Sopockie tango. Tom 1. Sopockie tango - Tomasz Wandzel - ebook + audiobook

Sopockie tango. Tom 1. Sopockie tango ebook i audiobook

Wandzel Tomasz

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jest upalne lato 1967 roku, gdy świat niespełna osiemnastoletniej Anny rozpada się jak domek z kart. W wypadku samochodowym giną jej rodzice, a ona wraz z maleńką siostrą trafiają pod opiekę ciotki mieszkającej w Sopocie. Dla dziewczyny rozpoczyna się nowy etap życia, zupełnie inny od tego, jaki do tej pory wiodła w Warszawie. Chcąc poradzić sobie z nową sytuacją, Anna zaczyna prowadzić pamiętnik. To w nim przez kolejne pięć lat będzie opisywała swoje codzienne życie, smutki oraz radości, sukcesy i porażki, a także rodzinne tajemnice, które dopiero teraz wypłyną z mroków przeszłości...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 29 min

Lektor: Tomasz Wandzel
Oceny
4,7 (31 ocen)
23
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mirka88

Nie oderwiesz się od lektury

piękna historia polecam
00
bozanka

Całkiem niezła

Zaciekawił mnie Sopot, ale lektura dość słaba. Taka dydaktyczna.
00
tteresia

Nie oderwiesz się od lektury

Niecierpliwie czekam na dalsze losy.
00
ewaperyt

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna powieść z niecierpliwością czekam na kolejny tom i dalsze losy Anny i Karola dobrze oddany klimat tamtych lat doskonale przeczytana bardzo polecam
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe spojrzenie na lata sześćdziesiąte. Dobrze się słucha audiobook.
00

Popularność




Tomasz Wandzel

Sopockie tango

Tom 1

@lindcopl

e-mail: [email protected]

Tytuł oryginału:

Sopockie tango

Tom 1 Sopockie tango

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.

Wydanie I, 2023

Projekt okładki: Paweł Pytel

Copyright © dla tej edycji: 

Wydawnictw0 Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2023

ISBN 978-83-67718-07-3

Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics

Prolog

Przebudziła się nagle, tak jakby usłyszała drażniący uszy sygnał budzika, ale w pokoju panowała błoga cisza. Tej ciszy, w którą wplatały się jedynie dochodzące zza okna zawodzenia listopadowego kanadyjskiego wiatru wiejącego znad Atlantyku, towarzyszyła ciemność. Mrok w przeciwieństwie do płytkiego snu, z którego została wyrwana, był głęboki i gęsty jak lepka smoła. Karolina najpierw usiadła na łóżku, potem wstała i bez zapalania światła na pamięć ruszyła do otwartych drzwi. Kiedy poczuła pod nagimi stopami próg, zatrzymała się nagle, oparła czoło o chłodną futrynę i zaczęła płakać. Gorące łzy, słone jak wody Atlantyku, spływały po policzkach, obmywając jej zaspaną twarz z resztek snu. Właśnie wtedy usłyszała ciche wewnętrzne napomnienie:

– Karolinko, nigdzie nie musisz iść, mnie już nie ma – ten melodyjny, spokojny głos należał do jej matki. Karolina wzięła kilka głębokich oddechów, wolno zawróciła i podeszła z powrotem do łóżka. Jednak, zamiast się położyć, usiadła, podciągnęła nogi pod brodę i czekała, aż sen sklei ciepłe wilgotne powieki. Chociaż od pogrzebu matki minęły już trzy dni, Karolina budziła się kilka razy w nocy jak zaprogramowany robot i szła do pokoju obok, aby sprawdzić, czy matce niczego nie trzeba. Ten rytuał został zapoczątkowany pół roku wcześniej, gdy lekarze bezradnie rozłożyli ręce. Karolina nie zamierzała ukrywać przed matką niczego. To byłoby nie w porządku. Uważała, że zawsze powinno się mówić prawdę, nawet jeśli jest ona niewygodna albo, tak jak w tym przypadku, zapowiadała śmierć.

– Nie chcę tutaj zostać – usłyszała od matki, gdy w kwietniowy poranek, siedząc przy szpitalnym łóżku, powiedziała jej o braku możliwości dalszego leczenia i trzech miesiącach życia, jakie według lekarzy miała jeszcze przed sobą.

– Wiem, że jedyną pewną rzeczą na tym świecie jest śmierć, ale tutaj jest zły klimat do umierania – dodała matka, teatralnie zaciskając nos palcami.

Cała mama, nawet ze śmierci potrafi sobie żartować – pomyślała Karolina, wychodząc z sali, aby zorganizować transport matki do domu.

Pierwsze dni, a nawet tygodnie nie zapowiadały tego, co przewidywali lekarze. Matka, zamiast niknąć w oczach, tryskała witalnością. Miała nawet siłę, aby schodzić do plaży, nad którą stał jej dom. Siadała wtedy na jednym z głazów i wpatrywała się w wody zatoki Hillsborough. Jednak już dwa miesiące później mogła tylko wyjść na taras za domem. Karolina doskonale pamiętała ich długie wieczorne rozmowy. Prawie każdego dnia siadały na tarasie, a gdy pogoda nie pozwalała, przy dużym kolonialnym stole w salonie, i rozmawiały. Obie wiedziały, że ich czas z każdym dniem się kurczy. Nie licząc kilku przyjaciół matki, głównie Polaków, którzy tak jak ona opuścili Polskę przed trzydziestu laty, miały tylko siebie. Co prawda Karolina miała jeszcze Olivera, ale coraz częściej dochodziła do wniosku, że ich związek nie ma ani sensu, ani przyszłości. On był w Toronto, ona przy umierającej matce na wyspie Edwarda. Choć kilkukrotnie zapraszała go na weekend, to Oliver zawsze znajdował jakąś wymówkę.

