Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Powieść z czasów pierwszych Piastów - Ziemomysła i Mieszka - i kształtowania się państwowości polskiej.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (9)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (2)
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Sompolnie
Biblioteka Publiczna w Stęszewie (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 319
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
JANINA WENEDA
Składam serdeczne podziękowanie
Panu Janowi Kosmalskiemu za pomoc w ustaleniu realiów z pradziejów Konina i okolicy.
J. W.
Słońce stało najwyżej, gdy wychylili się z chłodnej puszczy i stanęli na skraju doliny — idącej ze wschodu na zachód — przeciętej lśniącą wstęgą Istwarty. Jeszcze tylko mieli przebrnąć mokradła przyrzeczne, wśród których bieliły się łysiny żółtych piasków. I dziś, jak niegdyś, bawiły się na nich dzieciaki. Pluskały się w chłodnych falach rzeki, zręcznie pływając, podobne do szczuk i karasi. Na wilgotnych łąkach pasły się stadka gródkowe, którymi pastuszkowie mieli się opiekować, ale niewiele uwagi zwracali na bydło, zajęci swoimi sprawami. Tylko psy od czasu do czasu ogarniały stada przeraźliwie poszczekując.
Po drugiej stronie wody, za brodem, widniały zabudowania gródka Driany. Przybysze już tutaj czuli się jak w rodzinnym domu i poznawali zapach dymu i żywiczną woń bierwion, z których zbudowany był gródek: chałupy i obudowania obronne. Jakoś wydał im się dużo mniejszy niż wtedy, gdy go opuszczali przed czterema laty, by podjąć służbę w drużynie księcia Ziemomysła. Teraz po wielu latach walki i trudów wracali do rodziny z godnym łupem, niewolnikami i prawem wzięcia w posiadanie księżęcej ziemi.
Wyższy, z ciemniejszym włosem młodzieniec nazywał się Wojbor, natomiast niższy, z jasnym zarostem nosił miano Lstmir. Choć przez te wszystkie lata przebywali razem, nie nawiązała się między nimi serdeczniejsza nić. Mieli różne usposobienia. Wojbor był skryty, poważny, mściwy i uparty. Lestek miał naturę otwartą, wesołą i łagodną.
I teraz, patrząc z iskierkami śmiechu w oczach na mrocznego towarzysza, zagadywał go:
— Nie cieszysz się, Wojborze, że jesteśmy znów w domu? Wszak skończyły się trudne dni wojowania, nie grozi już nam żadne niebezpieczeństwo. Osiądziemy na roli, weźmiemy żony, będziemy bić dzikiego zwierza w puszczy!
— Tobie zawżdy dobrze! Nie wiem, co cię tak cieszy! Szara dola, ciężki trud trzebienia lasów.
— Ale wśród swoich!
Lestek biegał oczami po krajobrazie zatopionym w słońcu. Przykląkł, wziął garść ziemi z trawą i ziołami, sypnął na cztery strony świata i wezwał Dadźboga [1], aby sprawił swoją mocą, iżby mógł zastać wszystkich w szczęsnym zdrowiu w grodzie rodzinnym.
Dadźboże — wielki gospodnie, Bolej woju, zbożny żupanie — Czyń, by szczęsne było z nami — Z rodem, z plemieniem!
Zyzylo, Zyzylo, Łado!
A po modlitwie podniósł się żywo.
— Idziemy! — skinął za siebie.
Dwóch niewolników podniosło się z ziemi. Byli to Pyrzyczanie znad dolnej Odry, którzy przypadli im z ostatniej wyprawy. Wojborowy zwał się Boleń, żylasty, suchy, niski człek. Jasna czupryna spadała mu na oczy, które miał ciągle opuszczone w dół, a tylko od czasu do czasu rzucał szybkie spojrzenia z ukosa. Lestek przeczuwał, że przy lada okazji ucieknie do swoich na północ. Jego rob był młodym chłopakiem, ranionym w czasie bitwy w nogę. Przetrącona, źle zrośnięta goleń sprawiała, że kulał i nie mógł poruszać się szybko. Ale i on — zwał się Radyn — nie zgadzał się z niewolą i buntował się przeciw niej. Obaj byli napiętnowani na policzkach już w Gneznie, gdzie znajdowała się siedziba zwycięskiego księcia Polan. Ręce mieli związane z tyłu grubymi rzemieniami. Na plecach dźwigali ciężkie toboły swych właścicieli.
Ruszyli w stronę brodu.
Chociaż był to lipiec i ziemia dobrze przeschła, to jednak w dolinie bagno uginało się pod nogami. Gdzieniegdzie sterczały małe mostki, przerzucone nad głębszymi rowami, często zaniedbane i na pół zgniłe. Psy poczuły przybyszów i rzuciły się ich obszczekiwać. Dzieciaki z wrzaskiem: Obcy! Obcy! — leciały ku brodowi. Już w grodzie, na pomoście przed wnijściem, stróżny grał na rogu: Trwoga! Trwoga! Ostrzegał pracujących żniwiarzy, żących zboże po drugiej stronie rzeki.
Jednak gdy przybysze weszli w bród, a poniektóre psy zaczęły się przymilać, poznał stróżny, że to muszą być swoi i począł się im pilnie przypatrywać.
— To Siemirad! — odezwał się Wojbor i wykrzyknął zawołanie rodu Drianów: — Mir i drużba! Mir i drużba!
Siemirad — ich rówieśnik — poznał towarzyszy.
— Wojbor i Lestek! Jakem rad! Bądźcie zdrowi doma!
Zaraz też pchnął otroka na pole, by uspokoić ludzi i zawiadomić o powrocie wojów:
— Leć, Dobrek, i donieś, że tarczowniki wrócili — Wojbor i Lestek!
Z gromady otroczków wyrwał się może dziesięcioletni smyk i podskoczył do przybyłych. Za nim pogonił wielki, rudy pies.
— Lestek! Lestek!
— Stańko, witaj bracie, to ty? Aleś wyrósł! Zalas, a pójdziesz! — bronił się od psa.
Wkroczyli do grodu.
Wcześniej niż zwykle ściągnęli żniwiarze z pól, o czym zwiastował stukot bosych stóp po dranicach, tworzących pokrycie wąskich ulic między domami. Wejścia do chat nie były zamykane i zachodzące słońce wyznaczało promieniste ścieżki w izbach. Sprzęty w pomieszczeniach były wszędzie podobne, takoż u Radogosta, ojca Lestka. Przy ścianie na bierzmach stały z jednej strony łoża, wyłożone słomą, skórami i poduszkami wypchanymi sianem. W kącie tliło się palenisko, wokół którego stały pniaki i ławy. Pod ścianą leżały pęki łóz do obrzędowego wrzucania w ogień na cześć Swarożyca. Skrzynie chowały płaty białego płótna i odzienie. Na stolnicy leżały sprzęty kuchenne, jak gliniane garce i misy oraz drewniane cebry i dzieże. Za dzbanami sterczały łyżki i noże. Na ziemi walały się siekierki i młotki. Obok wejścia widniały żarna i stępa oraz krosna, stasiwa i prześlice. Klepisko wysypane było białym piaskiem. Pod powałą, poczerniałą od dymu, zwisały pęki ziół, warkocze czosnku i cebuli. Niewielkie zapasy żywności zakopane były pod stolnicą. Większe przechowywano również w ziemi, poza gródkiem, w sobie tylko wiadomych miejscach.
Lestek siedział przy ognisku i rzucał ubożętom proso, by się nasyciły. Zalas próbował chwytać lecące ziarna. Woj gładził jego rudą sierść. Przedtem już odłożył szczyt, oszczepy i włócznię na stronę, odwiązał tłumoki i wyjął dary. Dla maci zawicie na włosy, oćcu siekierkę ostrą i błyszczącą, siestrze dzwoniące kabłączki, najmłodszemu stalowy nóż z piękną rękojeścią. Radyn odpoczywał, siedząc przy wnijściu. Lestek wyjął suszone mięso i podpłomyk. Dał mu jeść. Sam jednak pił tylko wodę, gdyż był spragniony. Z posiłkiem czekał na swoich. Wreszcie Stańko przywiódł rodzinę. Matka i ojciec jakby postarzeli. Luba wyrosła na dorodną dziewkę. Czternaście wiosen przekroczyła i miała się za mąż. Była podobna do brata — wesoła i otwarta. Uściskom nie było końca. Niewiasty lały rzęsiste łzy ze szczęścia, a Radogost pośmiewywał się basem — rad synowi. Zakrzątnięto się przy jadle. Już po chwili misy stanęły na ławach, a mężczyźni siedli obok, statecznie pojadając i popijając. Nie zapominali strącać kropel dla duszków domowych, które zazdrośnie śledziły biesiadników, czy oddają im należytą cześć. Dobrochna i Luba usługiwały, bacząc, by nie brakło jadła i napoju. Gdy uprzątnęły i same siadły do wieczerzy, Lestek i Stańko, mrugnąwszy na siebie, wymknęli się z izby. Obeszli gródek z południowej strony i zatrzymali się w miejscu, gdzie Powa uchodziła do Istwarty. Lestek ściągnął skórzaną kamizelę bez rękawów, tudzież wąskie spodnie, wyprawione z miękkiej skórki i zsunął łapcie z nóg. Stańko też już był nagi. Szybko się rozebrał, bo okrywała go jeno lniana koszulka, zawiązana w pasie.
Woda prysnęła daleko, gdy do niej wskoczyli. Pluskali się i nurkowali, bacząc, który dłużej pod wodą ostanie. Pokrzykiwali przy tym z radości, aż spłoszyli ptactwo wodne. Ryby pruły wodę, uciekając od hałaśliwych, dwunogich stworzeń.
Gdy wracali do grodu, napotykali na ulicach gromadki dziewek, które szeptały o przybyciu wojów.
— Alić ten Wojbor wyrósł! Walny woj z niego!
— Nie zamyśla się żenić? Nie wiecie to?
— Kogoż też wybierze?
— Ja wolę Lestka! Śmiejący taki!
— Ale, wybiorą sobie żonki, wybiorą...
— Luba idzie za mąż! Wesele — dobre zapoznanie...
— Podczas wesela miłowanie może przyjść...
— A juści, a potem swachy!
— Eh, smutek i praca! Mnie tam nie spieszno!
— Patrzajcie! Lestek ze Stankiem idą!
Rozpierzchły się, ale niezupełnie, bo ciekawie wyglądały zza węgła, pobrzękując kabłączkami i wisiorkami. Chichotały.
Stańko dumnie kroczył przy bracie, we wszystkim go naśladując.
W izbie zastali już sąsiadów, którzy, ciekawi wieści, zaszli do chaty. Dobrochna i Luba częstowały piwem i serem. Radogost usadzał gości według starszeństwa i znaczenia. Mimo że wielu poszło do Władka — dziada Wojborowego — ale i tak izba napełniła się odwiedzającymi. Białogłowy skupiły się w kąciku. Nie zapominano wrzucać witek do ognia, by oddać cześć domowym duchom.
