robić to na skalę przemysłową, musiałbym zbudować porządną masarnię.

– No to zbudujemy! – Entuzjazm Marcina nie malał. – Pomogę ci. Zaczniemy od jednego sklepu i zobaczymy, jaki będzie efekt. Jak ludzie chwycą temat, to samo się rozkręci. To może być żyła złota!

Molenda cmoknął z dezaprobatą, ale nie skomentował.

– Co ci szkodzi spróbować? – Bąk nie odpuszczał, gestykulując zawzięcie. – Co cię wstrzymuje?

Filip przewrócił oczami, jakby miał już dosyć tego tematu.

– Jest wiele przeszkód…

– Ale jakich?

– Choćby składniki… Wiesz, jak trudno jest zorganizować dobre mięso? Na małą skalę jakoś daję radę, ale masowa produkcja to już nie przelewki… Musisz trzymać jakość, mieć zaufanych dostawców, musiałbym dopracować receptury, otrzymać zgody i certyfikaty…

– Oj, daj spokój. – Marcin zaczął się denerwować. – Same wymówki: „nie mam czasu”, „dobre mięso”, „certyfikaty”. Jakbym był na twoim miejscu… – Bąk nagle przerwał. Spojrzał porozumiewawczo na Filipa i mrugnął okiem, pokazując jednocześnie głową na przeciwległą stronę ulicy.

Obaj zamilkli.

Powodem był jeden z sąsiadów, który właśnie parkował swojego wysłużonego jeepa przed najstarszym domem na ich uliczce. Nieduża willa z lat osiemdziesiątych stanowiła typowy klocek o prostopadłościennej bryle, z niechlujnie zarośniętym ogrodem i dawno niemalowanym ogrodzeniem. W porównaniu z luksusowymi i nowoczesnymi rezydencjami Molendy i Bąka, z zadbanym otoczeniem i drogimi elementami wykończenia, dom emerytowanego wojskowego, majora Rowickiego, wyglądał jak niepasujący element puzzli.

Sąsiad wysiadł z auta, spojrzał w ich kierunku, ale nawet nie kiwnął do nich głową. Na jego surowej twarzy nie pojawił się ani jeden ślad emocji. Zmarszczone czoło, czujne spojrzenie i krótko ostrzyżona głowa od razu sugerowały, że mężczyzna ma zdecydowanie zasadniczy i zdyscyplinowany charakter.

Gdy Rowicki zniknął za drzwiami swojego domu, Marcin odetchnął głęboko.

– Stresuje mnie ten gość – powiedział cierpko. – Ten trep ma w sobie coś tak niepokojącego, że wolę mu nie wchodzić w drogę. Założę się, że nosi przy sobie spluwę i jest gotów w każdej chwili jej użyć.

– Myślisz? – Molenda uniósł brwi. – Eeee… Chyba nie nosi ze sobą broni. Facet jest po prostu inny, wszyscy wojskowi są tacy spięci i poważni. Wiesz, jaki oni przechodzą ostry trening? Są zahartowani przez służbę i dlatego są tacy surowi.

– Mają po prostu zryte berety – skwitował Bąk. – Ale ten jest wyjątkowo tajemniczy. Ja w ogóle nie widuję jego żony ani córki. Kurde… Tej babki nie widziałem już kawał czasu. – Zmarszczył czoło i jakby dopiero teraz zdawszy sobie sprawę z powagi odkrycia, palnął: – A może on ją zastrzelił? W mordę! Zabił ją w przypływie złości podczas awantury i gdzieś zakopał.

– Weź przestań… Ponosi cię wyobraźnia.

– Serio! Facet wygląda jak rasowy seryjny morderca.

Molenda popukał się w czoło i skrzywił z niesmakiem. Bąk nie dał mu nawet dojść do słowa:

– No sam powiedz. Kiedy ostatnio widziałeś jego żonę albo córkę?

Filip tylko wzruszył ramionami.