– Może to ty powinnaś do niego pojechać? – zasugerowała matka pewnego dnia. Propozycja wydała się Karolinie niedorzeczna. Po pierwsze teraz jej obowiązkiem była opieka nad chorą matką. Nie wyobrażała sobie, że może ot, tak wyjechać na kilka dni i zostawić matkę samą lub pod opieką wynajętej pielęgniarki. Po drugie Karolina miała w sobie kobiecy honor, który mówił, że to facet powinien się starać, wychodzić z inicjatywą i stawać na głowie, aby choć przez chwilę mogli być razem w tak trudnym dla niej czasie. Skoro więc Oliver odrzucał jej zaproszenia, to widocznie nie zależało mu na ich związku.

– Mamo, tyle razy mi powtarzałaś, że jeśli sama nie będę się szanowała, to nikt inny też nie będzie mnie szanował – przypomniała Karolina – a dla mnie fakt, że facetowi nie chce się wsiąść w samolot i przylecieć, jest ewidentną oznaką braku szacunku – dodała, ucinając tym samym kwestię jej ewentualnego wyjazdu do Toronto.

Temat Olivera już nigdy nie pojawił się w ich rozmowach, a i on sam dzwonił coraz rzadziej. Czarę goryczy przelała jego nieobecność podczas pogrzebu. W ten listopadowy wietrzny dzień Karolina potrzebowała wsparcia. Chciała, by podczas pogrzebu był przy niej ktoś, na kogo może liczyć, kto okaże jej wsparcie, pocieszy i wypełni pustkę, która nagle stała się wszechobecna. Niestety, Oliver na wiadomość o śmierci jej matki zareagował krótkim „Tak mi przykro” i wymawiając się obowiązkami, oznajmił, że nie będzie mógł przyjechać. Karolina nie nalegała, nie pozwalała jej na to kobieca duma. Zdawała sobie sprawę z tego, że pogrzeb będzie trudnym przeżyciem, ale jednocześnie miała świadomość swojej siły. Wiedziała, że nawet bez pomocy poradzi sobie. Zresztą nie miała innego wyjścia.

Dzień pogrzebu, jak przystało na początek listopada, był pochmurny, mroźny i wietrzny. Karolina czuła, jak zimny kanadyjski wiatr owiewa jej twarz, szarpie niesforne kosmyki jasnych włosów i wdziera się w każdą szczelinę odzieży. Mimo zimna stała nad płytkim grobem, w którym spoczywała urna z prochami jej matki. Patrząc na jasną kamienną urnę, przypomniała sobie słowa, jakie usłyszała od matki na kilka tygodni przed jej śmiercią. Siedziały wtedy w salonie, przy ciężkim kolonialnym stole, który matka przywiozła z Afryki.

– Córeczko, pamiętaj, że gdy umrę, masz mnie spopielić. Nie chcę, aby ktoś oglądał moje martwe ciało, a później opowiadał przy obiedzie o tym, jak żałośnie wyglądałam w trumnie.

Wola matki nie była prośbą, ale poleceniem. Tyle że matka nawet po śmierci zachowała szlachetne rysy twarzy, świadczące o tym, że kiedyś musiała być piękną kobietą. Potwierdzały to kolorowe i czarno-białe zdjęcia, na których uśmiechnięta, odważnie i naturalnie spoglądała w obiektyw aparatu.

Kiedy wreszcie starszy, prawie łysy ksiądz zakończył ceremonię, do Karoliny zaczęli podchodzić ludzie i składać jej kondolencję. Jednych znała dość dobrze, innych tylko z widzenia, a byli też tacy, których zupełnie nie kojarzyła.

Do domu nad zatoką dotarła przemarznięta do szpiku kości. Natychmiast zaparzyła herbatę, dolała do niej kieliszek rumu i otulając się ciepłym kocem, usiadła w fotelu przy oknie. Popijając gorący napój, obserwowała grube, ciężkie płaty śniegu, pokrywające kamienny taras. Słabe światło lampy delikatnie rozpraszało panującą w salonie ciemność, wydobywając z niej niewyraźne zarysy mebli. Karolinę zawsze zastanawiało, dlaczego matka, choć była archeologiem i brała udział w wykopaliskach na kilku kontynentach, nie miała w domu prawie żadnych archeologicznych pamiątek. Jedynie na kominku stała niewielka figurka z brązu. Wiele razy chciała matkę o to zapytać, ale jakoś zawsze o tym zapominała, a teraz nie mogła już tego zrobić i pozostawały tylko domysły.