— A mieszka książę Ziemomysł w wielkim grodzie, które Gneznem się zwie, jako na tymże miejscu dwa białe orła gniazdo uwiły na wielkim dębie, kiedy to Lestek — Polan włodyka — przybył w te strony z naszymi dziadami, aby objąć ziemię nad Wartą w swoje władztwo. Gród ów wiele większy od naszego. A otaczają go usypiska z ziemi, zwane izbicami, bierwiami wyłożone. Na górze są strzelnice, gdzie łucznicy i inni drużnicy stoją, gdy trzeba bronić grodu. Wnijście wysokie, z somborzą we środku, kędy stróże czuwają dzień i noc. A za wrotami wielgachne budowle, gdzie kniaź mieszka, a z nim małżonki, dziecka i wojewody. Najstarszym synem Ziemomysła jest Mieszka, który z oćcem, dzieckiem będąc, miodożercę ubił. Drugi słabowity, ale mileńki i wołają nań Wszepraw. Trzeci Czcibór — urodny i duży, chociaż jeszcze malec, a silnym jest nad podziw.
Izby wielkie, w oknach pęcherze, światło przepuszczające, ściany wybite oponami, które włodyka sprowadził z obcych krain. Ławy pokryte kilimkami, a w jednej izbie taki dziwoląg, który kominem nazywają i dym z ogniska ciągnie, że nie ma zaduchu i zawżdy widno. W tej to izbie jada książę, a często znaczniejszych drużynników prosi i rozmowy z nimi wiedzie. Jam trzykrotnie towarzyszył wojewodzie i ważnych spraw byłem świadom. Książę jest srogim gospodinem i wszyscy go słuchać muszą, bo biada temu, na którego padnie jego gniew, zaś wojownikiem wielce chrobrym i sam w pierwszym rzędzie z wojami staje do boju. Zamyśla dotrzeć do wielkiej wody — morza Bałtyku — i Pomorców bije. Chce im kraj zagarnąć, wielkie nawy na szare wody puszczać, jako inne książęta to czynią. Pomorcy są dzielnym plemieniem, ale Ziemomysł mędrszy. Z zasadzki uderza, podchody czyni, naczelników szczepowych opłaca i coraz dalej idzie na północ. Zaś na południu znosi się ze Slężą, zamieszkałą przez Słowian i o połączeniu ich z Polanami zamyśla. Takoż chce uczynić ze wschodnimi Łęczycanami, a od zachodu Łużyczan i inne plemiona przysposabia ku sobie.
Przyjmuje Ziemomysł posłów z ziem dalekich, cudacznie przyodzianych, a niemych, jako że obcą mową się posługują. Pójdzieszli na wschód daleko, na zachód, na północ się udasz, toż na południe — wszystkich pojmiesz, co mówią, a onych nie. Jedni z nich mają żółte włosy i takowe brody, drugie białe są jako śnieg. Wojbor z naszymi posłami był do nich wysłany aże za Łabę. Mówił, że zdrajcami są i podlecami. A mają się za wielce mądrych. Boga swego pokazują na krzyżu przybitego i w kamiennych chramach cześć mu oddają. O miłosierdziu gadają, a zabijają mieczem i niszczą płomieniami. Książę powiada, że do wielkiej sprawy musi przyjść z nimi. Dlatego wojów sprawia, a łuczników ze strzałami zatrutymi czeremem, a tarczowników z okrągłymi lubo podłużnymi pawężami, a oszczepników z krótkimi i długimi włóczniami, toż wojów konnych, miecze u boku mających i takich, którzy noszą stanice ze znakiem książęcym. Drużynnicy ciągle w rozjazdach albo na wojnie, w rzadki czas w grodzie przebywają, gdzie pobok książęcego trzemu izby mają, gdzie śpią i jedzą. Na ogromnym dziedzińcu pod okiem wojewodów przeprowadzają ćwiczenia, jako w rzucaniu, strzelaniu i cięciu.
Na podgrodziu stoi wielki chram bogini Nyi za mieszkanie. Srogą jest władczynią, a nad wszystko lubi ludzką krew. Ogrodzenie zwieńczone ludzkimi i zwierzęcymi czaszkami. Żertcy w białych szatach służą krwiopijnej bogini, ofiarując jej niewolników w wojnie pojmanych, by podjadłszy sobie była silna i wspomagała przeciw wrogom. Czarny rumak jest przy niej, który wróży...
Zasłuchali się obecni, jako że rzadko który wyruszał do Gnezna, a wieści docierały chyba przez drużynników lub żupana, gdy przybywali pobierać dla księcia narok, narzaz, sepy i inne daniny.
Starzykowie zeźlili się, gdy im o sile i mocy księcia powiadał. Pomnieli czasy, kiedy nie było władcy nad plemionami, jeno każde rządziło się po swojemu, starostę ustalając, a na wici się zwołując w ważnych sprawach. Tam wspólną wolę wyrażali i uchwały czynili, jako chcieli. Zaś na ościennych uderzali osobno, swojego dochodząc.
— Nie tak pierwej bywało, nie!
— Swoboda i wolna wola istniały!
— Teraz książę nakazuje, co mamy czynić i żadnej wolności nie ma!
— Ongiś panowała nasza wola! Czy na zwierza, czy na wojnę iść!
— Teraz jedna wola księcia, a niewola nasza!
— Wojów bierze, dan wybiera, drogi każę przecierać, mosty wznosić!
Lestek niepomiernie się zdziwił słuchając starczego gadania. Cztery lata będąc przy księciu. po jął, że silny i potężny więcej zdziała, a i obroni się łacniej, niż mali i słabi starostkowie w swoich gródkach i siołach, zawźdy skłóceni, a tylko swoje sprawy mający na uwadze.
— Obce narody potężne są i pobiją nas, a ziemie zagarną, jeśli nie będziemy pospołu działać i w zgodzie żyć. Niemi wojowie żelazo mają na sobie i strzały się ich nie imają. Ostre miecze noszą przy boku, że pała i maczuga im za nic. Musimy i my...
Radogost wmieszał się w słowa syna, karcąc go:
— Lestek, młokos jesteś, choć dwadzieścia trzy zimy ci minęły, i starszym się nie przeciwiaj!
— Tak, tak! — potakiwali starzykowie — teraz jaje mądrzejsze od kury! Nie tak drzewiej bywało, nie...
Jeszcze przed świętem żniw miało się odbyć wesele Przemka i Luby. Dobrochna, przy pomocy sąsiadek, od dłuższego czasu przygotowywała strawę. Wiele godzin spędzała przy żarnach, mieląc mąkę na weselny kołacz i wszelakie placki. Luba też nie odpoczywała. Tłukła kaszę na stępię, albo tkała płótno na staciwie. Radogost dbał, by świniaki i byczki były dobrze podpasione. W izbie wrzało od rana do nocy. Co chwilę wpadały dziewki, by pomóc Lubię w pracy lub pogadać. Wszystkie przygotowywały sobie nowe giezła i zapaski z party, starsze białogłowy szyły odzienie z sukna, jeno wnuczka Dziada — Świętosława — posiadała rucho z pawłoki, cienkie i delikatne, które jeszcze jej mać nosiła, a kupione od kupców z dalekich krain, gdzie Dadźbóg budzi się rano ze snu.
Lestek zaopatrywał dom w dziczyznę. I tegoż ranka Radogost obudził wcześnie syna, który niechętnie wstawał, gdyż lubił się wywczasować. Młody wziął z sobą podpłomyk i zarzuciwszy łuk na plecy, ruszył na obrzeże doliny, skąd rozciągała się zielona puszcza. Obok niego biegł czujny Zalas.
Słońce kładło złote plamy na mchy i poszycie leśne. Cisza panowała wokół, jeno od czasu do czasu zaświergotał ptaszek. Wysokie drzewa biły pniami w błękitne niebo. Lestek zacudował się. Zapomniał o łowach. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł się w puszczy bezpieczny. Na swojej był ziemi, nie na cudzej. Nie czyhał nań wróg zza krzewów i pniów. Nie czekały podstępy i zdrady. Ogarnęło go uspokojenie i rozleniwienie. Usiadł pod drzewem, a Zalas legł mu u nóg. Wszelki szelest zamarł. Mała polanka zarosła była krzewami jagodzin. Wiewiórki kręciły się po niej, śmiesznie kucając, to znów goniły się po pniach drzew. Lestek przymknął oczy. Bliski był zaśnięcia, gdy ocknął go śpiew dziewczyński i trzask gałązek pod czyimiś stopami. Na polanę weszła niewiastka w rubaszce, przepasanej rzemieniem, w zawiciu na głowie. Kabłączki przy jej skroniach dzwoniły cichutko, gdy poruszała głową. W ręku trzymała kobiałkę, plecioną z łyka. Wrzucała do niej uzbierane jagody.
Darzborze, Darzborze — leśny panie, I ty, Pogodo, jego małżonko — Sypcie jagody do mej opałki Na miłego mego powitanie!
Zawicie świadczyło, że była zamężną. Wyszła już z lat wiosennych, ale wyglądała młodo, a twarz jej tchnęła dziwnym urokiem. Poruszała się zręcznie i szybko, z wdziękiem i płynnością.
Błędnica, czy kto inny? — pomyślał Lstmir.
Zdawał się przypominać jej rysy. Byłaby to Słowiana, którą pamiętał jako piętnastoletnią dziewkę, kiedy do księcia ruszał? Toż mieli ją wydać za starego Bożana.
— Darzborze, Darzborze... — zawodziła niewiasta i znów:
Pogodo, Pogodo... dla mego miłego witanie...
Lestek wstał, by lepiej ją widzieć. Zalas chciał biec, lecz przytrzymał go, a puścił wtedy, gdy dziewczyna, usłyszawszy szelest, podniosła głowę i zobaczywszy mężczyznę, poczęła szybko umykać. Za chwilę zniknęła w lesie, a za nią ruszył szczekając Zalas. Lestek pobiegł także w jej ślady, ale na skraju polany znalazł tylko zawicie, które gałąź zdarła z jej głowy i złoty włos. Spojrzał na włos pod słońce i machinalnie zawinął go wraz z zawiciem. Schował za pazuchę.
— No, no... — szepnął. — To Słowiana! Ale krasna dziewka z niej. Urodziwa jak rzadko kto! Co z nią się dzieje? Muszę zapytać Lubę. Juści, że mi powie. Ale, za borowego mnie wzięła lubo za inszego borutę!
Błąkał się po lesie, ale nie znalazł dziewczyny. Nie wiedział, że ukryła się blisko w wykrocie, trzymając psa, by nie szczekał.
— Cichoj, Zalas, cicho! — szeptała zastraszona — nie szczekaj, piesku, nie.
Potem, gdy Lestek przeszedł, odważyła się wyjść. Pobiegła w stronę gródka. Na skraju puszczy spostrzegła, że zgubiła zawicie, a złote włosy rozsypały się wokół jej twarzy.
Prostowłosa — mówili ludzie kiedyś o niej.