– Nie myślisz, że powinniśmy się tym zainteresować? – Bąk naciskał dalej w swoim stylu. Nie odpuszczał. – Może trzeba zgłosić to na policję albo samemu powęszyć wokół tematu? Może obie zostały zakopane w ogródku? Tam tak wszystko intensywnie rośnie…

– Marcin! – Molenda w końcu nie wytrzymał. – Co ty wygadujesz? Chyba za dużo filmów się naoglądałeś.

– No co? – Właściciel siłowni obruszył się teatralnie. – Przecież takie rzeczy się zdarzają. I to wcale nie tak rzadko. Myślisz, że na naszej ulicy nie może mieszkać psychol zarzynający swoją rodzinę?

Molenda miał coś dobitnie na to odpowiedzieć, ale nie zdążył. Otworzyły się drzwi jego domu, a chwilę później obaj rozmówcy dostali mocną reprymendę.

– Wy tu sobie urządzacie pogaduszki, a ja czekam, aż mój Filip łaskawie wróci i w końcu przygotuje obiad. – Pulchna brunetka o ładnej, dziecięcej twarzy pogroziła palcem i wydęła usta w grymasie zagniewania.

– Już idę, Madziu. – Na twarzy Filipa pojawił się charakterystyczny uśmiech, którym mężczyzna na co dzień posługiwał się przed kamerą telewizyjną. Szybko podał dłoń sąsiadowi i już miał chwytać za skrzynkę z winem, gdy Bąk przysunął się blisko niego i szepnął:

– Pomyśl o tym biznesie. – Mrugnął jednym okiem.

– Dobra, dobra…

– Serio! Zarobimy fortunę.

Żona Molendy niecierpliwie na nich łypnęła. Filip pod wpływem tego spojrzenia szybko pożegnał się z Marcinem i po chwili zniknął za drzwiami.

Bąk westchnął, obrzucił jeszcze krytycznym spojrzeniem fasadę domu przyjaciela i odszedł w kierunku swojej willi.

Będąc w połowie drogi, rzucił od niechcenia okiem na stary dom wojskowego. Nie podejrzewał, co za chwilę się wydarzy, więc gdy do jego uszu dotarł dochodzący ze środka budynku stłumiony krzyk, momentalnie stanął jak wryty. Zmroziło go jeszcze bardziej, gdy w jedynym widocznym zza krzaków oknie tego domu dojrzał szamocące się postaci. I choć z tego miejsca dało się zobaczyć tylko zarysy kształtów sylwetek, to jedną z nich na pewno był Rowicki.

– Co jest, kurwa?! – zaklął głośno Bąk.

Druga osoba była dużo niższa i szczuplejsza. Marcin rozdziawił usta i złapał się za głowę, gdy zdał sobie sprawę, że wojskowy zadaje właśnie śmiertelny cios. Przerażony mężczyzna zobaczył szybki ruch ręki trzymającej jakiś ostry przedmiot wyglądający na nóż, a chwilę później osuwające się, zwiotczałe już ciało dziewczyny.

 

***

 

Rowicki wszedł do domu i natychmiast dostrzegł, że coś jest nie tak. Z gzymsu kominka zniknęło zdjęcie, choć on sam go przecież stamtąd nie zdejmował. Jego pedantyczna natura i ponadprzeciętna spostrzegawczość wykute przez długie lata służby w wojsku natychmiast podpowiedziały mu, że to musiała być jej robota. Mężczyzna spiął swoje wytrenowane, żylaste ciało i przeszedł szybko po salonie. Dostrzegł metalową ramkę bezładnie rzuconą na kanapę. Ściągnął brwi i odruchowo aż zacisnął pięść.

Rozejrzał się po pomieszczeniu, ale natychmiast zrozumiał, że nic złego nie zdążyła więcej zrobić. Tylko to zdjęcie. Rowicki podniósł je i odłożył na swoje miejsce. Poprawił, by stało idealnie w tej samej pozycji co poprzednio. Tylko jak to się stało, że wyszła ze swojego pokoju? Niech to diabli!