Będę musiała zabrać się za domowe porządki – pomyślała, wstając z fotela. Gorąca herbata z rumem i ciepły koc rozgrzały ją do tego stopnia, że czuła rumieńce na policzkach. Matka, przewidując zbliżający się koniec, przekazała Karolinie wyraźne polecenia dotyczące jej majątku. Wszystkie ubrania miały zostać oddane dla potrzebujących. Natomiast przyszłość domu pozostawiła w rękach Karoliny. Mogła go sprzedać, wynajmować albo w nim zamieszkać. Każdą z opcji należało dokładnie przeanalizować, ale na razie Karolina nie miała głowy do myślenia o tym, co zrobi z domem. Najchętniej o niczym by nie myślała, tyle że myśli niczym natrętne ćmy leciały do niej, jak do lampy, którą ktoś zapomniał zgasić przed pójściem spać.

– Jeśli nie chcesz myśleć, to weź się do roboty – powtarzała często matka i właśnie to motto Karolina postanowiła teraz wykorzystać. Wstawiła kubek do zmywarki, z szuflady wyjęła duże grube worki na śmieci i przeszła do sypialni. Garderoba matki zajmowała tylko jedną szafę, jednak to wystarczało, aby zawsze była ubrana stosownie do okoliczności. Prócz urody matka posiadała gust i dobry smak. Obu tych rzeczy nie można się było nauczyć. Albo się je miało, albo nie. Może właśnie dlatego Karolina tak lubiła zakupy z matką, która zawsze umiała jej doradzić i nigdy nie owijała w bawełnę.

– Wyglądasz w tym jak sierotka Marysia – to było ulubione określenie matki, gdy Karolina przymierzała coś, co ewidentnie do niej nie pasowało. Z kolei, gdy było odwrotnie, matka porównywała ją do egipskiej królowej. Zapakowanie wszystkich ubrań zajęło Karolinie ponad trzy godziny. Pewnie, gdyby nie przywoływała wspomnień związanych z konkretnymi ubraniami, zrobiłaby to znacznie szybciej.

– Teraz jeszcze buty – westchnęła, wiedząc, że z obuwiem upora się bardzo szybko, bo matka prócz gustu i dobrego smaku uwielbiała porządek. Każda para jej butów, niezależnie czy kupiona dwa miesiące czy dziesięć lat temu, miała swoje pudełko. Karolina zazdrościła matce tych wszystkich cech, których ona sama nie posiadała, a o których marzyła. Nie była wierną kopią swojej rodzicielki i obie z matką doskonale o tym wiedziały. Biorąc kolejny karton z butami, poczuła, że jest on znacznie lżejszy od pozostałych.

Czyżby nic w nim nie było? – pomyślała, unosząc tekturową pokrywkę. Jednak pudełko nie było puste, a zamiast butów na jego dnie leżały dwa grube bruliony.

– A to co? – zdziwiła się, wyjmując pierwszy z zeszytów, który, sądząc po wytartych okładkach, musiał mieć sporo lat. Otworzyła notatnik na przypadkowej stronie i zobaczyła tak dobrze znajome pismo. Kanciaste litery mogłyby sugerować, że zapisków dokonywał mężczyzna, ale Karolina nie miała wątpliwości, kto jest ich autorem. To było pismo jej matki. Mimowolnie zaczęła czytać fragment, na który właśnie patrzyła.

– Anka, co ty tu robisz? Czy coś się stało? – zapytał, patrząc na mnie, jakbym była duchem.

– Jesteś sam? – wyszeptałam, ignorując jego zaskoczenie i troskę.

– Tak.

– A kochasz mnie? – zadałam pytanie, które przez kilka popołudniowych godzin ćwiczyłam przed lustrem, jak aktorka rolę do najważniejszego spektaklu swojego życia.

– Zdziwienie Karola stało się jeszcze większe, a jego wzrok podejrzliwy.

– Czy ty coś piłaś?

– Możesz mi, do cholery, odpowiedzieć na proste pytanie, zamiast przeprowadzać jakieś dziwne śledztwo – poprosiłam, wbijając w jego twarz wyczekujące spojrzenie.

– Tak, kocham cię – oświadczył i wciągając mnie do mieszkania, zmiażdżył moje usta pocałunkiem. Oparta o zamknięte drzwi odwzajemniałam pocałunki, rozpinając jednocześnie jego koszulę, podczas gdy on mocował się z guzikami mojego płaszcza, zamkiem od sukienki i haftkami stanika. Kiedy walka o uwolnienie naszych ciał z krępujących je ubrań zakończyła się zwycięstwem, Karol ukląkł przede mną, rozchylił moje uda i zaczął pieścić w sposób, którego się po nim nie spodziewałam. Jego zachłanny język dotykał każdego zakamarka mojej kobiecości. Odurzona rozkoszą i wypitym winem nie protestowałam, pragnąc, by ta chwila trwała bez końca. Gdy wreszcie przeniósł mnie do pokoju i położył na łóżku, jego pieszczoty stały się jeszcze bardziej zaborcze. Już nie tylko język, ale i palce muskały najbardziej wrażliwe miejsca.

– Chodź, chcę cię poczuć – poprosiłam, czując, że fala ekstazy zbliża się nieuchronnie. Karol posłusznie przerwał pieszczoty i spełnił moje życzenie. Wtedy dopiero poczułam, jak coś we mnie rośnie, aby kilka chwil później wybuchnąć zduszonym krzykiem. Tej nocy kochaliśmy się jeszcze kilka razy, ale w tych zbliżeniach nie było już aż takiej dzikości, zachłanności i żaru. Przypominały one żeglowanie po spokojnych wodach, podczas gdy pierwszy raz można było porównać do rejsu w szalejącym sztormie.