Zaplotła warkocze, zarzuciła je na plecy i skierowała się do chaty pod lasem, która stała obok stodół, chlewów i kleci. Trzymano w nich zimą bydło i nierogaciznę. Gródek nie mieścił zabudowań gospodarczych. Latem bydło pasło się na łąkach, a wieprze ryły w dębinach, szukając żołędzi. Nocą pasterze pilnowali wspólnych stad. Zresztą ludzie spędzali też letnie dnie na dworze. Słowiana widziała pod gródkiem kobiety lepiące garnki, warzące strawę, piorące płaty w rzece, lub zajęte pracą w ogrodach i na polach. Mężczyźni karczowali puszczę, przygotowując nowiny dla synów. Odarte z łyka, wyschłe drzewa podpalali, a potem wykopywali korzenie, które też szły na pastwę ognia. Walka o orną ziemię była ciężka, gdyż puszcza dzielnie broniła swych posiadłości, wypuszczając nowe pędy, wrastające mocno w grunt. Aby zwyciężyć puszczę, trzeba było wiele trudu i znoju pracowitych rąk.
Słowiana dostrzegła też kużników, wytapiających żelazo z rudy bagiennej. Wykuwali z niej sierpy, oksze i noże. Obok usadowili się garbarze, którzy wyprawiali delikatne skóry, miękkie w dotyku. Rybitwy zarzucali sieci i łowili ryby. Troszczący się o zapasy zimowe znosili stosy drzewa na opał.
Praca wrzała na skłonie wzniesienia po dolinę, aż do Warty i grodu. Gdzieniegdzie słychać było śpiew dziewek. Słowiana posmutniała. Zgasła jej radość, którą odczuwała w lesie przy zbieraniu jagód. Z pochyloną głową, ukradkiem przemykała się w stronę półziemianki, która teraz była jej domem. Nadziemną część chaty stanowiły postarzałe bierwiona, wyciosane z sosny, a spadzisty dach pokryty był gęsto sitowiem. Do izb wchodziło się od szczytu zagłębieniem, gdyż wejście było nisko położone. Przed chatą siedziała dziewczynka o słodkiej i delikatnej twarzyczce Bawiła się patyczkami i kawałkami płótna. Gdy zobaczyła Słowianę, podniosła się i wtedy stało się widoczne, że była garbuską. Wyciągnęła wątłe rączki.
— Mamo, mamo! — wołała radośnie.
Słowiana przytuliła małą i ucałowała jej jasne włoski.
— A gdzie jest Jaga, Marzenko?
— Jaga w chacie! Ziele warzy!
Niewiastka przebyła sień i weszła do obszernej izby. Wnętrze pachniało rozmarynem, walerianą, lubczykiem i innymi ziołami. Po drugiej stronie wejścia w szczycie jaśniało małe okienko, niczym nie przysłonięte. W nikłym świetle majaczyła pochylona postać, która na stolnicy układała ziela.
— To ty, Słowianko? Przyniosłaś jagód?
— Nie, Jago, niewiele...
Drżący głos dziewczyny zwrócił uwagę zielarki. Wyprostowała się. Mogła mieć około czterdziestu lat, ale krzepka była i zdrowa. Pociągła twarz, wielkie, czarne oczy i śniada cera przeciwstawiały się urodzie Słowiany — jasnej i różowej.
Jaga przyciągnęła dziewczynę do siebie i popatrzyła jej w oczy.
— Widziałam Lstmira syna Radogosta, który wrócił z Gnezna. — Mówiłaś z nim?
— Nie! Wstydziłam się. Czy miałam mu rzec, że wszyscy mnie przepędzili? Mąż... siestra... mać... Tylko ty, Jago, przygarnęłaś mnie i Marzenkę. Inaczej sczezłabym z dzieckiem pod lasem, gdzie mnie znalazłaś...
— I ja nie miałem łatwego życia. Pojmuję cudze nieszczęścia. W poniewierce trwałam, nim Dziad przyjął mnie na Driany. Popaśnicą jego byłam, nim tę chatę mi darował i samej żyć dozwolił.
— Nigdy nie mówiłaś, jak to się stało, że do nas trafiłaś. Nie jesteś z naszej ziemi, choć po słowiańsku mówisz jako my.
— Kiedyś ci powiem. A teraz po gałęzie do lasu idź, to strawę przygotuję.
Słowiana dotknęła kamieni ogniska i rzuciła jagódkę ubożętom, by posmakowały leśnego owocu. Wzięła małą okszę, rzemień i wyszła. Nacięła patyków grubych i równych. Dźwignęła na plecy. Wyszła na skraj puszczy, gdy ujrzała Lestka. Szedł lekko i szybko, choć na plecach niósł sporego kozła. Ale nie był chyba zadowolony, bo czoło pochylił i patrzył w ziemię. Dostrzegła jeszcze, jak doszedł do ogniska, gdzie Luba warzyła strawę.
Nie wiedziała dlaczego, oczy jej zaszły łzami i obraz świata zamazał się.
Siestra była bardzo zajęta i Lestek nie mógł z nią swobodnie porozmawiać. Później też nie znalazł czasu. Musiał z ojcem sprawić wieprzki, złowić ryby, wybrać miód z barci.
Dzień przed weselem Dobrochna piekła kołacz obrzędowy. Piec gliniany, mocno nagrzany, czekał na ciasto. Otoczona sąsiadkami Dobrochna miesiła ciasto na stolnicy, a coraz to któraś z białogłów dorzucała mąki, miodu, jaj czy mleka. Zawodziły przy tym pieśń, bez której kołacz by nie urósł.
Mieś się, ciasto, mieś, Na godowy kołacz, Na byt dobry, na dostatek — O Zyzyle, Lelum Polelum!
Po ułożeniu ciasta w ogromne koło wyciskały na nim kolejno małe kółka:
Masz, kołaczu, koła Na znak słońca boga Dadźboga, Który szczęści byt dobry — O Zyzyle, Lelum Polelum!
Dobrochna uroczyście wkładała kołacz do pieca, bacząc, by się nie zagiął. Białogłowy dotykały poślinionym palcem pieca i dorzucały po gałązce na palenisko. Wzięły się za ręce i tańczyły wokół.
Piec się w piecu, piec, Rumień się kołaczu, Na dostatek, na byt dobry — Lelum Polelum, Zyzyle!
Zbliżał się wieczór. Dziewki z Lubą pośrodku siedziały pod drzewem na brzegu Warty. Zdobiły swoje stroje. Szare płótna wyszywały czerwonymi nićmi, barwionymi poczwarką czerwca. Spod ich palców wykwitały liście, płatki kwiecia i proste wzorki, kółka, przerywane linie, kwadraciki.
— To już ostatni mój wieczór, ostatnia radość i swoboda! Dziwne, jak boję się zamęścia, choć Przemko jest mi miły. Skończy się dziewczyńska wola, a nastanie surowe posłuszeństwo, łzy a praca!
— Nie smęć się, Luba! Toć taka dola każdej z nas! Ale dziś bądź wesoła! Ostatni to wieczór dziewczyński, ostatni... — mówiła Ludka. — Lepiej zapiejmy, druhny, o wianeczku i rozweselmy serce Lubej.
Barwinku, barwinku — Modre kwiatki masz.
Uplotę cię we wianku, To mi kwiatki dasz!
Rusiczko, lilije, Rozmarynie! Wyrastajcie wysoko Na mojej niwie.[2]
Dźwięczne głosy dziewek porywał lekki powiew wiatru i przekazywał falom rzeki, które niosły je coraz dalej i dalej...
— Chłopaki idą!
Jakoż od strony gródka zbliżali się druhowie z Przemkiem na czele. Śmiejąc się podchodzili coraz bliżej, ale dziewczyny odganiały ich od siebie.
— Nie zbliżajcie się ino!
— Nie podchodźcie do nas!
— Dziś nasz wieczór, nasze święto!
Zbiły się w gromadkę, zakrywały Lubę, piszczały i pokrzykiwały. Niejednemu dostało się kamyczkiem lub gałązką.
— Jeno was uściskamy, co najładniejsze!
— Ino uszczypniemy, gdzie trzeba!
— Dajcie buziaka, swatów przyślemy!
— Sobek, chwyć gęśle, zagraj dziewkom!
— Jutro wam grać będę — słabo bronił się chłopak. — Dajcie pokój!
— Co? Przemkowi przyrzeczonej nie zaśpiewasz? Kuksa chcesz?
— Ej, chłopaki, dziad Władko z Wojborem idą! Chodźmy na Żółte Piaski, tam piać będziemy!
Już z daleka usłyszały dziewki słodki głos Sobka i dźwięk jego gęśli, które stopniowo zacichały:
Na wojnę, na wojnę wojowie jechali.
Sioła swoje miłe pozostawiali.
Perunie, Perunie, strzeż przed trwogą.
Niech w ziemi wrażej nie spoczną...
— Świętochna, twój brat z Dziadem idą!
— Chrobry junosza — Wojbor!
— Jeno ponury chodzi!
— Na żadną nie pojrzy!
— Dumny jest!
— Po Dziadzie starostą ostatnie!
Świętochna podskoczyła i ucałowała Władka w rękę. Potem na
chwilę zawisła na szyi brata. A gdy wróciła do towarzyszek, pytała Luby:
— A gdzie twój brat Lestek? Nie szedł z junakami na śpiewanie?
— A juści, gdzie Lestek? — pytały inne.
— Oćcu pomaga przy spyży. Z dziczyzny skóry ściągają. Roszta do pieca sposobią.
— A Stańko?
— Skrzat to jeszcze. Poleciał z Dobrkiem do Starego Miesca pytać krewnych, czyli na wesele przybędą.
— Zmierzcha już! Zażyjmy łaźni, nim chłopaki przyjdą!
Podniosły się żwawo, aże kabłączki zadzwoniły im przy skroniach. Lekko i zwinnie jak stadko młodych łań popędziły w stronę gródka. Jeszcze przez chwilę ich śmiech drgał w zielonym powietrzu.
Lubo Władko był stary, to jednak szedł prosto i sprężyście. Wzrostem dorównywał wnukowi, który był bardzo do niego podobny. Obaj mieli tę samą twardość i nieprzystępność w spojrzeniu.
— Dobrze, Dziadu, dopatrujecie wszystkiego. Dostatek większy niż wprzódzi. Spyży zapas spory, płatów wszelakich dużo, miodu sytnego dzbany pełne, wiele ryb suszonych, bydło liczne na łące.
— Część żupan z drużynnikami ściągnie na daniny, ale nam też wystarczy. Wiele uczyniliśmy, ale wiele pracy przed nami. Trzeba nowe bierzwny na ulice nakładać, mostki stawiać, gdzie podgniły, trakt poszerzyć, bo zarósł...
— Zgodzą się grodowi na to?
— A juści! Wiec trzeba zwołać i uchwalić. Sprawiedliwie zajęcia rozdzielić — ważna rzecz. Patrz i ucz się rządzić! Kiedyś ty ostaniesz starostą opola!
— Ja tu nie ostanę, Dziadu!
Stary nic nie odpowiedział, jeno na kłodzie usiadł, która nad wodą leżała i wpatrzył się w migotliwą toń rzeki. Młody stał obok, niecierpliwie łamiąc gałązkę w kształtnych dłoniach.
— Wojborze, tu jest twoja dziedzina po dziadach i pradziadach. Ziemia puszczy wydarta! Nikt ci jej nie weźmie, nie ruszy, nie zagarnie! Twoja ona na zawsze. Nie odbieżesz jej!