Nagle z kuchni usłyszał łomot przewracającego się mebla. A zaraz po tym do jego uszu doszedł odgłos rzężenia, jakby ktoś się dusił.

Mężczyzna ruszył biegiem. Gdy zobaczył, co się tam stało, zaklął głośno i doskoczył do klęczącej na podłodze córki. W jej pozie było coś niepokojącego. Charczała, jakby właśnie przed chwilą czymś się zakrztusiła. Przewrócone krzesło leżało obok.

– Coś ty zrobiła?! – Nie miał czasu bawić się w lustrowanie kuchni i domyślanie się, czym się poczęstowała. Dopadł do niej i chwycił za chude ramiona, niemalże podnosząc ją z podłogi. – Czego żeś się nałykała?! Mów, do cholery!

Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko przewróciła oczami i opuściła bezwładnie głowę. Leciała z rąk. Mężczyzna dopiero teraz nerwowo rzucił okiem na stół kuchenny i dostrzegł pudełko z lekarstwami. Znowu zaklął, bo zrozumiał, co się stało.

Nie czekał. Pociągnął ją brutalnie w stronę zlewu, chwycił jedną ręką za głowę. Rozwarł jej usta i na siłę wpakował jej do buzi dwa palce, starając się włożyć je jak najgłębiej. Dziewczyna zakrztusiła się, ale nie zwymiotowała. Wojskowy ponowił czynność, tym razem wkładając do jej ust palce jeszcze głębiej niż poprzednio.

Pomogło.

Wątłym ciałem dziewczyny wstrząsnął spazm i niewielka zwartość żołądka została natychmiast opróżniona. Jeden rzut oka do zlewu wystarczył, by dostrzec, że leki nie zdążyły się nawet jeszcze dobrze przetrawić. Wrócił w samą porę.

Kiedy było już po wszystkim, Rowicki zmusił ją do wypicia kilku dużych łyków wody. Protestowała, ale jego silne dłonie skutecznie poradziły sobie z jej słabym oporem.

Potem postawił krzesło i posadził ją na nim. Dziewczyna powoli odzyskiwała świadomość tego, co się właśnie wydarzyło. Mężczyzna otarł dłonią czoło i oparł się o lodówkę, wpatrując się z napięciem w niedoszłą samobójczynię. Nie odezwał się. Tylko patrzył na nią swoim świdrującym ­spojrzeniem.

Ola Rowicka nagle wybuchła płaczem i zakryła twarz rękami. Jej ramiona podrygiwały bezwładnie.

Gdy miał już coś zrobić, podejść do niej albo jakoś zareagować, zerwała się z miejsca i momentalnie doskoczyła do niego z pięściami. Zaczęła go na oślep okładać, ale dobrze wyszkolony wojskowy bez problemu unikał nieudolnie wyprowadzanych ciosów. Dziewczyna krzyczała coś niewyraźnie. Zawzięcie próbowała dosięgnąć głowy ojca, ale bezskutecznie. Rowicki złapał ją za rękę i wykręcił do tyłu, natychmiast obezwładniając dziewczynę. Ona dalej się szarpała i krzyczała, aż w pewnej chwili, dość przypadkowo, uderzyła nogą w krocze mężczyzny. Ten zaskoczony, odskoczył z okrzykiem bólu. To wystarczyło, by dziewczyna odzyskała trochę swobody, chwyciła krzesło i rzuciła nim na oślep. Mebel odbił się od szafki i spadł z trzaskiem na podłogę.

Rowicki się wściekł. Zgrzytnął zębami i sięgnął do kieszeni spodni. Wyjął podłużne plastikowe pudełko i wyszarpnął ze środka jakiś ostry przedmiot. Doskoczył do córki i zrobił zamach. Nie miała szans zareagować ani się obronić, zdana na łaskę silniejszej osoby. Mężczyzna z całej siły wbił jej w ramię strzykawkę i wpompował całą jej zawartość. Dziewczyna niemal od razu zwiotczała i osunęła się na ­podłogę.