Co to jest? – pomyślała Karolina, czując, że policzki palą ją, jakby została właśnie przyłapana na czymś niestosownym. Najpierw przemknęło jej przez głowę, że matka postanowiła spróbować swoich sił jako pisarka. Jeśli tak było, to przeczytany właśnie fragment z pewnością nie należał do grzecznej literatury. Może właśnie dlatego bruliony były schowane na dnie szafy, w pudełku po butach. Jednak kiedy przeszła do salonu, usiadła przy lampie i otworzyła zeszyt na pierwszej stronie, zauważyła, że tam pismo było mniej wyrobione, jakby trochę dziecinne. U góry strony widniała data 22 lipca 1967. Poniżej matka zapisała zdanie, które Karolina bardzo często słyszała z jej ust: „Jedyną pewną rzeczą na tym świecie jest śmierć”, i wtedy ją olśniło. To nie była żadna powieść, ale pamiętnik jej matki, który zaczęła prowadzić, mając siedemnaście lat. Karolina ponownie przeczytała pierwsze zdanie pamiętnika. Brutalna prawda, ukryta w tych kilku wyrazach, sprawiła, że poczuła łzy gromadzące się pod powiekami. Zamknęła zeszyt, przetarła oczy chusteczką i głośno westchnęła. Przez kolejne kilkanaście minut zadawała sobie jedno i to samo pytanie: „Czy mam prawo to przeczytać?”. Nie czy chcę, bo akurat tego była pewna. Pragnęła poznać zapiski matki, których próbka jasno wskazywała, że jej życie, szczególnie to w Polsce, skrywało wiele tajemnic. Pierwszą był mężczyzna o imieniu Karol, o którym matka nigdy nawet słowem nie wspomniała, a przecież potrafiły rozmawiać o wszystkim. Dla matki nie było tematów tabu. To ona, a nie pisma dla nastolatek wprowadziły Karolinę w świat dojrzewania, seksu i tego wszystkiego, o czym najchętniej rozmawia się z przyjaciółkami. Dla Karoliny taką przyjaciółką była matka. Matka, która mimo swej ogromnej otwartości i tolerancyjności, ukrywała pewną część swojego życia. Chociaż kilka razy zabrała Karolinę do Polski, aby odwiedzić uroczą ciocię Lenę, mieszkającą w Sopocie, a także groby dziadków i prababci na sopockim cmentarzu, to nigdy nie wracała do przeszłości. W końcu Karolina uznała, że teraz, gdy matka już nie żyje, ma pełne prawo poznać całe jej życie. Zdając sobie sprawę, że lektura zeszytu zajmie jej nie kilka minut, ale godzin, zaparzyła duży kubek kawy, dorzuciła do kominka kilka dębowych polan i zatopiła się w historii, spisanej przez matkę.

22 lipca 1967, sobota

„Jedyną pewną rzeczą na tym świecie jest śmierć”. Tak właśnie pomyślałam dwa dni temu, gdy w radiowych wiadomościach podano informację o katastrofie lotniczej w Hendersonville, która pochłonęła życie osiemdziesięciu ośmiu ludzi. Informacja była straszna, zwłaszcza w zestawieniu z okolicznościami, w jakich ją usłyszałam. Leżałam wtedy na plaży, niedaleko sopockiego molo, żar lał się z nieba, rozwrzeszczane dzieciaki biegały po gorącym piasku, a w wiadomościach o jedenastej mówiono o śmierci prawie setki osób. Jakby tego było mało, następną informacją była zapowiedź imprez, jakie z okazji święta 22 lipca miały się odbyć w całym kraju. Czy dla otaczających mnie wczasowiczów wszystkie te nowiny o oddanych do użytku szkołach, basenach i mieszkaniach oraz obietnicach nowych inwestycji miały jakieś znaczenie? Szczerze wątpiłam, tym bardziej że spiker, mówiąc o całym narodzie, biorącym udział w uroczystościach państwowych, mijał się z prawdą. No, chyba że wygrzewanie się na słonecznej plaży i wskakiwanie w słone wody Bałtyku zasługiwało na miano uroczystości państwowych. Wiedziałam, że ojciec z pewnością świętuje na stadionie dziesięciolecia, bo gdy wczoraj rozmawiałam z nim przez telefon, wspominał o przemówieniu, które miał tam wygłaszać. Ja w ramach świętowania Odrodzenia Polski, zapoczątkowanej ogłoszeniem manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, próbowałam szlifować hiszpański, czytając Sto lat samotności. Książkę przywiózł mi ojciec z ostatniej podróży do Buenos Aires. Polecił mu ją jeden z argentyńskich znajomych, twierdząc, że dla siedemnastoletniej dziewczyny, uczącej się hiszpańskiego, będzie to doskonała lektura. Jednak zupełnie nie mogłam przekonać się do powieści. Może dlatego, że mój hiszpański nie był jeszcze tak dobry i wielu słów zwyczajnie nie rozumiałam. Mimo to cierpliwie od dziewiętnastu dni mojego pobytu u ciotki Celiny strona po stronie wytrwale brnęłam przez tytułowe sto lat.