— Mały tu gródek i małe sprawy, Dziadu! Byłem na dworze księcia, obce krainy poznałem, sporo świata objechałem. Nie wszystko pojmuję, ale w Gneznie dzieją się wielkie rzeczy. Groźba idzie od Zachodu. U Niemych książę nastał, którego zwą Henrykiem Saskim. Ten plemiona germańskie jednoczy, na Słowian uderza, marchie zakłada. A kędy przejdzie — śmierć i pożoga! Ziemomysł gadał, że gdy Łużyczan pobije, na nas uderzy. Straszny to wróg i siły wielkiej trzeba, aby mu stawić opór. Pochodzi ze szczepu, który z morza północnego wyszedł i z ziem, gdzie panują mróz, śreżoga i sroga zadymka, dlatego luty jest i bez litości jak jego pobratymcy. Książę mówi, że czekać nie lza, jeno samemu uderzać, by go zgnieść we własnym gnieździe, nim zbytnio nie urósł. Trzeba przebiegłością i siłą go umorzyć. Jak najwięcej ziem pokrewnych zjednoczyć. Ziemomysł ku morzu Bałtykowi dąży. Tam wielkie miasto Wolin — cudne i bogate — się znajduje. Tam nawy po wzburzonym, sinym morzu pływają, wszelakiego dobra pełne. Słowiańskie plemiona zamieszkują ziemie przymorskie. Z nimi się połączyć, Niemych nie dopuścić, opór dać, gdyż z Saksonii na wschód prą... Mądry jest nasz książę. Przy nim sława, przy nim walka i łupy...
— Walka, krew, pożoga! — drwił Dziad. — A wiesz ty, Wojborze, z jakiego rodu pochodzisz? Słowianie my, nie Niemi! A wiesz ty, ile czasu tu siedzimy na ziemi warciańskiej? A tyle, wnęku, ile jest drzew w puszczy za rzeką. Nikt ich nie zliczy! A wiesz, kim był włodyka, który ród Piastów wywyższył? Kmieciem był, a kołodziejem. Lasy karczował, nowinę orał, zboże siał. Spokojnie żył pod opieką Swarożyca i Dadżboga, pod opieką Doli i Niedoli. — Przerwał i począł rwać trawę, a rozrzucać ją na cztery strony świata, pochylając głowę w obrzędowym ukłonie. — Patrz, jak urokliwie tutaj. Cisza, pokój, dostatek... Przeciw woli bogów jest rzucać swoją ziemię, gdzie spoczywają prochy naszych dziadów. Nie obce kraje, nie walka, nie zabijanie, ale strzeżenie obrządków, poczciwa praca, umiłowanie swoich — to byt nasz, to szczęście. Tak żyli przodkowie nasi, a czyż chcieli czego innego? Miła im była ta ziemia...
— I ja ją miłuję! — rzekł Wojbor.
Nagle przymilkł. Przez bród przeprawiała się dziewczyna, gnając przed sobą krowę z cielęciem. W zapadającym mroku bielała jej twarz w ciasnym zawiciu. Przeszła bokiem, przyspieszając i nie patrząc na Drianów.
— To Słowiana! — stwierdził Władko.
— I ja ją miłuję! — powtórzył młody. — Ale nie chcę czekać, aż obcy przyjdą zagładę niosąc i wyrżną kmieci, niewiasty, dzieci, a pola zniszczą...
— Daleko oni, nie dotrą do nas...
— Dziś daleko, ale jutro? Silni są. Zakrwawionych mieczy nie wypuszczają z rąk!
— Jako chcesz z nimi walczyć?
— Podstępem trzeba. Zasieki stawiać w puszczy, kopać doły, by nie przeszli, napadać znienacka... Kniaź nasz wie... Lisem i wilkiem chodzi.
— Dlaczego to Niemi na naszą ziemię czyhają? Swojej nie mają?
— Żądza ich i pycha nie mają granic, Dziadu! Kochają się w mordzie i niszczeniu!
— Łagodny my naród i ustępliwy. Nie we krwi chwałę widzimy. Wojborze, jestem już starym człowiekiem. Przy swoim ostanę A tyś młody i jako sokół latać chcesz wysoko...
— Mądrzy jesteście, Dziadu!
Pochylił się szybko i pocałował go w ramię. Władko drgnął. Zaległa cisza, zmierzch otulał ziemię. Pachniało rumiankiem.
W izbie Radogosta panował gwar i śmiech. Druhny stroiły Lubę, dowcipkując i dogadując.
— Swarny twój Przemko! Wraz muchę pięścią trafi!
— A jedliwy! Dwie raciczki na raz zgryzie!
— Prosty junoszka jako kij złamany!
— Słodziutki, kiej miodek piołunem posypany!
Luba udawała, że jej wesoło, ale raz po raz łzy ukazywały się w jej oczach.Weszła Świętochna prowadząc starą Stryzygę. Druhny obskoczyły babulę i poczęły ją ubierać. Wdziały na nią obszerną suknię, a twarz przykryły białym zawiciem.
— Aleć krasna panna młoda!
— Młódka ona jako wiosenka...
— Urodziwą żonę będzie miał Przemko...
— W łoże małżeńskie w sam raz!
Stryzyga mruczała gniewnie, gdy nie bacząc na jej stare lata, okręcały ją w kółko.
Nadbiegł Stańko.
— Przemko i druhowie idą! — wrzasnął i pobiegł z powrotem.
Dziewki skupiły się u wnijścia, mając starą za sobą. Lubę ukryły w głębi izby.
— Przyszliśmy po pannę młodą! — wołali młodzi.
— Nie ma jej! Porwał ją wilkołak!
— Wiemy, że jest. Wejdziemy, zobaczymy!
— A spróbujcie! Dobre kije na was mamy! — groziły, czym tam która miała. To kopyścią, to witką, to polanem.
— Co chcecie za wydanie Luby?
— Płatów wielkich, paciorków licznych, garnków glinianych, kasz zaparzanych!
— Ano macie! — druh podał dwa płaty.
— Dzięki wam czynimy, pannę wydajemy!
To rzekłszy wypchnęły Stryzygę przed siebie. Śmiech się uczynił, gdy Przemko zdarł zawicie z głowy i staruchę obaczył.
— W sam raz młódka dla ciebie!
— Ślicznie cię miłować będzie! Nie żałuj jej całunków!
— Dziewczyny, toć zapłaciliśmy za Lubę!
— Dobrze, już dobrze! Luba, mężowi cię oddajemy, dobra życząc.
Posmutniały nagle. Młoda podeszła do progu i ucałowała go.
— Żegnaj, progu rodzinny, coś strzegł mnie tyle lat... Bogowie domowi, żegnajcie i dalej mi pomagajcie...
Rzuciła garść kaszy ubożętom i wyszła. Zadziwili się obecni, gdyż wydała im się nad podziw urodna. Nowe rucho, pięknie wyszywane, otaczało jej szczupłą kibić. Jasne włosy zdobił wiane-czek z mirtu i rozmarynu. Podobną wiązankę podała Przemkowi. Wszyscy ustawili się w porządku weselnym i ruszyli. Najpierw szedł Przemko, a za nim Luba, dotykając wyciągniętą ręką jego ramienia. Za mężem kroczyła. Za nimi podążali parami druhowie i druhny. Dziewki wyglądały jako kwiaty na łące, przybrane w barwne wianki, które krasiły ich jasne i ciemne głowy. Chłopaki nosili się wysoko jako sosny strzeliste.
Przed gródkiem na murawie wszystko było już przygotowane. Na białych płótnach stały gliniane misy, napełnione wszelakim jadłem: mięsiwem, plackami, grochem, kaszą, bobem i innym dobrem. W środku sterczał wielki kołacz weselny. Wokół rozłożone były skóry wilcze, na których siedzieli biesiadnicy. Tylko niedźwiedzie futro, kudłami do góry, było puste, gdyż czekało na młodą parę. Swat usadowił na niej Przemka i Lubę. Potem stanął z boku i wygłosił mowę weselną.
— A teraz ucha nakłaniajcie wy, młodzi, i wszyscy tu zebrani, bo wam coś rzeknę. Jako łąka się zieleni o wiosennej porze, tako bądź kwietna i miodna Lubeńko, bo oto przyszedł młody konik, by się paść na onej łące, a wyjadać najlepsze ziółka i trawki, czego nie żałuj mu biednemu i pragnącemu. A jako jabłoń rodzi rok po roku słodkie owoce, tak i ty, wdzięczna dziewko, potomstwo wywiedź, aby na naszej dziedzinie rozrastali się. Synowie niechaj wam rosną jako zielone dęby w gaju, a dziewki kwitną jako róże w sadzie. Ty, Przemko, chaty strzeż, skrzętnym bądź, rodowych chroń. A z Lubą miłujcie się jako kalina z jaworem. Bądź mocnym i chmielowi w piwie podobnym, a ona słodsza niźli lubczyk. Dadźbóg, Ród i Dola oraz inne bogi niech was opatrują i sprzyjają we wszystkim! Niech Weles da, aby wam zboża plonowały, bydełko chowało się zdrowo, a inne dobra pomnażały! Na chwałę bogów niech Władko — nasz starosta — żertwę czyni.
Dziad powstał i lał słodki miód na ognisko i kaszę weń rzucał. Młodym pić dawał i ziarna na nich strząsał. Obciął kosmyki włosów Przemka i takoż Luby, a palił je w ognisku. Potem kropił młodych wodą i przez watrę przechodzić kazał, aby mamuny się spaliły. Na koniec usadził ich na skórze i narzucił im płachtę na głowy. Bobolił przy tym po swojemu:
— Przybądżcie, jasne duchy, dobre i szczodre! Na tę parę małżonków baczenie dajcie, by żaden zły dostępu do nich nie miał, a uciekł za bory i za lasy! Lelum Polelum, Lelum Polelum...
Wyjął z torby patyczki, z jednej strony rzezane, a z drugiej nie, że wydawały się jasne i ciemne. Zmieszał je i rzucił na ziemię. Biesiadnicy poglądali z ciekawością, jaką przyszłość wywróży młodym — dobrą czy złą. Więcej patyczków padło na białą stronę, więc weselnicy poczęli się radować. Zdjęto płachtę z głów Przemka i Luby, by mogli ujrzeć swoją dolę.
Wnet Dobrochna nalała miodu syconego w duży kubek gliniany. Radogost przystąpił do Dziada i przepił do niego, a gdy Władko upił, podał naczynie Wojborowi, ten zaś Lestkowi i tak krążył od jednych do drugich, iż Dobrochna nie zdążyła dolewać, ale już inne niewiastki napełniały kusztyczki piwem i podawały mężczyznom, a i same piły. Zaraz też zabrano się do jedzenia. Biesiadnicy wykrawali nożami kawały mięsa, dobrze ociekające tłuszczem i kładli na podpłomyki. Wtykali wolno i godnie kęsy do ust, a rzadko kto pchał całe części i łykał łakomie, mało co gryząc. Wszyscy jednak nie żałowali sobie jadła i napoju, tak że brzuchy pęczniały im coraz bardziej.
Uczynił się gwar, a śmiech, a dogadywanie. Dzieciaki biegały wokoło, radując się z dorosłymi. Matki wtykały im w ręce podpłomyki i kawałki mięsa. Ochota do zabawy rozpierała piersi, że już niektórzy nie mogli zdzierżyć i zaczęli dawać upust radości, to pląsając, to podśpiewując.