 

***

 

Filip Molenda wsiadł do swojego audi i ruszył spod domu. Nadchodził już wieczór, ale mężczyzna miał jeszcze coś do załatwienia, więc rzucił tylko jakieś zdawkowe usprawiedliwienie w kierunku żony i po prostu wyszedł. Obiecał, że wróci najszybciej, jak to możliwe, ale i tak obrażona mina Magdy świadczyła o tym, że będzie musiał ją długo ­przepraszać.

W drodze spojrzał na telefon i dostrzegł, że ma kilka nieodebranych połączeń. Zupełnie zapomniał przywrócić dźwięki telefonu, gdy skończyła się transmisja programu. Zawsze wyciszał telefon podczas emisji, a nawet wyłączał wibrację, by go nie rozpraszała.

Sześć nieodebranych połączeń. Wszystkie od Marcina Bąka.

– Co jest? – mruknął do siebie i zaintrygowany wybrał opcję oddzwonienia.

Po chwili z głośników auta doszedł go podenerwowany głos sąsiada:

– Filip, kurwa! Ten psychol Rowicki chyba zabił swoją córkę! Widziałem przez okno ich domu, jak się szarpali, a potem jak uderzał ją nożem! Musimy zadzwonić po gliniarzy!

Molenda na wspomnienie o zawiadomieniu policji aż wstrzymał oddech.

– Zaraz, zaraz! Co ty opowiadasz? Jesteś tego pewien? Na pewno dobrze widziałeś?

– Jasne, że tak! Zadał cios, a ona osunęła się jak nieżywa!

Filip westchnął. Pokręcił zdegustowany głową.

– Marcin… piłeś coś albo znów brałeś jakieś dopalacze? Już kiedyś oskarżałeś go o jakieś przestępstwo i tylko wstydu się najedliśmy. W żadnym wypadku nie chcę widzieć na naszej ulicy policji. Drugi raz…

– Teraz jestem przekonany, że coś jej zrobił! – przerwał mu głos z drugiej strony linii. – Wtedy się pomyliłem, ale tym razem to nie żarty!

Molenda zaniemówił, bo właśnie skręcał na dość zawiłym rondzie, a jakaś zawalidroga zajechała mu pas. Zatrąbił ze złością. Nigdy nie miał podzielnej uwagi i nie potrafił jednocześnie rozmawiać i prowadzić samochodu. Gotowanie i mówienie o tym to była inna sprawa.

– Filip! Jesteś tam?!

– Stary, przepraszam, ale nie sądzę, by Rowicki, nawet mimo jego mrocznej i tajemniczej natury, zabił swoją córkę. Jaki miałby powód? Coś musiało ci się przywidzieć. Odpuść sobie.

– Ja pierdolę! Przysięgam, że mówię prawdę!

Molenda westchnął.

– Jak chcesz, to po prostu podejdź do jego domu i zadzwoń do drzwi. Jak zobaczysz faceta unurzanego we krwi swojego dziecka, to od razu dzwoń na policję. W przeciwnym wypadku daj spokój i się zrelaksuj. Pobaw się z dziećmi albo idź poćwiczyć.

Tym razem Marcin zaniemówił. Sapał chwilę do słuchawki, aż w końcu rzucił ze złością:

– Wiesz co? A chuj z tobą! Będziesz miał na sumieniu życie tej dziewczyny!

Rozłączył się. Filip nawet nie zdążył odpowiedzieć ani jakoś się wytłumaczyć. Odetchnął ciężko i znów pokręcił z niedowierzaniem głową. Musiał uważać na to, co robi jego sąsiad. Już raz najadł się strachu, gdy przez niego wylądował na komendzie, co prawda w roli świadka, ale zawsze. Molenda musiał unikać policji.