– Anno, ja kompletnie nie rozumiem, dlaczego uparłaś się na ten hiszpański – stwierdziła ciotka, kiedy pokazałam jej książkę – przecież prócz angielskiego mogłaś wybrać włoski albo francuski – przekonywała – i jeszcze ten przygnębiający tytuł – dodała protekcjonalnym tonem.

– Tato sugerował, że powinnam uczyć się rosyjskiego, a w przyszłości pojechać na studia do Moskwy – odpowiedziałam, wiedząc, że właśnie wkładam kij w rodzinne mrowisko.

– Twój ojciec jest dobrym człowiekiem, ale niestety ma złe poglądy – oświadczyła ciotka, składając dłonie jak do modlitwy i unosząc oczy ku niebu. Jej zachowanie było o tyle dziwne, że deklarowała się jako zagorzała ateistka, więc te gesty były bardziej teatralne niż autentyczne.

Ciotka miała sześćdziesiąt dwa lata i jako jedyna, odkąd pamiętam, zwracała się do mnie „Anno”. Zaraz po zakończeniu wojny razem z wujkiem aptekarzem opuściła Wilno, o którym jeszcze teraz mówiła, że powinno należeć do Polski, i przyjechała do Sopotu. Niestety wujek zmarł kilka lat później, a ciotka, choć była jeszcze atrakcyjną kobietą, wolała zostać wdową, niż panną młodą. Kiedy skończyłam dziesięć lat, jeden miesiąc wakacji zawsze spędzaliśmy u ciotki. Najczęściej przyjeżdżałam z mamą, a ojciec wpadał do nas na sobotę i niedzielę. Jednak teraz po raz pierwszy przyjechałam sama, a wszystko przez drobny wypadek rodziców. Pewnego styczniowego popołudnia oboje zawstydzeni jak uczniacy oświadczyli, że mama jest w ciąży i będę miała braciszka lub siostrzyczkę. Termin porodu lekarz określił na koniec lipca, więc wyjazd mamy do Sopotu nie wchodził w grę. W ten oto sposób po raz pierwszy wyrwałam się spod opiekuńczych skrzydeł rodziców.

– Anno, ja tam nie zamierzam bawić się w twoją opiekunkę – zapowiedziała ciotka, gdy tylko przekroczyłam próg jej mieszkania – jesteś prawie dorosła, więc wiesz, co możesz, a czego nie powinnaś robić. Poza tym liczę na twoją mądrość, bo na robienie głupot masz całe życie – zakończyła, a ja odniosłam wrażenie, że ostatnie zdanie było aluzją do ciąży mamy. Przestrogi ciotki uważałam za zbędne, bo po pierwsze nikogo w Sopocie nie znałam, nie licząc ciotki, a po drugie nawiązywanie nowych znajomości zawsze przychodziło mi z trudem. Tak więc głównymi moimi zajęciami było wylegiwanie się na piasku, bo lipiec był wyjątkowo łaskawy, czytanie o losach rodziny Buendiów, żyjącej w wiosce Macondo, oraz wysłuchiwanie monologów ciotki Celiny. Ciotka narzekała bez przerwy i na co tylko mogła, począwszy od tego, że przed wojną wszystko było lepsze, a skończywszy na tym, że komuniści są złem wcielonym. Chcąc przetrwać ostatni tydzień pobytu u ciotki, postanowiłam pisać pamiętnik. Może kiedyś, gdy doczekam się dzieci, będę im go czytała przed snem, aby szybciej odpłynęły w ramiona Morfeusza.

25 lipca 1967, wtorek

Kiedy dzisiaj otworzyłam notatnik i zobaczyłam początek swojego pierwszego wpisu, poczułam zimny, nieprzyjemny dreszcz przebiegający po moim ciele. Rzeczywiście, śmierć jest jedyną pewną rzeczą na tym świecie, a jej cień towarzyszy mi od wczoraj. Czuję jej lodowaty oddech i boję się, że zabierze mi tych, których kocham. Zaczęło się od tego, że wczoraj rano zadzwonił ojciec, informując, że mama źle się poczuła i jedzie z nią do szpitala.

No to za kilka godzin będę miała braciszka lub siostrzyczkę, a nasza rodzina się powiększy – pomyślałam, odkładając słuchawkę i wracając do łóżka. Poranek był pochmurny i wietrzny, tak jakby limit pogodnych dni już się wyczerpał, więc postanowiłam jeszcze trochę poleżeć i poczytać. Jednak nie potrafiłam skupić się na lekturze, bo moje myśli biegły ku mamie. Gdybym mogła wybierać, wolałabym brata, tak dla rodzinnej równowagi. Poza tym tato zawsze powtarzał, że miałam być chłopcem, więc narodziny syna i dla niego byłyby w pewnym sensie spełnieniem marzeń.

Gdy dwie godziny później znowu zadzwonił telefon, zerwałam się z łóżka, chcąc odebrać go przed ciotką. Co prawda w jej domu panowała zasada, że to ona odbiera telefony, ale tym razem, nie bacząc na jej karcące spojrzenie, postanowiłam ją złamać. Ważniejsza od gniewu ciotki, który i tak bardzo szybko mijał, była chęć dowiedzenia się nowin, jakie miał dla mnie ojciec. Jednak w słuchawce zamiast jego radosnego głosu, usłyszałam głos jego sekretarki. Znałam go doskonale, bo pani Małgosia często dzwoniła na nasz warszawski domowy numer.