Tu i ówdzie dały się słyszeć weselne przyśpiewki. Sobek potrącał struny gęśli i wyciągał słodkim głosem, patrząc na młódki:
Nie chodź, dziewko, nad rzeczkę, Nie zaglądaj w krzaki,
Bo wnet wyjdzie na ciebie Wilkołaczek jaki.
Młody Weneda podniósł oczy do góry i zawtórował pieśniarzowi:
Poszły do lasku dziewkami, a wróciły niewiastkami.
Hu, hu, hu! Dola!
Jaga siedziała wśród białogłów. Cieszyła się ich poważaniem, bo niejedna brała od niej potrzebne zioła na słabości, na miłowanie, na wróżdę. Bały się jej nieco, gdyż była wiedmą wiedzącą wszystko. Jaga uważała, aby się zbytnio nie spoufalać. Pogadywała ze wszystkimi wesoło, ale zachowywała się z umiarem. Była z nimi, ale jakby trochę nieobecna.
Ludzie ze Starego Miesca zmieszali się z Drianami, pogadując i towarzysząc sobie. Domosław — ich starosta — zbliżył się do Dziada, by pogadać o żeninie swego syna Mścisława z wnuczką Władka — Świętochną. Władko nie miał nic przeciwko, by spowinowacić się ze starostą, gdyż ten pochodził z rodu dawnego i poważanego. Rozgadali się też o innych sprawach. Domosław mówił o swym pobycie w słynnym grodzie Kaliszu, gdzie nabył wiele narzędzi i sprzętu w zamian za skóry i miód. Dziad ciekawy był płaty, bo sam się wybierał poczynić kupna dla domu i dla wnęków. Wojbor potrzebował coś niecoś ze zbroi.
Tymczasem druhny poczęły się umawiać po cichutku. Wstały i utworzyły koło. Zaczęły tańczyć, klaskać w dłonie i przyśpiewywać. Jednakowo drobiły nogami, lekko pochylając się to w jedną, to w drugą stronę. Zrazu wolno zawodziły: A... a... a..., a potem coraz prędzej. Wężem doszły do młodych małżonków i otoczyły ich półkolem. Zgrabnie przebierały nogami, oddalając się i zbliżając. Wiodła je Świętochna. Druhowie porwali się oglądać dziewczyński taniec, a pogadywać, która najgładsza i najzręczniejsza. Sobek nastroił gęśle i zapiał wdzięcznie:
Nie chciej być trudna. Zobopólnie używiemy, Miłowanie poznajemy, Dziewko nadobna...
Chłopaki jęli się przekomarzać z grającym: — Ale, ale, nie do żłóbka ci, nie!
Mam konika, mam rączego — Zyzyle, Zyzyle!
Za wżdy do pracy chętnego — Zyzyle, Zyzyle...
— A kto napoi twego konika? Chyba Stryzyga!
— Południce lebo nocnice!
— Lichy twój konik, lichy!
Już to niejeden zaczynał skakać przez watrę, a pokrzykiwać starodawnym zwyczajem. Lestek wodził rej wśród młodzi. Najwyżej skakał, w tańcu był chybki, a przyśpiewek znał bez liku. Na próżno czekała Ludka, by jej towarzyszył. Choć była z nim drużką w parze, to niewiele do niej zagadał. Zmarszczyła czółko. Nie, nie będzie się smucić na weselu z jego powodu. Pokaże mu, że podoba się chłopakom. Nic mu do niej.
Przemko i Luba siedzieli cisi, poglądając jeno na bawiących się. Nic nie mówili, aby zły nie skoczył im do gardła. W dzień wesela byłoby to bardzo niebezpieczne, dlatego troskliwie się strzegli. Nie przegonić potem złego ani prośbą, ani zaklęciem. Trzymali się za ręce i przysuwali się do siebie, szukając swej bliskości i ciepła.
Wieczór już zapadał, gdy Słowiana z Marzenką przyszły popatrzeć z daleka na wesele. Stanęły na granicy światła, idącego od licznych ognisk, i cienia bliskiej nocy. Niewiastka pokazywała dziecku korowód tańczących dziewcząt.
— Widzisz, Marzenko, jak dziewki pląsają?
— Widzisz, Majenko... — powtarzało dziecko.
— Widzisz, jak chłopcy skaczą przez ognisko...
— Widzisz... widzisz — mała była przejęta.
— Ten otroczek, który dorzuca drew do watry, to Stańko — brat Luby!
— Luby?
— Tak! Siedzi tam z małżonkiem swoim — Przemkiem.
Nie długo cieszyła się Słowiana widokiem wesela. Dostrzegli ją otroki i poczęli lżyć:
Poćpiega, poćpiegą,
Poćpiega przegoniona!
Przeklęta, wyklęta! — A pójdź, a huzia, a huzia!
Kilku chwyciło kamienie i poczęło rzucać na Słowianę. Niewiasta zasłaniała rękoma córeczkę i wycofywała się w cień.
— A wy tu co? Z kogo się wyśmiewacie? — krzyknął jakiś jasny głos.
— Adyć, Lestek, to poćpiega, to Słowiana!
— Gęby stulić, spławiać się! Do ognia!
Otroki prysnęli.
— Co ty, Lestek, za niewstydną się ujmujesz? — to Wojbor nadszedł z mroku i zastąpił drogę Słowianie, która chciała uciec.
— Coś rzekł?
— Toż nie wiesz, że Bożan ją wyciepnął, gdyż złą żoną była, posługiwać nie chciała. Z garbatą córką teraz u Jagi siedzi. Niewstydna ona!
To mówiąc chwycił Słowianę przez piersi i zaśmiał się chełpliwie:
— Gdy zechcę, wyjdzie do mnie w jasny dzień i w ciemną noc!
Dziewczyna stała jak porażona. Wielkimi oczami wpatrywała się w Lestka. Tuliła Marzenkę do swych kolan, jakby to dziecku zagrażało niebezpieczeństwo. Drżała na całym ciele. Dziewczynka wyczuła nastrój matki.
— Odejdź, odejdź... — odpychała wątłymi rączkami kolana Wojbora, a nie mogąc poradzić, uderzała piąstkami w jego nogi.
— Mamo... mamo... — wołała z płaczem.
Lestek podniósł dziewczynkę na ręce i przemawiał do niej:
— Nie płacz, dzieweczko, dużaś, dużaś już!
Słowiana zbudziła się jakby ze snu. Porwała Marzenkę i odwróciwszy się pobiegła w mrok. Wkrótce w nim utonęła.
Dwaj młodzi spojrzeli na siebie. Lestek z pogardą, Wojbor ze złym uśmieszkiem.
— Podły jesteś! Jak mogłeś tak o niewieście?
— Obrońca się znalazł. Sam byś chciał być z nią, psie zawistny!
— Zelżyłeś mnie! Zawiść i zaciekłość cię zżera!
— Obmawiasz mnie cherlaku i babski synu! — Wojbor następował na Lestka.
— Chcesz się bić, szczurze śmierdzący? Nie ustąpię ci pola!
— Obaczymy, kto pierwszy będzie zmiatać! Popamiętasz mnie!
— Co tak gębę rozwierasz? Rozdziewaj się!
— I ty także, psi synu!
To mówiąc zdjął skórzaną jakę i białą, lnianą koszulę. Został tylko w spodniach. To samo uczynił Lestek. Przez chwilę stali naprzeciw siebie, napięci i czujni. Jeden połyskiwał w mroku jasną skórą, drugi ciemniał obrośniętą piersią. Pochylili się jednocześnie i zaczęli się okrążać, czekając na dogodną chwilę do uchwytu.
W chacie Jagi Słowiana układała córeczkę do snu.
— Mamo, moja łątka! — prosiło dziecko.
— Już, już, Marzenko! — szukała po ciemku kukiełki. Znalazła wreszcie i podała małej laleczkę, rzezaną w drzewie i przybraną w kawałek party.
— Mamo, śpiewaj!
Słowiana zanuciła drżącym głosem:
Dolo, Dolo, władna, dobra! Uśpij, uśpij, dziecię moje! Sen daj dobry, sen daj słodki, Broń od złego, dziecię moje...
Coraz ciszej rozlegał się głos niewieści. Kiwała się nad łożem, gdyż morzył ją sen.
— Słowiano! — rozległ się głośny szept u wnijścia chaty.
To głos Wojbora. Zamarła.
— Wynijdź, bo ja wejdę... — zagroził.
Przestraszyła się, by nie obudził dziecka. Podniosła się ciężko i wyszła przed chatę. Dyszał ciężko ze zmęczenia. Dostrzegła w mroku, że włosy miał rozwichrzone i błyszczącą od potu twarz. Bez słowa objął ją i przewrócił na ziemię. Nie zdołała się obronić. Zza węgła wyjrzał Radyn i z nienawiścią patrzał na leżących. Potem zacisnął pięści i pokusztykał w mrok. Akurat księżyc wyjrzał zza chmur i bladym światłem posrebrzył ziemię.
Przy biesiadzie bawiono się coraz weselej. Młodzi parami skakali przez ognisko, a od czasu do czasu znikali w cieniach drzew i krzewów. Starsi też poczęli pląsać, śpiewać i pohukiwać z uciechy. Uciesznym gadkom nie było końca. Znaleźli się jednak tacy, którzy popiwszy sobie, spali na trawie, głośno pochrapując. Gdzieniegdzie ściskano się w wylewie pijackiej serdeczności i uderzano po ramionach, wybuchając śmiechem. Jeno zamężne kobiety bały się zbyt swawolnie poczynać, by nie narazić się na gniew i okrutną karę mężów. Siedziały osobno, popijając i pogadując, gdy podeszła do nich Dobrochna i poszeptała o czymś. Zaczem wstały i wziąwszy się za ręce, poczęły drobić stopami, posuwając się do młodych małżonków. Dobrochna zdjęła Lubię wianek z głowy i włożyła zawicie. Zanuciły:
Już nie jesteś panną, ino niewiastką. Jużeś nie matczyną, ale mężatką!
Jedna z białogłów położyła młodej śpiącego chłopczyka na łonie jako zapowiedź płci pierwszego dziecka. Luba utuliła go i ucałowała, aż mały się obudził i przestraszony zawrzeszczał. Gdy matka wzięła go na ręce, uspokojony jej bliskością, przycichł i zasnął.
Swat nakazał młodym podnieść się i poprowadził ich do grodu. Za małżonkami ruszyła część biesiadników, ale byli tacy, którzy zostali przy jedzeniu i piciu. Orszak zachowywał się głośno i hałaśliwie. Niewiasty klaskały w dłonie, a mężczyźni trzaskali z batów i uderzali w żelazo, aby odstraszyć złe duchy, które chciałyby za nimi podążać. Kołowali dla zmylenia drogi nieprzyjaznym ma-munom. W uliczce grodowej zrobiło się ciasno i pochód wydłużył się. Kierowali się do chaty młodego małżonka, gdyż Luba miała osiąść u świekrów. Przemko przeniósł swoją niewiastkę przez próg. Gdy postawił ją w izbie, obeszła ognisko domowe, wrzuciła weń witkę, nasypała bożętom kaszy. Następnie obeszła stolnicę i kupkę śmieci. Podeszła do świekrów i pochyliła się do ich kolan. Ucałowali ją.