 

Kilkanaście minut później Molenda zaparkował przed mocno zaniedbanym ogrodzeniem. Dawno niemalowana brama i siatka aż prosiły się o kilka puszek farby i pędzel, ale mężczyzna o to nie dbał. Wręcz przeciwnie, ten odludny, nieatrakcyjny teren podwarszawskiej miejscowości był idealny na zbudowanie małej, amatorskiej wędzarni. Obok działki nikt nie mieszkał, więc nie było komu przeszkadzać wonią wędzonych wędlin i mięs. Molenda specjalnie szukał takiego miejsca i kilka lat temu udało mu się to kupić za psie pieniądze. Dwa tysiące metrów kwadratowych oraz spory murowany budynek były idealne dla jego potrzeb.

Szczęknął łańcuch oplatający bramę, potem skrzypnęły dawno nieoliwione zawiasy. Kilka sekund później samochód wjechał na teren posesji. Po chwili Molenda otworzył drzwi wędzarni i wszedł do budynku. Zapalił w środku światło. Mocne ledowe żarówki oblały ciepłym blaskiem zaaranżowane przez niego wnętrze. Celebryta spojrzał krytycznie na podłogę, która wymagała porządnego umycia, ale w tej ­chwili nie miał do tego nastroju. Obiecał sobie, że przy najbliższej okazji chwyci za mopa i porządnie umyje zapaćkaną posadzkę. Po ostatnim razie, gdy kroił płaty mięsa, na podłożu pozostało sporo klejących się do butów plam.

Starając się omijać co większe ślady, przeszedł do stojaków uginających się pod ciężarem kiełbas. Doszedł do nich bardzo blisko i z lubością wciągnął w płuca powietrze, upajając się zapachem wędzonek. Jego wyroby pachniały kompletnie inaczej niż wszystkie masowe wędliny sprzedawane w sklepach. Przez całe swoje dotychczasowe życie próbował różnych produktów, ale nigdy nie poczuł w pełni satysfakcjonującego smaku. Zawsze czegoś brakowało albo czegoś było za dużo. Przesolone albo bez smaku. Nie taka konsystencja albo źle dobrane proporcje różnych gatunków mięs. Molenda ogarnięty obsesją spędził setki godzin, starając się otrzymać najwłaściwszy efekt, próbując ciągle nowych metod, kupując składniki od różnych producentów, aż wreszcie, metodą prób i błędów, uzyskał odpowiedni smak. Miał swoją tajemną recepturę. Swój ściśle strzeżony sekret.

Teraz jadał już tylko swoje wędliny, choć pozostawało mu na tyle dużo produktów, że mógł częstować nimi najbliższych znajomych i współpracowników.

Mężczyzna podszedł do dużej lodówki i otworzył wieko. Pokłady zamrożonego mięsa czekały na swoją kolej. Pokryte szronem różnej wielkości płaty zajmowały dwa poziomy pojemnej zamrażarki. Molenda oceniał chwilę, na jak długo starczy mu zapasów, aż pokiwał z zadowoleniem głową i zamknął pokrywę. Z uczuciem pogłaskał wieko lodówki, jakby była żywym stworzeniem.

Potem spojrzał jeszcze na obszerny stół z niezbędnym profesjonalnym wyposażeniem: drogimi i ostrymi ­nożami, maszynkami do mielenia, przybornikiem z przyprawami. Wszystko było na swoim miejscu. Wszystko najlepszych firm. Wszystko najlepszej jakości.

Był zadowolony. To, co robił, sprawiało mu przyjemność i stanowiło jego życiową pasję. Nie wyobrażał sobie innego zajęcia.

Przed powrotem do domu musiał jeszcze coś sprawdzić. Właściwie tylko po to przyjechał tu w to sobotnie popołudnie, ryzykując złym humorem żony i jej późniejszymi ­fochami.