– Aniu, twoi rodzice mieli wypadek – oznajmiła kobieta, gdy rozpoznała, że to ja odebrałam telefon.

– Jaki wypadek? – wyjąkałam zdziwiona, przysiadając na krześle obok komody, na której stał aparat telefoniczny. Zawsze uważałam, że ojciec jeździ bardzo ostrożnie. Nigdy nie przekraczał dozwolonej prędkości i bacznie obserwował, co robią inni kierowcy.

– Gdy jechał z twoją mamą do szpitala, na skrzyżowaniu uderzyła w nich ciężarówka – wyjaśniła sekretarka.

– Czy oni… – zaczęłam, wyobrażając sobie, jak musi wyglądać zderzenie samochodu osobowego z ciężarowym.

– Żyją, ale są ciężko ranni – uspokoiła pośpiesznie kobieta, nie pozwalając mi dokończyć pytania. – Powinnaś jak najszybciej wrócić do Warszawy – dodała, choć dla mnie było jasne, że w obecnej sytuacji mój powrót jest rzeczą oczywistą.

– Anno, co się stało? – Stojąca obok ciotka wyglądała na zdezorientowaną.

– Tato i mama mieli wypadek samochodowy – odpowiedziałam, przysłaniając dłonią słuchawkę. Z twarzy ciotki w jednej chwili odpłynęła cała krew. Wyglądała jak zjawa.

– Pani Małgosiu, a w którym szpitalu leżą rodzice? – zapytałam, wracając do rozmowy z sekretarką ojca.

– Na Wołowskiej, to znaczy teraz na Władimira Komarowa – poprawiła się szybko, przypominając sobie, że niedawno zmieniono nazwę ulicy, przy której stał szpital z oddziałami dla partyjnych dygnitarzy.

– Przyjadę do Warszawy najszybciej, jak to będzie możliwe – zapewniłam, zastanawiając się, o której godzinie mam najbliższy pociąg do stolicy.

– Zarezerwowałam dla ciebie i twojej cioci bilety na ekspres o dwunastej czterdzieści pięć – oznajmiła sekretarka, jakby czytając w moich myślach. – Odbierzesz je w kasie na sopockim dworcu – poinstruowała. – Jak dojedziecie, będzie na was czekał samochód z ministerstwa – dodała na zakończenie rozmowy.

Do odjazdu pociągu miałyśmy jeszcze prawie dwie godziny, więc spokojnie mogłyśmy spakować walizki. Na szczęście ciotka po pierwszym wstrząsie wywołanym wiadomością o wypadku doszła do siebie. Znowu wykazywała się inicjatywą, wydając mi polecenia, zamawiając taksówkę i załatwiając opiekę nad swoim mieszkaniem w osobie pani Jadzi, sąsiadki z parteru.

Kiedy po pięciu godzinach jazdy pociągiem dotarłyśmy do Warszawy i wyszłyśmy przed dworzec, nikt na nas nie czekał.

– Takie to są obiecanki tych sekretarek – prychnęła pogardliwie ciotka i stwierdziła, że musimy same poszukać taksówki. Już miałam przystać na jej propozycję, gdy obok nas zatrzymał się lśniący czarny mercedes.

– Bardzo przepraszam za spóźnienie – powiedział barczysty kierowca, którego znałam z widzenia, ponieważ czasami zawoził mnie i ojca w różne miejsca. Pamiętałam, że ostatnim razem wiózł nas na koncert The Rolling Stones do sali kongresowej.

– Musiałem odwieźć towarzysza Gomułkę – wyjaśnił, chowając nasze walizki do bagażnika.

– No tak, towarzysz Wiesław jest ważniejszy, niż córka jednego z jego ministrów, która śpieszy się do ciężko rannego ojca – odburknęła ciotka.

Miałam już zamiar jakoś zareagować, ale w ostatniej chwili zrezygnowałam, wiedząc, że to tylko zaogni całą niezręczną sytuację. Kierowca również zignorował uwagę. Chciałam jak najszybciej dojechać do szpitala i teraz tylko to się liczyło. Przekonania ciotki i jej złośliwości nie miały dla mnie żadnego znaczenia.

W szpitalu czekał już na nas sam dyrektor. Jeden rzut oka na jego twarz wystarczył, abym pojęła, że stan rodziców jest bardzo poważny.

– Jakie są rokowania? – ciotka od razu przeszła do rzeczy.

– Będę z paniami zupełnie szczery – zaczął mężczyzna, prowadząc nas na oddział, gdzie leżeli rodzice. Szliśmy zatłoczonymi korytarzami, na których kłębili się pacjenci i szpitalny personel. – Siła uderzenia ciężarówki w samochód pana ministra była bardzo duża. Co za tym idzie obrażenia, jakich doznał on i jego żona, są bardzo ciężkie – oświadczył lekarz, zatrzymując się przed zamkniętymi drzwiami. Otworzył je kluczem wyjętym z kieszeni i wprowadził nas w zupełnie inny świat. Tutaj korytarze były niemal puste, podobnie jak część z mijanych sal.