— Pokładźcie się! — nakazał teść.
A inni rechocząc dodawali:
— Tak, pokładźcie się! Pokaż, Przemko, jak umiesz kłusać!
— Ano, krew nie woda!
— A cwałać potrafisz?
— Dymaj jeno, Przemko, zdrowo!
— Odpocznienia nie daj!
— Wywiń dzielnego otroczka!
Przemek ciągnął Lubę do łożnicy.
— Wstydzę się...
Wgramoliła się wreszcie i przesunęła jak najbardziej w cień, do ściany.
— Rozdziewaj się!
— Daj płachtę... — szepnęła.
Przykrył ją prześcieradłem. Próbowała zdjąć ciasnochę, ale ręce jej latały z przejęcia. Mąż chwycił za kraj i pociągnął. Przez chwilę błysło jej białe ciało, ale zaraz schowała się pod płótno. Wtedy on też zdjął odzienie i wsunął się do łoża. Poczuł miękkie ciało żony i przytulił się do niej. Przez chwilę nadsłuchiwali bicia własnych serc.
Dzień wstał pochmurny i duszny. Zanosiło się na deszcz. Lestek siedział na skraju puszczy. Już drugi dzień czatował na Słowianę. Z nudów rzezał słoneczny krąg ku czci Dadźboga. Ze swego miejsca widział chatę Jagi, obory gródkowe, uprawne pola i nowiny. Radyn orał ziemię radłem zaprzężonym we woły. Szedł wolno kulejąc i znać było, że ciężko mu prowadzić lemiesz. Przez chwilę Lestek chciał podskoczyć, chwycić w silne dłonie rękojeście, ale właśnie Słowiana wyszła z Marzenką przed chatę. Widział, jak podrzucała dziecku patyki i kamyki do zabawy. Ucałowała małą. Skierowała się do lasu. Widocznie szła po drzewo, gdyż trzymała w ręku skórzany pas i małą okszę. Lestek schował się nieco, ale nie spuszczał z niej oczu. Nie dostrzegł, że Radyn przystanął i wiódł wzrokiem za dziewczyną, póki nie schowała się wśród drzew. Słowiana zręcznie ucinała gałęzie i równo układała na rzemieniu. Miała już spory stosik, gdy usłyszała wołanie:
— Słowiano!
Poderwała się, rozglądając dokoła, nie widząc, kto ją woła.
— Słowiano, nie bój się, nie uciekaj!
— Czego? — pytała zła i nastraszona.
— Nie poznajesz mnie? — wysunął się zza drzewa.
— A jakże! Lestek!
— Czego ciągle umykasz? Pogadać z tobą nie można!
— Ze mną tylko Jaga i Marzenka gadają. Nikt z grodu!
— Skrzywdzili cię?
— Nie skarżę się. Sama nie chciałam z nim być.
— Z Bożanem?
— A jakże!
Zbliżał się do niej z wolna jak do dzikiego zwierzątka i przemawiał łagodnie, że nim postrzegła, już był przy niej.
— Co to? Żle ci było u męża?
Oparła się o stary dąb, jakby w nim szukała wspomożenia.
— Stary i obrzydliwy, szpetny i głupi! Ciągle płakałam. Jak bydlę poczynał ze mną! Bił mnie, bym była mu powolną i posłuszną. Ale nie mogłam się przemóc...
Zaczęła się zwierzać z zapiekłego bólu, szukając zrozumienia trudnej doli. Mówiła coraz prędzej, by jak najszybciej zrzucić ciężar, gniotący jej serce. Chciała znaleźć przebaczenie za niepopełnione winy. Łzy spływały jej z oczu. Objął ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego.
— Tyś pierwszy dobry dla mnie. Wszyscy wyśmiewają, wyzywają, prześladują. Wygnał mnie Bożan z małym dzieckiem na deszcz i zimno. Pobił mnie. Nikto się nade mną nie ulitował, dopiero Jaga...
Osunęli się na runo. Łkanie dziewczyny powoli cichło. Ćwierkały ptaki, brzęczały owady, trzaskały gałązki pod łapkami puszczańskich zwierzątek. Te szmery jeszcze bardziej podkreślały ciszę lasu. Tę ciszę przejęła dusza Słowiany.
— Deszcz pada! muszę iść!
— Przyjdziesz jutro?
— Daj mi pokój, Lestek! Ludzie obaczą! Będą mi jeszcze bardziej dokuczać...
— Przyjdę do chaty Jagi! — podniósł się na łokciu i patrzył na nią.
— Nie, nie, daj mi pokój! Dość się nacierpiałam. Gdyby nie Marzenka, nie dbałabym o życie.
— Wesołaś była, gdym cię obaczył wśród jagodzin. Śpiewałaś.
— Jeszcze w lesie mi najmilej. Nikt nie dokucza.
— Twoje zawicie znalazłem na gałęzi.
— Gdzie je masz?
— Za pazuchą!
— Lestek, na sercu je nosiłeś! — zarumieniła się ze szczęścia.
— I twój włos...
— Zauroczyłam cię! — powiedziała przymilnie.
— Sam się zauroczyłem!
Zaśmiali się z nagłej radości. Dotykała jego twarzy, włosów., ramion.
— O, Wieszczyco! Ratuj mnie! Toż ja się też zauroczyłam!
— Nie chcesz miłowania?
— Boję się! Smutek mi zamęście przyniosło. Płono mi myśleć o miłowaniu. Poćpiega jestem... — ukryła twarz w zagięciu jego ramienia.
— Zauroczyłaś mnie, Słowiano! — powtórzył cicho.
Gdy wracał do grodu, dzień chylił się ku zachodowi. Pod wie-rzeją siedział Sobek w otoczeniu otroków i dzieweczek. Napierali, aby im bajał. Przekomarzał się z nimi, od czasu do czasu uderzając w struny swojej gęśli. Malcy dotykali deseczki, napiętych strun — ciekawi przyrządu.
— Swarne gęśle! — mówili. — Sobek, kazaj gadkę!
— O czemże to?
— Ano o Kraku!
O Wandzie!
— O Popielu bajaj!
— Łebo o Piaście!
— O Lestku, Czechu i Rusie! — krzyczeli jeden przez drugiego.
— O Kraku będę śpiewać! — postanowił Sobek.
Poprawił się na trawie, pewniej ujął gęśliczki, podniósł głowę do góry. Dzieci znieruchomiały i wlepiły w niego oczy.
— W dawnych początkach nad srebrną rzeką — Wisłą — stał zamech z kamienia ciosanego wyniesiony. Siedział w nim kniaź możny, jen Krak się zwał. Popod górą, na spadzie, któren do Wisły szedł, wielgachna jama widniała. Smok w niej okrutny z pyska ogniem ział...
— A skrzydła miał onże smok?
— Czarnoskrzydły był i ogoniasty...
— Wielkiż owy ogon?
— Cichajcie, bo nie będę wam bajał. Żarł smok dziewki co kraśniejsze z grodu krakowego, aż kneź rozeźlił się i rzecze...
Lestek przystanął na chwilę i przysłuchiwał się gadce. Potem zaśmiał się i ruszył dalej. Pomniał bajania dziada Przecława. Takuśkie same. Skacząc po dylach, którymi była wyłożona ulica, zaszedł do chaty. W izbie już wieczerzali. Radogost siedział przy ognisku, misę z juszycą i kaszą trzymał na kolanach. Pojadał wolno i godnie. Stanek i Radyn siedzieli przy wnijściu i siorbali zupę, coś pogadując do siebie. Dobrochna kręciła się po izbie i dolewała mężczyznom do mis.
— Gdzie byłeś, Lestek? — mać była zniecierpliwiona. — Głod-nyś?
— Jako wilk! Dajcie jeść, byle dużo!
Siadł przy ojcu. Wziął z rąk matki strawę, ale nim począł spożywać, wylał parę kropli dla ubożąt, grzejących się przy ognisku. Jedli w milczeniu, wolno napełniając brzuchy.
Gdy zasycili pierwszy głód, Radogost zwrócił się do syna:
— Nierób jesteś i mamuna. Roboty tyła, a tyś gdzie kołował? Trzeba orać, nowinę ciąć, a ile jeszcze inszych prac. Bacz, co czynisz, bom zły i skórę ci wyłoję, chociaż mężem jesteś, a nie nie-ddrosłym otrokiem...
— A gdybym tak na raci gardło dał? Nie byłoby mnie...
— Żywyś i jeść chcesz! Gdziesik ciekać, alboli w pościeli gnić nic nie robiący, nie wstyd ci...
— Nie srożcie się, ociec! Coś wam rzeknę.
— A cóż tam?
— A nie będziecie gniewliwy?
— Cóż to? — niecierpliwił się Radogost.
— Chcę się żenić!
— Dużo dziewek w grodzie. Niejedna może się mężowi przygodzie...
Mać ucieszyła się i podszedłszy pogładziła syna po włosach.
— O, Dzidzililo! Bogini wesela i płodności! Czas ci, synu, czas! U twoich rówienników stadka otroczków już izby wypełniają. Którą wybrałeś? Ochędożna aby i urodziwa? Dawno mam dla ciebie dziewkę na oku. Ludkę, córę Jaromira. Poczciwa podwika, lepszej nie najdziesz. Już jej szesnaście wiosen minęło, ale tyś też niemłody. Poślemy swaty, a na Gody wesele!
— Nie o Ludce mówię, matko!
— Nie bój się, synu, już my tobie żonę wybierzemy. Posłusznym być musisz!
— Oćcze, toż ja nie otrok i smard, jeno woj i tarczownik. Kniaź mi ziemie nada, gdzie ino zechcę.
— Dziedzinę masz tu, na Drianach! Nowina dla ciebie wycięta opodal Trzech Cisów. Wprowadzimy i usadzimy ciebie na niej. Wieprzka zarżniemy, sąsiadów sprosimy. Jesteś wolnym kmieciem na tej ziemi. Chcesz, doma ostaniesz, chcesz, chatę na nowinie postawisz!
Lestek milczał. Myślał z rozpaczą, że ani ociec, ani mać nie zgodzą się, by Słowiana została ich synową.
Poćpiega! — myślał. — A przecież najmilejsza! Jeśli powie, kogo zamierza brać za żonę, nakażą mu Ludkę. Dobra dziewka, jeno nie dla niego. Nie, musi to jakoś inaczej uładzić. Umyczka? Tak, jedynie umyczka! Od nowa rozpoczynać, toż wiele ciężkiej pracy i trudu... Ani chaty, ani pola, ani bydła... Niech Jaga wróżbę czyni, alboli na Złotą Górę lecieć i żertców pytać? Obiatę zanieść, na los bogów się zdać, nic innego. Ach, Słowiana! Wiła ona, czy co? Nie trzeba było za wicia i włosa kłaść na sercu! Teraz za późno. Alić żadna nie jest taka jak ona.
— O czym dumasz, Lestek! Rzeknij, która ci w oko wpadła?
— Kiedy indziej, oćcze! Stanek, pójdziemy się pławić! Radyn, idziesz z nami? — pytał roba, który siedział przy wnijściu i cosik rzezał w drzewie.