Molenda otworzył kluczem metalowe drzwi i przeszedł do drugiego, mniejszego pomieszczenia wędzarni. Nie było tu okien, więc zapalił światło. Potem kucnął, nasłuchując z uwagą. Trwał tak chwilę, a gdy upewnił się, że nic nie słychać, złapał za metalowy uchwyt, pociągając mocno klapę włazu. Z napięciem popatrzył w ziejącą ciemnością pustkę, ostrożnie badając sytuację. Wyglądał na niepewnego, jakby się czego obawiał. W końcu włączył w telefonie latarkę i powoli zaczął schodzić po metalowych schodkach.

Gdy zniknął już pod podłogą, z dołu dało się słyszeć dźwięk.

Cichy dźwięk podobny do jęku udręczonej istoty.

 

***

 

Rowicki długo mył ręce pod zimnym strumieniem wody. Mydło słabo schodziło w takiej temperaturze, ale mężczyzna potrzebował orzeźwienia, a lodowata ciecz bardzo dobrze sprawdzała się w tej roli. Poza tym był przyzwyczajony do surowych warunków. Zimna woda była jednym z nich. Gdy skończył, wytarł w ręcznik wilgotne dłonie i spojrzał na kuchnię. Mokre ślady na podłodze wymagały usunięcia, więc oderwał kilka listków papieru ze stojącego na blacie ręcznika i starannie wyczyścił posadzkę. Zgarnął z podłogi pukiel wyrwanych długich włosów i zawinął w brudny papierowy ręcznik. Potem wyrzucił to do kosza.

Następnie ustawił krzesło, schował leki do szafki, wyrzucił papierowy kubek. Poprawił nadszarpniętą firankę przy oknie. Trzeźwo pomyślał, że trzeba będzie ją zszyć.

Pustą strzykawkę od razu włożył do foliowego worka, by natychmiast pozbyć się tego nielegalnie zdobytego specyfiku. Liczył się z tym, że w końcu kiedyś przyjdzie mu z niego skorzystać. Wiedział, że wcześniej czy później nadejdzie taki dzień. I właśnie dziś się to stało.

Mężczyzna stanął w lekkim rozkroku i zlustrował kuchnię. Teraz wyglądało to dobrze. Prawie tak jak poprzedniego wieczoru. Tylko ta firanka…

Gdy uznał, że tu już skończone, podszedł do swojej zamontowanej pod schodami szafy i wyciągnął z kieszeni klucz. Otworzył nim schowek i wyjął masywną skrzynkę z narzędziami, które zagruchotały głucho. Mężczyzna chwycił pudło i żwawo poszedł z nim na górę.

Wymiana zamka w drzwiach zajęła mu kilkanaście minut. Tym razem zamontował taki mechanizm, którego nie dało się otworzyć nawet tym nędznym wytrychem zrobionym z cienkiego drutu. Wojskowy zmarszczył czoło, zastanawiając się, skąd ona to wzięła. Musiał jeszcze raz dokładnie przejrzeć łazienkę i kuchnię, bo ewidentnie przeoczył ten detal. Miał do siebie za to uzasadnione pretensje.

Potem sprawdził dokładnie jej szafę, miejsce pod łóżkiem, biurko. Wyglądało na to, że jest w porządku.

Zszedł na dół odnieść narzędzia, a kilka chwil później wrócił znów do jej pokoju. Przyniósł zafoliowany papierowy talerzyk z rysunkami postaci z filmu Angry Birds, na którym umieścił dwie kanapki z żółtym serem, kilka małych pomidorów koktajlowych oraz banan. Postawił to na biurku Aleksandry. Sprawdził, czy w butelce jest jeszcze woda, i doszedł do wniosku, że do kolejnego razu wystarczy. Zajrzał do zeszytów i książek. Sprawdził okno i kaloryfer.

Na końcu podszedł do łóżka i usiadł na brzegu posłania.