– Proszę mi powiedzieć, czy przeżyją – przerwała zniecierpliwiona ciotka, gromiąc mężczyznę surowym spojrzeniem.

– W tej chwili jest za wcześnie, aby mówić o tym, jakie mają szanse. Jednak powinny być panie przygotowane na każdą ewentualność, również tę najgorszą – odparł dyrektor, zatrzymując się przed salą, w której na szpitalnych łóżkach, owinięte bandażami jak egipskie mumie, leżały dwie postacie. Z ich ramion, szyi i nóg zwisały dziwne rurki i kable, które były podłączone do dużej maszyny, przypominającej szafę.

– Pani rodzice musieli być bardzo pilnie operowani, konieczne było przeprowadzenie kilku skomplikowanych operacji, a teraz są utrzymywani w czymś, co nazywamy sztucznym snem – wyjaśnił lekarz, widząc, jak przerażonymi oczami patrzę na całą tę medyczną aparaturę. – Jest to najnowsza metoda, stosowana głównie w przypadku ciężkich obrażeń – kontynuował mężczyzna, podsuwając krzesła dla mnie i ciotki. Usiadłam ciężko i zbolałym wzrokiem patrzyłam na ojca i matkę.

– Te urządzenia kontrolują funkcje życiowe pani rodziców, a także pomagają im oddychać – wyjaśnił, wskazując dwie metalowe szafy, stojące obok łóżek. Każda z nich miała na środku coś w kształcie telewizora, tyle że zamiast obrazu migały na nim dziwne kreski.

– A co z dzieckiem? – zapytałam, choć podświadomie znałam już odpowiedź na to pytanie.

– Musieliśmy przeprowadzić cesarskie cięcie. Choć stan pani matki już wtedy był bardzo poważny, dziecku jakimś cudem nic się nie stało. Dziewczynka wygląda na zupełnie zdrową – odparł lekarz, a na jego poważnej dotąd twarzy zagościł cień uśmiechu. – Oczywiście całkowitą pewność uzyskamy za kilka dni, jednak w jej przypadku jestem dobrej myśli – dodał, spoglądając znacząco na rodziców, jakby chciał powiedzieć, że oni nie mają szans.

26 lipca 1967 środa

Wczoraj po powrocie ze szpitala do domu obie z ciotką byłyśmy tak zmęczone, że nawet nie jadłyśmy kolacji. W kuchni na stole zobaczyłam tylko karteczkę od sekretarki taty, informującą o tym, że w lodówce są świeże zakupy, a gdybym czegoś potrzebowała, to mam do niej zatelefonować. Wzięłam szybką kąpiel i natychmiast poszłam spać. Dopiero dzisiaj rano, a właściwie przed południem, jeszcze leżąc w łóżku, mogłam na spokojnie przemyśleć wydarzenia ostatnich kilkudziesięciu godzin. Na wspomnienie tego, co poprzedniego dnia zobaczyłam w szpitalu, poczułam łzy zbierające się pod powiekami. Szlochając, zaczęłam rozumieć, że mimo starań lekarzy i – jak powiedział dyrektor szpitala – najnowocześniejszego sprzętu, moi rodzice mogli umrzeć. Jedynym światełkiem w tej czarnej rozpaczy była moja maleńka siostrzyczka. Chociaż jeszcze niedawno marzyłam o braciszku, to teraz płeć przestała mieć znaczenie. Liczyło się tylko życie i zdrowie tej małej, kruchej istotki, która, jak to ujął lekarz, cudem przeżyła cały ten koszmar. Wiedziałam, że w jakimś stopniu będę musiała poświęcić dla niej część swojego życia. Przecież dyrektor szpitala jasno stwierdził, że nawet jeśli rodzice przeżyją, to nigdy nie będą tak sprawni, jak przed wypadkiem. Moje rozmyślania przerwało ciche pukanie do drzwi. Nim zdążyłam powiedzieć „proszę”, do pokoju wkroczyła ciotka Celina.

– Anno, musisz coś zjeść, bo za chwilę jedziemy do szpitala – powiedziała, stawiając na stoliku przy łóżku tacę, na której stał talerzyk z kanapkami i szklanka z herbatą. Gdy ja, siedząc w łóżku, jadłam śniadanie, ciotka stanęła przy oknie i zapatrzyła się w widoczną z naszego mieszkania Wisłę.

– Co będzie, jeśli rodzice umrą? – zapytałam, upijając łyk gorącej gorzkiej herbaty. Ciotka nigdy nie używała cukru i próbowała do tego samego przekonywać innych.

– Anno, teraz nie ma sensu o tym myśleć – odparła, nie odrywając wzroku od widoków za oknem – ale jeśli tak się stanie, to czeka nas sporo zmian – dodała, głośno wzdychając.

Całe popołudnie i większość wieczoru spędziłyśmy w sali, gdzie leżeli rodzice. Ich stan nie uległ poprawie, ale jak ostrożnie zaznaczył dyrektor, też się nie pogorszył, co według niego działało na ich korzyść. Przed opuszczeniem szpitala pozwolono nam zobaczyć moją siostrzyczkę.