— Pójdę, a juści! — odparł chłopak i schował w kącie nóż i robotę.
Stańko drzemał, zmęczony całodziennym bieganiem i Lestek musiał kilkakrotnie potrząsnąć jego ramieniem, nim się ocknął.
— Co, Lestek? — bronił się zaspany.
— Pławić się idziemy, pójdź z nami!
— E...e...e... — szeptał niechętnie.
Ale Lestek postawił go na nogi.
— Ług i obrus weź — mać podała mu mydło i ręcznik.
Gdy wychodzili za wrota, Siemirad wołał za nimi:
— Wracajcie chybko! — Odedrzwie zawieram!
— Rychło wrócimy! — uspokoił go Lestek.
W szarym zmierzchu błyszczała srebrna wstęga rzeki, ginąc wśród tajemniczych cieni drzew przybrzeżnych.
— Lestek, a rusałki nie porwą nas i nie utopią?
— Nie bój się! Kaszy wziąłem, to im rzucimy. Nie będą głodne! — A urodne owe rusałki?
— Jak... jak... — chciał powiedzieć: jak Słowiana! Zacichł. Potem dokończył. — Podobne one do bogini Makosz, która najurodniejsza.
— A włosy jakowe mają?
— Włosy zielone, lubo złociste...
— A oczy?
— Nie marudź, Stańko, sam musisz podpatrzeć!
Jaga przyjęła Lestka niechętnie. Zajęta była warzeniem ziół. Mała Marzenka kręciła się koło jej nóg, szczebiocząc po swojemu. Słowiana pracowała w sadzie przy wyrywaniu cebuli i czosnku. Widziała Lestka, jak szedł traktem od puszczy, a potem skręcił na łąkę do ich chaty. Schowała się wśród drzew. Po co przyszedł? Serce łomotało jej w piersi tak mocno, że musiała je przytrzymać dłonią. Nie mogła pracować. Od kiedy wszedł, trzymała oczy wbite w chatę.
— Z Dadźbogiem! — syn Radogosta powitał Jagę.
— Z Dadźbogiem! — odparła chłodno.
— Po wróżbę przyszedłem. Przyniosłem ci, Jago, zające. Upolowałem w puszczy! Ludzie mówią, że mocną jesteś wiedmą!
— Na co ci moja wróżba?
— Na los szczęśliwy lubo nieszczęśliwy! Mam swoje zamysły.
— Nie rzeczesz mi nic?
— Nie, Jago! Przódzi powróż!
Niewiasta wyjęła łopatką popiół z ogniska na misę glinianą, wyniosła przed chatę i rozsypała po ziemi. Zamknęła oczy i kreśliła po nim kreski. Potem otworzyła oczy i łączyła je po dwie, coś tam po swojemu boboląc:
Święty ogniu, popiele! czyli Dola dobra będzie, czy Niedola polem chodzi, czyli do chaty przyjdzie!
Połączyła wszystkie kreski. Żadna nie została bez pary.
— Pomyślna wróżba dla ciebie. Z żaru wróżenie! Powiedzie się to, co zamyślasz.
Zebrała wszystek popiół i skrzętnie zakopała, aby wiatr nie rozwiał dobrej wróżby.
— A gdzie Słowiana? — rozglądał się wokół.
— Nie ma jej! A ty zostaw Słowianę w pokoju! Po co ci ona? Mało dziewek w grodzie!
— Niechętnaś mi, Jago!
— Skrzywdzić ją możesz, ale szczęścia nie dasz!
— Jago, a gdybym pojął Słowianę za żonę?
Rozejrzała się szybko i wprowadziła go do chaty.
— Abo ci rodziciele zezwolą?
— Nie będę pytał. Umkniemy! Osiedlimy się gdzieś nad Wartą. Sioło zbudujemy!
— W dzikie strony chcesz iść? Na biedę, na zimno, na poniewierkę? Lato się kończy. Nastanie słotna jesień i sroga zima! Nie przykładasz się, Lestek, do pracy! Do pląsów, do skoków, do polowania toś dobry. Zmiennyś jako ten wiatr Poświst, który po puszczy gnie gałęzie.
— Toć wróżbę uczyniłaś i szczęsną dolę wywiodłaś! Nie jestem otrokiem, Jago, gdy trzeba, wszystko zrobić potrafię. Radyna weźmiemy, zmyślny parobek, ciąć drzewa pomoże. Mam wszelakiego dobra z wojny i z Gnezna.
— Słowiana nie pozostanie bez wiana. Dostanie wiele! Ale pomnij, Lestek, że na przeklęstwo rodzicieli narażasz się!
— Ciasno mi w grodzie! Razem w jednej izbie nie myślę mieszkać. Zagęści się, gdy Stańko dorośnie i żonę weźmie. Wolę wolność, ciemną puszczę, własną chęć!
— Wieszli na co się ważysz? Groźną jest puszcza, straszną i topliwą rzeka...
— Jaga, u ciebie nasze wesele! Na posagu siądziemy, kaszą nas obrzucisz, miód nam pić każesz. Kołacz zamiesisz? Toż Ludkę chcą mi dać za żonę, a na Gody wesele! Musimy się pospieszyć!
— Dziad lebo inny swat powinien was złączyć!
— Już niedługo żupan z drużynnikami po narok przybędą. Może któryś z nich mój towarzysz. Na swata go uproszę!
— Oj, Lestek, Lestek! — martwiła się Jaga.
— A maszli lepszą myśl?
— Co mam rzec Słowianie?
— Nic jej nie mów! Nie lza! Wywie się w czas zarękowin. Muszę już do domu! Zostań, Jaga, z Dadźbogiem! Chroń Słowianę! Ona teraz moja!
— Z Dadźbogiem, Lestek! — wiedma była wciąż smutna.
Jednak pojmowała, że dla Słowiany będzie to dar bogini Żywię. Kto wziąłby ją z grodu za żonę? Poćpiegą została! Na popaśnicę może by ją wzięli, bo młoda i urodna, ale dola jej byłaby straszna.
Ledwo Lestek doszedł do Wielkiej Drogi i skierował się do grodu, Słowiana wślizgnęła się do izby. Jaga siedziała nieruchomo, pogrążona w myślach. Ręce złożyła na podołku.
— Co Lestek chciał? — pytała młoda.
— Po wróżbę przyszedł.
— Na co wróżba?
— Nie mówił.
— Długo siedział z wami, Jaga!
— Gadaliśmy o tym i o owym. Drużynniki mają przybyć z Gnezna. Po narok.
— E tam... — Słowiana była zniechęcona.
— Dunniki, dunniki... — powtarzało dziecko. — Kołac zamieś, kołac zamieś...
— O czym ona mówi? — zaciekawiła się młoda.
— Coś sobie boboli! — odparła Jaga.
Podniosła się i zaczęła się kręcić przy ogniu. Na nowo postawiła zioła, które zdjęła z gorących kamieni, gdy Lestek wszedł.
— Wyrwałaś cebulę i czosnek? Splotłaś warkocze?
— Zaraz to zrobię. Potem pójdę po drzewo do lasu.
— Nie! Ty zające sprawisz, a ja pójdę po drzewo.
— Co wy?
— W izbie siedź i nie sprzeciwiaj się!
Słowiana popatrzyła na Jagę ze zdziwieniem. Zawsze była dla niej łagodna, a teraz się gniewa. Czyżby Lestek powiedział, co wydarzyło się pod Starym Dębem? Zarumieniła się na wspomnienie. Nie rzekła nic. Nie w głowie jej było wadzić się z Jagą.
— Pójdę do sadu, jarzynę wykopię! — rzekła cicho.
Marzenka poruszyła się. Nie wiedziała, czy iść z macią, czy nie. Została z Jagą.
Na zagonie leżała cebula i czosnek, częściowo już powiązane. Słowiana wzięła się chyżo do roboty, ale wydarzenia tego popołudnia nie schodziły jej z myśli. Po co Lestek przyszedł? O czym rozmawiał z Jagą? Czy pragnął tylko wróżby? Zadumana nie usłyszała szmeru wśród drzew. Wojbor stał za jabłonią.
— Słowiano! — zawołał. — Chodź tutaj!
Zadrżała. Nogi wzrosły jej w ziemię. Chciała zawołać Jagi, ale nie mogła wydobyć głosu. Przerażonymi oczami wpatrywała się w niego.
Nie, nie! — myślała — Lestka jestem... Lestka.
Jednak czuła, że gdy ją jeszcze raz zawoła, nie potrafi mu się przeciwstawić. Lubczyku jej zadał, czy co? To złe czary. Musi je odczynić! Ale jak? Co mówić? Co robić? Myśli pędziły oszalałe i nieprzytomne. Nagle usłyszała jęk i spostrzegła, że Wojbor osuwa się na ziemię. Od grodzi oderwał się człowiek i począł uciekać ku puszczy poprzez rżyska i zorane pola. Kulał. Podbiegła do ranionego, ale on już podnosił się i choć wzrok miał błędny, był przytomny. Chwycił się za tył głowy. Obejrzał się i dostrzegł uciekającego. Zrobił kilka chwiejnych kroków, ale już pewniej doszedł do grodzi, z trudem przeskoczył ogrodzenie i zaczął gonić zbiega. Twarz miał ściągniętą i zaciętą. Słowiana zrozumiała niebezpieczeństwo, grożące jej obrońcy. Skoczyła do izby i wykrzyknęła do Jagi.
— Wojbor goni Radyna! Zabije go!
— Radyna? Dlaczego?
— Bronił mnie!
— Gdzie są!
— Na Kromowym Wzgórzu!
Jaga wypadła z izby i pobiegła ku wzniesieniu. Gdy dogoniła ich, Radyn leżał na ziemi, a Wojbor kopał go. Na szczęście był osłabiony uderzeniem w głowę i razy nie były zbyt silne. Inaczej zabiłby niewolnika.
— Wojborze! — krzyknęła niewiasta.
Chwyciła go wpół i odciągała od leżącego.
— Puść, bo ciebie też zabiję! — mówił przez zaciśnięte zęby.
— Wojborze, obacz się! Wychowałam cię jak syna! Słuchaj mnie!
Osłabł i oparł się o jej ramię. Wolniutko odciągała go od pobitego i prowadziła z powrotem.
— Głowę ci opatrzę! Dam ci ziółek do wypicia! Wraz wydobrzejesz! — mówiła do niego łagodnie.
— Zabiję tego cuchnącego raba! Dorwę go któregoś dnia! Nie daruję! Nie daruję!
— Radyn nie jest twoim rabem jeno Lestka!
— I Lestka zabiję, jak mi wejdzie w drogę!
Gdy oddalili się nieco, Radyn podniósł zakrwawioną głowę i pełnym nienawiści spojrzeniem patrzył za Drianinem. Z trudem ukląkł.
— Na bogów Jarowita i Prowego ślubuję wróżdę do śmierci na Wojborze! Niech sczeznę jak wściekły pies, jeśli zemsty nie dokonam! — Padł twarzą na ziemię.
Jaga bała się, aby Wojbor nie zastał Słowiany w chacie.
Odetchnęła z ulgą, gdy spostrzegła, że jej nie ma. Marzenka siedziała cicho w kącie izby.