Nieprzytomna dziewczyna leżała na wznak. Przechylona na bok głowa spowodowała, że z ust ciągnęła się strużka śliny mocząca prześcieradło. Długie włosy rozrzucone bezwładnie po poduszce nadawały jej mistycznego wyglądu. Gdyby nie nieprzyjemnie wychudła twarz i bardzo szczupła sylwetka, postronny obserwator mógłby uznać jej postać za atrakcyjną. A przecież kiedyś tak właśnie było…

Rowicki z obawą wyciągnął dłoń w stronę twarzy córki. Pogładził ją po policzku, a potem odgarnął z czoła włosy. Zawahał się, ale mimo to po chwili jego dłoń powędrowała niżej. Przez cienką bawełnianą pidżamę dotknął piersi, które bardzo zmalały. Kiedyś były duże, obfite, ciepłe i miękkie. Przesunął rękę niżej, prześlizgnął się po brzuchu aż do wzgórka łonowego. Przez materiał krótkich spodenek wyczuł owłosienie łonowe i natychmiast doznał silnego ­wzwodu.

Nagle zerwał się z łóżka i spoliczkował się z całej siły. Po chwili uderzył się mocniej. I jeszcze raz. Zaczął szybko i głęboko oddychać. Zacharczał dziwnie, jakby się dusił, zacisnął mocno usta. Po chwili trzasnął drzwiami i zbiegł po ­schodach.

Gdy znalazł się już na dole, zrzucił bluzę, jakby go parzyła, i zaczął wściekle robić pompki. Musiał się wyżyć, zrzucić z siebie ten ciężar, spróbować odzyskać panowanie nad sobą. Po zrobieniu kilkudziesięciu powtórzeń opadł bez sił. Po chwili podniósł się, oparł głowę o ścianę i gorzko zapłakał.

 

***

 

Kiedy się obudził, przez dobrą chwilę znów nie wiedział, gdzie jest. Nie pamiętał, kiedy zasnął, a poprzedni stan świadomości niewyraźnie majaczył mu jak przez mgłę. Ciężki ból głowy i straszna niemoc skutecznie utrudniały mu myślenie, więc nie mógł dojść do żadnych wniosków. Nie wiedział, ile minęło czasu od chwili, gdy się tu znalazł. W tym bardzo zimnym pomieszczeniu dalej panowała ciemność, więc nie można było określić pory dnia lub nocy.

Gęste jak smoła myśli przewalały się przez jego umysł, wydawało mu się, że ktoś tu wcześniej był, w tym ciemnym pokoju. Że zaglądał mu w oczy, sprawdzając, czy jest przytomny lub czy jeszcze w ogóle żyje. Ale tak naprawdę nie był tego w ogóle pewien. Równie dobrze mógł to być sen lub jakieś przywidzenie.

Chłopak po kilku chwilach stał się bardziej przytomny, więc znów uświadomił sobie położenie, w jakim się znalazł. Z tragiczną boleścią przypomniał sobie, że nie czuje swojego ciała od pasa w dół. Fala przerażenia i strachu ponownie zalała jego umysł, a myśli zaczęły gonić jedna za drugą. Dlaczego tak jest? Co się właściwie stało? Kto mu to zrobił?

Odruchowo szarpnął się w przypływie paniki i nagle poczuł, że ma wolne ręce. Gorączkowo sięgnął do kieszeni spodni, ale jego smartfon zniknął. Zegarka też nie miał. Żadnych dokumentów ani kluczy. Kieszenie zostały skutecznie oczyszczone.

Ale przynajmniej miał teraz wolne ręce! Na pewno była jakaś szansa wydostać się z tego dziwnego pomieszczenia i wezwać pomoc! Cokolwiek się stało, musiał się ratować!

– Halo!!! Jest tu ktoś?!!

Głos odbił się dziwnym metalicznym echem od ścian pokoju. Nikt się nie odezwał. Panowała kompletna cisza, aż kłuło w uszy.

– Ratunku!!! – wrzasnął w końcu. Panika zaczynała brać górę. – Pomocy!!! Niech mi ktoś pomoże!!!