– Trzeba jej nadać imię – stwierdziła ciotka, spoglądając na małą z pewnym rozczuleniem, które widziałam u ciotki po raz pierwszy w życiu.

– To raczej powinni zrobić rodzice – odparłam, gładząc palcem małą, zaciśniętą w piąstkę rączkę.

– Nie, Anno, oni tego nie zrobią i nie ma sensu się oszukiwać – ton ciotki znowu był zasadniczy, a spojrzenie twarde.

28 lipca 1967 piątek

Dziś mogę napisać tylko tyle, że sprawdził się najczarniejszy scenariusz. Mama odeszła dzisiejszej nocy, a tato kilka godzin później. Chociaż nawet lekarze otwarcie mówili, że rodzice mogą umrzeć, to podświadomie liczyłam na jeszcze jeden cud, podobny do tego, który pozwolił przeżyć Zosi, bo właśnie takie imię postanowiłam nadać swojej siostrzyczce. Zrobiłam to poprzedniego wieczoru, gdy przed powrotem ze szpitala do domu znowu odwiedziłyśmy oddział noworodków. Głaszcząc malutki nosek mojej siostrzyczki, powiedziałam do niej:

– Od dzisiaj będziesz Zosią.

Ciotka, choć sama na to nalegała, nie była z mojego wyboru zadowolona.

– Skąd ci takie wiejskie imię przyszło do głowy?

– Ciociu, nie wiejskie, tylko greckie, a poza tym jest sporo słynnych kobiet o tym imieniu, Zofia Kossak, Zofia Nałkowska, Zofia Stryjeńska – wymieniłam pierwsze osoby, jakie potrafiłam skojarzyć z tym imieniem. Szczególnie Zofia Stryjeńska zapadła mi w pamięć, bo w mieszkaniu ciotki wisiał jeden z jej obrazów, a ciotka powtarzała, że z wszystkich kobiet, które malowały, Stryjeńska była najlepsza. Wiele osób chciało nawet odkupić płótno, jednak mimo korzystnych propozycji, ciotka zawsze odmawiała, tłumacząc, że to rodzinna pamiątka.

O śmierci rodziców zostałyśmy powiadomione kilka minut po ósmej. Jadłyśmy właśnie śniadanie i planowałyśmy kolejny dzień, kiedy zadzwonił telefon.

– No odbierz, Anno – ponagliła ciotka, uważając, że skoro teraz jesteśmy w Warszawie, a nie w jej mieszkaniu w Sopocie, to ona nie ma prawa odbierać telefonów.

– Ciociu, możesz ty? – poprosiłam, wskazując błagalnym wzrokiem na dzwoniący aparat. Ciotka nic nie odpowiedziała, tylko podniosła słuchawkę.

– Słucham – odezwała się, tym swoim zasadniczym tonem. – Tak, przy telefonie – dodała po chwili zmienionym głosem. Słuchała przez chwilę, a później podziękowała za informację i odłożyła słuchawkę.

– Krystyna zmarła w nocy, a Tadeusz godzinę temu – zakomunikowała. Na jej twarzy nie pojawiły się łzy, a jedynie smutek, któremu towarzyszyło westchnienie.

Zastanawiałam się, czy wyraża ono żal, a może ulgę, że jest już po wszystkim. Sama również nie płakałam. Choć przecież po śmierci rodziców powinnam rozpaczać i zalewać się łzami, ja czułam jedynie wielką próżnię, która wypełniała mnie jak powietrze balon. W pewnym sensie tak właśnie się czułam. Byłam balonem, wewnątrz pustym, na zewnątrz smutnym. Podejrzewałam, że łzy przyjdą później, i rzeczywiście całe popołudnie spędziłam w swoim pokoju, kryjąc zapłakaną twarz w poduszce. Ciotka w tym czasie krzątała się po mieszkaniu, telefonowała do bliższych i dalszych znajomych, informując ich o dacie pogrzebu, a ten miał się odbyć pierwszego sierpnia. Na szczęście jego organizacją miało się zająć ministerstwo, więc nie musiałyśmy z ciotką odwiedzać zakładu pogrzebowego, wybierać trumny czy miejsca na cmentarzu. Nie wiem, czy podołałabym temu wszystkiemu. Jedyną ulgą w tym koszmarze było przelewanie swoich myśli na papier, wspominanie szczęśliwych chwil, spędzonych wspólnie z rodzicami, i mała iskra radości w osobie małej Zosi.

1 sierpnia 1967, poniedziałek

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Polecamy również

Tomasz Wandzel

Chłopiec z Kresów – historia prawdziwa

Hycel

Dom w chmurach

Blanka L – Sława, pieniądze i seks

Kłamstwa i sekrety – historia Róży Wittelsbach

Chwila prawdy – niewiarygodna historia Krystyny Górskiej

Chłopiec, który przeżył Auschwitz – historia prawdziwa

Grzeczna dziewczynka

Żółty długopis

Córka zakonnika

Zwłoki przy molo.

Komisarz Andrzej Papaj

Dotrzeć do prawdy

, tom 1

Uciec od prawdy

, tom 2.

Róża Wielopolska

Czyste zło

, tom 1

Święte zło

, tom 2.

Sopockie tango

Sopockie tango

, tom 1

Ostatnie tango w Sopocie

, tom 2.