— A to garbate Bożana, czyli kogo innego? — zaśmiał się złośliwie.
— Wojborze, to dziecko!
Posadziła go na stołku i czystym płatkiem przemyła ranę na głowie.
— Włosy masz długie i gęste — nie będzie widać.
Podała mu kubek naparzonych ziół.
— Wypij, Wojbor! Ból minie, uspokoisz się...
— Prześpię się u ciebie, Jaga!
— Nie, pójdziesz do grodu! Dziad czeka na ciebie! Szukać cię będzie.
Podniósł się ciężko i rozglądał po izbie.
— Gdzie Słowiana?
— Nic ci po niej! Daj jej pokój, Wojborze!
— Odczaruj mnie, Jago!
— Weź te zioła: mlecz i lebiodę. Rzucaj za siebie, ale nie oglądaj się, póki nie zajdziesz do grodu!
— Dzięki, Jago!
Nieznacznie rzucał ziele za siebie, ale nie wytrzymał. Gdy doszedł do Wielkiej Drogi, obejrzał się.
Nikogo nie zobaczył. Obory, gumna, chata Jagi i sad były puste, jakby śpiące. Ze złością rzucił resztę ziół na ziemię.
W części zachodniej gródka był plac, gdzie kupnie składali swe towary. Teraz zbierali się na nim mężowie plemienia. Władko zwołał wici. Sam był już obecny. Siedział na stołku i liczył oczami, czy już wszyscy przybyli. Ale jeszcze ciągle ktoś dochodził. Starsi zajmowali ławy, zaś młodzi stawali za nimi. Wszyscy nosili włosy długie do ramion, z grzywką równo obciętą nad brwiami. Tylko starzykowie pozwalali rosnąć brodom i wąsom. Młodzież była wygolona. Jaśniały czupryny jako śnieg białe, błyskały niebieskie oczy. Odziani byli w lniane świtki, opasane rzemieniem i wąskie, długie gacie. Czekając na rozpoczęcie wici gadali o tym i o owym. Junoszę dowcipkowali i wybuchali rechotem.
Dziad zabrał głos, to uciszyli się.
— Mir i drużba!
— Mir i drużba! — od wrzasnęli.
— Drianowie i inne rody! Niech was Dadźbóg strzeże! Są te oto wici, aby naradzić się nad opatrzeniem na zimę i wyznaczeniem naroków. Lada dzień drużynniki książęcy przybędą po odbiór. W tym roku narzazu jednego byka lub jednej krowy, sepu cztery wory żyta, dwa wory kaszy, pomocne od zwierzyny i ryb. I tak: Lubusza daje byka, Dzik, Włodko, Radogost, Jaremir — żyto, Bożan i Wened — kaszę. Łowy musimy zarządzić. Wilków, jeleni, zajęcy ubić i sprawić — księciu posłać. Toż ryby ułowić, uwędzić. Jutro od świtania Wisław na wody wypłynie. Mężów dobierze tylu, ile ma palców u jednej ręki, a jako dobrym rybi-
twą jest, sieci nastawi, a pochwyci najlepsze Szczuki i karasie. Dzik z resztą mężów wyjdzie na łowy w puszczę Kazimirowską — zna on ją jak swoją. Dziś jeszcze łuki, oszczepy, oksze i inszy sprzęt sprawić. Niedźwiedzia i tura nie bić! Księżęca to zwierzyna i on sam na nią poluje, kiedy jego wola! A ostanie zwierzyny z pomocnego, rozdzielimy ją wszystkim, o wdowach i sierotach nie zabywszy. Starszyzna to uczyni, aby było sprawiedliwie.
— Ile dni będziemy bić zwierza?
— Trzy lebo więcej zejdzie!
— Woły wprząc do wozów, a ubitą zwierzynę pokłaść. Spyżę wziąć, każdy sobie! Jeno dziczyzna będzie wspólna.
— Władko, a otroki mogą z nami na łowy?
— Weźcie starszych po postrzyżynach. Każdy ociec może wziąć jednego otroka!
— Władko, muszę to dać byka lub krowę? Ciężko mi! Dużo gąb w chacie. Dziecków dziewięcioro, a moja niewiasta znów brzemienna.
— Toć ci synowie pomagają w gospodarowaniu. Nowe niwy zaoraliście i siać będziecie. Chce się ktoś wymienić z tobą, a na przyszły rok dasz, nie przeciwię się! Nie zechce nikt — ty da-jesz!
— Proso marne w tym lecie, nie plonowało! — narzekał Bożan — z czego dam?
— Cichaj, Bożan! Zawsześ skąpy! Płodna i rodna twoja ziemia! Oddasz, ile masz nakazane! Jako wszyscy czynią.
Ale Bożan mruczał w dalszym ciągu wielce niezadowolony.
— Za nic kniaziowi dawać! Drzewiej wiece rządziły i sądziły — społecznie, pospołu. Ninie jeden wolę ma, a inni jako raby muszą być posłuszni...
— Upilnuję, abyś pełną miarkę dał, boś niewstydliwy sknera! A teraz słuchajcie mnie dobrzy Drianowie i inne rody! — zwrócił się do zebranych. — Po święcie plonów trzeba się brać do robót grodowych! Od rzeki podmyło wał. Musimy go podeprzeć kamieniami i skrzyniami z piachem. Wierzeje należy wzmocnić, lub nowe narządzić, by bezpieczeństwo zapewnić. Trakt Wielkiej Drogi od północy podsypać, mostki naprawić. Gościniec puszczański do Gnezna przetrzeć, bo zarósł. Tenli, który do Kalisza wiedzie, wytrzyma jeszcze ze dwa albo trzy lata. W ulicach tramy zmienić, te podgniłe. Pod grodem pospólną wędzarnię wznieść, koło kuźni i dymarek, bo łacno wśród chat ogień zaprószyć, a smrodu i dymu się pozbędziemy. Pożar — największa groźba, anoli powódź... Przemyślcie, co wam rzekłem. Starszyzna ze mną roboty przejrzy i przydzieli komu co, żeby było sprawiedliwie. Po święcie żniw jeszcze raz wici zwołam. To chciałem wam powiedzieć. A ma kto jeszcze co do uradzania?
— Weźmie kniaź dwóch drużynników jako łoni?
— Mój Wojbor i Włodomir syn Lubuszy pójdą.
— Toć do roboty mi przydatny. Niewczas mi się go pozbyć. Niech inny idzie! — zawrzeszczał Lubusza.
— Łupy i niewolnika przywiedzie, kiedy wróci!
— A jeśli pomrze utłuczon na raci?
— Nie kracz, kiej ta wrona! Od uroku Jaga zapowie! Kuraka jej zanieś!
— A juści! A juści! — potwierdzali inni, spluwając za siebie.
— Po łowach trzeba Plony sposobić. Kto mięsa, kto sera, kto jaje, kto miód i inne spyże. Świętochna z dziewkami uwiją wieniec ze zbóż i kwieciem przybiorą. Najpierw na żalniku złożymy obiatę dla duchów dziadów, jenże bytują w nawi. Potem biesiada i tańce odbędą się przy ognisku. Bogom złożymy dzięki za urodzajny rok!
— Władko, aby zezwólcie do rana! — prosili młodzi.
— Ha! ha! — śmiał się Stary — jeno wam zbytki w głowie!
— Ano tak! Ano tak! Tacy to junacy! Do dziewek, do tańca, jeno do roboty ich nie ma! — potakiwali starzy.
— Idźcie teraz oręż sprawiać, do łowów przysposabiać. Białogłowy niech spyżę ważą... Mir i drużba!
— Mir i drużba! — odkrzyknęli i rozchodzili się do chat. Dyle zaskrzypiały pod bosymi stopami. Ginęli w wejściach przedsionków. Gródek zawrzał pospiesznymi przygotowaniami.
— Jago! — mówił Lestek do wiedmy. — Musimy pierzchać. Wojbor gębuje, że Radyna zarżenie! I na mnie jest wielce krzyw. Nawę mam sposobną, rzeką popłyniemy, nowe miejsce znajdziemy! Tam się osiedlimy. Jutro na łowy bieżymy, leśnego zwierza bić, a zarutko po powrocie odpływamy. Słowiana niech sprawi swoje rucho i na Żabim Moczarze koło olszyn czeka wraz z Marzenną.
— Marzenkę mnie ostawcie! Licha i mdła to dziecina. Nie przetrzyma trudu na nowym. Słowiano, co rzekniesz?
Niewiastką szarpały sprzeczne uczucia. Pójść w nieznane na trud i znój? A tutaj, poniewieranej przez wszystkich, czyż nie ciężko? Łzy ukazały się jej w oczach i spływały wolno po licu. Rozstać się z Marzenką? Najbliższa istota, własna, jedyna!
— Nie, Marzenki nie ostawię!
— Bądź rozsądna, Słowianko! Jeśli miłujesz małą, to wiesz, że u mnie jej będzie lepiej, niż tam, dokąd podążycie. Jak chatę postawicie, a uładzicie się, zabierzesz dziecko.
Niewiastka schyliła głowę. Wyciągnęła ręce i przytuliła dziewczynkę, która nie wiedziała, że rozstrzygają się jej losy.
— Marzenko! — pytała matka — ostaniesz z Jagą?
— Ostaniesz z Jagą! — ucieszyła się mała.
— Kogo bolej miłujesz, Jagę czyli mnie?
— Miłujesz Jagę! — podbiegła do wiedmy i przytuliła się do jej kolan.
— Ano wybrała! Bogowie chcą; by ostała!
Jaga cieszyła się skrycie. Przywiązała się do małej garbuski i ciężko byłoby jej się z nią rozstać.
— Będziesz warzyć ze mną leki z ziół?
— Będziesz warzyć — potwierdziło dziecko.
Lestek podniósł się i stanął przed Jagą.
— Połącz nas teraz — rzekł — nie możemy czekać, aż przybędą drużynniki do grodu. Siemirad i Sobek poswatają i poświadczą.
Skinęła głową. Uwinął się szybko i wrócił z towarzyszami.
Jaga rozciągnęła wilczą skórę włosem do góry.
— Siadajcie na posagu!
Gdy Lestek uchwycił dłoń dziewczyny, poczuł, że drży.
— Boisz się?
— Boję...
Usiedli obok siebie. Siemirad obciął im kosmyki włosów i wrzucił do ognia bogom na ofiarę. Potem pokropił ich wodą. Lał miód w ognisko i dał pić młodym. Próbowali siorbać jednocześnie i złota patoka oblewała ich brody. Ścierali dłońmi i oblizywali łakomie, gdyż Jaga świetnie umiała sycić. Patrzyli sobie w oczy. Lestka ogarnęła wielka radość, a i ona poczęła się uśmiechać. Wreszcie nie mogli się wstrzymać i wybuchnęli śmiechem. Jaga była zgorszona.
— Nie przystoi młodej się radować, kiedy za mąż idzie. Płakać powinna. Nie wesele cię czeka, Słowianko, jeno trud, smutek i praca. Wstydź się!
Ale młodzi nie słuchali jej połajań. Trzymali się za ręce i ciągle poglądali na siebie, jakby się pierwszy raz obaczyli. Jaga krzątała się, stawiając jedzenie i picie.
— Skoczę po Radyna! — rzekł Lestek.