I znów odpowiedziała mu całkowita cisza.

Znajdował się tu sam, a co gorsza wydawało się, że w zasięgu jego głosu nie ma szans na żadną pomoc. Chłopak dźwignął się na łokciach, które zapadły się w miękkim materiale tego, na czym leżał. To musiała być jakaś kanapa albo wersalka, ale w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Z trudem podciągnął bezwładne ciało i przewiesił się przez krawędź łóżka. Zimna podłoga przywodziła na myśl piwnicę jego dziadka w starym domu na wsi. Zdumiał się lekko, skąd nagle do głowy przyszło mu takie dziwne porównanie, ale nie roztrząsał tego dalej. Oparł się na dłoniach i pociągnął ciało. Po chwili spadł bezwładnie całym swoim ciężarem na podłogę. Pocieszył się w duchu, że dzięki muskularnej sylwetce i regularnym treningom na siłowni powinien sobie poradzić z wydostaniem się z tej dziwnej pułapki. Miał silne i dobrze zbudowane ramiona i nawet przy paraliżu nóg nadal miał szansę się stąd wydostać.

Obejrzał się dokładnie dookoła. Co prawda panowała tu kompletna ciemność, ale zdawało mu się, że widzi zarysy ścian. To mogło być tylko wrażenie, ale bardzo chciał wierzyć w to, że jednak coś widać. Zdawało mu się nawet, że w oddali majaczy niewyraźny kształt jakiejś szafy. Musiał to koniecznie sprawdzić.

Zaczął pełznąć w tamtym kierunku. Chciał dokładnie obmacać wszystkie kąty, sprawdzić, co znajdowało się w tej norze. Doczołgał się więc najpierw do jednej ściany, potem do kolejnej. Były chropowate, jakby odlane z betonu. Przeraźliwie zimne. Szafa okazała się metalową, chłodną konstrukcją, zamkniętą na głucho na klucz. Nigdzie nie było widać śladu okna lub drzwi. Jedynym sensownym meblem w tej klatce okazała się ta pachnąca kurzem i starością kanapa, z której korzystał. Poza tym nie było tu kompletnie nic, nawet zamontowanego w ścianie gniazdka elektrycznego.

Chłopak chwycił się jeszcze ostatniej szansy: może za łóżkiem coś było? Coś, co pomoże mu chociaż zrozumieć, gdzie właściwie jest?

Zmagając się z ograniczeniem własnego ciała, z trudem odsunął ciężki mebel od ściany, ale prócz kurzu i brudu nic tam nie znalazł. Pomieszczenie wydawało mu się kompletnie pozbawione sensu: bez okien, bez drzwi.

Zmęczony i zmarznięty wczołgał się znowu na łóżko. Oddychał ciężko. Nigdy nie był mięczakiem, ale teraz ogarnęły go taka żałość i rozgoryczenie, że rozpłakał się jak dziecko. Łzy lały się po policzkach, a jego ciałem wstrząsały spazmy żalu. Ktoś odebrał mu zdrowie i go tu uwięził. Skazał go na powolną śmierć w ciemnościach.

Jakąś chwilę leżał z zamkniętymi oczami, ale w końcu się uspokoił.

Otarł ręką oczy i nos. Przydałaby się chusteczka, ale kieszenie miał puste. W końcu, nie mając innego wyboru, wydmuchał nos w rękaw koszuli.

Gdy z oczu zniknęły już ślady łez, chłopak aż wybałuszył oczy. Dostrzegł coś w ciemności, a w umyśle pojawiła się iskierka nadziei.

Była szansa ucieczki z tej pułapki.

Nad jego głową, na suficie, majaczył prostokątny otwór włazu.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Krzysztof Jóźwik, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © Wolfgang Rathgeb/Unsplash

 

Redakcja i korekta: Sylwia Chojecka, odslowado.pl

Skład i łamanie: Tomasz Chojecki, odslowado.pl

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-951-3

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.